Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci 9788381917728

140 88 28MB

Polish Pages [214] Year 2023

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD FILE

Polecaj historie

Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
 9788381917728

Citation preview

Ciałko

W serii ukazały się ostatnio: Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce Norman Lewis Neapol '44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2) Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2) Jakub Szymczak Ja łebków nic dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5) Jacek Hugo-Bader Dzienniki kolymskie (wyd. 3) Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki Norman Lewis Glosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2) Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec Ed Yulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2) Karolina Domagalska Nic przeproszę, ze urodziłam. Historie rodzin z in vilro (wyd. 2) Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2) Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami 11 Rzeczpospolitej (wyd. 2) Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3) Amos Oz Na ziemi Izraela Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2) Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2) Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4) John Yaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach Bartek Sabela Wędrówka tusz Jamie Bartlett Królowa kryptowaluly. Historia miliardowego cyberprzekrętu Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2) Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą Tomas Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych

W serii ukażą się m.in.: Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2) Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu

Katarzyna Kobylarczyk

Ciałko Hiszpania kradnie swoje dzieci

wydawnictwo ▼< zarne

Wołowiec 2023

Projekt okładki Agnieszka Pasterska Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś Fotografia na okładce: Sypialnia dzieci w więzieniu matek karmiących w Madrycie, 1955. Martin Santos Yubero / Archivo Regional de la Comunidad de Madrid

Copyright © by Katarzyna Kobylarczyk, 2023

Opieka redakcyjna Jakub Bożek Redakcja Małgorzata Poździk Korekta Beata Marzec / d2d.pl, Anna Hegman / d2d.pl Skład pismami Warnock Pro i Futura Robert Oleś

Książkę wydrukowano na papierze Ecco-Book Cream 70 g/m3, vol. 2,0, dystrybuowanym przez firmę Antalis Sp. z 0.0.

Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków HI J K

978-83-8191-772'8

1

Sekrety i kłamstwa

Ana Belen. Sekret

Tylko Ana Belen nie zna sekretu. Wszyscy inni wiedzą. No dobrze, z pewnością nie wszy­ scy. Campo de Criptana to nie takie znów małe miasteczko w Kastylii-La Manchy: dwanaście tysięcy ludzi, dziesięć sta­ rych wiatraków, restauracje, bary, sklepy, szkoły, piekarnie i cukiernie, z których jedna należy do rodziców Any Belen. Wielu klientów cukierni zna jednak sekret. Znają go też przy­ jaciółki matki i koledzy ojca, ksiądz proboszcz i całe mnóstwo innych osób, w tym rodzice szkolnych koleżanek Any Belen. Szkolne koleżanki pewnie też. Mąż Any Belen również wie, ale nigdy nie porusza z nią tego tematu. Uważa, że skoro ona sama o tym nie mówi, jest to dla niej zbyt intymne albo zbyt bolesne. Nie chce naruszać jej prywatności. Może nie jest gotowa, może kiedyś sama zacznie rozmowę. Ana Belen nie zaczyna, bo o niczym nie wie. Nawet nie podejrzewa, że istnieje sekret. Sąsiadki jej nie powiedzą. Ojciec Any Belen zagroził im dawno temu: jeśli ktokolwiek piśnie choćby słówko na ten temat, będzie miał z nim do czynienia. Wszystkie potulnie milczą, a przecież wiedzą. Mijają lata, a one milczą, nawet kiedy Manuel już umiera. Milczą, kiedy Ana Belen rośnie, idzie do pierwszej komunii, wychodzi za mąż, rodzi dzieci. 5

Mąż i rodzina męża też milczą. Oni akurat taktownie, z de­ likatności. Matka Any Belen również nic jej nie mówi. Może przede wszystkim ona nic jej nie mówi. Postarzała się już, wy­ maga opieki, więc Ana Belen bierze ją do siebie. Matka ogląda telenowele z córką Any Belen. Antena 3 nadaje akurat dwuodcinkowy film Historias robadas na podstawie książki adwo­ kata z Walencji, który nazywa się Enriąue Vila Torres. Książ­ ka jest na faktach, ale sfabularyzowana. Bohaterami serialu są dwaj bliźniacy, rozdzieleni przy porodzie; lekarz i zakonnica okłamują matkę, że jeden z chłopców zmarł, kradną dziecko i za pieniądze oddają je do adopcji. - Patrz, babciu, jaka ta zakonnica niedobra - mówi córka Any Belen. Babcia się obrusza. - Dziecko, nie możesz tak mówić - karci wnuczkę. - Trzeba przebaczać. Zakonnica jest dobra. Ana Belen myśli później, że matka mogła przecież wyjawić jej ten sekret na łożu śmierci. Albo zapisać w testamencie. Matka nic takiego jednak nie zrobiła. Umarła, nic nikomu nie powiedziawszy. Ana Belen sprzedaje dom po rodzicach. Musi go opróżnić, wynieść wszystkie meble, książki, pudła, dokumenty. Przenosi to wszystko do swojej piwnicy. Jest koniec 2016 roku. Minie prawie rok, nim zabierze się do porządkowania. Ana Belen wciąż nie wie o istnieniu sekretu.

Paco i Rafaela. Jak diabli

Paco pamięta trąbkę, którą przykładali jej do brzucha. Brzuch miała wielki jak diabli. Lekarze dopiero w dziewiątym miesiącu powiedzieli im, że będzie dwójka, ale Rafaela czuła to wcześniej. Jedno dziecko ruszało się po jednej stronie jej brzucha, drugie po drugiej. 6

Do Fragi, niedużego miasta w Aragonii, przyjechali z Kordoby. Osiemset kilometrów z południa na północ, na drugi koniec kraju. Przyjechali, oczywiście, za pracą. Mieli po dwa­ dzieścia parę lat, niedawno się pobrali. (Ktoś inny, opowiada­ jąc mi bardzo podobną historię, nazwie ten ciąg zdarzeń fra­ zą buscarse le vida, co można przetłumaczyć jako „szukanie sobie życia”. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Hiszpanii mnóstwo młodziutkich małżeństw ze wsi i ma­ łych miasteczek „szuka sobie życia” w dużych miastach). Ko­ lega załatwił Paco robotę przy budowie autostrady LleidaSaragossa. Był 1976 rok. Nie było aparatów do U I V . Lekarze nie potrafili określić płci bliźniąt, ale Rafaela w tych sprawach wierzyła Cygankom. Cyganki brały święty medalik i za jego pomocą przepowiadały ciężarnym płeć dzieci. Któ­ regoś dnia Rafaela weszła do sklepu rybnego, a kobieta, która tam pracowała, zawołała wróżbitkę: „Fulanita, chodź, powróż tej dziewczynie!” Cyganka zawiesiła medalik nad wielkim jak diabli brzuchem Rafaeli i powiedziała: „Po tej stronie nosisz dziewczynkę, a po tej chłopca”. Potem, w szpitalu, powiedzieli im, że to było dwóch chłop­ ców. Każdy z nich duży, jakby rozwijał się sam. W chwili po­ rodu jeden ważył 3150 gramów, drugi - 2250 gramów. Może Cyganka się pomyliła. A może w tej sprawie też ich okłamali. Na poród kazali im jechać do Lleidy, do szpitala imienia generała Moscardó. Rafaelę przyjęli na oddział 20 grudnia, rodzić miała dwa dni później. Zaczęło się o zmroku. Przewra­ cała się na łóżku całą noc. Co jakiś czas przychodziła położna, sprawdzała rozwarcie. „Jeszcze się nie zaczęło, jeszcze czeka­ my” powtarzała. Rafaela skarżyła się, że strasznie ją boli, ale położna prychnęła tylko: „Taka delikatna jesteś, nie wiesz, co to znaczy rodzić!” „Wiem, proszę pani - odparowała Rafaela. Ja wiem, co znaczy rodzić, bo poroniłam już dziewczynkę w szóstym miesiącu ciąży i wtedy bóle były takie same!” 7

Wreszcie nad ranem przyszedł lekarz, obmacał brzuch i po­ wiedział, że natychmiast robią cesarskie cięcie. Ktoś założył Rafaeli maseczkę na twarz. Odetchnęła kilka razy i zasnęła. Nawet nie poczuła, jak przenoszą ją z łóżka. Nigdy ich nie zobaczyli. Lekarz wziął Paco na stronę. „Niech pan słucha - powie­ dział. - Jedno było martwe i zmacerowane, nie żyło już od czterech, pięciu dni. Drugie zmarło przy porodzie, po kilku minutach od przyjścia na świat. Lepiej, żeby pan ich nie oglą­ dał, będzie pan miał złe wspomnienia. Pana żona ma macicę dwurożną, jakby podzieloną od góry na dwie części. Roz­ wiązaliśmy ciążę, ale w tej chwili żonie zatrzymały się nerki. Musimy natychmiast przewieźć ją do Barcelony na dializy, tu nie mamy sprzętu”. Lekarze z Barcelony wpiszą później w dokumentacji, że pacjentka przyjechała do nich w stanie szoku poporodowego, z żółtaczką i ostrą niewydolnością nerek. Dwudziestotrzyletni wówczas Paco nie miał samochodu. O dziesiątej w nocy ustawił się na rogatkach Lleidy, żeby zła­ pać stopa do Pragi, wziąć jakieś ubrania i jechać za Rafaelą do Barcelony. Zabrał go kierowca ciężarówki. Paco rozpłakał się w kabinie, wszystko mu opowiedział. Facet dowiózł go do Fragi. Paco spakował ubrania i rankiem poszedł na autobus do Barcelony. Zanim jednak wyszedł ze szpitala w Lleidzie, zrobił coś, co wiele lat później będzie uważał za błąd. Kiedy opuszczał po­ rodówkę, podeszła do niego pielęgniarka i zaoferowała: „Jeśli pan chce, zajmę się pochówkiem dzieci”. Nie zastanawiał się nad tym, nie miał czasu. Karetka właśnie zabrała jego młodą żonę do Barcelony, lekarz w białym kitlu powiedział mu, że dzieci nie żyją. Nie miał żadnej rodziny we Fradze ani w Lleidzie. Nie miał też żadnych powodów do po­ dejrzeń. Może trochę dziwiło go, że nie pokazali mu chłopców. Kiedy Rafaela poroniła tamtą dziewczynkę, widział jej ciałko. 8

Było bielutkie jak ciało normalnego człowieka i nie zostawiło mu złych wspomnień. Pochował ją sam. Teraz jednak nie miał czasu się dziwić. - Tak - powiedział - niech pani to zrobi, dziękuję.

Ines. Prezent

- Mam już dla was dziecko - mówi doktor Eduardo Vela, kiedy spotykają się po raz pierwszy. - Córka pewnej kobiety z wyższych sfer zaszła w niechcianą ciążę. Rodzina wywiozła ją do Szwajcarii, żeby nikt się nie dowiedział. Wróci tu tylko na poród. Ines nie zdziwiły słowa lekarza, a przynajmniej nie bar­ dzo. Od 1941 roku w Hiszpanii antykoncepcja jest nielegalna (i pozostanie taka aż do 1978 roku). Wprawdzie w kraju moż­ na już kupić pigułki, ale są na receptę i jedynie w celach me­ dycznych (ginekolodzy wypisują je na problemy hormonalne i muszą uzasadnić decyzję faktem, że kobieta cierpi na jakąś patologię'; według nieoficjalnych i czysto szacunkowych da­ nych na patologię w połowie lat siedemdziesiątych uskarża się osiemset tysięcy Hiszpanek12). Prezerwatywy również są trud­ no dostępne. Trochę jak narkotyki - można je kupić, ale trzeba wiedzieć gdzie i od kogo (podobno niektóre fabryki produku­ ją je „na boku” i „potajemnie” a ich pracownicy sprzedają je pokątnie3). Aborcja jest poważnym przestępstwem. Zostanie zalegalizowana dopiero w 1985 roku. W 1969 roku grozi za nią więzienie, a lekarzom, pielęgniarkom i położnym dodatkowo 1 Wspomnienia ginekologa, który pracował w Sewilli od połowy lat 70., zebra­ ne w 2010 roku przez Eugenię Gil Gardę z ekipy projektu „Anticoncepción, sexualidad y salud. Memorias de vida y practicas sanitarias en Espana durante el franquismo y la Transición Democratica", ugr.es, bit.ly/3sboXwi, dostęp:

30.01.2023. 2 Juan Eslava Galńn, La decada que nos dejó sin aliento, Barcelona 2011, s. 100. 3 Wspomnienia Soledad z okolic Granady, zebrane w 2014 roku przez Agatę Ignaciuk, ugr.es, bit.ly/sKlCOZZ, dostęp: 30.01.2023.

9

utrata prawa wykonywania zawodu. Co nie znaczy, że Hi­ szpanki nie robią aborcji. Robią - około stu tysięcy rocznie. Na skutek nielegalnych i nieprofesjonalnych zabiegów wiele kobiet umiera (w 1974 roku około trzech tysięcy)4. Te, które na to stać - i które mają paszport - lecą przeprowadzić abor­ cję za granicą, głównie w Londynie. Na to trzeba jednak mieć przynajmniej trzydzieści-czterdzieści tysięcy peset (w po­ łowie lat siedemdziesiątych pensja minimalna wynosi mniej więcej siedem tysięcy peset). Aborcja jest zatem nielegalna, za sprzedaż środków antykoncepcyjnych również grozi wię­ zienie, a Kościół, który w Hiszpanii (od 1939 roku rządzonej twardą ręką generała Francisco Franco) ma bardzo mocną pozycję, zaleca wstrzemięźliwość, skromność i niedopusz­ czanie do siebie pokus. W tej sytuacji zastępczym środkiem antykoncepcyjnym staje się aspiryna. Bierzesz jedną tabletkę, ściskasz między kolanami tak, żeby ci pod żadnym pozorem nie wypadła, śmieją się młode kobiety. Ines nie jest więc bar­ dzo zaskoczona, że „córka pewnej damy” zaszła w niechcia­ ną ciążę. A ponieważ żyje w Hiszpanii pod koniec lat sześć­ dziesiątych, nie dziwi jej także, że ciąża jest ukrywana. Przez kilka lat Ines pomagała w Los Molinos. W tym miasteczku na północ od Madrytu zakonnice ze zgromadzenia misjona­ rek Jezusa, Marii i Józefa mają pałacyk, w którym prowadzą ochronkę dla dzieci oraz dom dla wykolejonych kobiet. Wyko­ lejone kobiety to takie, które są samotne, ciężarne i nie mają się gdzie podziać albo ich ciąże trzeba ukryć (czasem jedno i drugie). Kobiety mieszkają tam do porodu, rodzą w Madrycie, w klinice San Ramon u doktora Eduarda Veli, a potem wracają do Los Molinos już bez brzucha, ale także bez dzieci. Odpo­ czywają chwilę i znikają. Ines nie ma z nimi kontaktu. W Los Molinos jest także ochronka i przedszkole, a ona przychodzi dla dzieci. Szaleje za dziećmi. Ma czterdzieści dwa lata, od 4 Juan Eslava Galan, dz. cyt., s. 99-110.

10

dziewiętnastu lat jest mężatką i już wie, że nigdy nie zajdzie w ciążę. Jedno z nich musi być bezpłodne - może ona, może jej mąż Pablo. Nie wiedzą, nigdy nie zrobili sobie badań w tym kierunku. Pablo pracuje na kolei. W góry na północ od Ma­ drytu wysłało go przedsiębiorstwo, Ines pojechała wraz z nim. Kiedy dowiedziała się, że w Los Molinos zakonnice opiekują się dziećmi, zgłosiła się do pomocy. Jeździ tam kąpać, ubierać, czesać, bawić, słuchać, jak śmieją się i płaczą. Nie dostaje za to wynagrodzenia. Dostaje za to dziecko. Na chwilę. W maju 1967 roku do Los Molinos przyjeżdża ojciec Felix Sanchez, jezuita, znajomy Ines. Jest z nim dziewczyna z dzieckiem na ręku - Maite. Maite mieszka w slumsach, nie może opiekować się swoim sześciomiesięcznym synkiem Paquitem i ojciec Felix szuka dla nich miejsca. Jednak misjonarki z jakiegoś powodu nie chcą ich przyjąć. „Nie ma miejsca” - mówią i zatrzaskują im drzwi przed nosem. Ktoś - trudno dziś powiedzieć kto wpada więc na pomysł: może niech Ines zajmie się chłopcem? Ines natychmiast się zgadza. Odtąd ma w domu małego chłop­ czyka. Paquito mieszka z nią dwa lata, jest na jej utrzymaniu. Czasem odwiedza ich ojciec Felix, przywozi ze sobą Maite. „Tylko się nie zakochuj - szepcze wtedy Maite do Ines. - Pa­ miętaj, on jest mój, nie twój. Nie dam ci go”. Rzeczywiście, Maite zabiera dziecko po dwóch latach. Ines opiekuje się już wówczas drugim chłopcem, Oscarem. Ro­ dzice porzucili go, kiedy miał sześć miesięcy. Chłopiec spę­ dził chwilę w Los Molinos i w sierocińcu w Madrycie, potem Ines i Pablo przez jakiś czas byli dla niego rodziną zastępczą. Od początku wiedzieli, że nigdy nie dostaną go do adopcji. Wkrótce wróci do sierocińca i nic nie da się z tym zrobić. Ojciec Felix dzwoni do doktora Veli i opowiada mu o Ines: taka dobra kobieta, tak pragnie dziecka. Mówi się, że doktor ma wielki szacunek do jezuity, który ponoć uczył go kiedyś matematyki. Niedługo potem doktor Vela zaprasza Ines do swojej madryckiej kliniki.

Chociaż nigdy wcześniej się nie spotkali, lekarz jest przemiły. W Madrycie cieszy się dobrą opinią, mówi się, że to świetny położnik. Prywatna klinika San Ramon, którą założył wraz z trzema wspólnikami (sam jest jej dyrektorem medycznym), jest nieduża, ale prestiżowa. Mieści się przy ulicy de la Habana 143. W dziesięciu pomieszczeniach kobiety rodzą, prze­ chodzą drobne interwencje chirurgiczne oraz odpoczywają po zabiegach. Doktor Vela jest dla Ines serdeczny, jakby znali się całe życie. Teraz, kiedy już powiedział, że ma dla niej dziecko, tłumaczy, jak powinna zachowywać się w najbliższym czasie. Ma przestać się malować i zacząć źle wyglądać. Nie chodzić do fryzjera. W rozmowach z koleżankami skarżyć się na mdłości. Doktor pokazuje jej też, jak wiązać poduszkę pod sukienką, żeby udawała rosnący brzuch. Potem żegna się z Ines i Pablem. Niedługo do nich zadzwoni. Jest przełom maja i czerwca. Te ostatnie zalecenia - o fryzjerze i poduszkach - nie do końca podobają się Ines. Jest zdziwiona. Zastanawia się, cze­ mu miałaby cokolwiek udawać. Ostatecznie nigdy tego nie zrobi - nie zechce i nie zdąży. Telefon dzwoni bardzo szybko, 7 czerwca 1969 roku. - Przyjedźcie jutro o dziesiątej i weźcie ze sobą ubranka mówi doktor Vela. - Mam dla was niespodziankę. Dziewczynka jest maleńka, śliczna i do zabrania od razu. - Patrz, jaki prezent! - mówi Vela, pokazując ją Ines. Chcesz zobaczyć, jak ją ubierają? Ines chce, ale położna nachyla się do ucha doktora i szepcze, że to jednak zły pomysł, bo ta dziewczyna jeszcze tu jest i lepiej, żeby się nie zorientowała. Pielęgniarki zabierają więc dziecko do ubrania, a Vela in­ struuje Ines i Pabla co dalej. Mają kupić głęboki wózek zamiast łóżeczka, bo dziewczynka jest wcześniacza i trzeba obkładać ją 12

butelkami z ciepłą wodą. Usłyszawszy to, Ines myśli, że musiało stać się coś nieprzewidzianego, coś, co sprawiło, że trzeba było przed czasem rozwiązać ciążę tej dziewczyny. Nie pyta jednak o nic. Doktor Vela własnoręcznie wypełnia w tym cza­ sie dokumenty, które poświadczają, że w południe 4 czerwca 1969 roku Ines Perez Perez, przy jego asyście, urodziła w Ma­ drycie, w klinice San Ramon przy ulicy de la Habana 143, córkę, której ojcem jest Pablo Madrigal. Składa podpis i instruuje Pabla, żeby zabrał dokument do Registro Civil, urzędu stanu cywilnego, gdzie zarejestruje maleńką piękną dziewczynkę jako własną biologiczną córkę. - I jeszcze jedno - ostrzega doktor Vela. - Gdyby cokolwiek stało się dziecku, gdyby zachorowało, gdyby miało kłopoty z oddychaniem, nie wzywajcie żadnego lekarza ani nie jedźcie do szpitala. Powiadomcie mnie. Tylko i wyłącznie mnie. Ines i Pablo biorą swoje-nie swoje dziecko i wychodzą z kli­ niki. Jadą do urzędu, a potem do sklepu. Muszą kupić wózek, ubranka, pieluchy, mleko. Nie mają przecież nic. To była nie­ spodzianka. Taki prezent.

Enrique. Łabędź

Po latach wydaje mu się dziwne, że nie zorientował się wcześ­ niej: zawsze był inny. Kiedy przychodzili, zbierali się wokół sto­ łu, zaczynali się śmiać i rozmawiać, on siedział cicho. Nawet mieli go trochę, no wiesz, za głupiego. Siedzi chłopak i nie od­ zywa się do cioć i wujków. Zapomniałeś języka w gębie, Enrique? Jak chcesz zostać tym adwokatem, skoro nic nie mówisz? To widać, był brzydkim kaczątkiem, dopiero później za­ mienił się w łabędzia. W1988 roku Enriąue Vila Torres miał dwadzieścia trzy lata, kończył studia prawnicze. Ojciec - ten, którego uważał za ojca - umierał mu w szpitalu, na raka płuc. Enrique, jedyny syn, porządkował papiery w jego gabinecie. Znalazł dokumenty 13

swojej adopcji. Był świt, cisza w domu, dużo myśli. Nagle wró­ ciło wspomnienie: Enrique ma osiem lat, bawi się z kuzynami w starej kuchni babci, wokół plamy tłuszczu na niebieskich kafelkach, bordowe garnki, oni zaczynają go przezywać: „Jesteś adoptowany! Wzięli cię z ulicy!” a on płacze. - Ludzki mózg jest niesamowity. Otorbił to wspomnienie, ochronił mnie przed nim. Zapomniałem o tym i nie pamię­ tałem, aż do chwili, kiedy znalazłem akt adopcji. Poszedł przejrzeć się w lustrze. Zobaczyć, kim jest. Był sobą. To znaczy kim? Obudził mamę. Tę, którą uważał za mamę. Rozpłakała się. Powiedziała: nie chciałam ci o tym mówić, bałam się, że przestaniesz mnie kochać. Szybko dowiedział się, że przyszedł na świat 18 maja 1965 roku w Sierocińcu Świętej Izabeli w Walencji, skąd nazajutrz tata i mama wzięli go do domu. Enrique chciał wiedzieć więcej, chciał wiedzieć, kto go urodził, ale mama mogła mu powiedzieć tylko to, że ta dziewczyna była młodziutka i że pochodziła z północy kraju. Później okaże się, że w tym czasie w sierocińcu mieszkało kilkanaście młodych kobiet w ostatnich miesiącach ciąży. Czekały na poród, bo ich brzuchy trzeba było z różnych po­ wodów ukryć. Jeszcze później Enrique dowie się, że takich miejsc ukrywania kobiet w całej Hiszpanii było więcej. Wtedy, w 1988 roku, Enrique po raz pierwszy udało się porozmawiać z siostrą Aurorą z sierocińca. Powiedziała mu, że ma dane jego prawdziwej matki, ale on nie ma prawa ich zobaczyć. Jako adwokat Enrique wyspecjalizował się w prawie adop­ cyjnym i poszukiwaniach korzeni biologicznych. Nazywał się „poszukiwaczem rodzin”. Ludzie przychodzili do jego kancela­ rii w Walencji, siadali przed biurkiem i mówili: jestem adop­ towany, chciałbym poznać moich rodziców. Z początku było to bardzo trudne. Hiszpańskie prawo dotyczące adopcji aż do 1987 roku było dziurawe i pełne sprzeczności. Państwo w nie­ wielkim stopniu kontrolowało proces adopcyjny. Właściwie nie kontrolowało go w ogóle. Adopcja była czymś na kształt 14

prywatnej umowy, mógł ją przeprowadzić praktycznie każ­ dy adwokat lub notariusz, a urzędnicy ograniczali się jedynie do zapisania w dokumentach rezultatu tych ustaleń. Tym, co przede wszystkim utrudniało klientom Enrique odnalezienie biologicznych rodziców, był „poród anonimowy’’ Najogólniej mówiąc: żeby dziecko mogło zostać oddane do adopcji, mat­ ka musiała podpisać, że się go zrzeka. Wtedy w papierach zo­ stawał po niej ślad. No, chyba że skorzystała z prawa do poro­ du anonimowego. Wówczas nie musiała niczego podpisywać. Jej nazwisko znikało ze wszystkich dokumentów dziecka (na potrzeby urzędów sędzia wymyślał mu wtedy nowe nazwi­ ska), a często także z dokumentacji klinik położniczych i szpi­ tali. Kobieta mogła też zostawić dziecko w sierocińcu, pod opieką zakonnic, i odejść. W przeszłości dziecka ziała czar­ na dziura. Nie dawało się ustalić, skąd pochodzi, a pytani o to urzędnicy rozkładali ręce. Wprawdzie w hiszpańskiej konsty­ tucji, uchwalonej w 1978 roku, znajdował się artykuł 39, któ­ rego paragraf 2 głosił: „Władze publiczne zapewniają również kompleksową ochronę nad dziećmi, które są równe wobec prawa bez względu na pochodzenie, oraz matek, niezależnie od ich stanu cywilnego. Prawo umożliwi dochodzenie ojco­ stwa”, ale wśród prawników nie było zgodności, jak go stoso­ wać. Uważano, że prawo matki do ukrycia swojej tożsamości jest nienaruszalne. Dopiero 21 września 1999 roku hiszpański Sąd Najwyższy dokonał interpretacji artykułu 39, odczytując w nim niezbywalne prawo dziecka do wiedzy o tym, kim są jego rodzice. To konstytucyjne prawo było nadrzędne wobec prawa matki do anonimowości. Do biura Enrique Vili Torresa zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi. Wiedzieli, że zostali w dzieciństwie adoptowani, ale nie potrafili sami odnaleźć śla­ du biologicznych rodziców. Liczyli na to, że wyspecjalizowa­ ny adwokat będzie wiedział, gdzie szukać ich dokumentów. Pytanie, które im zadawał, brzmiało: „Czy mogę zobaczyć akt urodzenia?” 15

Pierwszą próbą uregulowania procesu adopcyjnego w Hi­ szpanii było prawo z 24 kwietnia 1958 roku5. Wprowadzało ono dwa typy adopcji: pełną i niepełną. W obu przypadkach wymagano, by rodzice adopcyjni ukończyli trzydzieści pięć lat, nie mieli własnych dzieci, a różnica wieku między nimi a przysposabianym dzieckiem wynosiła ponad osiemnaście lat. Mogli wówczas adoptować dziecko poniżej czternastego roku życia, które przez przynajmniej trzy lata pozostawało „porzucone” co oznaczało, że jego rodzice byli nieznani, zrzekli się praw rodzicielskich lub było „podrzutkiem” od niemowlęc­ twa wychowywanym w sierocińcu. Aż do 1970 roku adopcja niepełna oznaczała, że dziecko zachowuje nazwiska biolo­ gicznych rodziców. Pełna pozwalała nadać dziecku własne6. Zawsze jednak pozostawał po niej urzędowy ślad. Na lewym marginesie aktu urodzenia było miejsce na adnotację: dziecko adoptowane. Enriąue brał akty urodzenia swoich klientów i zdumiewająco często informował ich: „Szanowny panie, nie jest pan adoptowany. Jest pan biologicznym dzieckiem pana Fulanito Tal i pani Fulanity Cual7”. Klient zaczynał się wtedy upierać. „Nie, to nieprawda - mówił. - Nie jestem ich dziec­ kiem, miałem osiemnaście lat, kiedy powiedzieli mi, że mnie adoptowali”. Albo: „Nie, nie mogę być ich dzieckiem, moja mama była bezpłodna, nie mogła mieć dzieci”. To było dziwne. Bardzo wiele osób, które pojawiały się w biurze Enriąue Vili Torresa, twierdziło, że zostały adoptowa­ ne, chociaż według prawa i dokumentów były biologicznymi 5 Ivan Fort i Gómez, iQue buscar mientrasse busca el origen biológico? [w:] Desaparición forzada de rnenores, Adaś de la 1 Jornada cientifica, Tarragona, 1.10.2016. 6 W Hiszpanii nazwiska są dwuczłonowe i pochodzą od obojga rodziców. Apellido paterno (pierwsze) to nazwisko ojca (a zarazem dziądka i pradziadka), apellido materno (drugie) jest nazwiskiem matki, a zarazem nazwiskiem jej ojca. 7 „Fulanito" i „Fulanita” to imiona, których Hiszpanie używają, kiedy chcą po­ wiedzieć pan/pani Iksińska.

16

dziećmi swoich rodziców. Czasem, po długim szukaniu po­ partym nakazami sądowymi, udawało się odnaleźć jakieś formularze adopcyjne. Czasem - i to było jeszcze bardziej niepokojące - nie było nic. Wkrótce Enrique doszedł do wniosku, że w Hiszpanii żyje duża grupa osób, które - chociaż zostały adoptowane - we wszystkich oficjalnych dokumentach figurują jako biologiczne dzieci swych rodziców, będących w istocie rodzicami adopcyj­ nymi. Było to niezgodne z jakimkolwiek prawem - zarówno obecnym, demokratycznym, jak i poprzednim, frankistowskim. Było jednak faktem. Niektóre z tych osób wiedziały, że są przysposobione. Czasem poinformowali ich o tym rodzi­ ce adopcyjni, czasem domyślali się sami, najczęściej jednak prawda wychodziła na jaw przypadkiem: w szufladzie ojca odnajdywały się dokumenty adopcji; w badaniach medycz­ nych nie wychodziły im choroby genetyczne, które powinni odziedziczyć, albo nie zgadzały się grupy krwi. Często o tym, kim są, dowiadywali się od obcych. Od sąsiada, który popił na potańcówce. Od koleżanek z klasy. Pewna ośmioletnia dziewczynka z Andaluzji dowiedziała się o tym, że jej mama nie jest jej mamą, kiedy na wiejskim festynie dla żartu ukłuła sąsiadkę kolcem kaktusa w tyłek. - Czegóż innego można by się było spodziewać po bękar­ cie! - wrzeszczy ukłuta. - Ja nie jestem bękartem, tam stoi mój tatuś - broni się dziewczynka. - Oczywiście, że jesteś! Zabrali cię z kołyski! Dziewczynka nadal nie rozumie. Kołyska to po hiszpańsku cuna. Wszystkie dzieci śpią w kołyskach... - Idiotko! - prycha kobieta. - Jesteś z casa cuna, jesteś podrzutkiem! Casa cuna to sierociniec. Badając losy adoptowanych dzieci, Enrique Vila uzmysłowił sobie jeszcze jedną rzecz. Większość nielegalnie przysposo17

bionych dzieci zapewne nigdy nie dowiaduje się, że zostały adoptowane. Niczego nie przeczuwają. Nie podejrzewają. Nie mają żad­ nych wątpliwości co do swojej tożsamości, więc nie szukają. Nie wiedzą nawet, że mogłyby czegoś szukać. Że jest jakiś sekret. Kiedy Enrique spróbuje oszacować skalę problemu, doj­ dzie do wniosku, że osób, które zostały adoptowane, chociaż według dokumentów są biologicznym potomstwem swoich opiekunów, może być w Hiszpanii nawet trzysta tysięcy. Na­ zwie je hijosfalsos, fałszywymi dziećmi.

Madryt. Dobra mafia

W listopadzie 1981 roku madrycka policja wpadła na trop szajki handlującej noworodkami8. Ślady wiodły w trzy miejsca: do hoteliku na godziny, prowadzonego przez siostry Eulalię i Irene Luis Criado, żłobka z internatem, należącego do Marii Jose Igualady, oraz kliniki San Ramon doktora Eduarda Veli. Sześć osób zostało aresztowanych; wśród nich była Josefina Toledano, trzydziestoletnia prostytutka z ulicy de la Montera. Josefina twierdziła, że jej nowo narodzone dziecko zostało sprzedane małżeństwu z okolic Walencji za sto pięćdziesiąt tysięcy peset. Kochanek Josefiny za część tych pieniędzy kupił sobie sportowy rewolwer. Wkrótce policja poznała modus operandi sprawców. Naj­ wyraźniej Maria Jose Igualada kontaktowała się z kobietami, które zaszły w niechcianą ciążę. Oferowała im opiekę medycz­ ną, opłacenie kosztów porodu i niewielkie wynagrodzenie w zamian za oddanie dziecka do adopcji zaraz po rozwią­ zaniu. Kobiety rodziły w klinice San Ramon, zajmował się 8 Desartiadada una importante red de traficantes de nińos recićn nacidos, procedentcs dc la prostitición, „El Pais” 19.11.1981.

18

nimi doktor Eduardo Vela. Niektóre wychodziły stamtąd już bez dzieci. Małżeństwa, które zapłaciły od stu pięćdziesięciu do czterystu tysięcy peset za adopcję noworodka, odbierały dziecko bezpośrednio z lecznicy. Inne matki odnosiły nie­ mowlęta do żłobka przy ulicy Lanuza 19 i tam je zostawiały. Maria Jose Igualada pośredniczyła pomiędzy zamawiający­ mi a dostarczycielkami towaru. Zbierała zamówienia (policji udało się ustalić tożsamość czternastu małżeństw, które w ten sposób zdobyły dziecko; wszystkie pochodziły z okolic Wa­ lencji), inkasowała także pieniądze. Oficjalnie zapłata miała pokryć koszty porodu, ale policja twierdziła, że większość zostawała w rękach właścicielki żłobka. Policja zwołała konferencję prasową i wiadomość prze­ dostała się do gazet. Około trzystu pięćdziesięciu tysięcy czytelników dziennika „El Pais” przeczytało: „Zlikwidowano ważną siatkę handlarzy noworodkami, pochodzącymi z pro­ stytucji”. Piętno dzieci prostytutek przylgnęło do adoptowanych na długo. Chociaż policyjne śledztwo wydawało się obiecujące, szyb­ ko je zamknięto. Nie było więcej aresztowań. Dzieci pozostały w rodzinach, które je kupiły. Doktorowi Eduardowi Veli nie postawiono żadnych zarzutów. Policja straciła zainteresowanie „ważną siatką handlarzy niemowląt”, ale dziennikarze zaczęli przyglądać się klinice. Niecałe trzy miesiące później, w lutym 1982 roku, tygodnik „Interviu” opublikował zdjęcia, które wstrząsnęły hiszpańską opinią publiczną. Całostronicowe czarno-białe fotografie, wykonane przez Germana Gallego, przedstawiały martwego noworodka, przechowywanego w chłodni kliniki San Ramon. Reportaż autorstwa Marii Antoniny Iglesias nosił dosadny tytuł Martwe dzieci w lodówce. Podobnie jak wszystkie numery „Interviu” ten także miał na okładce półnagą kobietę. (A może po prostu „kobietę w stroju 19

kobiety”9, jak określała to Marisol, największa z gwiazd hi­ szpańskiej estrady, kiedy w 1976 roku jej nagie zdjęcia ukaza­ ły się w tym samym magazynie). „Intemu” było szczególne. I to nie tylko dlatego, że jako pierwsze czasopismo w Hiszpa­ nii odważyło się publikować rozebrane modelki na okładkach. Tygodnik założony zaledwie rok po śmierci generała Franco zaplanowano jako gazetę sensacyjną, ale z ambicjami. Miał wyróżniać się poziomem dziennikarstwa śledczego, docierać tam, gdzie inni boją się zapuścić. Dziennikarze „lnterviu” dali się zamknąć w szpitalu psychiatrycznym, śledzili romanse kró­ la i popłynęli na rowerku wodnym za jachtem premiera Adolfo Suareza, żeby zrobić politykowi zdjęcie w samych slipkach. Handlem noworodkami zajęła się reporterka Maria Anto­ nina Iglesias. Już na przełomie stycznia i lutego 1982 roku, ba­ zując na opowieści anonimowej dziewczyny o inicjałach B. G., udało jej się dostać do innego pensjonatu, w którym mieszka­ ły ciężarne kobiety10. Lokatorkami hoteliku, mieszczącego się nad sklepem z nabiałem, były między innymi wdowa w śred­ nim wieku, bojąca się skandalu; niepełnoletnia dziewczyna ze wsi, która nie przyznała się rodzicom do ciąży; były słu­ żące z madryckich domów, zostawione „z kłopotem” W za­ mian za zakwaterowanie, opiekę i pokrycie kosztów porodu zobowiązały się do oddania dziecka do adopcji. A osobą, któ­ ra zaproponowała im ten układ, nie była podejrzana właści­ cielka szemranego żłobka. Była nią powszechnie szanowana zakonnica, przełożona działu opieki społecznej Szpitala Po­ łożniczego Santa Cristina w Madrycie, siostra szarytka Maria Gómez Valbuena. To nie był pierwszy raz, kiedy nazwisko sor Marii pojawiło się w prasie w kontekście adopcji. W lipcu 1980 roku „El Pais”

9 Archiwalna wypowiedź cytowana na stronie lemadrid.es, bit.ly/sKiTaDj, dostęp: 7.07.2023. 10 „lnterviu", nr 298,27.01.1982.

20

opisywał ją i podobne jej pracowniczki socjalne jako „dobrą mafię”. „Przez wszystkie te lata wielu ludzi z różnych zgroma­ dzeń religijnych było głównymi pośrednikami pomiędzy mat­ kami, które z konieczności (lub bez niej) porzuciły swoje dzieci, a parami, które z konieczności (lub bez niej) chciały je adop­ tować. Ich wizerunek paternalistycznych powierników spra­ wiał, że zawsze byli w doskonałej pozycji, aby zapewnić obu stronom wsparcie oraz współpracę. I było pewne, że produkt dziecko - wyjdzie na tym znakomicie” - pisali dziennikarze Salud Tapia i Javier Baranda”. Siostra Maria wyróżniała się spośród członków „dobrej mafii”. „Jeśli chodzi o adopcje, do­ bry katalog jest w posiadaniu siostry Marii Balbueny [szc/]" za­ pewnił dziennikarzy Gregorio Guijarro, przewodniczący sto­ warzyszenia na rzecz adopcji, były sędzia Sądu Najwyższego i adopcyjny ojciec dwudziestoletnich bliźniaczek. Sama za­ konnica przyznała wówczas, że w ciągu trzech lat przez jej ręce przeszło około trzech tysięcy próśb o adopcję. „Zna wszystkie komplikacje, jakie mogą wystąpić podczas tego procesu, i ma rozwiązania” pisali o siostrze dziennikarze. „Stara się czynić dobro i ufa tylko Bogu” Dwa lata później dziennikarka „Interviu”, Maria Antonina Iglesias, spisała opowieść dziewczy­ ny, która skorzystała ze wsparcia i współpracy dobrej mafii. Kiedy B. G. zaszła w niechcianą ciążę i ukryła ją przed rodzi­ cami, siostra Maria Valbuena zaoferowała jej pomoc. Umieś­ ciła dziewczynę w pensjonacie, a kiedy nadszedł czas, zabrała ją do kliniki Santa Cristina. Po trudnym i przerażającym po­ rodzie B. G. zmieniła jednak zdanie co do adopcji. Nie chciała oddać dziecka. Siostra Maria stała się wówczas oschła i nie­ przyjemna. Zaczęła naciskać. Straszyła, że dziecko B. G. będzie musiało żyć z piętnem bękarta, a ona sama nie zdoła znaleźć

u Salud Tapia, Javier Baranda, 6.000 matrimonios han solicitado adoptar niiios pero la legislación vigente lo dificidta, „El Pais", 11.07.1980, elpais.com, bit.ly/ąsayMwn, dostęp: 7.07.2023.

21

pracy, by utrzymać siebie i niemowlę. Tymczasem dobrzy i ko­ chający rodzice z pełnym portfelem mieli już czekać na syna B.G. Najcięższy argument zakonnica zachowała na koniec. Zapytała młodą, wystraszoną dziewczynę, która dopiero co przeszła trudny poród, czy zdaje sobie sprawę, że jeśli zatrzy­ ma dziecko, będzie musiała pokryć wszystkie koszty leczenia. B.G. zdecydowała mimo wszystko nie rozstawać się z sy­ nem. Wróciła do rodziców na wieś. Dziennikarka, która z nią rozmawiała, nie napisała, jak zakończyła się kwestia „długu”. Ale podobną presję siostra Maria z powodzeniem stosowała wobec innych młodych kobiet. W tym samym 1982 roku z po­ mocy zakonnicy skorzystała Maria Luisa Torres. Kobieta była w separacji z mężem, gdy zaszła w ciążę z innym mężczyzną. Siostra Valbuena natychmiast po porodzie odebrała jej córkę i przekazała do adopcji. Kiedy Maria Luisa zaprotestowała, za­ konnica zagroziła, że doniesie na nią i sprawi, że za niemoralne prowadzenie się odbiorą jej także starszą, dwuletnią córkę12. Matka i młodsza córka odnalazły się dopiero po latach. Przy­ brany ojciec Pilar - tak ochrzczono dziewczynkę - przyznał wówczas, że zapłacił za nią sto tysięcy peset13. Siostra Maria zapewniła go, że biologiczna matka Pilar oddała ją do adopcji dobrowolnie. Podążając tropem handlu noworodkami, tygodnik „Interviu" zainteresował się kliniką San Ramon. Po publikacji pierwszego artykułu dziennikarze dostali przeciek od pracowników lecz­ nicy. Kiedy zjawili się na miejscu, zobaczyli leżące w szafce zwłoki noworodka. German Gallego zrobił mu zdjęcia. Udało się ustalić, że dziewczynka umarła tuż po porodzie i że miała zostać oddana do adopcji. Jej matka, Sofia, nie nadała dziecku 12 Raquel Quilez, Maria Luisa, laprimera que llevóalos tribunales: „Rezaba para quc no muriese", „El Mundo”, 24.01.2013, elmundo.es, bit.ly/47nyęRo, dostęp: 7.07.2023. 13 Natalia Junquera, La ntonja querepartia bebćs, „El Pafs”, 13.05.212, elpais.com, bit.ly/srNNMkG, dostęp: 7.07.2023.

22

imienia, nie wiedziała nawet, czy urodziła syna, czy córkę. Była młoda, bardzo blada i wystraszona. „Nie będę mieć proble­ mów z tymi, którzy mieli zabrać dziecko, bo ich nie znam, to siostra Maria zajmowała się tym wszystkim” powiedziała dziennikarce „Interviu”. Personel kliniki zdradził autorce ar­ tykułu, że to nie pierwsze dziecko, którego ciało doktor Vela trzymał w chłodni lecznicy. W październiku 1981 roku zabrał ciała dwójki niemowląt, z których jedno „spędziło w zamra­ żarce prawie ponad rok”14. Pracownicy twierdzili, że zamierzał zawieźć je na swoją działkę i tam pogrzebać. Miał przy tym narzekać, że jest zmęczony i zirytowany tym, że będzie musiał kopać o tak późnej porze - była czwarta nad ranem. Kilka lat później, kiedy skandal wokół nielegalnych adop­ cji i kradzieży noworodków wybuchnie w Hiszpanii z pełną mocą, wiele osób będzie twierdzić, że niektóre szpitale prze­ chowywały w kostnicy ciałko, które pokazywano matkom, by wmówić im, że ich dzieci zmarły. Skandal prasowy skutecznie odstraszył klientów i w 1982 roku klinika San Ramon została zamknięta. Zaginęły wszyst­ kie archiwa i cała dokumentacja medyczna pacjentów. Na pod­ stawie wpisów w Registro Civil obliczono, że blisko siedem­ dziesiąt procent matek, które tu urodziły, zarejestrowano jako „nieznane”. Doktor Vela powiedział dziennikarzom hiszpań­ skiej telewizji Antena 3, którzy odwiedzili go z ukrytą kamerą, że wszystkie dokumenty zawierające historię medyczną zosta­ ły spalone, bo „to byłoby bardzo niebezpieczne dla niego i dla wszystkich”. „Historie porodów, historie dzieci oddanych do adopcji, spaliłem ja osobiście” - oświadczył15. Skandale prasowe przyniosły w 1987 roku zmianę prawa adopcyjnego. W preambule nowej ustawy zapisano wówczas: „Ustawodawstwo poprzednie oskarżano, przede wszystkim, 14 Maria Antonina Iglesias, Ninos muertos en la neuera, „Interviu" nr 299,3-9.02.1982. 15 Trama de ninos robados. La „\>erdad"del doctor Eduardo Vela, antena3.c0m, bit.ly/3q3XNtH, dostęp: 7.07.2023.

23

o niemal całkowity brak kontroli nad działaniami, które po­ przedzają adopcję, niezbędnej do wypełnienia jej prawdziwe­ go społecznego celu [...]. Ten brak kontroli pozwalał czasami na oburzający handel dziećmi, opisywany przez media”. Od te­ raz państwo miało przejąć nadzór i odpowiedzialność za proces adopcji. Pozwoliło to ukrócić wiele nieprawidłowości. Przepisy o porodzie anonimowym zniesiono dopiero w 1999 roku. Odtąd rodząca nie mogła już ukryć swojej tożsamości.

Francisco. Towar numer 13

Francisca znała człowieka, który załatwił ją jej rodzicom. Mieszkał nieopodal. Mama raz na jakiś czas posyłała ją, by zaniosła mu trochę warzyw z gospodarstwa, które prowadzili. Robiła to aż do jego śmierci. - Wtedy w każdej miejscowości była taka osoba. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Hiszpanii para, która chciała adoptować dziecko, wiedziała, do kogo się zwrócić. Zwykle był to ksiądz albo zakonnica i dodatkowo ktoś, kto miał bezpośredni dostęp do szpitala. Mężczyzna, któremu nosiłam warzywa, pracował jako kierowca karetki. Była też lista zamówień: książka albo zeszyt. Każdy, kto miał zapo­ trzebowanie, wpisywał się na tę listę: czego chce, skąd chce, jakie chce i ile ma lat. Z im dalsza przywożono dziecko i im było młodsze, tym więcej trzeba było za nie zapłacić. Osoby, które się wpisywały, musiały być po czterdziestce. Dzięki temu zyskiwano pewność, że „rodzice” zdążyli poukładać sobie ży­ cie i zapewnią dziecku dom. Był też inny powód: umrą, zanim dziecko zacznie zadawać pytania. Do zamówienia trzeba było dołączyć zaświadczenie od proboszcza, że jest się dobrym katolikiem, i od alkada, że jest się prawomyślnym obywatelem. Moja mama była bardzo gorliwą katoliczką, prawie świętą, i z tego powodu miała łatwy i szybki dostęp. Wiadomo było, że otrzyma to, co zamówi. 24

Francisca mieszka nieopodal Walencji. To tereny rolnicze, ogród Hiszpanii pełen upraw migdałowców, sadów oliwnych i pomarańczowych, winnic. Dzieci były tu zwyczajnie potrzeb­ ne. Zapotrzebowanie na nie było ogromne. Chłopcy mieli pomagać w gospodarstwie, od dziewczynek oczekiwano, że zajmą się niedołężnymi rodzicami. Ojciec Franciski chciał adoptować chłopca, ale żona przekonała go, żeby zamówili nowo narodzoną dziewczynkę. - Koniec końców i tak wywiązałam się z obu obowiązków: pracowałam z ojcem w gospodarstwie i zaopiekowałam się rodzicami na starość. O takich dzieciach jak Francisca mówiło się tutaj nińos de Madrid, dzieci z Madrytu. Wszyscy wiedzieli, że są adopto­ wane - najczęściej poza nimi samymi. Mieszkały w Catarroja, Silla, Picassent, Benetusser i innych wsiach wokół Walencji. W liczącym kilkanaście tysięcy mieszkańców Albal było ich przynajmniej dziesięcioro16. W wiosce, gdzie do dziś żyje Francisca - pięcioro. Wiele urodziło się w odległej o trzysta kilometrów klinice doktora Eduarda Veli. Do Walencji przy­ woził je ten sam taksówkarz. Pracownicy kliniki San Ramon mieli powiedzieć mu, żeby nie przejmował się ładunkiem: niech włoży dziecko do bagażnika, a jeśli mu umrze, wyrzuci ciałko po drodze i wróci, dadzą mu szybciutko inne17. Cho­ ciaż Francisca urodziła się prawdopodobnie w sierocińcu w Walencji, a nie w Madrycie, na nią także udzielono gwa­ rancji. Rodzice odebrali ją z metką. Francisca ma ją do dziś. To kawałek sznurka złączony na końcach ciężką, okrągłą, ołowianą plombą z napisem „Inclusa de Valencia, cuna no 13" (Sierociniec w Walencji, łóżeczko numer 13). Francisca myśli, że kiedy rodzice przywieźli ją do domu, ważyła niewiele 16 Beatnz Lledó, La oscura trama de nińos de Madrid, „Las Provincias" 26.05.2011, lasprovincias.es, bit.ly/3Qz8miV, dostęp: 9.08.2023. 17 „Ladrones de vidas. Nińos robados en la Comunidad Valenciana" reż. Luis Pld, scenariusz i dokumentacja Miguel Hernandez, 2016.

25

więcej niż ta zawieszka. Była maleńka, odwodniona, na skraju śmierci. Szkielecik. - Powiedzieli mojej matce, że skoro najprawdopodobniej umrę, z tą zawieszką może wrócić do ochronki i dadzą jej w zamian inną dziewczynkę, zupełnie nową i za darmo, więc żeby niczym się nie martwiła. Dali jej taką... gwarancję. Jak na towar. Produkt, który można zwrócić, jeśli będzie uszkodzony. Francisca po raz pierwszy usłyszała o tym, że jest adopto­ wana, kiedy miała dziesięć lat. „Twoja mama nie jest twoją mamą!” - wykrzyczała jej dziewczynka ze szkoły. Francisca przybiegła z płaczem do domu, ale mama, kiedy zobaczyła ją we łzach, wszystkiemu zaprzeczyła. „To nieprawda. Jesteś moją córeczką, a ta dziewczynka niech lepiej uważa na to, co mówi” - oznajmiła. Francisca uwierzyła. Dopiero później do­ tarło do niej, że przecież wszyscy wokół musieli zdawać sobie sprawę z jej pochodzenia. Sąsiedzi, dzieci sąsiadów. Sąsiadki wiedziały, że jej mama nigdy nie była w ciąży. Niektóre przy­ puszczały, że wzięła na wychowanie córkę swojej siostry, ale te, które widziały, jak rodzice przywożą Franciscę - maleńką, chudą, półżywą, z zawieszką na szyi - szybko uświadomiły inne: ależ skąd, to podrzutek z sierocińca, dziecko prostytutki. - Dla ludzi wokół nas byliśmy właśnie tym: dziećmi prosty­ tutek. Ta dziewczynka pewnie usłyszała o tym przy obiedzie i nie mogła się doczekać, żeby rzucić mi to w twarz. Za drugim razem Francisca była już starsza, miała czterna­ ście lat. „Nie wiedziałem, że jesteś adoptowana” - zagaił bez­ myślnie kolega. Wtedy już nie płakała. Mama, widząc, że jest starsza i silniejsza, powiedziała jej, że to prawda. Adoptowali ją, bo nie miała nikogo, ani taty, ani mamy. Wszyscy jej bli­ scy zginęli w strasznym wypadku samochodowym. Francisca to łyknęła. Nie pytała o nic więcej. Tylko czasem, kiedy szła z mamą do przychodni i lekarz pytał o choroby w rodzinie, pozwalała sobie wypalić: nieznane, bo jestem adoptowana!, i patrzyć, jak mama siedzi z miną obrażonej godności. 26

Mama zarzekała się, że za nią nie zapłacili. Francisca uważa, że po prostu bali się przyznać. Kupno dziecka zawsze było przecież nielegalne. To dlatego mama powtarzała: nie kosztowałaś nic. Francisca pamiętała jednak, że kiedy była malutka, ojciec często wyjeżdżał za granicę, do Francji. Najmował się do winobrania. Jest przekonana, że w ten sposób ją spłacał. W ratach. Rodzice Franciski nie byli majętni, nie stać ich było, żeby jednorazowo wyłożyć kwotę kilkudziesięciu tysięcy peset. Tyle właśnie kosztowały dzie­ ci; ceny wahały się od pięćdziesięciu tysięcy aż do miliona. Niektórzy rodzice adopcyjni płacili za noworodka tyle, co za mieszkanie w centrum miasta. Inni - tyle, ile kosztował używany samochód. Jeszcze inni, żeby pokryć koszty, musieli sprzedać sad pomarańczowy. Rodzina Enrique Vili Torresa wyznała mu, że rodzice zapłacili za niego milion. Adoptowa­ nej kobiecie matka oznajmiła: „kosztowałaś więcej niż stado świń”18. Wiele dzieci wywieziono za granicę, odnajdywały się w Meksyku, Chile, Argentynie, ale także w Stanach Zjedno­ czonych - zabierały je tam rodziny żołnierzy stacjonujących w bazach wojskowych w Hiszpanii. Ligię Ceballos Francos, urodzoną w Madrycie w 1968 roku, rodzice adopcyjni zabrali do Meksyku i zapisali w urzędzie jako własne, biologiczne dziecko. W jej adopcji pośredniczyć mieli arcybiskupi Jukatanu i Madrytu. Rodzice chcieli, żeby dziewczynka była biała i miała „europejskie cechy”. Fernando Lazaeta został w podobny sposób zabrany do Chile. Kosztował sto tysięcy peset, Ligia - pięćdziesiąt tysięcy. - Moja rodzina nie była bogata ani uprzywilejowana - mó­ wiła Francisca. - Ci, którzy kupowali dzieci, często sami byli biedni. Ciułali grosz do grosza, żeby zapłacić. I płacili. To był

18 Wypowiedź Carli Antonelli podczas panelu „Bebes robados" w ramach iv Jornadas „Mujer, Cultura y Pensamiento durante la 11 Rcpublica" 24.10.2016, Univcrsidad Carlos 111, Madrid, bit.ly/47pfQvd, minuta 24, dostęp: 30.01.2023.

27

handel żywym towarem i wiem, że mnóstwo ludzi zbiło na tym fortuny, adwokaci, lekarze, księża. Zakonnice, które prowadziły walencki sierociniec, intereso­ wały się dalszymi losami Franciski. Poprosiły jej mamę, żeby od czasu do czasu przyprowadzała tam dziewczynkę. Odmówiła. - One chciały mnie obejrzeć, sprawdzić, czy dobrze rosnę, czy rodzice wpajają mi odpowiednie wartości. Z tego samego powodu musiałam nosić nasze warzywa temu kierowcy karet­ ki. To był wewnętrzny system kontroli. Nasi rodzice musieli posyłać nas do katolickich szkół, do komunii, do kościoła. Zobowiązywali się, że wychowają nas po katolicku, i czuli się w obowiązku pokazać, że wszystko jest dobrze, że się wy­ wiązują. Ale moja mama postanowiła, że nigdy nie zabierze mnie do tego sierocińca. Odebrała mnie stamtąd w tak złym stanie, odwiedziła ze mną tylu lekarzy, ledwie mnie odrato­ wała... Nigdy mnie tam nie zawiozła. Zamiast tego wysyłała zakonnicom zdjęcia. Panicznie się bała, że każą mi wrócić do sierocińca. To był jej największy strach - że ktoś im mnie odbierze. Po tym wszystkim moja mama, taka święta, zupeł­ nie straciła zaufanie do Kościoła. Na widok skrawka habitu szeptała: „mniszki złodziejki, mniszki złodziejki’’ Chociaż w osobistych dokumentach Franciski nie ma ani słowa o tym, że została adoptowana, niedawno udało się jej odnaleźć w domu pisma notarialne potwierdzające adopcję. Wynika z nich, że chociaż nosiła nazwisko przybranych rodzi­ ców, cały proces uprawomocnił się, dopiero kiedy skończyła cztery lata. Przez cały ten czas jej matka bała się, że ktoś może przyjść i tak po prostu zabrać jej córkę. Żyła w strachu.

Cristina. Krew

Był 14 maja 1984 roku, dzień przed Świętym Izydorem, patro­ nem Madrytu. Pamięta, że było chłodno. Santi nie wrócił jesz­ cze z pracy, bo zepsuł się jakiś sprzęt, chyba koparka. Cristina 28

i jej piętnastomiesięczna córka Jessi zostały same. Cristina była w siódmym miesiącu ciąży. Przyszła noc, godzina dzie­ wiąta. Na zewnątrz mżyło. To stało się nagle: przeszył ją ból, chlusnęły wody i Cristina poczuła, jak wysuwa się z niej głów­ ka syna. Mieszkali we wsi pod Madrytem, nie mieli telefonu, nie było jak wezwać pomocy. Jessi ciągle pytała: „Mamo, wszystko dobrze, mamo, wszyst­ ko dobrze?”, i Cristina za wszelką cenę starała się jej nie wystra­ szyć. Położyła się na łóżku i kiedy syn się urodził, owinęła go w ręcznik. Wrzeszczał. Był taki silny! Darł się i kopał nóżkami. Cristina mocno krwawiła i nie mogła urodzić łożyska, więc przez cały czas byli połączeni pępowiną. Obok łóżka leżał mały nożyk, którym Santi rozcinał taśmę w kasetach magnetofonowych, kiedy się psuły, żeby skleić je na nowo. Tym nożykiem Cristina przecięła pępowinę, zawiązała nitką. Położyła synka w łóżeczku. Jessi nachylała się nad nim, chciała wziąć go na ręce i przytulić, ale Cristina bardzo się bała, że się przewróci i zrobi mu krzywdę. Poprosiła, żeby patrzyła na braciszka w łóżeczku, i pobiegła po pomoc. Była dziesiąta w nocy. Ciemno, mżawka, pusta wieś, za­ krwawione nogi na asfalcie... Przybiegli ludzie. Ktoś wezwał karetkę i dyżurnego lekarza z ambulatorium w Collado Villalba. Cristina wróciła do domu. Jessi powiedziała jej, że dzidziuś zrobił siusiu z ogonka. Przyjechał lekarz. Okrył dziecko, żeby nie zmarzło, podał mu tlen. Niedługo potem dotarła karetka. Santi zdążył jesz­ cze przybiec i zobaczyć syna, ale musiał zostać z Jessi, któ­ ra strasznie płakała i ciągle pytała o mamę i dzidziusia. Miał odwieźć ją do cioci i zaraz jechać za Cristiną do szpitala San Carlos w Madrycie. Do karetki wsiadła z nią starsza sąsiadka ze wsi i jej syn Juan Jo. Juan Jo usiadł obok kierowcy i trzymał noworodka na kolanach. Przez całą drogę do szpitala syn Cris­ tiny płakał. Ona leżała z tyłu na noszach i słyszała jego krzyk. 29

Później będzie myśleć, że jeśli ktoś miał umrzeć w tym szpi­ talu, to ona. Tej majowej nocy straciła dwa litry krwi, krew dosłownie lała jej się po nogach, ale jej syn był silny, był piękny, kopał i wrzeszczał, musiał mieć wspaniałe płuca. Umilkł dopiero przed szpitalem. Cristina uważa, że zasnął. Musiał być umęczony porodem i płaczem. Gdzieś go zabrali. Cristina trafiła na salę zabiegową, pomogli jej wreszcie uro­ dzić łożysko. Potem przyszła jakaś kobieta, która zadawała bardzo dużo pytań. Cristinie wydawało się to normalne. Była przekonana, że pielęgniarka zagaduje ją, żeby nie zasnęła skoro straciła tyle krwi, mogłaby już się nie obudzić. - Ile masz lat? - pytała kobieta. - Siedemnaście. - jak się nazywasz? - Cristina Moracho Martin. - Kiedy urodziłaś? Gdzie? Kto przyjechał z tobą do szpitala? - Znajomi. - A kim jest ojciec dziecka? - Nazywa się Santiago. - Jest twoim mężem? - Nie. Ale żyjemy razem i bardzo się kochamy. - Wie o dziecku? - Oczywiście. Mamy już córkę. - A więc już rodziłaś? I gdzie jest teraz ojciec? Przyjechał tutaj? Został z córką? Zaraz przyjedzie? A skąd jedzie? Kiedy może tu być? Teraz Cristina myśli, że wszystkie te pytania miały zupełnie inny cel. Uważa, że bardzo dobrze im pasowała: młodziutka, pewnie samotna, „z kłopotem”. Zauważyła, że kobietę, któ­ ra ją wypytywała, dziwiły odpowiedzi: że urodziła sama, że sobie poradziła, że ma partnera, ukochanego, miłość swo­ jego życia, że się kochają, że starali się o to dziecko, że było chciane, że na nie czekali. Cristina zaczęła wypytywać o syna. 30

Chciała wiedzieć, gdzie jest, co mu robią, kiedy go jej przy­ niosą. - Zajmują się nim, spokojnie - odpowiadała pielęgniarka. - Przynieście mi go - prosiła Cristina. - Przynieście mi go albo pozwólcie mi do niego iść! Wreszcie, kiedy skończyli ją opatrywać, wzięli ją na korytarz i pielęgniarka powiedziała: twój syn zmarł. - Chcę go zobaczyć. - Dziecko, lepiej nie. - Chcę go zobaczyć! - My się wszystkim zajmierny. - Chcę go zobaczyć! Nie pokazali jej ciałka. Kiedy do szpitala przyjechał Santi z rodzicami Cristiny, im także odmówiono pokazania zwłok niemowlęcia, chociaż wielokrotnie o to prosili. Personel po­ wtarzał tylko: „My się wszystkim zajmiemy, dziewczyna jest młoda, za rok może tu urodzić kolejne dziecko, niech się ni­ czym nie przejmuje, a państwo niech już idą, ona dużo prze­ szła, przecież państwo widzą, że musi odpocząć”. Jedna z pracujących w szpitalu zakonnic podeszła do Cris­ tiny. - Czemu płaczesz? - zapytała. - Powinnaś się cieszyć, twój syn jest teraz aniołkiem w niebie, będzie się tam za ciebie modlił. Cristina odpowiedziała, że jej syn nie jest aniołkiem, cho­ ciaż nazywa się Miguel Angel, Michał Anioł. - I żyje, wiem, że żyje, nie umarł.

Petra. Rzut oka

Pierwszy dowiaduje się ksiądz proboszcz i to on mówi Petrze: Już czas”. Petra jedzie z mężem sto sześćdziesiąt kilometrów, do Madrytu. Zatrzymują się przed potężnym dwupiętrowym 31

ceglanym budynkiem - to klinika położnicza Santa Cristina. Szpital założono w 1924 roku, otworzył go osobiście król Alfons xin z żoną; pomagano tu pacjentkom i kształcono położne, które asystowały rodzącym w domach Hiszpankom. Oddział noworodkowy znajduje się na drugim piętrze - za szklaną szybą stoją rzędy łóżeczek. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Hiszpanii (jak w całej Europie) położ­ nice nie mają wiele kontaktu ze swoimi nowo narodzonymi dziećmi. Uważa się, że mogłyby je czymś zarazić. Dzieci zabiera się do oddzielnej sali i przynosi matkom dwa razy dziennie, na karmienie. Zanim Petra przekroczy próg szpitala, wkłada podusz­ kę pod sukienkę. Dużą. Ma imitować dziewięciomiesięczny brzuch. Opowie o tym później koleżankom. Zanim opuści szpital, zrobi coś absolutnie niedopuszczal­ nego. O tym też opowie później koleżankom. Chociaż lekarze i pielęgniarki mówią jej, że nie wolno, proszę pani, w żadnym wypadku, Petra chce zobaczyć. Uchyla drzwi sali numer 22, zagląda do środka. Widzi zwiniętą na łóżku kobietę, która spazmatycznie płacze. Petra wychodzi z kliniki Santa Cristina z dzieckiem i zabiera je do domu. Następnego dnia rano, kiedy spotyka sąsiadkę, nie może się powstrzymać. Czekała na ten moment czternaście lat. - Zobacz, jaką mam malusieńką dziewczynkę! Sąsiadka jest zdezorientowana. - A ta dziewczynka... nie ma rodziców? Nie ma mamy? - Nie - odpowiada Petra. - Jej rodzice zmarli w wypadku samochodowym. - I nie ma dziadków? Nie ma żadnej cioci, która by się nią zajęła? - drąży sąsiadka. - Nie - mówi Petra twardo. - Nie ma nikogo.

32

Dziecko to nie jest złoty łańcuch, Cristi

Santi był miłością jej życia. Spędzili razem trzydzieści osiem lat i kiedy zmarł, Cristina lubiła powtarzać, że przeżyli „trzydzieści osiem lat wiecznej miłości”. Był od niej starszy o dwadzieścia lat. Kiedy się poznali, Cristina nie miała jeszcze nawet piętnastu lat, on był już po rozwodzie. Był taki wysoki, z pociągłą, kanciastą twarzą, z grzywą ciemnych włosów, opa­ dającą na czoło. Cristina wołała go niż chłopców w jej wieku wydawali jej się dziecinni. Ona dorosła szybko. W domu było ich dużo: cztery siostry i trzech braci, a starsze rodzeństwo musiało zajmować się młodszym, kiedy rodzice wychodzili do pracy. Ojciec Cristiny sprzedawał jedzenie na fiestach i wiej­ skich zabawach, potem kupił lokal ze strzelnicą do rzutków. Mama mu pomagała, ciągle była przy tym robota. Ojcu rzecz jasna nie podobało się, że Cristina zadaje się z dużo starszym rozwodnikiem. Wściekał się, zabraniał jej wychodzić, zamykał w domu. Wymykała się. Wreszcie za­ groził: albo natychmiast zrywa z Santim, albo pakuje walizkę. Cristina poszła się pakować. Ojciec musiał napisać pisemną zgodę, żeby jako nieletnia i niezamężna mogła zamieszkać z narzeczonym. Cristina zawsze będzie powtarzać, że chciała mieć z Santim dzieci, bo go kochała. To ona namówiła go na Jessi. Jessi była upragniona. Cristina szalała za dziećmi. Mówiła, że chętnie miałaby ich całe przedszkole, i może naprawdę by je miała, gdyby nie stało się to, co się stało. Po tym już nigdy nie zdecydowała się na dziecko. Kiedy zaszła w pierwszą ciążę, wybierali z Santim imiona. Cristina zdecydowała wówczas: jeśli będzie dziewczynka, nazwą ją Jeniffer albo Jessica. Podobały jej się imiona z ame­ rykańskich filmów. Imię dla chłopca miał wybrać Santi. Chciał, żeby jego syn nazywał się Miguel Angel. Kiedy Cristina uro­ dziła drugie dziecko, od razu wiedziała, jakie imię będzie nosić. 33

Ze szpitala wypisali ją po pięciu dniach. Wróciła do domu. Ani przez moment nie wierzyła, że jej syn nie żyje. W wypisie ze szpitala widniała informacja: „Pacjentka po porodzie domo­ wym, pojawiła się w szpitalu z płodem siedmiomiesięcznym martwym, z pępowiną zaopatrzoną prawidłowo i bez oznak rozkładu’’ Cristina upierała się, że to kłamstwo. Jej syn dotarł do szpitala żywy. Był silny, płakał i kopał, a potem zasnął. Santi jej nie wierzył. Uważał, że wymyśliła sobie to wszystko, żeby jakoś uporać się z szokiem, z samotnym porodem, ze śmiercią syna. - Dziecko to nie jest złoty łańcuch, Cristi - powtarzał. Nie można go ukraść i sprzedać. Nie można go sobie zabrać i trzymać zamkniętego w domu, w końcu trzeba wypuścić je na ulicę, ktoś by przecież rozpoznał, coś zauważył. Zresztą, kim my jesteśmy, żeby kraść nam dziecko? Juan Jo sądził, że synek Cristiny umarł, kiedy dojeżdżali do szpitala, bo przestał płakać i zamknął oczka. Ona powtarzała, że to niemożliwe i że mógł po prostu zasnąć, dzieci tak zasy­ piają. Siedmiomiesięczny noworodek, który wrzeszczał całą drogę do szpitala, miał prawo usnąć ze zmęczenia, zwłaszcza że nie pojawiły się żadne konwulsje, nie było żadnego dziw­ nego gestu, nic. Nad łóżeczkiem Jessi wisiał obrazek: anioł stróż czuwający nad snem dziecka. Cristina zdjęła go ze ściany, wyjęła z ramek. Czuła, że musi zapisać, co się stało. Musi zostawić coś, co przetrwa. Na odwrocie obrazka napisała list.

Do mojego malutkiego, do mojego maluszka, chcianego i kochanego, który urodził się z pomocą moją i w obecności swojej małej położnej, sio­ strzyczki Jessi, która opiekowała się nim po porodzie, podczas gdy mama szukała pomocy, tego 14 maja 1984, o godzinie 21.00, w ten poniedziałek, który przyniósł z sobą trochę chłodu i deszczu, do tego aniołeczka malutkiego, który nie przestał 34

płakać i kopać, odkąd przyszedł na świat, i który zdecydował się nasiusiać, żeby Jessi zwróciła uwagę mamy, mówiąc „Och, mamusiu, dzidziuś robi siusiu ogonkiem”, a do mnie dotarło, że jesteś chłopcem, prześlicznym chłopcem, owocem wielkiej miłości, która łączy mnie z Twoim ojcem Santim. Już byliśmy w czwórkę, pełną rodziną, ale teraz nie widzę Cię obok, nie mogłeś umrzeć, skoro urodziłeś się jak zwycięzca, wywalczając sobie drogę na ten trudny świat. Ale Ty, Miguelu Angelu - tata wybrał dla Ciebie to imię, jeśli będziesz chłopcem - nie umar­ łeś, nie widziałam Cię martwego, żyjesz! I zawsze będziesz z nami, zwłaszcza że anioły opiekują się Tobą tam, gdzie je­ steś, aż wrócisz do mnie, a ja będę mogła objąć Cię i całować. Mój synku, imię wydaje się wręcz stworzone dla Ciebie, mój aniołku! Twoja mama nigdy o Tobie nie zapomni! Czuła się, jakby wyrwała coś z samego środka siebie i złożyła w kryjówce. Jakby schowała klucz do sejfu. Powiesiła obrazek z aniołem z powrotem nad łóżeczkiem córki.

Ana Belen. Skarb

Pod koniec 2017 roku Ana Belen zabiera się wreszcie do po­ rządkowania dokumentów po rodzicach. Wyciąga z teczek stare dokumenty. Jeden z nich od razu rzuca się w oczy: jest niewymiarowy, widać, że ktoś odciął górną część. To sprawozdanie z badania lekarskiego noworodka. Jest w nim napisane, że matka Any Belen, pacjentka przebywają­ ca w sali nr 22, 10 lipca 1973 roku w wyniku porodu sponta­ nicznego główkowego urodziła zdrowe dziecko płci żeńskiej, ważące 2800 gramów i mierzące 45,5 centymetra. Nagłówek, zawierający nazwę szpitala, starannie oddarto. W tej samej teczce jest jeszcze inny papier. To wynik histerosalpingografii, wykonanej sześć lat wcześniej przez lekarza 35

z pobliskiego miasta Alcazar de San Juan. Wynika z niej, że matka Any Belćn, lat trzydzieści jeden, od ośmiu lat zamężna, ma podwójną macicę, zakończoną pojedynczą, bardzo wąską szyjką i całkowicie niedrożne oba jajowody. Nigdy nie będzie mieć dzieci. Wśród papierów są też kartki pocztowe. Świąteczne. Maria w rozwianych szatach tuli na nich tłuściutkiego Jezuska. Ana Belen przypomina sobie, że te pocztówki przychodziły do rodziców co roku na Boże Narodzenie. Bierze do ręki jedną z nich, tę z datą 20 grudnia 1974 roku. „Najdroższa rodzino, bardzo dziękuję za podarunek - pisze siostra Maria Gómez Valbuena. - Proszę Boga za wami, aby wam błogosławił w wa­ szej pracy i aby ta dziewczynka, którą Bóg wam dał, była zawsze największym skarbem, jaki posiada wasz dom”.

2

Szaleństwo i wojna

Gumersindo. Odraza

We wrześniu 1937 roku pod ścianą cmentarza Torrero w Saragossie kapucyn Gumersindo de Estella jest świadkiem egze­ kucji trzech młodych kobiet i jednego mężczyzny1. Napraw­ dę nazywa się Martin Zubeldia India. Gumersindo to jego imię zakonne. Od trzech miesięcy towarzyszy skazanym na śmierć - na własną prośbę. Jeździ z nimi w ciężarówce, która wiezie ich z więzienia na cmentarz. To niedaleko, tylko czte­ rysta metrów. Brat niesie pociechę, pomiędzy salwą plutonu a dobiciem strzałem w głowę udziela ostatniego namaszcze­ nia. Ludzie, którzy giną, to rojos, czerwoni. Saragossa od po­ czątku hiszpańskiej wojny domowej jest w rękach nacjonali­ stów, którzy zdecydowani są oczyścić miasto ze wszystkich zwolenników Republiki: nauczycieli, polityków, urzędników, a także tych wszystkich, którzy nie tylko wykazali jakiekolwiek sympatie republikańskie, ale także przejawiali zbyt mały en­ tuzjazm dla „sprawy narodowej”. W ciągu kilku lat rozstrzela­ nych zostanie tu trzy tysiące ludzi. Sam brat Gumersindo od­ prowadzi na śmierć około tysiąca siedmiuset osób. Ich ostatnie chwile opisze w pięciu zeszytach. Zanotuje, że jako księdza i chrześcijanina przepełnia go odraza wobec tylu morderstw 1 Gumersindo de Estella, Fiisilados en Zaragoza 1936-1939- Tresaiios de asisteiicia espiritual a los reos, Zaragoza 2003.

37

i nie może ich zaakceptować. Doda jeszcze, że jego odczucia żywo kontrastują z postawą innych duchownych, w tym jego przełożonych, którzy okazują nadzwyczajną radość z tego, co się dzieje, i nie tylko tolerują egzekucje, ale wręcz je wy­ chwalają. Czasem brat Gumersindo próbuje interweniować. W maju 1938 roku prosi sędziego, by przełożył egzekucję dwu­ dziestojednoletniej dziewczyny. Kobieta jest w ciąży. Sędzia jest oburzony. „Gdybyśmy chcieli czekać siedem miesięcy na każdą kobietę, która ma zostać stracona! - wykrzykuje. - Chy­ ba pan rozumie, że to niemożliwe”. Rzeczywiście, wśród rozstrzelanych przez nacjonalistów zdarzają się kobiety w ciąży. Podczas ekshumacji ciał sie­ demnastu kobiet, zamordowanych w Gerenie w Andaluzji, archeolodzy odnaleźli szczątki siedmioipółmiesięcznego pło­ du - prawdopodobnie nienarodzonego dziecka dwudziesto­ czteroletniej Manueli Mendez Jimenez2. Dziennik Gumersindo ukaże się drukiem dopiero w 2003 roku, pod tytułem Fusilados en Zaragoza, 1936-39. Tres anos de asistencia espiritual a los reos [Rozstrzelani w Saragossie, 1936-1939- Trzy lata posługi duchowej więźniom]. Dzięki niemu wiele rodzin dowie się, jaki los spotkał ich krewnych. We wrześniu 1937 roku Gumersindo de Estella towarzyszy trzem młodym dziewczynom. Wyrokiem sądu wojskowego na rozstrzelanie idą: Selina Casas (zwana Celią, jej mąż jest anarchistą, krewnym Durrutiego i republikańskim żołnie­ rzem, ona sama angażuje się w politykę lewicową), Margarita Navascues i Simona Blasco, dwudziestodwulatka (kobiety z Acción Catolica powiedzą potem bratu Gumersindo, że Simona była bardzo religijna, co dzień modliła się do Naj­ świętszej Marii Panny z Pilar, klęcząc na grochu). Na śmierć skazano je za próbę ucieczki do strefy republikańskiej. 2 Una de las .,17 rosas” de Guillena fusiladas estaba embarazada de siete nieses, htve.es, bit.ly/3KmkvEc, dostęp: 7.07.2023.

38

Dla sędziów było to równoznaczne z zamiarem przejścia na stronę wroga. Selina i Margarita mają kilkumiesięczne córki. Przed eg­ zekucją dzieci mają zostać zabrane przez siostry zakonne. Kiedy jednak strażnicy przychodzą po nie do cel, matki nie chcą wypuścić niemowląt z ramion. „Nie odbierajcie mi jej - błaga Selina. - Niech ją zabiją razem ze mną! Chcę ją zabrać na tamten świat!” „Nie zostawię córki tym katom - krzyczy Margarita. I jesz­ cze: - Tylu mężczyzn, żeby zabić trzy kobiety!”3 Strażnicy siłą wyrywają dzieci z ramion matek, oddają je czekającym zakonnicom. Egzekucja na matkach zostaje wyko­ nana. Pluton egzekucyjny liczy dwudziestu czterech żołnierzy. Siostry zabierają niemowlęta do przytułków. „Nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał być świadkiem takiej sceny w cywilizowanym kraju” - notuje głęboko wstrząś­ nięty Gumersindo. Dzieci trafiają do adopcji. Przekazuje się je w dobre ręce, nieskażone marksistowską zarazą. Lidia Durruti Casas, córka Seliny - do frankistowskiego lekarza wojskowego i jego żony. Ponieważ istnieje podejrzenie, że prawdziwi rodzice nie za­ dbali o sakramenty, zostanie ochrzczona nowym imieniem: Natividad. Rodzice adopcyjni zmienią je po raz kolejny, zo­ stanie Aurorą. O tym, że została adoptowana, dowie się prawdopodobnie dopiero jako piętnastolatka, kiedy odnajdzie ją (biologiczny) wujek. Powie mu, że jest szczęśliwa. Rodzice są dla niej dobrzy. Kocha ich. Zostanie z nimi.

3 Gumersindo de Estella, dz. cyt., s. 20-21.

39

Koszmar

Nie sposób powiedzieć, ile kobiet tkwi we frankistowskich wię­ zieniach po zakończeniu hiszpańskiej wojny domowej. Osiem­ naście tysięcy? Pięćdziesiąt tysięcy? Jeszcze więcej? Problem z oszacowaniem tej liczby ma nawet międzynarodowa komisja, która przeprowadza inspekcję więzień w 1952 roku4. Wszyst­ kie zachowane relacje więźniarek są zgodne w jednej kwestii: przeludnienie jest potworne. Żeby trafić do frankistowskiego więzienia, nie trzeba wiele. Po tym, jak wojska generała Fran­ co pokonały w wojnie domowej siły republikańskie, Caudillo z wielkim zaangażowaniem wymierza politycznym przeciw­ nikom surową karę. Od 9 lutego 1939 roku w Hiszpanii obo­ wiązuje prawo o odpowiedzialności politycznej, od 1 marca 1940 roku - prawo ścigania masonerii i komunizmu. Jeśli przed wojną należało się do jednej z (legalnych) organizacji sympaty­ zujących z republikańskim Frontem Ludowym, brało się udział w strajku lub demonstracji, podpisało petycję albo po prostu miało nieodpowiednie (lewicowe, demokratyczne) poglądy, można otrzymać wyrok długoletniego więzienia lub trafić przed pluton egzekucyjny. Na terenach zajętych przez nacjona­ listów do więzień i aresztów trafiają nie tylko członkinie partii, aktywistki i działaczki, zaprzysiężone komunistki i anarchistki, ale również zwykłe urzędniczki. Pielęgniarki i praczki repub­ likańskiego wojska. Nauczycielki. W Madrycie aresztuje się kobiety za złorzeczenie samolotom bombardującym miasto5. Czasem nie trzeba nawet tego. Wystarczy, że jest się „kobietą czerwonego” la mujerdelrojo. Kiedy falangistom albo ludziom z Guardia Civil nie udaje się aresztować poszukiwanego męż­ czyzny, do więzienia zamiast niego zabiera się żonę, matkę lub córkę. Dzieci trafiają tam wraz z nimi. Często są maleńkie i po 4 Ricard Vinyes, Irredentas. Las presas politicas y sus hijos en las carceles franąuistas, .Madrid 2010, s. 37-47. 5 Julius Ruiz, La justicia de Franco. La represión en Madrid tras la Gucrra Civil, Barcelona 2012, s. 86-129.

40

prostu nie ma ich z kim zostawić, bo represje i wojna całkowicie zniszczyły rodzinę. Czasem przychodzą na świat w więzieniu, bo matka trafia tam w ciąży. Wiele dzieci rodzi się „z powodu wojny”. Zatrzymane kobiety są nie tylko brutalnie torturowane podczas przesłuchań (bite, rażone prądem, podtapiane), ale także gwałcone. Niektórym wypala się na piersiach symbol Falangi: jarzmo i strzały. Innym goli się głowy i daje do picia olej rycynowy, który ma silne działanie przeczyszczające, po czym prowadza ulicami miast i wsi przy muzyce. W 1939 roku Hiszpania ma w swoich więzieniach miejsce dla dwudziestu tysięcy osadzonych. Tymczasem liczba więź­ niów przekracza trzysta tysięcy. W madryckim Las Ventas, zaprojektowanym w 1933 roku jako nowoczesne, wzorcowe i humanitarne więzienie dla pięciuset kobiet, w 1939 roku sie­ dzi - według różnych danych - od dziewięciu do czternastu tysięcy. Jednoosobowe niegdyś cele, wyposażone w łóżko, szafkę, stolik i krzesło, opróżniono, żeby upchnąć w nich po jedenaście więźniarek, które nierzadko mają przy sobie małe dzieci. „Te wyczerpane kobiety, niemające mleka, żeby je wykarmić, niemające jedzenia, bez wody, leżące na nędznych matach, bez ubrań, bez niczego, cierpiały podwójnie. Wraz z nadejściem nieubłaganych madryckich upałów [dzieci] coraz częściej chorowały i umierały. Nawet po ośmioro jednej nocy”6, przytacza wspomnienia jednej z osadzonych Tomasa Cuevas. Tomasa sama spędziła sześć lat w kilku frankistowskich więzieniach. W chwili wybuchu hiszpańskiej wojny domowej miała dziewiętnaście lat i od pięciu należała do komunistycz­ nej młodzieżówki. Pracować zaczęła jako dziewięcioletnia dziewczynka. Chociaż jej edukacja zakończyła się bardzo wcześnie (mówiła, że potrafi tylko czytać, pisać i zna cztery działania: dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzielenie), to właśnie jej, a nie żadnej z wielu uwięzionych republikańskich 6 Tomasa Cuevas, Cdrcel de mtijeres, Barcelona 1985. s. 15.

41

intelektualistek, zawdzięczamy największe archiwum wspo­ mnień o kobietach we frankistowskich więzieniach. Tomasa Cuevas zaczęła je gromadzić na początku lat siedemdziesiątych, jeszcze za życia generała Franco. Jeździła po kraju z magne­ tofonem i nagrywała. „Postanowiłam to robić, bo ukazała się już wówczas jakaś książka, napisana przez mężczyzn i mó­ wiąca wyłącznie o mężczyznach. Pomyślałam: co jest? Czy my, kobiety, nie byłyśmy w więzieniach? Zaraz się dowiedzą, czy byłyśmy, czy nie byłyśmy w więzieniach!”7 - opowiedziała autorom filmu dokumentalnego i książki Los ninos perdidos delfranąuismo [Utracone dzieci frankizmu]. Zebrane przez Tomasę wspomnienia wypełniły trzy tomy, opublikowano je w 1985 roku8. Część nagrań trafiła do Archiwum Historycz­ nego Miasta Barcelony, niektóre jednak zostały utracone. To­ masa nie miała pieniędzy, żeby kupować nowe kasety, i często nagrywała nowy wywiad na starej taśmie. Inne więźniarki także spisują swoje przeżycia. W 1978 roku Juana Dońa, dzia­ łaczka komunistyczna, która we frankistowskich więzieniach spędziła czternaście lat, wydaje książkę Desde la noche y la niebla (mujeres en las carceles franąuistas) [Z nocy i mgły (kobiety we frankistowskich więzieniach)]. Opisuje w niej między innymi to, jak wygląda tak zwana galeria matek w wię­ zieniu Las Ventas, gdzie przenosi się kobiety z dziećmi do trzeciego roku życia. „Ta galeria była koszmarem dla wszyst­ kich osadzonych, ściśnięto tam ponad tysiąc kobiet z dziećmi, niektóre miały ich ze sobą dwoje lub troje, co sprawiało, że znajdowało się tam ponad trzy tysiące osób. Wody nie było zupełnie, podobnie jak w całym więzieniu. Dzieci w większo­ ści cierpiały na dyzenterię, poza wszawicą i świerzbem. Smród 7 Ricard Vinyes, Montse Armengou, Ricard Belis, Los ninos perdidos del fran­ ąuismo, Barcelona 2002, s. 86-88. 8 Carcel de mujeres (1939-1945). Carcel de mujeres. Ventas, Segovia, Les Corts oraz Mujeres de la resistencia opublikowano w 2004 roku w jednym tomie zatytułowanym Testimomos de mujeres en las carceles franąuistas.

42

tej galerii był nie do wytrzymania: do ubrań przylgnęły fekalia i wymiociny dzieci, które przysychały raz po raz, bo nie było żadnej możliwości wyprania odzieży”9. Mimo panoszących się chorób matki za wszelką cenę chcą uniknąć oddania dziecka do lazaretu. Stamtąd nigdy nie wracają. „Dzieci, które tam trafiły, umierały. Rzucano je na barłogi i pozwalano im skonać bez żadnej opieki”. Więźniarki Las Ventas same organizują się, żeby pomóc chorym dzieciom. Każda z nich zrzeka się odrobinki chleba, kilku łyków wody i połowy mydła, które przynosi im rodzina. Te, które pracują w kuchni, zobowią­ zują się ukraść tyle jedzenia, ile zdołają. Podobnie te, które noszą bańki z mlekiem, przywożone do więzienia, chociaż więźniarki nigdy go nie dostają. Wiele kobiet czuje ulgę, kiedy w styczniu 1940 roku władze ogłaszają powstanie specjalnego La Prisión de Madres Lactantes, więzienia dla karmiących matek, przy ulicy Świętego Izydora w Madrycie. Propaganda zapowiada, że będzie to jedyny taki obiekt na świecie, chwali się też, że wzbudził już zainteresowanie zagranicy. Więź­ niarki przekazują sobie plotkę, że w nowym miejscu na ich córeczki czekają już różowe łóżeczka, na synków - błękit­ ne. Martwi je tylko jedna kwestia: jednostką ma kierować Maria Topete Fernandez, funkcjonariuszka, której wszystkie się boją. Na razie jednak sprawa nowego więzienia wygląda dobrze. Zwłaszcza w oczach wizytujących je gości. Zachowa się wspomnienie Pedra de Churruca, markiza Aycineny, który pokazuje placówkę niezidentyfikowanej laburzystce brytyj­ skiej - ta zapamiętuje otwarte cele, wielkie okna, przez które wlewa się słońce, rośliny doniczkowe, klatki ze śpiewającymi szczygłami, dzieci w ślicznych, wykrochmalonych ubrankach... Matki zapamiętają to jakoś inaczej. Więzienie dla matek karmiących okazuje się piekłem. 9 Juana Dońa, Desdc la noche y niebla. Mujeres en las carcelcsfranąuistas, Madrid 1978, s. 142.

43

Owszem, są c nim łóżeczka. Widać je na zdjęciach, które przechowuje Archivo Regional de la Comunidad de Madrid: żelazne łóżeczka stoją stłoczone w wielkiej sali z podłogą wyłożoną płytkami w czarno-białą szachownicę. Na wizy­ tę fotografa położono na nich czyste pasiaste prześcieradła. Łóżeczka są puste. Matkom nie wolno zbliżać się do tych łóżeczek, poza dwie­ ma, ściśle wyznaczonymi godzinami karmienia. Nocą dzieci będą spać same, bez matek. Na propagandowych zdjęciach dzieci mają na sobie piękne ubranka. Dziewczynki plisowane spódniczki, chłopcy krótkie spodenki, buciki na paseczek, białe skarpetki. Bawią się - chy­ ba na dachu - w kółko graniaste z paniami w białych czepkach. Matkom nie wolno się bawić. Na zdjęciach świeci słońce. W rzeczywistości dzieci - te leżące i te już chodzące - spę­ dzają całe dnie na patio, niezależnie od pogody. Znad rzeki Manzanares docierają zimne, wilgotne wiatry. Dzieci w łó­ żeczkach marzną i płaczą. Matkom nie wolno się do nich zbliżać. Dzieci łapią zapalenie oskrzeli. Pozostawione przez całe dnie bez opieki, „bez jedzenia i niczego innego, umierały na biegunki, były całe pokryte liszajami, pełne nieszczęś­ cia, to było coś przerażającego"10. Matkom nie wolno podejść do dziecka, nawet jeśli płacze czy jest chore. Ponieważ w Świę­ tym Izydorze nie ma karceru, karze się je za to zamknięciem w klatce i polewaniem strumieniami zimnej wody. Dzieci umierają. Na zapalenie płuc, gruźlicę, ospę, z niedożywienia. Liżą ściany, bo kości mają kruchutkie z braku wapnia. Najgo­ rzej patrzeć, jak jedzą. Dostają papkę z robaczywego grochu. Są rozpaczliwie głodne, ale czasem nie mogą się przemóc. Nawet dorosłe więźniarki mają problem z przełykaniem jej. 10 Tomasa Cuevas, dz. cyt., s. 94.

44

Dzieci skarżą się i płaczą. „A wtedy brali rozgrzany piecyk i łapali je o tak, ze skrzyżowanymi ramionami i z pupą blisko żaru; dzieci krzyczały przerażająco [...]. Jadły z nami w tej samej jadalni, a ponieważ jedzenie było wstrętne, kiedy ma­ luchy brało obrzydzenie, zwracały, a Maria Topete zmuszała je, żeby zjadły to, co zwróciły”11, opowiada wiele lat później Tomasie Cuevas Maria Vales. Petra Cuevas (nie jest spokrewniona z Tomasą) dodaje: „Na podłodze lazaretu codziennie widziałaś ciałka piętnastu lub dwudziestu dzieci, które zmarły na zapalenie opon mózgo­ wych. Maluchy chorowały i umierały; tak, umierały z taką łatwością, z jaką my zabijałyśmy wszy”12. Petra sama straci w więzieniu dla matek karmiących półroczną córkę. Ale dzieci mieszkają i umierają także w innych więzieniach. Z Saragossy jedna z osadzonych, Manuela Moreno, zapamięta, że było ich czterdzieścioro pięcioro. Opowie o tym Tomasie Cuevas. „Zaczęły umierać i zostało troje. Czterdzieścioro dwoje dzieci zmarło w ciągu jednego tygodnia”13. Nie wiadomo, ile dzieci mieszka ze swoimi matkami we frankistowskich więzieniach. Trudno to oszacować. Dzieci nie rejestruje się w więziennych kartotekach (nie są przecież skazane). Często nie mają żadnych dokumentów - zwłaszcza jeśli urodziły się w więzieniu. Oficjalnie nie istnieją. Mimo to władze postanawiają coś z nimi zrobić. 30 marca 1940 roku Ministerstwo Sprawiedliwości decyduje, że dzieci będą mo­ gły przebywać w więzieniach tylko na czas karmienia piersią przez matkę, aż do osiągnięcia trzeciego roku życia. Potem muszą opuścić więzienie. „Rozkaz z 30 marca otworzył drogę do wywózki dzieci z więzień do przestrzeni opiekuńczej, stwo­ rzonej przez państwo, które powinno zwalczać skłonności do

11 Tamże, s. 4512 Tomasa Cuevas, Cdrccl de mujeres, Barcelona 1985. s. 9313 Tomasa Cuevas, Mujeres de la resistencia, Barcelona 1986, s. 64-

45

zwyrodnień wśród dzieci wychowanych w środowiskach repub­ likańskich”- pisze historyk Ricard Vinyes w książce Irredentas. Laspresaspoliticasy sus hijos en las carcelesfranąuistas [Nie­ pokorne. Więźniarki polityczne i ich dzieci we frankistowskich więzieniach]14. Autorem koncepcji uzasadniającej separowa­ nie dzieci od matek jest psychiatra Antonio Vallejo-Nagera.

Antonio Vollejo-Nagera. Uśmiech Caudillo

Jest surowym i wymagającym ojcem, uosobieniem rygoru i powagi. Każdej niedzieli i w każdy pierwszy piątek miesiąca przystępuje do komunii. To zwyczaj tak silny, że kiedy kilka dni przed śmiercią przyjdzie do niego ksiądz z ostatnim sa­ kramentem, odmówi - bo to środa. Potrzeb właściwie nie ma. Interesuje go wyłącznie słuchanie Wagnera (zmusza do tego synów, odkąd skończyli cztery-pięć lat) i czytanie książek z zakresu psychiatrii. Wstaje codziennie o piątej rano. Jest niezmordowanie pra­ cowity. Przedpołudnia poświęca pracy naukowej i szpitalowi. Sjestę przesypia tak mocno, że żona i dzieci muszą ciągnąć go za ręce, żeby wstał. Staje się to ich prywatnym, domowym rytuałem. Po południu przyjmuje pacjentów - wszystkich, którzy przyjdą. Nikogo nie odsyła, pobiera niewysokie wy­ nagrodzenie. Zasypia po północy. Takiej samej pracowitości wymaga od dzieci. Nie wystar­ czają mu piątki, starszy syn ma obowiązek być najlepszym uczniem w szkole. Syn „nie zapamięta dzieciństwa jako zbyt szczęśliwej epoki”. Wiele czasu spędzi samotnie w domu. Yallejo-Nagera jest germanofilem. Zna niemiecki. Za młodu był członkiem komisji wojskowej przy Ambasadzie Hiszpa­ nii w Berlinie. Zwiedzał wówczas tamtejsze szpitale psychia­ tryczne, poznawał lekarzy, inspirował się ich poglądami. Jako 14 R. Vinycs, dz.cyt., s.8o.

46

obserwator z państwa neutralnego wizytował niemieckie obozy jenieckie (był 1918 rok, właśnie zakończyła się 1 wojna światowa). Dostał za to odznaczenie: Krzyż Zasługi Wojskowej Pierwszej Klasy z Odznaką Białą. Poza Wagnerem uwielbia też innych Niemców. Przede wszystkim Ernsta Kretschmera, autora teorii, według której na podstawie budowy ciała można określić osobowość człowie­ ka oraz jego predyspozycje do chorób psychicznych. Ceni także Adolfa Hitlera. Piętnaście dni przed końcem 11 wojny światowej wciąż jest pewien, że Niemcy użyją sekretnej broni i wygrają. Kiedy Antonio Vallejo-Nagera myśli o rasie (a myśli o niej dużo), nie stają mu przed oczyma błękitnoocy Aryjczycy. Snią mu się raczej hidalgowie, szlachcice susi i surowi jak dobrze uwędzone mięso. Marzy o starej hiszpańskiej arystokracji, rycerstwie, które podbiło świat, wierząc w dyscyplinę, swój kraj i katolickiego Boga. Prawdziwy Hiszpan, Hiszpan czystej krwi, to dla niego katolik, konserwatysta i patriota. Wszyscy pozostali - okrągli mieszczanie, śliscy burżuje, plebejusze i kupczyki, brzuchaci republikanie i lubieżni demokraci, nie mówiąc o zdegenerowanych marksistach - są odpadem, za­ nieczyszczeniem. To ich wina, że hiszpańska rasa upada15. Nie wiadomo, kto ani kiedy zainteresował Vallejo-Nagerę pojęciem rasy i ideą eugeniki. Czy przeczytał dzieła Francisa Galtona podczas studiów medycznych, ukończonych w Valladolid w 1908 roku? A może pytanie „jak ulepszyć skarlałe społeczeństwo?” pojawiło mu się w głowie po hiszpańskich klęskach w Maroku? Eugenika często pojawiała się w kon­ tekście porażki: w czasie wojen burskich angielscy medycy wojskowi donosili, że nowi rekruci są słabsi, niżsi i mniej wa­ leczni niż dawniej, zupełnie jakby spadła ich jakość. Podobne 15 Poglądy Antonia Vallejo-Nagery przytaczam na podstawie jego książek: Eugenesia dc la hispanidady regeneración de la raza (Burgos 1937). La locura y laguerra. Psicopatologia de laguerra espaiiola (Valladolid 1939). Elfactor emoción en la Espaiia Nueva (Burgos 1938). Divagaciones intrascendentes (Valladolid 1938).

47

głosy pojawiły się we Francji po przegranej wojnie z Prusami w 1871 roku16. Hiszpanie tkwili uwikłani w wojnę z Berbera­ mi w Maroku. Jej symbolem stała się klęska w 1921 roku w bi­ twie pod Annual. W starciu z wojskami Republiki Rifu zginęło dwadzieścia tysięcy hiszpańskich żołnierzy, a głównodowo­ dzący generał Manuel Fernandez Silvestre popełnił samobój­ stwo. W tym czasie idee eugeniczne są szeroko dyskutowane w środowiskach medycznych Europy i Ameryki. Czy państwa i jego społeczeństwa nie można by traktować jak ludzkiego or­ ganizmu i „leczyć” z toczących go chorób? Czy rząd, który dba o dobrobyt wszystkich swoich obywateli, nie niweczy przypad­ kiem ewolucyjnych mechanizmów darwinowskiego doboru naturalnego? Bez sztucznego wsparcia państwa jednostki nie­ przydatne i słabe przecież by przepadły; zamiast tego mnożą się na potęgę, osłabiając kraj, który je karmi. Ubezpieczenia zdrowotne, zasiłki i pomoc socjalna doprowadzą jedynie do rozmnożenia bezużytecznych szkodników, kosztem najlep­ szych obywateli, zdolnych poradzić sobie samodzielnie. Kogo powinien wspierać świadomy rząd? I czy lekarz nie powinien w pierwszej kolejności dbać o zdrowie społeczeństwa, a do­ piero później o dobrostan jednostek? Podobne debaty toczą się w latach dwudziestych i trzydziestych w różnych częściach świata, od Wielkiej Brytanii przez Niemcy, Skandynawię i Pol­ skę po Stany Zjednoczone17. Antonio Vallejo-Nagera nie jest jedynym Hiszpanem, który interesuje się tym tematem. Eugenika uwodzi również lekarzy o poglądach republikańskich. Jednym z nich jest psychiatra Gonzalo Rodriguez Lafora, zwo­ lennik sterylizacji „degeneratów” „w celu poprawy rasy”. Swoje pomysły opisuje w dwóch pracach, wydanych w 1930 roku18. 16 Maciej Zaremba Bielawski, Higieniści, Wołowiec 2015. 17 Tamże. 18 Noszę one tytuły La esterilizaciónpara cl nicjoramiento de la raza [Sterylizacja dla poprawy rasy) oraz Eugenesia prdctica. La esterilización eugenica de los degenereaos [Eugenika praktyczna. Sterylizacja eugeniczna degeneratów].

48

Ricardo Campos, hiszpański historyk zajmujący się historią medycyny, przestrzega przed nadmiernym utożsamieniem eugeniki z frankizmem. Uważa, że niektórym badaniom doty­ czącym związku pomiędzy tymi ideologiami brakuje odpo­ wiedniego kontekstu. „Jeszcze przed nastaniem frankizmu eugenika została przyjęta przez wszystkie ideologie politycz­ ne, stając się wspólnym językiem o różnych manifestacjach i interpretacjach” - pisze19. Antonio Vallejo-Nagera jako katolik odrzuca jedno z pod­ stawowych narzędzi eugeniki: sterylizację. Jest wierny pa­ pieżowi Piusowi xi, który wobec rosnącej popularności idei eugenicznych wydaje w 1930 roku encyklikę Casti Connubii, głoszącą, iż „państwu nie przysługuje żadna bezpośrednia władza nad ciałem podwładnych” Antonio Vallejo-Nagera zgadza się z papieżem, a poza tym uważa, że sterylizacja zdegenerowanych jednostek doprowadzi do plagi rozwiązłości. Nie do końca ufa też sile genów. Ważniejsze jest - twier­ dzi - środowisko i wychowanie. Tymczasem robi karierę. W 1928 roku wstępuje do Narodowej Akademii Medycznej (Academia Nacional de Medicina). Rok później zostaje dyrek­ torem prestiżowego Wojskowego Sanatorium Psychiatrycz­ nego Świętego Józefa w Ciempozuelos (Sanatorio Psiquiatrico Militar de San Jose). W 1931 roku, już po proklamowaniu 11 Republiki Hiszpańskiej, otrzymuje profesurę z psychiatrii. Jest cenionym specjalistą, jego nazwisko trafia do wydanej w 1933 roku encyklopedii. Krzepną też jego poglądy. Już wie, co dolega narodowi hi­ szpańskiemu, ma też pomysł, jak go uleczyć. W1936 roku pisze wydaną rok później książkę Eugenesia de la hispanidad y regeneración de la raza [Eugenika hiszpańskości i odnowienie

19 Ricardo Campos, Psiąuiatria, raza y represión en elprimerfranątiismo. Antonio Vallejo-Nagera [w:] Los intelectuales y la dictadurafranąuista. Cidturaypodci­ eń Espafia de 1939 a 1975, Madrid 2014, s. 19-45

49

rasy], zaczyna też publikować w czasopismach związanych z Acción Espańola, hiszpańską ultraprawicą. Wieszczy groźbę upadku hiszpańskości. Uważa, że dawni Hiszpanie byli surowi jak dobrze uwędzone mięso, żylaści, kościści, susi i wstrzemięźliwi. Mieli w sobie grandezę, wiel­ kość, która pozwoliła im podbić świat. Z czasem jednak to, co nazywa hiszpańską rasą, uległo zepsuciu. Winę przypisuje chciwości, która sprawiła, że drobna szlachta rozpłynęła się w burżuazji i została pożarta przez „plebejską demokrację”. „Degeneracja rasy leży wedle naszego rozumienia w czyn­ nikach zewnętrznych”, stwierdza Antonio Vallejo-Nagera. Te fatalne czynniki zewnętrzne, które zagrażają hiszpań­ skiej rasie, to - jego zdaniem - bezbożność, racjonalizm i materializm marksistowski. O rozsiewanie ich w Hiszpanii oskarża, oczywiście, Żydów. W xiv wieku Żydzi zostali z Hi­ szpanii wygnani. Pozostać w kraju mogli jedynie ci, którzy zdecydowali się na konwersję, czyli przejście na chrześcijań­ stwo. Vallejo-Nagera twierdzi w swoich pismach, że zrobili to oszukańczo, nieszczerze i pozornie. „Ta fałszywa kon­ wersja nie zmodyfikowała odwiecznej psychologii Żyda, ty­ powych dla niej chciwości, kłamliwości, filistynizmu i zła”20. Konwertyci wciąż nienawidzili cywilizacji chrześcijańskiej i szerzyli niezgodę. Ukryli się na wieki pod zmienionymi na­ zwiskami i zatruwali kolejne pokolenia, „sprawili, że zma­ lały wpływy polityczno-społeczne Kościoła, że społeczeń­ stwo splebejało i się zdemoralizowało, że wybuchła zażarta walka klas, że osłabły najsilniejsze fundamenty zachodniej cywilizacji”21. Kulminacją miała być „ostateczna zdrada” proklamowanie „przeżartej zgnilizną” u Republiki Hiszpań­ skiej. Wojskowy spisek, który 17 lipca 1936 roku doprowadził

20 Antonio Vallejo-Nagera, Maran-Atha [w:J Divagaciones intrasccndentes, Valladolid 1938, s. 13. 21 Tamże, s. 95.

50

do wybuchu hiszpańskiej wojny domowej, Vallejo-Nagera na­ zywa „walką za Hiszpańskość”. „A kiedy już osiągniemy po­ kój - stworzymy Nową Hiszpanię, przesiąkniętą duchem Hiszpańskości i zamiarem rozszerzenia jej, gdyż taki jest nasz imperializm”22 - pisze. Zamierza przyłożyć do tego rękę. W 1938 roku, dwa lata po wybuchu wojny, profesor Antonio Vallejo-Nagera jest szefem Wojskowych Służb Psychiatrycz­ nych (Servicios Psiquiatricos Militares). 10 sierpnia telegra­ ficznie prosi głównodowodzącego generała Francisco Fran­ co o zgodę na utworzenie nowej jednostki - Gabinetu Badań Psychologicznych (Gabinete de Investigaciones Psicológicas). Chciałby wykorzystać tę niepowtarzalną okazję, że areszty i więzienia pełne są czerwonych, żeby zbadać „biopsychiczne korzenie marksizmu”, „czerwony gen”. Trzynaście dni póź­ niej Franco akceptuje prośbę. Profesor Vallejo-Nagera i jego współpracownicy mogą zaczynać prace. Badania rozpoczynają się w październiku 1938 roku. Plany zakładają, że członkowie gabinetu przyjrzą się pięciu grupom: schwytanym członkom brygad międzynarodowych, więźniom politycznym skazanym za działalność marksistowską, więź­ niarkom politycznym, nacjonalistom baskijskim oraz marksi­ stom katalońskim. Zamierzano udowodnić niższość mental­ ną zwolenników równości socjalnej i politycznej, perwersję systemów demokratycznych, wynoszących do aktywności publicznej osobników społecznie przegranych, chciano też wykazać brutalność ich fanatyzmu oraz zależność pomiędzy wewnętrzną słabością i złem a fizyczną brzydotą. Tak, profesor psychiatrii Antonio Vallejo-Nagera uważa, że zarówno demokraci, jak i marksiści są źli i brzydcy. Jego zdaniem inteligencję i szlachetność duszy arystokracji wi­ dać w jej pięknie fizycznym. Dowód? Dwa zdjęcia. Jedno 22 Antonio Vallejo-Nagera, Elfactor enioción en la Espańa Nueva, Federación de Amigos de la Enseńanza, Burgos 1938. s. 13.

51

przedstawia uśmiechniętego generała Francisco Franco, dru­ gie - brzydala Manuela Azańę, prezydenta u Republiki. Pro­ fesor Vallejo-Nagera twierdzi, że szpetota Azańi wyzwala w jego zwolennikach instynkt właściwy dla hordy, podczas gdy wyważony uśmiech Caudillo budzi w odbiorcach pragnienie dobra. Zawrze tę wnikliwą obserwację w rozdziale La sonrisa del Caudillo [Uśmiech Caudillo] w książce Elfactor emoción en la Espańa Nueva. Ostatecznie badania zostaną ograniczone do dwóch grup: członków brygad międzynarodowych oraz grupy kobiet z wię­ zienia w Maladze. Niewiele wiemy o ich przebiegu. Do ba­ dania nad „brygadzistami” wybrano obóz w San Pedro de Cardeńa. Na terenie wokół starego klasztoru cystersów gro­ madzono pojmanych ochotników z zagranicy. Większość stanowili Amerykanie i Brytyjczycy, było też sporo Francuzów, Kanadyjczyków, Portugalczyków i Latynosów. Przetrzymy­ wano tam również Polaków, ale najwyraźniej nie włączono ich do grona badanych. Większość więźniów San Pedro de Cardeńa przeżyło, odzyskali wolność w ramach wymiany jeńców. Kilkoro napisało wspomnienia. Pojawiają się tam zaledwie strzępy informacji: niemieccy oficerowie pomaga­ jący zarządzać obozem dokonywali na więźniach pomiarów antropometrycznych - mierzyli głowy i ciała. Dawali do wy­ pełnienia jakieś formularze. Zawierały dużo pytań - sto, może dwieście. Żaden z autorów wspomnień nie zanotował jednak choćby jednego pytania. Dysponujemy jedynie sześcioma ar­ tykułami, które członkowie Gabinetu, pod przewodnictwem Antonia Vallejo-Nagery, opublikowali w czasopismach „Semana Medica Espańola” oraz „Revista Espańola de Cirugia y Medicina de Guerra”. Poza Vallejo-Nagerą sygnowali je lekarze Enrique Conde Gargollo i Augustin del Rio oraz kryminolog i lekarz sądowy Miguel Fernandez Rivera. Z raportów tych wynika, że w badaniach wzięło udział 297 członków brygad międzynarodowych, w tym 8 Latynosów, 72 obywateli Stanów 52

Zjednoczonych, 30 Portugalczyków, 41 Anglików, 17 Szkotów, 14 Irlandczyków, 3 Walijczyków i 32 Kanadyjczyków. Wykona­ no na nich pomiary antropometryczne Kretschmera i przepy­ tano ich według kwestionariusza stosowanego w ówczesnych klinikach psychiatrycznych, lecz wzbogaconego o pytania dotyczące poglądów i przynależności politycznej, religijnej oraz wojskowej badanego. Interpretacja wyników była całko­ wicie tendencyjna. Badanych zapytano na przykład o porażki seksualne. Wszyscy zaprzeczyli. Vallejo-Nagera wysnuł z tego wniosek o ich rozwiązłości i niemoralności. Zapytano, czy w obozie zmienili poglądy polityczne, a gdy także zaprzeczyli, uznano to za dowód fanatyzmu. „Badacze” doszli do wnio­ sku, że „badani” wykazują upośledzenie psychiczne, niższość inteligencji oraz cechy porażki zawodowej i społecznej. Jako metodę terapii wskazano reedukację religijną i patriotyczną. Badania nad więźniarkami z Malagi były skromniejsze. Pod­ dano im pięćdziesiąt kobiet, w większości młodych, między dwudziestym pierwszym a dwudziestym piątym rokiem ży­ cia. Wszystkie były Hiszpankami. Trzydzieści trzy z nich cze­ kały na wykonanie kary śmierci, dziesięć skazano na doży­ wocie. Żadna nie miała wyroku niższego niż dwanaście lat pozbawienia wolności23. Siedziały za udział w zbrodniach, przynależność polityczną, zachowania libertyńskie (podże­ ganie do niepokojów poprzez opowiadanie się przeciwko faszyzmowi zwykle na drodze propagandy słownej) oraz... nekrofagię, chociaż autorzy precyzowali, że rozumieją pod tym pojęciem nie tyle jedzenie zwłok, ile ich okaleczanie, a nawet - drwiny z nich. Wydaje się, że badanie przeprowa­ dzał Eduardo M. Martinez, lekarz w stopniu porucznika, dy­ rektor Kliniki Psychiatrii w Maladze i przełożony więziennej

23 Antonio Vallejo-Nagcra, Eduardo M. Martinez, Psiąnismo delfanatisnio ntarxista. bwestigacionespsicológicas en marxistasfemeninos delincuentcs, „Revista Espaiiola de Medicina y Cirurgia de Guerra”, mayo 1939» ano 2, nr 9, asp.398-413-

53

służby medycznej. Kobietom nie wykonywano pomiarów cia­ ła. Uznano to za bezcelowe, gdyż płeć żeńska cechuje się „nieczystością kształtów”. Więźniarki przechodziły tylko te­ sty psychologiczne Neymanna-Kohlstedta i Marstona-Miry. Odpowiadały na pytania o temperament. Aż siedemdziesiąt procent z nich okazało się introwertyczkami - zapewne nie bez znaczenia było tu zamknięcie w więzieniu i perspektywa rozstrzelania. „Badaczy” zaskoczyły pozycja i bystrość bada­ nych kobiet. Sześć procent z nich wykazało ponadprzeciętną inteligencję, dwanaście procent - wysoką. Jedna z nich była pisarką. Większość pochodziła z rodzin o dobrej pozycji eko­ nomicznej. Nie były ani głupie, ani ubogie. W oczach bada­ jących je lekarzy oznaczało to jedno: musiały być przesiąk­ nięte złem. Złem, zawiścią i cyniczną degrengoladą moralną. Cieszyli się z wyników. Były bardziej satysfakcjonujące niż badania na „brygadzistach”. „To, że kobieta jest z zasady łagodnego charakteru, pełna słodyczy i dobra, zawdzięczamy hamulcom, które ma wokół siebie - pisze później Yallejo-Nagera. - Lecz z uwagi na to, że psychika kobieca ma wiele punktów wspólnych z dziecię­ cą i zwierzęcą, gdy znikają ograniczenia, które hamują kobie­ tę społecznie [...], budzi się w płci żeńskiej instynkt okrucień­ stwa, który przekracza wszelkie granice wyobraźni, za sprawą braku stymulatorów logiki i inteligencji... Można zaobserwo­ wać, iż kobiety angażujące się w politykę nie czynią tego z uwa­ gi na idee, lecz powodowane uczuciami, które osiągają inten­ sywność ponadprzeciętną, a nawet patologiczną, ze względu na drażliwość właściwą dla kobiecej osobowości”24. Kobiety uważał Antonio Yallejo-Nagera - są gorsze niż mężczyźni. Nie działają powodowane ani głodem, ani przekonaniami politycz­ nymi. Napędżają je zawiść, złość i chuć. Są labilne emocjonal­ nie, mają słabsze poczucie moralności i mniejszą samokontrolę. 24 Tamże.

54

Nie myślą logicznie, nie potrafią posługiwać się inteligencją. Przed zezwierzęceniem powstrzymują je tylko normy społecz­ ne i stojące na ich czele instytucje. Wnioski są proste. Trzeba jak najszybciej usunąć dzieci z tak szkodliwego dla ich umysłów towarzystwa i umieścić w lepszym. Zabrać je z „masy społecznej, zakażonej przez wirus demokracji i marksizmu”25 i umieścić je w „kolebce cnót społecznych, schronie przeciw zepsuciu środowiska, świętym skarbcu tra­ dycji”, czyli rodzinie katolickiej. Tylko tak można „walczyć ze zdegenerowanymi skłonnościami dzieci wychowanych w środowiskach republikańskich”26. Tylko tak da się zapewnić „poprawę cech biopsychicznych rasowych oraz eliminację czynników środowiskowych, które prowadzą do degenera­ cji biotopu”27. Antoniowi Vallejo-Nagerze nie chodzi nawet o dobro dzieci. Chodzi o dobro rasy.

Utraceni

Jedyne wspomnienie czteroletniej Teresy Martin: jest z matką28. Jest w ramionach matki. Matka trzyma ją za rękę. Do więzienia trafiły razem. Teresa miała wtedy cztery miesiące. Najpierw siedziały w Las Ventas w Madrycie, potem przeniesiono je do Durango, stamtąd do Saturraran. Zawsze w ramionach albo za rękę. Teresa ma cztery lata, kiedy rozdzielają ją z matką. „Tylko jeden raz, ale za to już na zawsze” W 1944 roku w więzieniu Saturraran kobiety, bez żadnego wcześniejszego zawiadomienia, mają oddać dzieci, które ukoń­ czyły trzeci rok życia, w ręce strażniczek i zakonnic. 25 Antonio Vallejo-Nagera, Eugenesia de la hispanidady regeneración de la raza, Burgos 1937. 26 Antonio Vallejo-Nagera, Ninos y jóvenes anonnales, Madrid 1941, s. 7. 27 Tamże. 28 Jej historię przytaczam za książką: Ricard Vinyes, Montse Armengou, Ricard Belis, dz. cyt., s. 58.

55

Podstawiono już pociąg. Czeka na dzieci. Teresa ma szczęście, uda jej się trafić pod opiekę krewnych. Większość dzieci zabranych z więzienia pojedzie do siero­ cińców, ochronek i internatów. Państwo przejmuje nad nimi opiekę. Niektóre zabiera się wcześniej. Zdarza się, że ktoś przycho­ dzi do więźniarki i mówi jej, że dziecko zostanie ochrzczone. Przyjęcie sakramentów, uczestnictwo w mszy jest we frankistowskich więzieniach obowiązkowe; odmowa wiąże się z re­ presjami. Ale zdarza się, że dziecko zabrane „tylko do chrztu” nie wraca już do matki. Taki los spotyka na przykład syna Emilii Girón, więzionej w Salamance. Nigdy go nie odnalazła. „Tego dziecka już nie zobaczyłam. Nie. Ile innych zabrali poza moim? Nie potrzebowali na to niczyjej zgody. Jeśli na przykład rodziłaś i przychodziło małżeństwo, które nie miało dzieci i chciało przygarnąć twoje, zabierali ci dziecko i wychodzili, tyle”29. W latach 1940-1944 z więzień znikają praktycznie wszystkie dzieci powyżej trzeciego roku życia. Rozstania są brutalne. Często matkom każę się wyjść na więzienny dzie­ dziniec bez dzieci; kiedy wracają, ich synów i córek już nie ma. Nie wiadomo, dokąd ich zabrano. Nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczą. W 1942 roku pod opieką państwa znajduje się ponad dzie­ więć tysięcy dzieci. W 1943 roku - już przeszło dwanaście tysięcy. Ich rodzice siedzą w więzieniach lub nie żyją. Dziew­ czynki (jest ich 62,6 procent) trafiają do instytucji o charak­ terze katolickim, prowadzonych bez wyjątku przez zgroma­ dzenia zakonne. Będą tam codziennie śpiewać hymn Falangi, modlić się, pracować i uczyć się, że mama i tata byli zdegenerowanymi, bezbożnymi przestępcami, którzy palili kościoły i zabijali księży30. Wiele przywdzieje habity. Niektóre wyprą 29 Ricard Vinyes, dz. cyt., s. 85. 30 Angela Cenaro, Los ninos dcl Auxilio Social, Madrid 2009.

56

się rodziców. W latach 1944-1945 el Patronato de San Pablo, instytucja powołana do opieki nad dziećmi więźniów, bę­ dzie sprawował pieczę nad 30 960 dziećmi w 258 ośrodkach. Są wśród nich dzieci repatriowane. Podczas hiszpańskiej wojny domowej republikanie przepro­ wadzili zakrojoną na dużą skalę ewakuację dzieci z terenów zagrożonych działaniami wojennymi. Dzięki pomocy Czer­ wonego Krzyża kraj opuściło ponad trzydzieści osiem tysięcy osób. Wyjechały między innymi do Francji, Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Belgii, Holandii, Meksyku i Związku Radzieckiego. Dziećmi od początku interesował się wydział służby zagranicz­ nej Falangi. Chciano jak najszybciej sprowadzić je z powrotem do Hiszpanii. Jeszcze przed końcem wojny, w 1937 roku, wy­ słannik Falangi w Zjednoczonym Królestwie pisał do przełożo­ nych: „Żeby nieco rozzłościć tych czerwonych, byłoby dobrym pomysłem przysłać najpierw dzieci baskijskie, które, jak się wydaje, są jedynymi, które są religijne i dobrze się zachowują, a na później zostawić [...] asturyjskie i santanderyjskie, które są f g Hh Hi , i dlatego dobrze by było, żeby jeszcze ich tu podręczyły, dzięki czemu ci ludzie zorientują się, że skoro dzieci są takie, to jacy muszą być ich rodzice. Wykorzystamy to wszystko do znakomitej propagandy. To półkryminaliści”31. Masowa repatriacja dzieci rozpoczęła się po wojnie. Realizowano ją bez pytania o zdanie rodziców, którzy zazwyczaj nie chcieli sprowadzać dzieci do zrujnowanej wojną, opresyjnej Hiszpa­ nii. Bali się o los dzieci; sami byli represjonowani, więzieni, przegrali wojnę. Byli „czerwoni”. Z tego samego powodu nikt nie brał pod uwagę ich sprzeciwu. Najwięcej hiszpańskich dzieci przebywało wówczas we Francji. Wiele z nich znalazło się pod opieką tamtejszych rodzin. Falangiści wyszukiwali je i próbowali odbierać opie­ 31 Dokumenty Servicio Exterior de la Felange cytuję za: Ricard Vinyes, Montse Armcngou, Ricard Belis, dz. cyt., s. 72.

57

kunom. Zgodnie z raportami, które wysyłali do kraju, dzie­ więćdziesiąt pięć procent opiekunów odmawiało wydania dziecka. Wiele rodzin przygarnęło hiszpańskich uciekinierów właśnie z powodu antyfaszystowskich poglądów. Nie chcieli mieć nic wspólnego z Falangą i frankistowską władzą. Wtedy uruchamiano to, co w raportach nazywa się „postępowaniem nadzwyczajnym” albo „trudną i umiejętną pracą przechwyce­ nia”. Jedna z „przechwyconych” dziewczynek opowiadała, że przez długi czas była śledzona w drodze do szkoły, chociaż francuscy opiekunowie starali się przebierać ją i ukrywać, aż wreszcie pewien mężczyzna wsadził ją do pociągu i wywiózł do Hiszpanii. „Prawie zawsze udaje się w końcu uzyskać nie­ letniego” triumfowali wysłannicy Falangi. Repatriowane dzieci często nie pamiętały swoich nazwisk czy adresów rodzin. Trafiały do sierocińców, ochronek i in­ ternatów Auxilio Social, pomocy społecznej. W wielu przy­ padkach nawet te, które potrafiły powiedzieć, jak się nazywają, były przetrzymywane przez państwo, edukowane w duchu oficjalnej ideologii, a - nieraz - oddawane do adopcji. Rodziny na zawsze traciły ich ślad. Od 4 grudnia 1941 roku, na mocy nowego prawa, dzieci, które nie pamiętają, jak się nazywają, i których rodziców „nie uda się zlokalizować” mogą zostać wpisane do Registro Civil pod nowymi, zmyślonymi nazwiskami. To sprawia, że dzieci znikają jeszcze skuteczniej. Zabrane od rodziców, wywiezione w nieznane, pozbawione nazwiska - już nigdy nie wracają do rodzin. Tym, które pamiętają, kim są, grozi zresztą to samo. Żeby odzyskać pieczę nad dzieckiem, które trafiło do państwo­ wej placówki opiekuńczej, trzeba wykazać, że jest się osobą „nieposzlakowaną z potrójnego punktu widzenia: religijnego, etycznego i narodowego”32. Żaden z byłych więźniów nie może poszczycić się taką opinią. 32 Ricard Vinyes, dz. cyt., s. 83.

58

W 2000 roku parlament kataloński przyjmuje uchwalę przyznającą odszkodowania byłym więźniom i więźniarkom frankistowskich więzień. Dwójka dziennikarzy telewizyjnych Montse Armengou i Ricard Belis - postanawia zrobić o nich reportaż. Kiedy zaczynają dokumentować temat, orientują się, źe w więzieniach żyło mnóstwo dzieci. Zapraszają do współpracy historyka Ricarda Vinyesa. „Jego słowa wyryły się w naszych mózgach. Nie mieliśmy wówczas świadomo­ ści, ile potwornych opowieści będziemy musieli wysłuchać” wspominali później Armengou i Belis33. Jeżdżą po Hiszpa­ nii i nagrywają rozmowy z ludźmi, którzy przeżyli piekło więzień. Nie wszyscy chcą opowiadać. Dużo osób wciąż się boi. Teresa Martin, która jako czterolatka została rozłączo­ na z mamą, mówi im: „Wiele rzeczy przepadło, ale Historia wciąż tu jest. [...] Mam sześćdziesiąt dwa lata, to jest pierwszy raz, kiedy opowiadam, to pierwszy raz, kiedy mnie pytają”34. Katalońska telewizja publiczna emituje film 20 i 27 stycznia 2002 roku. Pokazują go także telewizje Kraju Basków i An­ daluzji. W samej tylko Katalonii przed telewizorami zasiada osiemset tysięcy ludzi. Dokument wzbudza tak wielkie emocje, że jeden z hiszpańskich deputowanych zgłasza do Kongresu interpelację w jego sprawie: chce wiedzieć, czy ogólnokrajo­ wa telewizja publiczna podjęła kroki, by kupić prawa do fil­ mu i pokazać go wszystkim Hiszpanom. To nie nastąpiło. Ale film i książka na jego podstawie, wydana jesienią tego samego roku, wywołały tak wielkie oburzenie, że sprawą „utraconych dzieci” zajął się sędzia Baltasar Garzón. W październiku 2008 roku sędzia Sądu Najwyższego Bal­ tasar Garzón postanowił wszcząć śledztwo w sprawie zbrodni frankizmu. Generał Francisco Franco nie żył już wówczas

33 Los hijos que robo Franco, „El Mundo” 18.06.2002, elmundo.es, bit.ly/44QoK2O, dostęp: 10.07.2023. 34 Tamże.

59

od trzydziestu trzech lat, od trzydziestu sześciu lat Hiszpa­ nia miała nową, demokratyczną konstytucję. Nikt jednak nie podjął się osądzenia zbrodni reżimu. Uważano, że uniemoż­ liwia to ustawa o amnestii, przyjęta w 1977 roku. Garzón już wcześniej słynął z trudnych spraw: to on wydał nakaz aresz­ towania Augusta Pinocheta, prowadził śledztwo w sprawie terrorystów Al-Kaidy, i j k , funkcjonariuszy V k l . Teraz złamał pakt milczenia, który uznawano za fundament hiszpańskiej Transición, bezkrwawej transformacji ustrojowej. Stwierdził, że wymuszone zaginięcia ponad stu czternastu tysięcy osób w czasie wojny domowej i po niej są zbrodnią przeciwko ludz­ kości i jako takie nie podlegają przedawnieniu ani amnestii. Oskarżył o nie trzydziestu pięciu - nieżyjących już - najwyż­ szych rangą polityków i wojskowych reżimu. Listę otwierało nazwisko generała Francisco Franco. Częścią oskarżenia Garzóna była sprawa „utraconych dzie­ ci” „Utracone dzieci także są ofiarami frankizmu: mowa tu o dzieciach więźniów, których nazwiska zostały zmienione, aby umożliwić ich adopcję przez rodziny oddane reżimowi” głosił akt oskarżenia35, obficie cytując książkę Armengou, Belisa i Vinyesa. Podawał także liczbę: trzydzieści tysięcy dzie­ więćset sześćdziesiąt. Tyle osób nieletnich znajdowało się w latach 1944-1954 pod opieką państwa - były wśród nich sie­ roty wojenne, dzieci więźniów, synowie i córki rozstrzelanych, dzieci repatriowane z zagranicy i nieoddane rodzinom, dzieci porzucone. I chociaż już w grudniu Sąd Najwyższy uznał, że sędzia Garzón nie ma uprawnień do sądzenia frankistowskich zbrodni, a on sam wycofał się ze śledztwa, cała Hiszpania (i znaczna część Europy) zdążyła usłyszeć w telewizji: frankistowska dyktatura ukradła trzydzieści tysięcy dzieci. 35 Juzgado Central de Instrucción nr 5, Audiencja Nacional Madrid, sumario 53/2008 E, s. 50, estaticos.elmundo.es, bit.ly/47u?2US, dostęp; 9.08.2023.

3

Ciemność i grzech

Ines. Bądźcie roztropni jak węże

Ines przeglądała albumy ze zdjęciami. W domu było ich dużo. Obkładała się nimi i wertowała je kartka po kartce. Sprawdzała oczy, uszy, nosy, szukała podobieństw. Przecież musiała mieć w sobie coś z tych ludzi. Nie miała. Była zbuntowaną nastolatką. Czuta, że nosi w sobie ciem­ ność, czarną i zimną, w której żyją potwory. - Każdy ma w sobie coś takiego, swoją ciemność. Moją była, jest samotność, brak ciepła. Zawsze czułam się samotna taką samotnością, która, jeśli jej pozwolisz, zniszczy cię i zmiażdży. Rodzice byli już po sześćdziesiątce i właśnie przechodzili kryzys małżeński. Mama chciała separacji. Któregoś dnia wzięła Ines na bok i powiedziała: „Jak skończysz dwadzieścia lat, powiem ci coś ważnego”. Ines nie mogła uwierzyć: dwa lata czekania? Nie można kazać czekać dwa lata zodiakalnym Bliźniętom! To musiało być coś grubego, zwłaszcza że mama miała łzy w oczach i Ines nagle zrozumiała, zupełnie jakby nad głową zapaliła jej się żarówka. - Chcesz mi powiedzieć, że jestem adoptowana. - Bingo! - wykrzyknęła mama i się rozpłakała. Ines pierw­ szy raz widziała, jak płacze. Poczuła ulgę. Tak, ulgę. - Kiedy jesteś adoptowana, czujesz to. Czujesz, że nie pa­ sujesz do systemu, który tworzy twoja rodzina. Jesteś spoza, 61

jesteś... dziwna. Więc nagle wszystko zrozumiałam i to przy­ niosło mi ulgę. Poczułam też wdzięczność, ogromną wdzięcz­ ność do rodziców. Dali mi cudowne dzieciństwo. Wychowali mnie, choć nie musieli. Powiedziałam im, że wszystko jest w porządku, że bardzo ich kocham, że są dla mnie mamą i tatą. Ale kiedy już dostałam potwierdzenie, że to, co czułam, jest prawdą, przyszły konsekwencje. Konsekwencje miały kształt pytań. Czyją jestem córką? Czy moja matka była dziwką?Prostytutką? Ćpunką? Ćpała, kiedy była ze mną w ciąży? Zgwałcili ją? Jestem dzieckiem z gwał­ tu? A jeśli jestem dzieckiem kobiety z wyższych sfer? Wpadką z kochankiem? jakie byłoby moje życie, gdybym została z tamtą matką? Czemu z nią nie zostałam? Czemu mnie porzuciła? Porzuciła mnie. - Ten fakt: że moja biologiczna matka mnie porzuciła, po­ łączył mnie z najgorszą, najgłębszą pustką, którą w sobie nosi­ łam, i ze wszystkimi demonami i potworami, które w niej żyły. Chciała dowiedzieć się wszystkiego, absolutnie wszystkiego i natychmiast. - To ojciec Felix nam pomógł - wyjaśniła mama. - Powie­ dział mi tylko, że kobieta, która cię urodziła, była mężatką. Ojciec Felix Sanchez był dla Ines jak rodzina. Zawsze bli­ sko: ochrzcił ją, udzielił jej ślubu. Był człowiekiem świętym, mądrym i skromnym. Pochodził z rodziny, w której poło­ wa z jedenastu dzieci poszła do klasztoru lub seminarium. On został jezuitą; władał czterema językami, był profesorem nauk ścisłych, wykładał matematykę i aeronautykę na katolic­ kim uniwersytecie. Chodził w połatanych drutem sandałach, nowe oddawał biednym. Wyglądał jak szparag: wysoki, chudy, pochylony, w grubych okularach. Ines go uwielbiała: koił jej lęki, oswajał to, co wypełzało z ciemności i pustki. Dużo się razem śmiali. Na emeryturze zamieszkał w Murcji. Kiedy mama powie­ działa, że adopcję Ines zawdzięcza ojcu Felixowi, że tylko on 62

może coś wiedzieć, zaraz wsiadły do autobusu z Almerii, żeby z nim porozmawiać. Ines: - Za bardzo go szanowałam, żeby stanąć przed nim i żądać: „Musisz mi powiedzieć!”. Wszystko odbyło się bardzo spokoj­ nie i kulturalnie: „Szczęść Boże, czy ojciec może coś wie...” Powiedział, że nie wie nic. Myślę, że kłamał, jestem pewna, że wiedział więcej, niż nam wyjawił. Na pewno wprowadził w błąd moją mamę, mówiąc jej, że kobieta, która mnie uro­ dziła, była mężatką. To było kłamstwo. Może wypowiedział je świadomie, może nie, nie wiem. Wiem za to, że to on załatwił mnie moim rodzicom. Ojcu Felixowi wystarczyło podnieść słuchawkę telefonu, żeby zorganizować mojej mamie dziecko od doktora Eduarda Veli. Na pożegnanie ojciec Felix podarował Ines werset z Biblii, z Ewangelii św. Mateusza. Zapisał go jej na skrawku papieru, jakby to była odpowiedź, po którą przyjechała. „Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie!”1. Ines miała osiemnaście lat i nic z tego nie zrozumiała. Postanowiła po prostu żyć.

Dionisio. List

Późnym latem 1995 roku pięćdziesięcioletni Dionisio dostał list od nieznanego nadawcy. W kopercie była kserokopia ja­ kiegoś starego dokumentu. Kiedy mężczyzna przyjrzał mu się bliżej, zdał sobie sprawę, że to strona z archiwalnej księ­ gi z sierocińca, mieszczącego się przy szpitalu Hospital de Navarra w Pampelunie. Dionisio mieszkał tam jako dziecko. Na kartce, którą wyjął z koperty, widniało nazwisko jego bio­ logicznej matki. 1 Mt 10,16, cyt. za: Biblia Tysiąclecia, bit.ly/sYmoYfl, dostęp: 20.07.2023.

63

- To było jak wygrany los na loterii - powiedział uszczęśli­ wiony dziennikarzom2. Biologiczna matka Dionisia nazywała się Rosario Hernandez. Zaszła w ciążę jako bardzo młoda dziewczyna. Jej na­ rzeczony, Ignacio Martinez, rozpoczynał właśnie dwuletnią służbę wojskową. Nie zdążyli się pobrać, a rodzina stanowczo sprzeciwiła się wychowywaniu nieślubnego dziecka. Rodzice zmusili Rosario do oddania chłopca do sierocińca. „Nie zapo­ mnieliśmy o nim na ani jeden dzień naszego życia — mówiła. To było jak rana w sercu”. Kiedy Ignacio wrócił z wojska, ożenił się z Rosario. Myśleli o tym, żeby odszukać syna, ale nigdy tego nie zrobili. „Baliśmy się, że został adoptowany albo że zamiast niego dadzą nam inne dziecko" - opowiadała Rosario. Urodziła potem jeszcze trójkę dzieci, ale żadnemu z nich nie powiedziała o czwartym, najstarszym bracie. Czwarty, najstarszy brat nie wiedział nic o nich. Spotkali się dopiero w 1995 roku, po tym jak Dionisio otrzymał anonimowy list. W latach dziewięćdziesiątych Hiszpania wciąż spierała się, co jest ważniejsze: prawo matki do zachowania anonimowo­ ści, czy prawo dziecka do wiedzy o tym, kim są jego rodzice. Ten konflikt rozgrywał się na wielu płaszczyznach. Jedną z jego stron był Kościół. W czasach dyktatury wszystkimi ochronka­ mi, sierocińcami, domami dla ciężarnych kobiet oraz szpita­ lami zarządzały zgromadzenia zakonne. Ludzie, którzy bez­ skutecznie poszukiwali swojej tożsamości, zaczęli oskarżać Kościół o celowe utrudnianie ponownych spotkań. Wierzyli, że w archiwach zakonów znajdują się dokumenty, które po­ zwoliłyby połączyć obie szukające się strony. Kościół odmawiał jednak do nich dostępu, powołując się na konkordat zawarty 2 Mikcl Muez, 50 ex-intenios de un orfanato reciben por correo los datos de sus madres, „El Pa(s", 21.02.1996, elpais.com, bit.ly/sDHKbaB, dostęp: 20.07.2023.

64

pomiędzy Hiszpanią a Watykanem w 1979 roku. Przepisy tej umowy gwarantowały nietykalność wszystkim kościelnym archiwom, w tym należącym do zakonów oraz zgromadzeń religijnych. Państwo hiszpańskie zobowiązało się „respekto­ wać i chronić ich nienaruszalność”. W praktyce oznaczało to i wciąż oznacza - całkowity brak dostępu do jakichkolwiek dokumentów będących w posiadaniu Kościoła. Ludzie, któ­ rzy wychowali się w katolickich ochronkach i sierocińcach albo zostawili w nich kiedyś dziecko, zarzucali zakonnicom także celowe wprowadzanie w błąd, zarówno dzieci, jak i ma­ tek. Tym pierwszym miały mówić, że biologiczni rodzice nie życzą sobie kontaktu, nie żyją lub są nieznani. Drugim - że dziecko zmarło i nie ma kogo szukać. Na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych dzieci adoptowane jako niemowlęta w latach sześćdziesią­ tych, siedemdziesiątych, a nawet osiemdziesiątych są już do­ rosłe. Pozakładały rodziny, mają dzieci. Czasami się rozwodzą. To nowość. Frankistowskie prawo nie zezwalało na rozwody. Hiszpanie i Hiszpanki mogą legalnie rozwiązać małżeństwo dopiero od reformy kodeksu cywilnego w lipcu 1981 roku, czyli prawie sześć lat po śmierci generała Franco. Niektórzy biorą potem kolejny ślub, cywilny. To także nowość - w cza­ sach frankizmu śluby cywilne zawierali wyłącznie niekatolicy, absolutna mniejszość w ówczesnym hiszpańskim społeczeń­ stwie. Teraz obywatelki wychodzące ponownie za mąż i żenią­ cy się po raz wtóry obywatele muszą przedstawić w urzędzie swój akt urodzenia. Często mają go w ręku po raz pierwszy. Francisca z Walencji właśnie w ten sposób dowiedziała się, że jako niemowlę nosiła jakieś dziwne nazwiska. Mama zawsze mówiła, że nie wie, jak nazywali się jej biologiczni rodzice, twierdziła też, że zginęli w wypadku samochodowym. Nagle Francisca dostrzegła realną szansę dowiedzenia się czegoś o swojej przeszłości.

65

- To wszystko było tak zorganizowane, że mogłaś nigdy się nie zorientować, że coś jest nie tak. Przecież ja do tego dnia nie widziałam swojego aktu urodzenia! Kiedy brałam ślub kościelny, parafia sama załatwiła sobie wszystkie dokumenty, nie musiałam nawet kiwnąć palcem, po prostu były. Francisca miała wówczas ponad trzydzieści lat i postano­ wiła odszukać biologicznych rodziców, nie mówiąc nic tym, którzy ją adoptowali. - Skoro moja mama miała prawo kłamać, ja miałam prawo nie mówić jej nic - mówi. Szybko okazało się, że nazwiska, które figurują w akcie uro­ dzenia, są fałszywe. - Ktoś je zmyślił. Miały chyba być takim sposobem identy­ fikacji, odróżnienia mnie od innych sprzedanych dzieci. Zna­ kiem towarowym - uważa Francisca. W sierpniu 1995 roku nieznani sprawcy włamali się do ar­ chiwum byłego sierocińca w Pampelunie. Ukradli tylko dwie księgi. Wkrótce potem pięćdziesięciu dawnych wychowan­ ków domu dziecka, w tym Dionisio, dostało anonimowe listy z fotokopiami danych swoich biologicznych matek. Ksiądz Leandro Ibańez Sagardoy oskarżył o kradzież dwóch byłych wychowanków: Estebana Gorrię i Salvadora Ochoa Pascuę. Ochoa był przewodniczącym stowarzyszenia wycho­ wanków dawnego Sierocińca Siostry Isabel (Asociación de Desprotegidos del Antiguo Orfanato Sor Isabel). Od lat wal­ czył o prawo do wiedzy o tożsamości biologicznych rodziców. W sądzie obaj oskarżeni zaprzeczyli, jakoby wykradli księgi. - Znieśliśmy już wiele - skarżył się Ochoa dziennika­ rzom. - Byliśmy prześladowani przez społeczeństwo Navarry, które wytykało nas palcami, nazywając dziećmi grzechu, i wie­ my, że pewna część społeczeństwa nie zgadza się z naszym prawem do poznania prawdziwych tożsamości matek, które nas urodziły. Woleliby, żeby to nigdy nie wyszło na jaw. 66

Salvador od ponad dziesięciu lat szukał swoich biologicz­ nych rodziców. W 1986 roku zdołał dowiedzieć się od zakon­ nic tylko tego, że jego matka żyje i ma się dobrze. Skradzione księgi zostały zwrócone w październiku 1995 roku, po trzech miesiącach od kradzieży. Wydarto z nich dwadzieścia dziewięć stron. Do foliowej siatki, w której pod­ rzucono księgi, ktoś przyczepił karteczkę z napisem „Oddać Leandrowi Ibańezowi”. Policyjni technicy orzekli, że nie są w stanie porównać notatki z charakterem pisma Salvadora Ochoi. Sąd umorzył sprawę. W skradzionych z sierocińca księgach nie było nazwiska matki Ochoi. Wydaje się jednak, że zdołał się z nią spotkać. Wiele lat później, w lokalnej gazecie „Diario de Navarra”, opisał nieprawidłowości związane ze swoją adopcją. Biologiczna matka miała zapewnić go w 1995 roku, że opłaciła opiekę nad nim w sierocińcu i że nie został przekazany do adopcji. Rodzice adopcyjni mieli mu przyznać, że zapłacili za niego sześćdziesiąt tysięcy peset.

Enrique. Trzysta stron

Mężczyzna, który przychodzi do biura Enrique Vili Torresa, mówi to samo, co większość klientów walenckiego adwokata: „Jestem adoptowany, chcę poznać moich prawdziwych rodzi­ ców”. Może tylko ubiera to w bardziej dramatyczną formę, jak w rozmowie z Raquel Seco, dziennikarką „El Pais”. „Nie mam na imię Antonio, nie nazywam się Barroso. Nie wiem, czy uro­ dziłem się w Saragossie i nie wiem, czy to było 18 lutego. Moje życie jest kłamstwem”3. Może dodaje też: „Rodzice kupili mnie w Saragossie za sto pięćdziesiąt tysięcy peset”. Antonio (przyjmijmy, że tak się jednak nazywa) wie to wszystko od kolegi, 3 Raqucl Seco, Mi vida es una mentira, „El Pais", 25.07 2010, elpais.com, bit.ly/ 3OCSDOE, dostęp: 20.07.2023.

67

Jose Luisa Moreno. Na początku lat dwutysięcznych rodzice, którzy przed dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu laty kupili noworodka, starzeją się i chorują. Niektórzy u schyłku życia decydują się zdradzić dzieciom sekret. Ojciec Jose Luisa Mo­ reno robi to dosłownie dzień przed śmiercią. „Kupiliśmy cię od księdza w Saragossie - zwierza się synowi. - Mogliśmy wybrać: chłopiec czy dziewczynka. Zapłaciliśmy sto pięćdzie­ siąt tysięcy peset. Rodzice Antonia zrobili to samo”. Antonio pamięta, że w dzieciństwie dzieci krzyczały za nim, że jego mama nie jest jego mamą, ale kiedy ją o to zapy­ tał - zaprzeczyła. Czasami opowiadała mu nawet szczegóły porodu. Miał trzydzieści osiem lat, kiedy dowiedział się, że kłamała. Obaj - Antonio i Jose Luis - zrobili sobie badania f K k . Wykazały, że nie są dziećmi ludzi, których uważali za rodziców. Postanowili poprosić o pomoc Enriąue Vilę Torresa. Enrique przygotowuje dla nich pozew przeciwko szpitalowi, w którym przyszli na świat. Ktoś przecież sfałszował ich toż­ samość, wystawił dokumenty, które pozwoliły wpisać ich jako hijosfalsos, fałszywe dzieci. To przestępstwo. Sąd umarza jed­ nak postępowanie - najpierw z braku dowodów, potem z po­ wodu przedawnienia. Antonio i Jose Luis zakładają wówczas k K k f Hn - Krajowe Stowarzyszenie Poszkodowanych przez Nielegalne Adopcje (Asociación Nacional de Afectados por Adopciones Irregulares). Chcą walczyć dalej. Odzew ich zaskakuje. Niemal codziennie ktoś z Teneryfy, Barcelony, Kadyksu, Malagi, Murcji, Bilbao, Alicante albo Saragossy pisze lub dzwoni, żeby opowiedzieć swoją historię i poprosić o pomoc w odnalezieniu rodziny. Organizują się także osoby urodzone w madryckich klini­ kach San Ramon, Santa Cristina i Belen. Pomaga im inter­ net. Na forach i grupach dyskusyjnych quiensabedonde.es i buscapersonas.org dzielą się swoimi historiami. Dostrze­ gają, jak bardzo są podobne. W listopadzie 2008 roku do re­ dakcji „El Pais” dzwoni jedna z kobiet urodzonych w San 68

Ramon. Dziennikarz Jesus Duva ukrywa ją pod imieniem Maria. Rodzice Marii przez wiele lat starali się legalnie adop­ tować dziecko, ale doczekali się jedynie odmownej odpowie­ dzi z madryckiego departamentu adopcji. Urzędnicy napisali, że nie mogą pomóc, bo „istnieje bardzo niewiele dzieci w sy­ tuacji prawnej porzucenia”4. W chwili otrzymania tego listu małżeństwo od półtora roku opiekowało się już Marią. Ku­ pili ją w klinice San Ramon. Żeby opłacić jej adopcję, sprze­ dali dom. Temat staje się głośny. Hiszpania żyje śledztwem sędziego Garzóna, które dotyczy utraconych dzieci więźniarek, i dra­ matem ofiar nielegalnych adopcji. W prasie, radiu i telewizji pojawia się coraz więcej mniej lub bardziej sensacyjnych do­ niesień. W 2009 roku Maria Jose Esteso Poves, dziennikarka gazety „Diagonal”, pisze: „Porwania dzieci, które zaczęły się w pierwszych latach dyktatury od więźniarek politycznych, potem zmieniły się w powszechną praktykę”5. Przytacza ba­ dania socjologa Francisco Gonzaleza de Teny: „modus operandi był ten sam: kobiety rodziły w terminie i metodami naturalnymi zdrowe dzieci, które następnie zabierano pod pretekstem konieczności umieszczenia ich w inkubatorze. Potem mówiono rodzinom, że noworodki zmarły i że klini­ ka wszystkim się zajmie. Rodzice nie widzieli ciał, a lekarze poświadczali zgony. Wiadomości przekazywali księża lub za­ konnice”. Gonzalez de Tena w 2008 roku przygotował raport na temat zaginięć dzieci w szpitalach i klinikach porodowych. Zawarł w nim przypadek Beatriz Soriano Ruiz, urodzonej 3 stycznia 1964 roku w madryckiej klinice O’Donell. Dwa dni po porodzie dziewczynkę zabrano od rodziców, a personel nie 4 Jesus Duva, La llamada de sangre, „El Pais”, 30.11.2008, elpais.com, bit.ly/ 3Qnzamd, dostęp: 20.07.2023. 5 Maria Jose Esteso Poves, Se estrecha el cerco sobrc los respoiisables dc robos de nińos en el Franquisnto, „Diagonal" 1.10.2009, diagonalperiodico.net, bit.ly/ 3rQdSUi, dostęp: 30.07.2023.

69

pozwalał nikomu się z nią zobaczyć. 17 stycznia rodzice dowie­ dzieli się, że zmarła. Późniejsze śledztwo wykazało, że w tym samym szpitalu 18 stycznia umarło siedmioro innych dzieci, wszystkie z jednej przyczyny. Na zapalenie ucha. Gonzalez de Tena jako pierwszy używa wówczas terminu bebes robados, ukradzione dzieci. Stwierdza, że traktowano je jak przedmio­ ty. „Handlowano nimi niczym zwierzątkami domowymi albo chińskimi wazonami". Po raz pierwszy ktoś mówi publicznie: to, co w latach czter­ dziestych i pięćdziesiątych było represją polityczną, w latach sześćdziesiątych zamieniło się w lukratywny biznes. Był popyt, więc zorganizowano podaż. Nie było więzień, ale były szpi­ tale. Opinii publicznej przedstawia się także kolejny oburza­ jący fakt: kradzieże i handel dziećmi nie skończyły się wraz z dyktaturą. Przeżyły ją. Dzieci nielegalnie za pieniądze oddawano do adopcji także w latach osiemdziesiątych, dobre kilka lat po uchwaleniu demokratycznej konstytucji. Jeszcze w latach dziewięćdzie­ siątych kobietom, które rodziły, mówiło się: twoje dziecko zmarło, nagle mu się pogorszyło, ale nie martw się, jesteś młoda, za rok urodzisz kolejne. Odmawiano im pokazania ciałka i oddania zwłok do pogrzebania. „My się wszystkim zajmiemy” przekonywali je lekarze i położne. Kulminacja skandalu następuje 27 stycznia 2011 roku. Tego dnia Enriąue Vila Torres i założyciele k K k f Hn An­ tonio Barroso i Jose Luis Moreno składają w prokuraturze generalnej zbiorowe doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa kradzieży niemowląt. Dokument, który wrę­ czają prokuratorowi, to trzysta pięćdziesiąt zadrukowanych stron, spiętych czarną spiralą. Opisano w nim dwieście sześćdziesiąt jeden przypadków - zarówno nielegalnie ad­ optowanych dzieci, jak i matek, którym powiedziano, że ich dziecko zmarło po porodzie. Dokumentacja obejmuje lata 1950-1990- Prokuratura obiecuje przyjrzeć się wszystkim 70

sprawom, ale... osobno. 26 grudnia 2011 roku wydaje decyzję, aby każdy ze zgłoszonych przypadków przekazać do odpo­ wiedniej prokuratury rejonowej, gdyż „nie ma dowodów na to, że porwania były przeprowadzane w zmowie”6. Śledczy twierdzą, że nie widzą pomiędzy nimi związku. Widzą go za to dziennikarze. Fraza bebes robados, ukradzione dzieci, robi karierę w prasie, radiu i telewizji. Potrzebna jest jeszcze jakaś liczba, choćby szacunkowa. „Ile ukradzionych dzieci może być w Hiszpanii?” - dziennikarze pytają Enrique Vilę. „Na podstawie mojego doświadczenia zawodowego mogę powiedzieć, że w naszym kraju jest około trzystu tysięcy osób, które są wpisane jako biologiczne dzieci rodziców, którzy je adoptowali” - mówi Vila w wywiadach. Ma na myśli hijos falsos, ale zanim się spostrzeże, większość me­ diów napisze: „w latach 1950-1990 z hiszpańskich szpitali i klinik porodowych wykradziono trzysta tysięcy dzieci. Ich rodzicom powiedziano, że zmarły”. - Jak do niej doszedłem? Na podstawie mojej praktyki. Nie mamy żadnych oficjalnych danych dotyczących adopcji w Hiszpanii, ale nieoficjalnie szacuje się, że w kraju żyje trzy miliony adoptowanych7. W ciągu trzydziestoletniej praktyki przez moje biuro przewinęły się tysiące osób. Jakieś dziesięćpiętnaście procent klientów to hijosfalsos. Jeśli odniesiemy te 6 Doctrda de la Fiscalia General del Estado. Circular 2/2012, de 26 de dicienibre, sobre unificación de cnterios en los procediniientos por sustracción de nienores recien nacidos, 26.12.2012, boe.es, bit.ly/3Z2uBQx, dostęp: 4-09.2023. 7 Rzeczywiście, nie istnieją żadne źródła zawierające wiarygodne informacje o liczbie osób adoptowanych w czasach frankistowskiej dyktatury. Dane współ­ czesne mówią o kilkuset adopcjach rocznie. Jak podaje Państwowy Instytut Statystyki, w 2020 roku Hiszpanie adoptowali 540 dzieci, w 2019 - 624. w 2013 750, w 1996 roku - 1025. Są to wyłącznie adopcje krajowe. Hiszpanie znacznie częściej adoptują dzieci za granicą. Liczba trzech milionów wydaje się jednak bardzo duża, nawet biorąc pod uwagę malejącą liczbę adopcji. Żeby osiągnąć 3 miliony adoptowanych dzieci w ciągu 80 lat, Hiszpanie musieliby jednak adoptować ponad 30 tysięcy dzieci rocznie. Liczba, którą podaje Enriąue Vila, wydaje się wygórowana.

71

dane do całej populacji adoptowanych w Hiszpanii, szacując bardzo ostrożnie, otrzymamy liczbę trzystu tysięcy fałszywych dzieci i to o nich mówiłem mediom. Liczba jest duża i okrągła. Dobrze wygląda w mediach. Za­ czyna żyć własnym życiem. Jest tylko szacunkowa i nie po­ twierdzają jej żadne dokumenty, ale też żadne dokumenty nie mogą jej zaprzeczyć. Słychać o niej w radiu, w telewizji. „To nie były jednostkowe przypadki. To był masowy, doskonale zorganizowany proceder, w który zaangażowani byli lekarze, pielęgniarki i Kościół" - mówią spikerki i prezenterzy. Ludzie słuchają. Czasem słyszą nazwy szpitali, w których przyszli na świat. Albo gdzie urodziło się ich rodzeństwo. Rodziny były wtedy duże, ludzie mieli po sześcioro-siedmioro dzieci. Cza­ sem któreś umierało. W latach sześćdziesiątych i siedemdzie­ siątych współczynnik umieralności niemowląt był w Hiszpanii katastrofalnie wysoki. W 1965 roku na każde tysiąc porodów w pierwszym roku życia umierało dwadzieścia dziewięć nie­ mowląt. (W 2016 roku współczynnik ten wyniósł w Hiszpanii 3,3;w Polsce - 4.7). Nie wiadomo jednak, jak traktować te dane. Czy są wiarygodne? Czy dzieci, którym wystawiono akt zgonu, naprawdę zmarły? A może współczynnik jest tak wysoki, właś­ nie dlatego że część z nich oddano do nielegalnych adopcji? Sprzedano? Jak duża to część? Na te pytania nikt nie potrafi odpowiedzieć. Archiwa zdumiewająco wielu szpitali i klinik położniczych nie przetrwały okresu transformacji. Niektóre roczniki są niepełne lub zaginęły. Innych nie ma w ogóle. Ich brak tłumaczy się pożarami (tylko w 1980 roku dwukrotnie płonęły budynki Patronato de la Mujer), zalaniami, przepro­ wadzkami. Na dodatek archiwalne dane nie obejmują dzieci, które nie przeżyły pierwszej doby. W Hiszpanii aż do 2011 roku noworodek, który nie przeżył dwudziestu czterech godzin od porodu, nie był uznawany za dziecko. Był płodem, rezulta­ tem poronienia. Nie mógł zostać zarejestrowany w urzędzie stanu cywilnego. Nie wystawiano mu aktu zgonu, a jedynie 72

dokument zwany legajo de aborto, poświadczenie poronienia8. Aż do 1974 roku nie istniały nawet przepisy prawne, które regulowałyby sposób pochówku takich ciałek9. Wszystkim zawsze zajmował się szpital. Zwłoki dziecka, które nie przeżyło doby, chowano w zbiorowych mogiłach, razem z nogami po amputacji. Zdarzało się - chociaż nie było to dozwolone - że spalano je w szpitalnych spopielarniach, jak odpady poope­ racyjne (takim piecem dysponowała chociażby klinika Santa Cristina). Tych ciałek nie oddawano rodzinie. Teraz, przed telewizorami, rodzeństwa przypominają sobie, że mama mówiła, że miało być ich więcej, ale braciszek umarł przy porodzie. Słuchają także kobiet, które same usłyszały kiedyś: „Dziecko zmarło, nagle mu się pogorszyło”. I dalej: „Proszę się nie mar­ twić, wszystkim się zajmiemy". Jeśli kiedykolwiek udało im się zaleczyć ranę po stracie, teraz czują, jakby ktoś na nowo ją rozdrapał.

Rafaela i Paco. Krzyżyk

- Człowieku, patrz, to jest właśnie to, co nas spotkało! woła Rafaela do Paco Heredii. W telewizji leci akurat program o ukradzionych dzieciach. Paco przypomina sobie wszystko: wielki jak diabli brzuch Rafaeli, lekarza mówiącego mu, że jeden syn zmarł cztery-pięć dni przed porodem, a drugi kilka minut po przyjściu na świat, 8 Prawo to zostanie zmienione dopiero w 2011 roku, i to nie bez oporów. W 2009 roku w hiszpańskim Senacie pojawiła się propozycja zmiany w przepisach, która pozwalałaby rejestrować w urzędzie stanu cywilnego dzieci, które nie przeżyły 24 godzin. 123 senatorów było za, 120 przeciw. Poprawka trafiła do Kongresu, gdzie została odrzucona przez wszystkie partie polityczne. Dopiero w 2011 roku udało się przegłosować przepisy pozwalające zarejestrować każde żywo uro­ dzone dziecko, jeśli tylko nastąpi pełne odłączenie noworodka od ciała matki. 9 Neus Roig, No llores que vas a ser Jeliz. El trdfico de bebes en Espańa: de la represión al negocio (1938-1996), Barcelona 2008, s. 226.

73

oraz pielęgniarkę, która proponuje, że zajmie się pochówkiem ciałek. Od tego czasu minęło już trzydzieści pięć lat, a mimo to Paco i Rafaela wciąż nie wiedzą, gdzie spoczęli chłopcy. Bliźniaki nie mają grobu, chociaż ubezpieczenie, które opłacał Paco, gwarantowało pochówek w osobnych niszach. (Hiszpań­ skie cmentarze nie przypominają polskich; zmarłych chowa się tutaj w dużych murowanych piętrowych grobowcach, które wyglądają jak plaster miodu albo blok. Przestrzeń, którą ma dla siebie zmarły, jest niewiele większa od trumny, tuż obok, przez ściankę, spoczywa kolejny człowiek). Na cmentarzu w Lleidzie nikt nie potrafi wskazać, gdzie leżą jego synowie, i Paco wyrzuca sobie, że nie pojechał wtedy zobaczyć pochów­ ku. Uświadamia sobie też, że ani on, ani Rafaela ani przez moment nie widzieli chłopców - ani żywych, ani martwych. Nie pozwolono im zobaczyć ciał, a przecież kiedy Rafaela poroniła dziewczynkę w szóstym miesiącu ciąży, nie było z tym problemu. Pytań jest za dużo. Paco postanawia znaleźć odpowiedzi. Jedzie do Lleidy, do szpitala, prosi o dokumentację medyczną. Dostaje „podsumowanie przebiegu porodu” W odpowiednich rubryczkach widnieją informacje: płód męski, waga 3150 gra­ mów, obok podkreślone słowo „martwy”. Formularz zakłada poród pojedynczy, więc dane drugiego z chłopców są dopisane poniżej: płód męski, waga 2250. Obok ktoś narysował krzy­ żyk. Dziwaczny. Na końcach wszystkich czterech równych ramion ma malutkie poprzeczki. Później Paco dowie się, że wielu rodziców, którzy poszukują swoich dzieci, uważa taki krzyżyk w dokumentacji za znak, że dziecko zostało sprzeda­ ne. O krzyżu napisze także Neus Roig, badaczka z Tarragony, autorka pierwszego doktoratu poświęconego problemowi kradzieży dzieci w Hiszpanii. „Nie znamy jego znaczenia, ale niektóre ofiary, w których dokumentacji medycznej widnieje, przypuszczają, że [...] jest to symbol szczęścia, używany przez Opus Dei jako znak rozpoznawczy. Inni wierzą, że może to 74

być krzyż świętego Andrzeja, ale o ramionach złamanych jak w swastyce. W takim przypadku oznaczałby zwycięstwo nad śmiercią”10. Podobnym sekretnym znakiem miałoby być sło­ wo „comun”. Kobieta z Madrytu, szukająca zaginionej siostry, opowiedziała mi, że taki dopisek na dokumentach oznaczał, „że dziecko jest do ukradzenia”. „Comun” może znaczyć po hiszpańsku „wspólny” albo „zwyczajny, powszechny” Ze szpitala Paco idzie na cmentarz w Lleidzie. Po raz kolejny pyta, gdzie leżą jego synowie, prosi o dokumenty dotyczące ich pochówku. Dokumentów nie ma. W żadnej z ksiąg cmen­ tarnych nie widnieją nazwiska synów Rafaeli i Paco Heredii. W czerwcu 2011 roku Paco składa doniesienie do prokura­ tury w Lleidzie. Dostarcza dokumentację szpitalną, z której wynika, że Rafaela została przyjęta do szpitala w Lleidzie 20 grudnia 1976 roku, w ciąży bliźniaczej. Ciąża została rozwiązana za pomocą cesarskiego cięcia. Wydobyto jeden płód martwy i zmacerowany oraz drugi, żywy, nieoddychający, z sercem wolno bijącym, który zmarł po kilku minutach. Paco załącza także oświadczenie władz Lleidy, że chłopcy nie figurują jako pochowani na jedynym miejskim cmenta­ rzu. Żeby zdobyć to oświadczenie, jeździ do Lleidy pięć razy. To dziesięć godzin jazdy, ponad dziewięćset kilometrów. Na miejscu rozmawia z jedną z miejskich radnych. Wreszcie kobieta mówi mu: „Paco, próbowaliśmy wszystkiego. Prze­ kręcaliśmy nazwisko, zmienialiśmy kolejność, dawaliśmy takie imię, siakie... Nie ma sposobu, żeby ich znaleźć. Nie są tu pochowani!” Paco: - Rozmawiałem z nią trzy razy. Za drugim razem, kiedy mnie zobaczyła, zrobiła się cała czerwona. Siedzieliśmy tak jak my teraz i dobrze to widziałem. Więc kiedy pojechałem do niej ostatni raz, zapytałem: „Proszę pani, kiedy byłem tu 10 Neus Roig, dz.cyt., s. 261.

75

drugi raz, zauważyłem, że mocno się pani zarumieniła. Czy pani czegoś przede mną nie ukrywa?”. „Nie, nie, skąd” A ja wiem, że ona z zawodu jest lekarką. Wiem też, że powinno być dwóch świadków tego pochówku, tak mówi prawo, ale nigdy ich nie było. Nie ma żadnej księgi, w której byłoby zapisane, gdzie leżą moje dzieci. Przecież tego dnia musiało umrzeć więcej osób. I one też muszą gdzieś figurować! A księgi nie ma! I nikogo nie interesuje, żeby się pojawiła! We wrześniu 2011 roku policja rozpoczyna śledztwo. W urzędzie stanu cywilnego odnajduje dokumenty o nume­ rach 062072 i 062073, poświadczające poronienie dwojga dzieci Rafaeli. Są tam także akty zgonu, z których wynika, że jeden z chłopców zmarł na skutek niedotlenienia mózgu, spo­ wodowanego krwotokiem domózgowym, a drugi - niedotle­ nienia mózgu w wyniku poważnej wady serca. Nie wiadomo jednak, skąd lekarze to wiedzą - w rejestrze sekcji zwłok nie ma dokumentów potwierdzających wykonanie sekcji u któ­ regokolwiek z dzieci. Policja żąda od władz Lleidy ujawnienia nazwisk personelu odpowiedzialnego za pochówek ciał oraz prace administracyj­ ne przy ich rejestracji. Funkcjonariusze przesłuchują dwóch grabarzy. Obaj rozpoczęli pracę już wiatach osiemdziesiątych i nic nie wiedzą o bliźniętach Paco i Rafaeli. Poprzedni grabarz, o imieniu Eleuterio, już nie żyje. Mężczyzna, który objął po nim stanowisko, pamięta tylko, że płody chowano w niszach oraz zbiorowej mogile numer 16, powiększano także mogiły o numerach 2 i 3. Administrator cmentarza zeznaje, że nie widział nigdy żadnej księgi, w której zapisywano by pochów­ ki płodów czy odpadów chirurgicznych, natomiast w kwestii resztek po amputacji wypełniało się jakieś formularze, ale nie ma pojęcia, gdzie by mogły być. Zapewnia, że Eleuterio był człowiekiem prawym i nie pozwoliłby na żadne nieprawid­ łowości.

76

W tym samym czasie zakład pogrzebowy przekazuje policji odnalezione w swoich archiwach zlecenie transportu dwóch płodów w dniu 23 grudnia 1976 roku. Zgadzają się dane Rafaeli (zgodnie z ówczesnym prawem płody rejestrowano tak, jakby chodziło o część ciała kobiety). W tym miejscu jednak ślad się urywa. Policji nie udaje się odnaleźć żadnego dokumentu ani księgi, które potwierdzałyby, że dzieci pochowano. 20 lipca 2012 roku sąd w Lleidzie uznaje, że „nie ma wy­ starczających racjonalnych przesłanek, które pozwoliłyby na stwierdzenie przestępstwa uprowadzenia dziecka”. Wpraw­ dzie pochówek bliźniąt nie figuruje w żadnej księdze czy rejestrze, ale - zdaniem sądu - należy pamiętać, że na leridańskim cmentarzu nie istnieje rejestr pochówków w zbio­ rowej mogile. Postępowanie zostaje umorzone.

Soledad. Anteny

W październiku 2010 roku Soledad Luque Delgado odebrała telefon. Dzwoniła jej starsza siostra, Carmen. - Czy myślałaś kiedyś, że Francisco może żyć? - zapytała. Kiedy Carmen Luąue opowiada tę historię podczas panelu poświęconego kradzieżom dzieci na Uniwersytecie Karola 111 w Madrycie, zaczyna od słów: „Nasz przypadek jest całkowicie zastępowalny. Można by go wymienić na jakikolwiek inny” - Moją rodzinę nazwalibyśmy dziś nieuprzywilejowaną albo wykluczoną, wtedy mówiło się po prostu „biedna” Ojciec był pracownikiem budowlanym, jego zarobki nie wystarcza­ ły na nasze utrzymanie, więc starsi bracia musieli porzucić szkołę i wcześnie iść do pracy. 25 stycznia 1965 roku, kiedy urodzili się Soledad i Francisco, rodzice mieli już ośmioro dzieci. Byliśmy łatwą ofiarą: wielodzietni, w niepewnej sytuacji

77

ekonomicznej, na niskim poziomie społecznym. Spełnialiśmy wszystkie warunki11. Soledad i Francisco byli ostatni. Najmłodsi. Bliźnięta. Uro­ dzili się w szpitalu położniczym O’Donell w Madrycie, na­ przeciwko kliniki Santa Cristina. On przyszedł na świat trochę mniejszy i trochę słabszy. Mama z Sole zostały już wypisane do domu, Francisco musiał zostać w inkubatorze. Rodzice odwiedzali go codziennie. Czasem przychodził tylko ojciec, bo mama była w połogu, nie mogła zostawić nowo narodzo­ nej córki. Lekarze mówili, że sprawy mają się bardzo dob­ rze. Syn jest coraz silniejszy, odzyskuje siły po infekcji ucha, wkrótce wyjdzie do domu. Mając takie informacje, ojciec Francisca przyjechał do kliniki dwudziestego piątego dnia po porodzie. Poinformowano go, że syn zmarł. Nie pokaza­ no mu ciałka. Nie pozwolono go pochować, chociaż rodzi­ na miała wykupione ubezpieczenie, które pokryłoby koszty pogrzebu. Personel kliniki powiedział, że wszystkim się zajmie. Ojciec wrócił do domu, a wieści, które przyniósł, tak wzburzyły mamę, że zmusiła go, żeby nazajutrz pojechał do kliniki jeszcze raz, ze starszym synem. Chciała sama pocho­ wać dwudziestopięciodniowego synka. Poprosiła męża, żeby przywiózł ciałko i wszystkie dokumenty niezbędne do po­ grzebu. W szpitalu ojcu Francisca powiedziano, że to nie­ możliwe. Ciałko zostało już spopielone. Nikt nie wiedział, gdzie są popioły. - W 1965 roku, gdy lekarz groził, że wezwie policję, to wy­ starczało, żeby cię zastraszyć - mówiła Carmen. - Ojciec wrócił do domu z pustymi rękami. Przez czterdzieści pięć lat nie przyszło im do głowy, że Fran­ cisco mógł zostać ukradziony. Zawsze mieli jednak wrażenie,

11 Wypowiedź podczas iv Jornadas „Mujer, Cultura y Pensamiento durante la 11 Republica", 24.10.2016, Universidad Carlos ni, Madrid, media.uc3m.es, bit.ly/45oXKxW, dostęp: 9.08.2023.

78

że w szpitalu stało się coś dziwnego. Że popełniono błąd, może ktoś był winien jakiegoś zaniedbania. Carmen miała wówczas sześć lat. Nie potrafiła uwierzyć, że jej maleńki braciszek nie żyje. Czasem zdawało jej się, że musi gdzieś być. „Myślałam, że może wyobraźnia mnie ponosi”. Rodzeństwo patrzyło na najmłodszą Soledad i widziało w niej Francisca. A może raczej: widziało jego brak. Soledad znaczy „samotność”. Bracia i siostry przyglądali się, jak Sole rośnie, jak uczy się chodzić, jak idzie do pierwszej komunii i cały czas zadawali sobie pytanie: a jak w tym wieku wyglą­ dałby Francisco? Jak by to było, gdyby żył? Czasem, nieśmiało: a może żyje...? Ganili się potem za wybujałą wyobraźnię. Tylko Soledad była od tego wolna. Oni patrzyli na nią i myśleli o Franciscu. Ona nie. - Moje rodzeństwo zawsze miało wątpliwości - mówi. Czuli, że stało się coś dziwnego. Rośli, a wraz z nimi rosły w nich wewnętrzne anteny, wyczulone, szukające. Kiedy tyl­ ko pojawiły się pierwsze doniesienia o kradzieżach dzieci i nielegalnych adopcjach, natychmiast je wyłowili. Zaczęli nasłuchiwać. Dostrajać swoje anteny. Ja nie miałam tych anten. Dlatego kiedy Carmen zadzwoniła z pytaniem, czy kiedykol­ wiek myślała, że Francisco mógłby żyć, Soledad odparła: nie. Nigdy nie słyszała o kradzieżach dzieci. Była jesień 2010 roku, ale Soledad w ogóle nie poświęcała uwagi wiadomościom o nie­ legalnych adopcjach, o matkach szukających dzieci, o dzieciach szukających matek. Dopiero kiedy Carmen zadzwoniła, Soledad zaczęły rosnąć anteny. Miała wtedy czterdzieści lat. Zaczęli szukać dokumentów. Znaleźli w nich mnóstwo nieprawidłowości. Na akcie zgonu Francisca ktoś się podpisał. Takie nazwisko nie figurowało jednak w spisie osób mających uprawnienia do wykonywania zawodu lekarza. Nie było żad­ nej zgody na spopielenie zwłok ani na jakąkolwiek inną formę pochówku. Nie zgadzały się daty widniejące w dokumentach. 79

Dołączyli do stowarzyszenia k K k f Hn , później założyli włas­ ne. Nazywa się Wszystkie Ukradzione Dzieci Są Nasze (Todos los Nińos Robados Son Tambien Mis Nińos). Złożyli zawia­ domienie do prokuratury w Madrycie, ale sprawę umorzono. - My nie wiemy, czy Francisco żyje - mówi Soledad. - Nie wiemy, czy zmarł. Mamy tylko nasze wątpliwości i dokumen­ tację, która sugeruje, że mógł nie umrzeć w tym inkubatorze. Wyjaśnieniem tych wątpliwości powinna się zająć prokuratura. Nie my! Naszą sprawę umorzono, bo śledczy nie widzieli po­ szlak wskazujących na to, że popełniono przestępstwo. Myje widzimy. Ta sprawa to jedna wielka poszlaka! Powiedziano nam, że to niemożliwe, by ktoś ukradł naszego brata, bo do­ konanie takiego czynu wymagałoby współpracy bardzo wielu osób. Ależ właśnie o tym mówimy! Właśnie dlatego przycho­ dzimy do sądu, do prokuratury - bo podejrzewamy, że bardzo wiele osób współpracowało przy kradzieżach dzieci! I chcemy, żebyście to zbadali!

Ines. 0,00000000 procent

Ines nie znała nikogo, kto byłby adoptowany. Nikogo, z kim mogłaby o tym porozmawiać. Jakby była jedyną adoptowaną na świecie. Czuła, że została brutalnie porzucona i że to na­ znaczyło ją na całe życie. Dwa lata ciężkiej depresji. Bulimia. W 2010 roku zobaczyła artykuł o sprawie Antonia Barroso. Znalazła kontakt do Antonia, zdzwonili się. Pierwszy raz w ży­ ciu rozmawiała z kimś adoptowanym, z kimś, kto rozumiał jej pustkę i poczucie bycia nie na swoim miejscu. Antonio poradził jej, żeby odszukała dokumenty. - Musisz mieć je sfałszowane, tak jak ja! Ines wcześniej nie przyszło to do głowy, nie wiedziała nawet, że istnieje coś takiego jak legajo de nacimiento, papier, z któ­ rym rodzice wychodzą ze szpitala i udają się do Registro Civil, 80

żeby zarejestrować dziecko. Było tak, jak przewidział Antonio: podpis doktora Veli poświadczał, że Ines jest biologicznym dzieckiem Ines Perez i Pabla Madrigala. Zaraz potem Ines poszła do mamy. Poprosiła, żeby powie­ działa jej wszyściutko, co wie. Jedna Ines opowiadała o Los Molinos, o Maite, matce ma­ łego Paąuita, o telefonie doktora Veli. O „Mam dla ciebie niespodziankę!" i „Patrz, jaki prezent!" a druga Inćs słuchała i była coraz bardziej pewna, że to, o czym opowiadał mediom Antonio, dotknęło także i ją. Adopción irregular. Nielegalna, nieprawidłowa adopcja, może kradzież. Czy ukradziono ją matce? Starsza Ines w to nie wierzyła. Powtarzała, że to nie­ możliwe, żeby doktor Vela kradł dzieci. Doktor Vela! Taki znakomity lekarz, świetny położnik, taki dobry, uprzejmy człowiek, człowiek, który podarował jej upragnione dziecko i na dodatek zupełnie za darmo! - Musisz iść z tym do mediów - powiedział Antonio. Poszły z matką. Ines-córka cała w skowronkach. Usiadła w studiu Antena 3, w programie Espejo Publico, u Susany Griso, królowej hiszpańskiej telewizji śniadaniowej, i odpłynęła: pa­ trzyła na scenografię, na te drobniutkie niedoskonałości, któ­ rych nie widać na ekranie, patrzyła, jaka piękna jest Susana, jaką ma grudkę wypełniacza w wardze, na te wszystkie światła, na reflektory, jak one błyszczą... i nagle zorientowała się, że pre­ zenterka o coś ją pyta. Mimo że nieśmiała i zamknięta w sobie, poczuła się w tej telewizji jak ryba w wodzie. Zaczęła wychwa­ lać matkę. Swoją Ines. „Tak, tak - mówiła - miałam ogromne szczęście, że trafiłam na taką cudowną kobietę, że ona jest ze mną tutaj, w tym studiu, że mnie wspiera, chce, żebym odnalazła rodzeństwo, co jest dla mnie najważniejszą rzeczą na świecie”. Rzeczywiście, Ines szukała braci. Nie matki. Myśl o szukaniu matki budziła w niej panikę. Nie chciała mierzyć się z porzu­ ceniem, nie była na to gotowa. Poza tym miała już przecież matkę, miała Ines. Chciała znaleźć rodzeństwo. 81

Zrobiła badania genetyczne. Laboratorium potwierdzi­ ło: prawdopodobieństwo, że Ines jest córką Ines, wynosiło 0,00000000 procent. Zostawiła swoje f K k c kilku hiszpańskich bankach gene­ tycznych, także w banku prowadzonym przez Ministerstwo Sprawiedliwości (w maju 2014 roku dostała odpowiedź - ża­ den z pozostałych profili f K k nie należy do jej krewnych). Dołączyła do zbiorowego pozwu, który w 2011 roku k K k f Hn złożył w hiszpańskiej prokuraturze, ale już w styczniu 2012 roku dostała decyzję o umorzeniu postępowania. „Nie istnieją pod­ stawy do oskarżenia jakiejkolwiek osoby o przestępstwo nie­ legalnego zatrzymania, gdyż doktor Eduardo Vela zaprzecza, jakoby był zamieszany w nielegalne adopcje, a matka składa­ jącej pozew powtarza, że dziecko, które dostała, należało do kobiety, która oddała je dobrowolnie, i że nic za nie zapłaciła” napisali śledczy. Sfałszowanie dokumentu publicznego? Jeśli nawet do niego doszło, przedawniło się. Ines wystąpiła w Kongresie. Deputowany, który ją zaprosił, powiedział: „Wiesz, Ines, byłem ciekaw, jak oni tu na ciebie zareagują, a potem uświadomiłem sobie, że wszyscy, nieza­ leżnie od ugrupowania, zdają sobie sprawę, że tak właśnie wyglądała rzeczywistość w Hiszpanii. Nikt tego nie ruszy, Ines, nikt nie ubrudzi sobie rąk. Wiesz dlaczego? Bo Vela i inni jemu podobni zaopatrywali w dzieci całą ówczesną socjetę. Założyłbym się, że wśród tych sędziów, adwokatów, posłów, senatorów jest wiele takich dzieci jak my”.

Francisco. Akt zgonu

Coś się nie zgadza w libro de familia, książeczce rodzinnej państwa Rocafull. Libro de familia to dokument, który w Hiszpanii otrzy­ muje się przy założeniu rodziny. Pracownicy Registro Civil, hiszpańskiego odpowiednika urzędu stanu cywilnego, wpisują 82

tam daty narodzin i śmierci członków rodziny, zawarcia lub rozwiązania małżeństwa. Według książeczki państwa Rocafull, ich córka Enriqueta, siostra bliźniaczka syna o imieniu Fran­ cisco, zmarła 29 marca 1962 roku, mając trzynaście miesięcy. Rodzeństwo pamięta jednak, że rodzice zawsze mówili, że miała najwyżej siedem miesięcy. Czy urzędnik mógł pomylić się w takiej sprawie? A może to rodzice źle zapamiętali, kiedy zmarlo im dziecko? Trudno dociec, kto ma rację, bo Enriqueta nie ma tak naprawdę grobu. Raz na jakiś czas rodzina jeździ na cmentarz do Walencji i kładzie kwiaty na skraju dużej kwatery bez żadnych płyt nagrobnych. Któregoś dnia Francisco, brat bliźniak Enriquety, postana­ wia wyjaśnić tę sprawę. Niedawno obejrzał w telewizji pro­ gram o ukradzionych dzieciach, kilka kwestii go niepokoi. Oczywiście, nie może pamiętać, jak siostra umarła. Jeśli wierzyć temu, co mówili rodzice, miał wówczas pół roczku. Oboje z Enriquetą urodzili się 8 lutego 1961 roku. Jak wszystkie dzieci Susany-Marii przyszli na świat w domu, nie w szpitalu. W Paternie, wsi pod Walencją, gdzie mieszkali, nie było szpi­ tala i kobiety zwykle rodziły same; Francisco i Enriqueta byli trzecim i czwartym dzieckiem w rodzinie. Ich ojciec, Fran­ cisco, sprzedawał lód restauracjom, barom i sklepom, mama zajmowała się domem. Francisco ma jej zdjęcie z tamtego lata 1961 roku, kiedy on i Enriqueta są półrocznymi niemowlętami: mama stoi na plaży, w pasiastej bluzce, i trzyma w ramionach dwójkę pulchniutkich dzieci w bielutkich bucikach, a wiatr od morza szarpie jasną czuprynką Enriquety i chyba sypie jej piaskiem w oczka. Pod koniec sierpnia Enriqueta dostała biegunki. W wios­ ce nie było pediatry, więc jedyny lekarz poradził zawieźć dziewczynkę do Walencji, do szpitala, żeby obejrzał ją spe­ cjalista. Jeszcze tego samego dnia pielęgniarki przekazały rodzicom smutną wiadomość. Dziewczynce się pogorszyło, zmarła. Zapalenie opon mózgowych. Proszę się nie martwić, 83

my się wszystkim zajmiemy. Niestety, nie mogą państwo zo­ baczyć ciałka, to niemożliwe. Zapalenie opon mózgowych jest chorobą zakaźną, mogliby państwo przenieść zarazki na inne dzieci... Kiedy pielęgniarki usłyszały, że w domu został brat bliźniak dziewczynki, kazały jak najszybciej przywieźć go do szpitala. Ostrzegły, że na pewno także jest zakażony. Im szybciej trafi w ręce lekarza, tym większa nadzieja, że uda się go uratować. - Mama nigdy nie zobaczyła ciałka Enriąuety. Nie widziała, jak umiera, nie widziała jej martwej, nie pozwolono jej pocho­ wać dziecka - podkreśla Francisco Rocafull. - Ale nigdy też nie zabrała mnie do tego szpitala. Wróciła do domu, zobaczyła, że nie mam żadnych objawów choroby, i nigdzie mnie nie zawiozła. Francisco prosi więc teraz urzędników o akt zgonu Enri­ ąuety. Z początku nie mogą go znaleźć. Kiedy jednak wresz­ cie udaje się zlokalizować dokument, sprawa tylko jeszcze bardziej się gmatwa. Według aktu zgonu Enriąueta Rocafull nie zmarła ani 29 marca, ani 23 sierpnia, tylko 29 sierpnia 1961 roku i nie na zapalenie opon mózgowych, lecz z powodu zatrucia. Z powodu zatrucia?, dziwi się Francisco. Przecież zatrucie nie jest zakaźne. Żeby to wyjaśnić, idzie do szpitala. Prosi o dokumentację. Pierwsze, co rzuca mu się w oczy, to dziwna data urodzenia. Personel kliniki wpisał, że Enriąueta urodziła się rok wcześniej niż naprawdę. Śmieszny błąd. Ale w dokumentach pojawiają się kolejne nieścisłości. Wygląda na to, że Enriąueta umarła w walenckim szpitalu dwa razy. Najpierw 23 sierpnia 1961 roku, bez wyraźnej przyczyny. Potem 29 sierpnia, z powodu zatrucia. Francisco wie, gdzie jest pochowana jego siostra, ale posta­ nawia zapytać o to urzędników. Odpowiadają mu, że dziew­ czynka leży w zbiorowej mogile, podają mu jej koordynaty. To też jest dziwne. Czemu Enriąueta miałaby leżeć w zbio­ rowej mogile? Nie była noworodkiem, miała ponad sześć 84

miesięcy, a państwo Rocafull dysponowali ubezpieczeniem, które pokrywało koszty pochówku członków rodziny. Szpital jednak nie tylko nie wydał im ciałka, ale na dodatek pochował je we wspólnym grobie. Francisco idzie na cmentarz i pokazuje jednemu z pracowników kartkę z koordynatami. Mężczyzna rozkłada bezradnie ręce. - Takiego miejsca tu nie ma - mówi. - To może ja pana zaprowadzę? - proponuje Francisco. Idą na miejsce, gdzie przez tyle lat państwo Rocafull z dzieć­ mi kładli wiązanki dla zmarłej córki. - Tutaj? - dziwi się pracownik cmentarza. - Proszę pana, tutaj nikogo nie ma. Prosto z cmentarza Francisco jedzie na komisariat policji. Był tam już wcześniej, żeby złożyć doniesienie, więc policjant go rozpoznaje. - Dobrze, że jesteś - cieszy się. - Pojawiło się coś twojego. „Coś twojego” to szpitalny akt zgonu. Nie należy jednak do Enriquety. To akt zgonu Francisca. Według oficjalnej dokumentacji szpitala imienia generała Sanjurjo w Walencji sześciomiesięczny Francisco Rocafull został przyjęty dnia 21 sierpnia 1961 roku i wypisany dnia 23 sierpnia 1961 roku z powodu zgonu, którego przyczyną było wcześniactwo. W ten właśnie sposób Francisco dowiedział się, że nie żyje. Na obu dokumentach - Enriquety i Francisca - widniał podpis doktora B. Francisco postanowił go odnaleźć. Lekarz nie żył od kilku lat, ale udało się porozmawiać z jego synem. Był zdziwiony. „To nie jest podpis mojego ojca - powiedział. Zresztą w 1961 roku tata nie pracował w tym szpitalu” Francisco sprawdził: syn lekarza mówił prawdę. Człowiek, którego nazwisko widniało w szpitalnych dokumentach bliź­ niąt Rocafull, rozpoczął pracę w szpitalu Sanjurjo dwanaście lat po ich narodzinach. 85

Francisco: - Poszedłem z tym wszystkim do prokuratora rejonowego Walencji. Zaniosłem mu dokumenty, według których moja siostra umarła trzy razy, z dwóch różnych powodów; papier potwierdzający moją śmierć, podpisany przez lekarza, który musiałby przenieść się w czasie, żeby go firmować; koordynaty zbiorowej mogiły, która nie istnieje... Wiesz, jakie były jego słowa? „Francisco - powiedział mi. - Masz pięćdziesiąt jeden lat. Twoja siostra, jeśli żyje, ma tyle samo. Jest mężatką, ma dzieci, jest dobrze sytuowana. A ty czego chcesz? Zniszczyć jej życie?” Co mu odpowiedziałem? Odpowiedziałem: „Jeśli pan mówi mi coś takiego, to znaczy, że pan wie, kim jest moja siostra i gdzie jest. I pana obowiązkiem jest przedstawić nas sobie. A jeśli jutro nie będziemy chcieli nic o sobie nawzajem wiedzieć, to będzie wyłącznie nasza sprawa. Więc niech mi pan nie mówi, że moja siostra ma dobre życie, bo to znaczy tylko tyle, że ją pan zna”. Tyle odpowiedział. I tak umorzyli jego sprawę.

X.Y.Z.Taki nikt

Nie pisz, jak się nazywam. Zresztą nie wiem, jak się naprawdę nazywam. Nie wiem, kim jestem. Wiem tylko, kim nie jestem nie jestem dzieckiem ludzi, którzy twierdzili, że są moimi ro­ dzicami. O tym, że nie jestem ich, dowiedziałem się od sąsiada. Byłem już dorosły, sąsiad popił i mi powiedział. Oni wszyscy wiedzieli, wszyscy sąsiedzi, przecież widzieli, że matka nie była w ciąży. Kiedy tylko się dowiedziałem, powiedziałem jej, że wiem. Zapytałem, kim są moi prawdziwi rodzice. „Kto ci nagadał takich bzdur, oszalałeś?”, zapytała. „Natychmiast przeproś matkę, nie widzisz, jaką krzywdę jej robisz?”, warknął ojciec, który nie był przecież moim ojcem. Widzisz, nawet nie wiem, jak mam ci teraz o nich mówić, jakich słów użyć. No, ale zostawmy to. Więc kilka dni później zadzwonili do mnie, 86

zapłakani. Przyjechałem. Przyznali się, że mnie kupili. Że nie mogli mieć dzieci, więc poszli do księdza, tego księdza, który często bywał u nas w domu, przychodził na obiadki i wigilię. 1 on im mnie załatwił. Zapłacili i dostali dziecko. I że wszyscy tak wtedy robili. Zapytałem ich, czy poszliby ze mną do sądu. Czy złożyliby zeznania? W końcu popełnili przestępstwo - kupili dziecko, kupili człowieka. Ojciec się wtedy obraził. „Wydaliśmy kupę pieniędzy, żebyś miał dom i rodzinę, żebyś nie skończył na ulicy! Wiesz, ile nas kosztowałeś? - darł się. - Daliśmy ci wszystko: jedzenie, ubranie, zabawki, szkołę! A ty chcesz z nas zrobić przestępców?” Nie zgodzili się pójść na policję. A przecież to, co zrobili, jest przestępstwem! Jestem tu, stoję, ale w moich dokumen­ tach jest fałszywe imię i nazwisko! Mam sfałszowany do­ wód osobisty! Jestem oszustem. Halo, czy mnie słychać? Je­ stem oszustem! Jestem oszustwem! I jakoś nic się nie dzieje, nie przyjeżdża po mnie policja, nie rozpoczynają śledztwa, chociaż chodzę z tym fałszywym dowodem osobistym po ulicy. Czemu nie przyjeżdżają? Kiedy moi adopcyjni rodzice dowiedzieli się, że szukam prawdziwych, biologicznych, zerwali ze mną kontakt. I to, że tak powiem, na ostro: z wymianą zamków w drzwiach i cof­ nięciem dostępu do kont bankowych włącznie. Wydziedziczyli mnie. Więc nie wiem, co mam ci powiedzieć, nie wiem, kim jestem. Nazywam się tak jak oni, ale to nie jest moje nazwisko. Oni nie są moimi rodzicami, ale innych nie znalazłem. Jestem takim nikim.

Maria Jose. Jestem szczęśliwa

- Mama zadzwoniła do mnie zaraz po porodzie. „Gdzie masz dziecko?” To były jej pierwsze słowa. - Spokojnie, mamo, kąpią je teraz, mogę pogadać... 87

- Zwariowałaś?! Natychmiast leć go szukać! 1 nie waż się więcej spuścić go z oczu. To właśnie powiedziała mi moja mama, kiedy rodziłam swoje pierwsze dziecko. Była absolutnie przerażona moją nie­ frasobliwością. Kiedy rodziłam drugie, było ryzyko, że będę mieć cesarkę. Mama kazała mi koniecznie zadzwonić; ona przyjedzie, stanie w kącie sali i będzie mnie pilnować. Nie rozumiałam, o co jej chodzi. Teraz już wiem. Bała się, że ukradną mi dziecko, tak jak dla niej ukradziono mnie. One się później bardzo tego bały, te nasze przybrane mamy. Jestem sierotą. Podrzutkiem. Znajdą z sierocińca. Jestem szczęśliwa. Niczego od nikogo nie chcę. Chcę tylko dać całusa mojej prawdziwej matce i jej podziękować. Urodziłam się w Jaen, w 1961 roku. W Centro Infantil de la Victoria spędziłam trzy miesiące, już pod nazwiskiem ludzi, którzy mieli mnie adoptować. Zakonnice wysyłały im moje zdjęcia. Niestety, chyba im tam umarłam, to znaczy umarła im pierwsza Maria Jose Lorente, potrzebowali na szybko nowej, więc ochrzcili tymi imionami kolejną dziewczynkę - mnie. Dlatego kiedy zaczęłam szukać swoich dokumentów, znalaz­ łam dwa świadectwa chrztu. Zawsze przeczuwałam, że jestem adoptowana. Byłam je­ dynaczką, niepodobną do nikogo, moi rodzice byli starsi niż rodzice moich koleżanek, a na dodatek urodziłam się w Jaen, w Andaluzji. Co moja mama, rolniczka z Gandii, miała niby robić w zaawansowanej ciąży w tym Jaen? „Byliśmy w podró­ ży”, kłamała. Wreszcie powiedziałam im wprost: „Sądzę, że jestem adoptowana” Mama bardzo się zdenerwowała. „Kto ci to powiedział, zabiję, podam do sądu, jesteś moja!” Wreszcie oklapła i wyznała: „To prawda”. Szukam mojej biologicznej matki. Niczego od niej nie chcę poza całusem. Może dobrowolnie mnie oddała i nie chce nic 88

o mnie wiedzieć. Ale może wcale mnie nie porzuciła? Może mam szczęście, może jestem taką szczęściarą, że mama mnie szuka, że jestem szukana...

Ana Belen. Nigdy, nigdy, nic

Ana Belen nie może doprosić się o swoje akta. Urzędnicy z Campo de Criptana sami nie wiedzą, czemu nie mogą ich jej dać: inne urzędy mówią im, że to dokumenty zastrzeżone. Kiedy wreszcie Ana Belen bierze je do ręki, widzi, że są w nich dziwne rzeczy. W akcie urodzenia widnieją zupełnie obce jej nazwiska Pardo López, jej rodzice figurują jako Miguel i Maria. W innych dokumentach nazwisko matki znika. Właściwie znika cała matka; w rubryczce, gdzie powinna być, wpisano: nieznana. Ana Belen nie wie, jak to interpretować. Próbuje wypytywać sąsiadkę, ale kobieta długo nie chce nic powiedzieć. Ana Belen naciska i sąsiadka wreszcie wzdycha: „Myślałam, że ci powiedzieli. Ja nie mogłam, twój ojciec nie pozwolił nawet pisnąć, nigdy, nigdy, nic”. Sąsiadka opowiada, że widziała, jak rodzice Any Belen wsiadali po południu do samochodu, a rankiem matka Any pokazała jej niemowlę. „Patrz, jaką mam malusień­ ką dziewczynkę” - powiedziała. Na pytanie, czy ta malusieńka dziewczynka nie ma mamy, babci albo cioci, odpowiedziała, że nie, nie ma nikogo. Ana Belen chce natychmiast zacząć szukać biologicznej matki. Nawet nie dla siebie. Chce jak najprędzej odnaleźć tę kobietę, która nie wie, co się stało z jej dzieckiem, która być może go szuka, być może płacze nad pustym grobem. Chce ją znaleźć żywą. Mówi o wszystkim mężowi i dzieciom. Mąż jest zdumiony nie wiedział, że ona nie wiedziała. Ana Belen uprzedza ich, że zamierza pójść ze swoją historią do mediów. Zresztą dobrze się składa, córka ma koleżankę, której mama pracuje w telewizji 89

i która zna Mari Cruz z Madrytu, założycielkę stowarzyszenia sos Bebes Robados. Mari Cruz, która sama szuka zaginione­ go syna, potwierdza: trzeba iść do telewizji, pokazać twarz, opowiedzieć swoją historię, podać jak najwięcej informacji. To nie jest proste: iść do studia i na żywo powiedzieć, że nie wie się, kim się jest, że ludzie, których uważało się za rodziców, kupili cię, a może nawet ukradli innym ludziom. Ana Belen nie informuje dalszych członków rodziny - ciotek, wujków o swoich zamiarach. Z telewizji dowiedzą się, co odkryła, i że szuka biologicznej matki, kobiety, która 10 lipca 1973 roku w szpitalu Santa Cristina urodziła dziecko, a ono potem znik­ nęło. Ana Belen angażuje też inne media: prasę, radio, agencje informacyjne. Chce, żeby informacja o poszukiwaniach roze­ szła się jak najszybciej. Mari Cruz radzi jej: uruchom social media, ludzie będą szerować twoją historię. Rzeczywiście, Facebook pełen jest takich ogłoszeń. Ludzie, którzy szukają bliskich, robią kolaże ze starych zdjęć z dzieciństwa, wpisu­ ją swoje daty urodzenia, nazwy szpitali. Czasem to działa. Ana Belen szuka matki. Dzwoni do Madrytu, do Dyrekcji Generalnej do spraw Rodziny i Nieletnich (Dirección General de la Familia y el Menor de Comunidad de Madrid), urzędu odpowiedzialnego między innymi za adopcje. W 1996 roku zmieniło się prawo - ludzie, którzy w dzieciństwie zostali adoptowani, mogą teraz uzyskać dane biologicznych rodziców, jeśli takie informacje zachowały się w archiwach. To przy­ wilej dziecka, prawo do tożsamości. Rodzice, którzy zrzekli się swoich praw opiekuńczych (albo których dziecko zostało nielegalnie oddane do adopcji), nie mogą zrobić tego samego. Dopóki syn lub córka nie zainicjuje kontaktu, urzędnikom nie wolno ujawnić im jego danych. Ana Belen dzwoni i prosi o podanie nazwiska swojej bio­ logicznej matki. Urzędnik, z którym rozmawia, obiecuje poszukać. Ana Belen nie czeka biernie. Razem z mężem i przy­ jaciółką Laurą, dziennikarką, która jako pierwsza opisała jej 90

historię, siadają nad książką telefoniczną. Wypisują adresy ludzi, którzy nazywają się Pardo López. Wybierają przede wszystkim osoby mieszkające w Madrycie, niedaleko kliniki Santa Cristina, gdzie urodziła się Ana Belen, ale też kilka osób z Murcji, Guadalajary. Ana Belen pisze do nich szczery list. „Cześć, Danielu - zaczyna na przykład. - Nazywam się Ana Belen i piszę do Ciebie, bo szukam mojej biologicznej rodziny. Znalazłam Twoje nazwisko i adres przez przypadek. Jestem Ukradzionym Dzieckiem. Urodziłam się w klinice Santa Cristi­ na 10 lipca 1973 roku i nazwiska moich biologicznych rodziców to prawdopodobnie Pardo López. Jestem zdesperowana, żeby odnaleźć moich bliskich, i dlatego chciałabym Cię zapytać, czy w Twojej rodzinie nie było przypadkiem podejrzeń, że mogło ich spotkać coś takiego. Bardzo proszę, odpisz mi, nawet jeśli nie - będę mogła odrzucać niepasujące osoby, bo poszukiwa­ nia są bardzo pracochłonne i kosztują mnie mnóstwo wysiłku. Przepraszam Cię za kłopot i formę, w jakiej się z Tobą kontak­ tuję, ale nie widzę teraz innej drogi. Z poważaniem, Ana Belen”. Wysyła dziesięć takich listów. Tylko jeden pozostaje bez odpowiedzi; wraca nieotwarty - najwyraźniej adresat nie żyje lub zmienił miejsce zamieszkania. Wszyscy inni odpisują albo dzwonią na podany w liście numer telefonu. „Nie jesteśmy Twoją rodziną, bardzo nam przykro - mówią lub piszą. - Jeśli ich odnajdziesz, daj nam, proszę, znać. Chcemy wiedzieć, jak się to skończyło”

Cristina. Okulary

Niektóre kobiety, które Cristina pozna później, mówią, że do­ piero kiedy usłyszały o kradzieżach dzieci, zdały sobie sprawę z tego, co je spotkało. Cristina nie. Cristina zawsze wierzyła, że jej syn żyje. Czuła to bardzo mocno. Wiedziała, że podczas porodu stało się coś bardzo dziwnego, coś bardzo złego, ale nie wiedziała co. 91

Zdecydowała, że nie będzie mieć więcej dzieci. Jessi doras­ tała, pytała: „Mamo, inne dzieci mają siostrzyczki, braciszków, czemu ja nie mam?” „Masz - odpowiadała jej Cristina. - Masz braciszka. Widziałaś go, głaskałaś, pomogłaś mu się urodzić. Byłaś jego malutką położną. I on gdzieś tam jest, tylko nie wiemy gdzie”. Kiedy pierwszy raz zobaczyła w telewizji program o ukra­ dzionych dzieciach, nie uwierzyła. Mówili o innych szpitalach, nie o tym, w którym straciła syna. Jessi podrzucała jej różne artykuły z gazet, ale Cristina mówiła, że nie, że to nie w San Carlosie, gdzie indziej może tak, ale u nich?! Aż wreszcie Jessi przyszła z gazetą „20 minutos", rzuciła ją na stół i powiedziała: „Masz, czytaj, jest i o San Carlosie”. Cristina przeczytała. Pomyślała, że przecież od dawna o tym wiedziała. Potrze­ bowała tylko, żeby ktoś nazwał to, co się stało. Poszła do szpitala poprosić o swoją dokumentację medycz­ ną. Wymyśliła całą przykrywkę: że przy porodzie pobrano fragmenty jej łożyska do analizy i że miała nawet wyznaczoną wizytę, żeby odebrać wyniki - bo miała, i miała jeszcze skiero­ wanie na nią - i że wtedy nie poszła, ale teraz jej córka planuje ciążę, a ponieważ sama jest wcześniakiem z ósmego miesiąca, a syn był z siódmego, to Cristina chciałaby sprawdzić, co tam wyszło w tych analizach. Kobieta w okienku poparzyła na nią podejrzliwie. - Ale ty nie jesteś od tych ukradzionych dzieci7. - Nie, no skąd! - powiedziała Cristina. - Co ja tam wiem, ja chciałam tylko sprawdzić te wyniki, bo córka... - Poczekaj. Okazało się, że w szpitalu nie ma historii klinicznej Cristiny Moracho Martin. Jest tylko informacja, że kobieta o takim nazwisku została przyjęta, a następnie wypisana, oraz analiza jej łożyska. Cristina: 92

- 7 tych papierów nie wynika w ogóle, po co w tym szpita­ lu byłam. Zupełnie jakbym wyszła sobie z tym łożyskiem na spacer. Albo jakbym przechodziła ulicą, popatrzyła pod nogi, o rany, łożysko, podniosła i przyniosła do zbadania. Kolejne dokumenty, które znajdowała, również były dziwne. - Na przykład zaświadczenie o poronieniu, podpisane przez lekarza, wielką szychę z tytułami akademickimi i medala­ mi za zasługi, kumpla wielu znanych osób. Był ordynatorem ginekologii w szpitalu San Carlos. Napisał, że przyjął mój poród. Że dziecko urodziło się martwe z niedotlenienia i zmacerowane. Poszła do niego. Dowiedziała się, gdzie przyjmuje. Miał prywatną klinikę, luksusową, dla bogatych pacjentek. Umówiła się na wizytę i poszła tam z koleżanką. Obie trzęsły się z nerwów. Kupiły sobie wcześniej specjalne okulary, szpiegowskie, w których przyciskasz guziczek z boku i zaczyna się nagrywać obraz i dźwięk. Cristina włożyła te okulary i weszły do niego do gabinetu. - Czy mnie pan poznaje? - zapytała. - Nie, a powinienem? - odparł. - Widzę, że to pani pierw­ sza wizyta u nas. - Powinien mnie pan pamiętać: siedemnastoletnia dziew­ czyna urodziła sama w domu, przecięła pępowinę, przyjechała z dzieckiem do szpitala. A pan napisał, że osobiście przyjął mój poród. Mój syn najwyraźniej urodził się dwa razy w ciągu dwóch godzin. Cristina widziała, jak lekarz zmienia się na twarzy, jak za­ czyna nerwowo ruszać rękami i sam widzi, że nerwowo nimi rusza, więc je sobie przytrzymuje, ale wtedy zaczyna nerwowo ruszać nogami... - Nic nie pamiętam, pani mówi, że kiedy to było? W la­ tach osiemdziesiątych? Proszę pani, tyle kobiet, tyle porodów, naprawdę nie pamiętam... To musi być jakiś błąd, pomyłka 93

administracyjna, proszę, śpieszę się, mam kolejne pacjentki, przekażę rejestratorce, żeby nie pobierała od pań opłaty za wizytę... Wyszły stamtąd i obie się rozpłakały, wybuchnęły płaczem z tych nerwów i Cristina, zdejmując te okulary, coś nacisnęła i skasowała wszystko, co się nagrało.

Ines. Sztandar

- Mamo - powiedziała Ines - podam cię do sądu. Mijały lata, a Ines wciąż nie mogła odnaleźć rodzeństwa. Umieszczała swój profil f K k c różnych hiszpańskich bankach genetycznych, ale wciąż odpowiadano jej tylko: „Nie mamy danych żadnego pani krewnego” Ines przeglądała się w swo­ ich synach. Kiedy się urodzili, nie mogła się napatrzyć. Nigdy wcześniej nie widziała nikogo ze swojej krwi. Byli cudem. Doszła do wniosku, że jest tylko jeden sposób, żeby posunąć poszukiwania naprzód: musi złożyć doniesienie na matkę. Ustaliły to ze sobą. Ines Perez powie śledczym, że udawała ciążę, przekłamała ojcostwo, sfałszowała dokumenty. Pójdą do sądu i matka przyzna przed sędzią, że córka, którą według wszelkich istniejących dokumentów urodziła, tak naprawdę nie jest jej dzieckiem. Pod przysięgą wskaże człowieka, który jej ją dał. W latach 2010-2021 hiszpańska Prokuratura Generalna wszczyna dwa tysiące sto trzydzieści dziewięć śledztw w spra­ wie kradzieży noworodków12. Najwięcej - blisko osiemdzie­ siąt procent - w pięciu regionach autonomicznych: Madrycie, Andaluzji, Katalonii, Walencji i Kraju Basków. W 2013 roku ponad połowa z tych postępowań była już umorzona. Za­ mykano je jedno po drugim: minęło zbyt wiele lat, nie ma 12 Amnesty International, Tiempo de verdady de justicia. Vnlneraciones de derechos humanos, en los casos de „bebes robados", marzec 2021.

94

dowodów, świadkowie i podejrzani nie żyją. W 2014 roku grupa robocza do spraw wymuszonych zaginięć Rady Praw Człowieka o K g zasugerowała Hiszpanii, że - skoro tak trud­ no cokolwiek udowodnić w poszczególnych przypadkach uprowadzeń niemowląt, a przy tym jest ich tak dużo - pro­ kuratura powinna rozważyć prześledzenie powiązań po­ między nimi. Hiszpanie nie zgodzili się jednak z tą sugestią. Ich zdaniem fakt, że podejrzenia kradzieży występowały w różnym czasie, w różnych miastach i przy udziale różnych ekip medycznych, wskazywał na to, że sprawy nie są ze sobą połączone. Przekaz ze strony wymiaru sprawiedliwości był jasny: nie udowodniono spisku, nie było ogólnokrajo­ wej organizacji, która kradnie niemowlęta, poszczególnych przypadków nic nie łączyło. Wiele śledztw umorzono także z uwagi na przedawnienie. Stało się to pomimo tego, że jesz­ cze w 2012 roku prokuratura zachęcała śledczych, żeby trak­ towali kwestie przedawnienia w sposób możliwie korzystny dla ofiar. Wydano wówczas okólnik, w którym ustanowiono jednolitą procedurę działania dla wszystkich prokuratorów zajmujących się tematem i zobowiązano ich, by prowadzili śledztwo aż do wyczerpania możliwości dochodzeniowych. Nakazano im również, by traktowali sprawy bebes robados jako bezprawne przetrzymywanie, przestępstwo niepodlegające przedawnieniu. W 2019 roku liczba czynnych śledztw spadła do pięciu. W 2021 roku otwarte było tylko jedno postępowanie — w Barcelonie. Ze wszystkich śledztw, ja­ kie toczyły się w Hiszpanii, jedynie w pięciuset dwudziestu sześciu przypadkach udało się wkroczyć na drogę sądową. W kwietniu 2012 roku Maria Luisa Torres zdołała doprowa­ dzić do oskarżenia osiemdziesięcioletniej wówczas siostry Marii Gómez Valbueny o nielegalne zatrzymanie jej córki Pilar. Zakonnica odmówiła zeznań, wystosowała jednak list do mediów. Napisała w nim, że „nie wiedziała o oddziela­ niu noworodków od biologicznych matek pod wpływem 95

przymusu i gróźb" że uważa takie czyny za „niedopuszczalne i niemożliwe do usprawiedliwienia", a nawet, że „brzydzą ją do szpiku kości”. Oświadczyła, że poświęciła całe swoje długie życie na bezinteresowną pomoc potrzebującym, „dając w ten sposób wyraz swoim głębokim przekonaniom religijnym". Wyraziła też nadzieję, że sprawa oskarżeń „rozwiąże się w jak najkrótszym czasie”13. Po raz drugi siostra Valbuena została postawiona w stan oskarżenia w styczniu 2013 roku, na sku­ tek doniesienia Purificación Betegón, która w klinice Santa Cristina straciła córki bliźniaczki. Sor Maria i tym razem nie stawiła się w sądzie. Jej adwokat przedstawił pismo, z którego wynikało, że klientka cierpi na niewydolność serca. Miała zeznawać 18 stycznia. Zmarła cztery dni później. Sprawę umorzono. Miesiąc później Ines postanowiła iść do sądu ze swoją matką, żeby doprowadzić do oskarżenia i zmusić do zeznań osiemdziesięcioletniego doktora Eduarda Velę. Był luty 2013 roku. Ines Madrigal miała czterdzieści cztery lata. Ines Perez - prawie dziewięćdziesiąt. Ryzykowały, że Ines matka zostanie postawiona w stan oskarżenia. To był jeden z powodów, dla którego bardzo wiele osób, które dowiedziały się, że są hijos falsos, fałszywymi dziećmi, i podejrzewały, że mogą także być bebes robados, ukradzionymi dziećmi, nie de­ cydowało się na aktywne poszukiwania biologicznych rodzin i nie zgłaszało swoich przypadków do prokuratury. Obawiały się, że ich adopcyjni rodzice nie tylko poczują się zranieni i odrzuceni, ale również, że mogliby zostać oskarżeni o po­ ważne przestępstwa: kupno dziecka, udawanie ciąży oraz sfałszowanie wpisu do Registro Civil. - Mamo, jeśli w którymś momencie poczujesz się zmęczona, jeśli powiesz: „Dość” wszystko przerwiemy, z wszystkiego się wycofamy - zapewniła Ines Madrigal. 13 „Sor Maria: „Me repugna la separación de un recićn nacido de su mądre biológica”, „El Publico", 12.04.2012, publico.es, bit.ly/43Tmhnb, dostęp: 20.07 2023.

96

Dziewięćdziesięcioletnia Ines Perez powiedziała: „Do dzieła, zróbmy to, co trzeba zrobić”. - Jeśli byłam odważna, to dlatego, że miałam ją przed sobą jak sztandar - mówi Ines córka. - Jeśli byłam dzielna, to dla­ tego, że ona była dużo dzielniejsza. Ines Perez rzeczywiście została postawiona w stan oskar­ żenia. Złożyła zeznanie. W obecności śledczych rozpoznała w Eduardzie Veli człowieka, który dał jej dziecko i sfałszował dokumenty porodu. Media oszalały. Wszystkie gazety, wszystkie sieci telewizyj­ ne chciały rozmawiać z Ines córką i Ines matką. Zwłaszcza z matką - niewielu rodziców adopcyjnych decydowało się rozmawiać z mediami. Bali się odpowiedzialności karnej. Ines nikogo nie kupiła, doktor Vela podarował jej dziewczynkę w prezencie i media uznały, że to właściwie jeszcze lepsza historia. Ich sprawa stała się jednym z najbardziej rozpozna­ walnych przypadków bebes robados w Hiszpanii. I nie można było jej umorzyć: był świadek, było zeznanie. 26 czerwca 2018 roku doktor Eduardo Vela zasiadł na ławie oskarżonych w pierwszym procesie bebes robados w Hiszpanii. Groziło mu jedenaście lat więzienia. Ines Perez zmarła 17 grudnia 2016 roku w wieku dziewięć­ dziesięciu trzech lat. Do końca była oskarżona.

Paco i Rafaela. Szczęście

Dokumentacja, którą zgromadził Paco, wypełnia dwie wielkie torby z błękitnej ceraty. Każda z nich waży ponad trzy kilo. Wszyscy, z którymi rozmawiam, przynoszą ze sobą doku­ menty. Mają ich całe siatki, grube segregatory: zaświadczenia o poronieniu, akty urodzenia, akty zgonu, dokumentacja ze szpitala, księgi porodów, dzienniki pochówków. Wiem, ile ważyły ich dzieci przy urodzeniu, ile punktów w skali Apgar dostały, jak były ułożone podczas porodu. Spisuję nazwiska, 97

daty, adresy, choroby. Wszystko, co jest w tych siatkach i segre­ gatorach, zostało wychodzone, wyproszone, zdobyte niewin­ nym podstępem, wyszarpane z urzędniczych gardeł, wydarte nakazem sądu z zamkniętych archiwów. To często jedyne dowody, jakie mają na to, że coś się stało. Coś dziwnego. Połowa naszych rozmów to historie o zdobywaniu doku­ mentów. Paco ma w niebieskich torbach akta z Lleidy, wypisy z urzę­ du w Sewilli, pisma z Fragi, dokumentację dla sędziny z Ar­ gentyny, korespondencję z socjolożką z Australii, rachunki od detektywa... Tak, Paco zatrudnił detektywa. To akurat nie wyszło tak drogo, tylko sto pięćdziesiąt euro, a facet w tydzień ustalił mu adres pielęgniarki, która podpisała zgodę na pochówek chłop­ ców. Najpierw jednak Paco odnalazł doktora S., który przyj­ mował poród Rafaeli. Chciał, żeby lekarz zeznawał w sądzie jako świadek, ale sędzia odmówił powołania go. Nie widział celu. Wobec tego Paco sam poszedł do doktora. Zaczekał na niego pod domem. „Czemu czterdzieści lat temu nie pokazał mi pan ciał mo­ ich dzieci?” - zapytał. Mówi, że lekarz się zamyślił. „Wie pan, szpital był zhierarchizowany ” - odparł wreszcie. Paco miał to nagrane na dyktafon, który ukrywał w kieszeni, ale przypadkiem wcisnął jakiś guzik i wszystko się wymazało. Adwokatka pocieszyła go później, że takie nagranie w sądzie na nic by się nie przydało; nie wolno nikogo nagrywać bez jego zgody. Skoro nie udało się z lekarzem, Paco postanowił odszukać dyrektora kliniki. Znalazł go, zadzwonił, dyrektor zszedł. „Czy pan mnie poznaje?” - zapytał Paco. Dyrektor zaprzeczył. „Wi­ dzi pan, akurat przechodziłem - zagaił podstępnie Paco a pan tak ładnie się nami zajął wtedy, w siedemdziesiątym szó­ stym, kiedy był pan dyrektorem szpitala...” Lekarz ucieszył 98

się, rozpromienił, a wtedy Paco walnął: „No właśnie, i wysta­ wił mi pan zaświadczenie, że moje dzieci zmarły, a ja mam na piśmie, że wcale nie są pochowane na cmentarzu w Lleidzie!" „Proszę pana, ja tam byłem tylko cztery lata, ja nic nie wiem, bardzo się spieszę” - burknął dyrektor i uciekł. „Proszę pana, gdzie pan idzie?!” - krzyczał za nim Paco, ale nie mógł go na­ wet dotknąć, bo adwokatka już go ostrzegła, czym by to groziło. Do pielęgniarki najpierw napisał list. Polecony z potwier­ dzeniem odbioru. Że szuka swoich synów, bliźniaków. Pisał: „Chciałbym, żeby powiedziała mi Pani, co myśli o tej sprawie, bo wierzę, że Pani wie lepiej niż kto inny, co zaszło i gdzie są moje dzieci, i dlaczego podpisała Pani te dokumenty. [...] Chciałbym też porozmawiać z Panią o tym osobiście i nie chcę zrobić żadnej krzywdy ani Pani, ani Pani rodzinie - pisał. K Hi cucę K Hp g i V o , chcę tylko wiedzieć gdzie są moi synowie, bo Pani będzie miała dzieci i wnuki, i będzie się nimi cieszyć, a ja K Hi mogłem się nimi cieszyć i dlatego błagam ponownie, aby zdradziła mi nazwiska ludzi, którzy mogą znać miejsce pobytu moich synów, bo może podpisała Pani te dokumen­ ty przez kogoś zmuszona. [...] Jeśli Pani nie odpowie, zmusi mnie Pani do obrania innej drogi, której K Hi chcę, bo K Hi chcę wyrządzić krzywdy ani Pani, ani nikomu innemu [...]. Mam nadzieję, że przemyśli to Pani i okaże swoje uczucia matczyne, babcine i kobiece, oczekuję Pani odpowiedzi, nr telefonu 64..., email [email protected]”. Nie odpisała, poszedł więc pod jej blok, o dziewiątej rano. Blok był wielki jak diabli, ludzie wchodzili i wychodzili, a Paco nie pamiętał, jak wyglądała pielęgniarka. Zagadnął mijającą go kobietę: przepraszam, czy pani tu mieszka? Czy zna pani panią Mercedes? „To jestem ja” odparła kobieta. Kiedy mówię Paco, że miał szczęście, patrzy na mnie ciężko. „Mówisz, że szczęście? Ja tam spuchłem od płaczu pod tym blokiem! A ona powiedziała tylko, że nie, nie, nie, nic nie wie i że się śpieszy”. 99

Rafaela, która siedzi pod ścianą i tylko z rzadka dorzuca coś do tej opowieści, wzdycha. „Tak bardzo chciałabym ich zobaczyć, zanim umrę” - mówi bardzo cicho i bardzo smutno.

Doktor Velo. Proces

Do sądu przyjechał na wózku inwalidzkim. Córka pomagała mu usiąść. Składał się z kruchych kości, luźnej, pergaminowej skóry, starczych plam. Prawie nie słyszał, kiedy prokuratorka zadawała mu pytania. Ledwie mówił. Zamykał oczy, kręcił głową, szeptał z wysiłkiem. - Ja zajmowałem się tylko sprawami medycznymi. - Nie wiem. - Nie pamiętam. Kiedy pokazano mu dokumentację Ines Madrigal, a pod nią podpis, który wcześniej, w toku śledztwa, rozpoznał jako swój („nie wiedziałem, co podpisuję’’), opuścił głowę i odrzekł: - To nie jest moje. I jeszcze: - Nie dałem nikomu żadnej dziewczynki. Przesłuchanie trwało trzydzieści trzy minuty. Prokuratura żądała jedenastu lat więzienia i stu pięćdziesię­ ciu tysięcy euro zadośćuczynienia. Ines nie chciała żadnego odszkodowania. „Nie jesteśmy tu dla pieniędzy. Właśnie dla pieniędzy handlowano w naszym kraju dziećmi” - powiedzia­ ła, kiedy prokurator zapytał, czemu jej adwokat nie wystąpił o rekompensatę. Nie zależało jej też, by zobaczyć tego starego człowieka w więzieniu. Chciała, żeby przyznał przed sądem, że dał ją jej rodzicom w prezencie. Chciała, żeby zdradził, kim była jej biologiczna matka. Czy jej też powiedziano, że dziecko zmarło? 26 czerwca 2018 roku w sądzie okręgowym w Madrycie toczył się pierwszy i jak dotąd jedyny w Hiszpanii proces w sprawie bebes robados, ukradzionych dzieci. Żadne z pro­ 1OO

wadzonych wcześniej postępowań nie zaszło tak daleko. Sio­ stra Maria Gómez Valbuena zmarła, nie złożywszy żadnych zeznań czy wyjaśnień. Pozostałe sprawy umorzono. Dopiero Ines Madrigal zdołała posadzić na ławie oskarżonych doktora Eduarda Velę, emerytowanego ginekologa, byłego kierownika kliniki położniczej San Ramon z Madrytu. Miał osiemdzie­ siąt pięć lat. Prokuratura zarzucała mu nielegalne zatrzyma­ nie dziecka poniżej siódmego roku życia, udawanie porodu, który się nie odbył, sfałszowanie dokumentów. Tłum kobiet przed gmachem sądu skandował: „Pus-te trumny, dzie-ci żyją!” To był także ich proces; wierzyły, że jeśli Ines uda się doprowadzić do skazania doktora Veli, prokuratorzy na nowo rozpatrzą ich umorzone sprawy. Chciały wykrzyczeć starusz­ kowi swój gniew prosto w twarz, ale ktoś - dziennikarzom nie udało się ustalić kto - wbrew regulaminowi wpuścił sa­ mochód doktora na wewnętrzny, sędziowski parking, żeby nie musiał przechodzić przez tłum. - To już nie jest tylko moja sprawa, to sprawa nas wszyst­ kich - mówiła Ines dziennikarzom. Podczas procesu przesłuchano dwie pielęgniarki, członki­ nię personelu pomocniczego, dwie francuskie dziennikarki (jedna z nich ukrytą kamerą nagrała, jak doktor Vela przyznaje, że rzeczywiście dał Ines w prezencie i nie wziął za to żadnych pieniędzy), żonę Veli i jego samego. Iluminada Garcia, pierwsza pielęgniarka, nigdy nie słyszała, jakoby w klinice kradziono dzieci. Druga - Teresa Bermejo - stwier­ dziła tylko, że personel komentował między sobą, że zakon­ nice przyprowadzają tam samotne kobiety w ciąży. O samej Ines Madrigal nie wiedziała nic. „Proszę zrozumieć, gdzież by nam mieli mówić takie rzeczy”. Maria Pilar Gangas, człon­ kini personelu pomocniczego, zeznała, że o niczym nie wie­ działa, nigdy nie słyszała żadnych plotek, a doktor Vela był najlepszym szefem, jakiego kiedykolwiek miała, „najlepszą osobą, jaką zna”. 1O1

Zeznanie złożył także policjant, który pracował przy spra­ wie kliniki San Ramon w 2014 roku. Próbował wówczas od­ naleźć jej archiwa. Zapytał o nie doktora Velę, ale dowiedział się jedynie, że zostały spalone. W trakcie dochodzenia poli­ cjanci doszli do „konkluzji, że istniała zmowa, której częścią był oskarżony”14. Miała ona polegać na tym, że samotnym ciężarnym kobietom oferowano zakwaterowanie na ostatnie miesiące ciąży w miejscu zwanym Villa Teresita. W zamian miały oddać swoje dzieci do adopcji. „Później oskarżony kontynuował proceder, pozyskując dzieci z innych źródeł, i zaczęły pojawiać się przypadki w San Ramon i innych kli­ nikach” Wyrok zapad! 8 października 2018 roku. Sąd w Ma­ drycie uznał, że doktor Eduardo Vela popełnił wszystkie trzy zarzucane mu czyny: nielegalnie zatrzymał dziecko, sfingował poród i sfałszował dokumenty go poświadczające. Uznał, że miał pełną kontrolę nad działalnością kliniki, że oddał mało­ letnią Inez w sposób pozaprawny i że zrobił to bez wiedzy jej rodziców biologicznych. Uznał też, że wszystkie te wydarzenia przedawniły się. Vela został uniewinniony. - Przynajmniej przyznali, że nie jesteśmy szalone - powie­ działa mi później Mari Cruz, przewodnicząca stowarzysze­ nia sos Bebes Robados Madrid. - Że my, matki, sobie tego wszystkiego nie wymyśliłyśmy.

Paco i Rafaela. Śledczy

Na podróże, adwokatów, kserokopie i odpisy Paco Heredia wy­ dał już dwanaście tysięcy euro. Z ciekawości zbiera rachunki, paragony, notuje kwoty. Nie chce odszkodowania. Chce tylko, żeby chłopcy się znaleźli. 14 Sentencia n" 640/2018, Audiencia Provincial de Madrid, bit.ly/443oR6X, dostęp: 9.08.2023.

102

Pakuje dokumenty, które dla mnie wyciągał, z powrotem do niebieskich toreb i mówi, że niewiele osób zaszło tak daleko jak on. Niewielu się chce. Czasem ludzie, którzy kogoś szukają, proszą go o radę, ale kiedy mówi im, w jaki sposób zdobył te wszystkie dokumenty, poszlaki i informacje, zniechęcają się. Często są to osoby już w podeszłym wieku. Nie mają w domu komputera. Nie potrafią go obsługiwać. Rodzina nie wierzy w sens poszukiwań, często w ogóle nie wierzy, że jest kogo szukać. Po tym, jak sądy umarzają ich sprawy, zostają sami ze zburzonym spokojem, z niezakończonymi dochodzeniami, z obudzonymi wątpliwościami, z otwartymi ranami. Mówią Paco, że prawdziwy z niego śledczy, ale Paco odpowiada, że wszystkiego nauczył się sam. Znaczenia niektórych słów musiał szukać w internecie. Na przykład incoación. Miał to wszę­ dzie w dokumentach: incoa, incoa, incoa, wreszcie stwierdził, że sra już tym incoa, wrzucił w Google i okazało się, że w ję­ zyku prawników to znaczy „wszcząć postępowanie”. Tak robi ze wszystkim: dłubie, sprawdza. Poświęca na to noce. Jest już na emeryturze. Wcześniej pracował jako kierowca ciężarówki i ostatni rok jeździł tylko na nocki: woził chleb, zaopatrzenie. Zmienił mu się rytm dobowy. Dlatego siedzi teraz po nocach, stuka w klawisze, wyszukuje przepisy, wyroki, wszystko, co mógłby podsunąć swojej adwokatce. Taką ma z nią umowę: mówi jej, czego potrzebuje, ona wycenia, ile to będzie kosz­ tować, i jeśli Paco stać, płaci. Niedawno był w arcybiskupstwie w Lleidzie. Mówi, że potraktowano go dobrze. Poprosił, żeby pokazali mu księgi chrztów z lat 1976-1977. Chciał przejrzeć wszystkie chrzty bliźniąt, wynotować nazwiska. Znalazł coś ciekawego: mał­ żeństwo z Pampeluny chrzciło dwoje dzieci. Zapaliła mu się czerwona lampka. Czemu małżeństwo z Pampeluny miało­ by chrzcić dzieci w Lleidzie, tyle kilometrów od domu? Ale ledwie dostrzegł tę informację, buch!, zatrzaśnięto mu księgę

103

przed nosem. Ochrona danych osobowych! Zaraz poprosił adwokatkę, żeby przygotowała mu pismo do sądu z żądaniem udostępnienia tej księgi. Sąd orzekł, że nie ma dostatecznych przesłanek. Paco chciał się odwołać, ale przegapili z adwokatką termin. Był bardzo krótki, tylko trzydniowy. Paco miał potem żal do adwokatki. „Czy pani czasem ktoś ostatnio nie groził?” - zapytał jej. Zaprzeczyła. „Skąd to panu przyszło do głowy?” „Bo złapaliśmy trop, a tu nagle przegapiamy ter­ min odwołania”. W ciągu jedenastu lat poszukiwań tylko raz skontaktowała się z nim osoba, która uważała, że może być jego zaginionym dzieckiem. To była młoda kobieta z Lleidy i Rafaela pomyślała, że może Cyganka jednak miała rację, kiedy przepowiadała jej, że nosi chłopca i dziewczynkę, a nie dwóch chłopców, jak powiedział potem lekarz. Kobieta była trochę podobna do siostrzenicy. Paco opłacił wykonanie badań f K k c Stanach Zjednoczonych (hiszpańskim laboratoriom nie ufa). Wynik był negatywny. Dziewczyna nalegała, żeby powtórzyli, zrobiła się nachalna, aż wreszcie Paco musiał jej powiedzieć: „Słu­ chaj, przykro mi, ale nie” Mieli z nią potem trochę kłopotów, mówiła, że jest w ciąży, że to będzie ich wnuczek, wszystko to były kłamstwa. - Boże, umrę i nie zobaczę ich - wzdycha cicho Rafaela. Pytam Paco, czy wierzy, że jego synowie żyją. - Moja odpowiedź brzmi: jeśli nie ma cię na cmentarzu, to znaczy, że jesteś żywy - mówi. - Sędzia orzekł, że moi synowie najprawdopodobniej spoczywają w zbiorowej mogile numer 16 albo 2. Zapytałem go, skąd to wie. „Skąd pan to wie, skoro nie znalazł pan na to dokumentów, nie przesłuchał personelu, nie zakończył pan dochodzenia?!” Oczywiście nic nie wskórałem. Więc szukam dalej. Teraz lepiej się przygo­ tuję. Na wiosnę chcę iść do sądu apelacyjnego. Widzisz, jest takie prawo, które mówi, że nie wolno zniszczyć urzędowych ksiąg. Że musi się zebrać specjalna komisja, która podejmie 104

taką decyzję. A naszych ksiąg nie ma! Więc chcę się teraz dowiedzieć, czy istnieje jakiś rejestr zniszczonych ksiąg i czy są tam dokumenty mówiące, kto, kiedy i dlaczego podjął decyzję o zniszczeniu. Kto był upoważniony do wstępu do archiwów? Przecież poważne instytucje powinny mieć takie listy. Dajcie mi te nazwiska! Jeśli nie chcecie przesłuchać tych ludzi, dajcie mi te nazwiska, sam to zrobię, pójdę do nich, tak jak poszedłem do pielęgniarki! Powiedzcie mi, co to było za małżeństwo z Pampeluny! Przecież ja im nie chcę wyrządzić żadnej krzywdy. Chcę tylko pójść i zapytać, czy mają synów. I jeśli tak, to czy możemy zrobić badanie f K k . A jeżeli wyjdzie pozytywne... Ja nie chcę nikogo oskarżać. Nie chcę żadnych pieniędzy. Chcę tylko opowiedzieć im moją prawdę. Potem niech robią, co chcą.

Ana Belen. Anonim

W czerwcu 2018 roku Ana Belen postanowiła przypomnieć o sobie urzędnikom z Dyrekcji Generalnej do spraw Rodzi­ ny i Nieletnich. Minęło już pięć miesięcy, odkąd poprosiła o udzielenie informacji na temat jej biologicznej matki. Kiedy zadzwoniła ponownie, urzędnik odparł, że może jej jedynie powiedzieć, iż matka miała na imię Pilar, pocho­ dziła z wioski pod Avilą i że urodziła Anę Belen w wieku dwudziestu trzech lat. Pozostałych szczegółów, w tym na­ zwiska, nie chciał zdradzić. Ana Belen natychmiast poszła z tym do prasy. Skontaktowała się z agencją informacyjną i r i i EuropaPress. Szybko dostała wiadomość, że gazeta „El Norte de Castilla” i inne media lokalne z okolic Avili chcą o niej napisać. Zgodziła się na wszystkie wywiady. Każdemu dziennikarzowi z osobna mówiła: „Nazywam się Ana Belen Pintado, jestem ukradzionym dzieckiem, urodzi­ łam się 10 lipca 1973 roku, moja mama miała na imię Pilar, 105

dwadzieścia trzy lata i pochodziła z wioski niedaleko Avili, szukam jej, mój numer telefonu...”. Dwie godziny po tym, jak informacje pojawiły się w dzien­ niku telewizyjnym, zadzwonił do niej anonimowy mężczyzna. Opowiedział, że kilka miesięcy wcześniej rozmawiał ze swoją znajomą z Lanzaita. Komentowali doniesienia o ukradzionych dzieciach i znajoma powiedziała mu, że sama urodziła dziew­ czynkę w klinice Santa Cristina, ale że dziecko zmarło. „Pilar, nie sądzisz, że mogli ci ją ukraść?”, zapytał wtedy. Pilar przy­ znała, że wprawdzie nigdy nie widziała ciałka córki i nie mogła jej pochować, ale zawsze była pewna, że nie żyje. „Jak mogłaś choćby nie pomyśleć, że została skradziona?” dziwił się dalej mężczyzna. Rozmowa zapadła mu w pamięć i kiedy kilka mie­ sięcy później zobaczył w telewizji Anę Belen, skojarzył fakty. Po pierwszym telefonie były kolejne. Mężczyzna stopniowo przekazywał Anie Belen informacje. Za drugim razem już się jej przedstawił (prosił jednak, by publicznie nie zdradzała jego tożsamości), podał też numer telefonu swojej znajomej. Przy trzecim telefonie wyjawił jej nazwisko kobiety, która mogła być matką Any Belen. Brzmiało: Pilar Villora Garcia. „Zadzwoń do niej - zachęcał. - Powiedz, że dostałaś anonim, i wszystko jej opowiedz”. Ana Belen natychmiast wybrała numer Pilar. Zrobiła to bez wahania, bez zastanowienia. - Tu Pilar - usłyszała w słuchawce. - Dzień dobry, jestem Ana Belen, jestem skradzionym dziec­ kiem i szukam matki. Jakiś człowiek zadzwonił do mnie i po­ wiedział, że to możesz być ty. Że możesz być moją matką! Te słowa po prostu z niej wyszły. Nie przemyślała ich, po prostu wyszły z jej ust. Kobieta po drugiej stronie słuchawki powiedziała tylko: - Dobrze, dobrze, zaraz do ciebie oddzwonię. I rozłączyła się. Ana Belen pomyślała, że zaraz zemdleje. Pilar jednak rzeczywiście oddzwoniła. Okazało się, że telefon 106

zastał ją z synem u lekarza. W ten sposób Ana Belen dowie­ działa się, że ma dwóch starszych braci. - Opowiadaj - powiedziała Pilar. - Skąd znasz moje imię i skąd to wszystko wiesz. Ana Belen streściła Pilar swoją historię. Wciąż jednak bra­ kowało im jednoznacznych informacji. Urzędnik z Dyrekcji Generalnej do spraw Rodziny i Nieletnich nie chciał podać nazwiska Pilar. Urzędnik przekazał też Anie Belen, że jej mat­ ka miała w chwili porodu dwadzieścia trzy lata. Ten fakt się nie zgadzał: Pilar urodziła dziewczynkę, mając dwadzieścia cztery lata. Później okaże się, że łatwo to wytłumaczyć. Le­ karz, który przyjmował Pilar od początku ciąży, wpisał wiek pacjentki w dniu pierwszej wizyty. W chwili porodu Pilar była już dwudziestoczterolatką. - Będziesz miała więcej informacji? - zapytała Pilar przez telefon. - Tak - zapewniła Ana Belen - dadzą mi więcej. - Jak tylko się czegoś dowiesz, zadzwoń do mnie. Zadzwoniła jednak sama. 10 lipca, w dzień urodzin Any Belen. - Wiem, że pewnie jeszcze nie wiesz niczego nowego, ale chciałam tylko złożyć ci życzenia - powiedziała. Była pierwszą osobą, która tego dnia zadzwoniła do Any Belen z życzeniami.

Ines. You have a c/ose relative

Kiedy sąd w Madrycie orzekał o przedawnieniu czynów doktora Veli, uznał, że najpoważniejszy zarzut - nielegalne zatrzymanie - przedawnił się po dziesięciu latach. Nie wszy­ scy prawnicy się z tym zgadzali. Od kiedy liczyć to dziesięć lat? Od 1969 roku, kiedy Ines i Pablo odebrali dziecko z kli­ niki? Od 1987 roku, kiedy Ines Madrigal dowiedziała się, że jest adoptowana? A może od 2011 roku, kiedy po raz pierwszy pomyślała, że mogła zostać ukradziona? 107

A może, jak w Argentynie, uznać, że takie przestępstwo nie przedawnia się nigdy? Wśród hiszpańskich prawników dyskusje toczyły się od lat: czy uprowadzenie i sprzedaż nowo narodzonego dziecka jest zwykłym przestępstwem? A jeśli takich przypadków było dużo? Jeśli to był zorganizowany proceder, zmowa, mająca wsparcie w strukturach władzy, albo chociaż wśród pracow­ ników państwowych? Czy może zostać uznane za zbrodnię przeciwko ludzkości? Czy może podlegać sprawiedliwości międzynarodowej? Wszyscy bardzo chcieli, żeby Sąd Najwyższy wypowiedział się na ten temat. Ines postanowiła odwołać się od wyroku sądu w Madrycie. - Hiszpański wymiar sprawiedliwości nie był gotowy na sprawę nielegalnych adopcji i kradzieży dzieci - tłumaczy­ ła. - Kradzież dziecka nie figurowała w kodeksie karnym, trak­ towano ją jak porwanie. A przecież okoliczności były inne: zabierano niczego nieświadome dzieci i fałszowano ich tożsa­ mość tak, że miały nigdy nie dowiedzieć się, kim naprawdę są. Czekając na rozpatrzenie sprawy przez Sąd Najwyższy, Ines robiła kolejne badania genetyczne. Jej dane były już w kilku hiszpańskich bankach f K k , ale nie odnalazł się żaden krewny. Zrobiła sobie też badania porównawcze z trzema kobietami, które zobaczyły ją w mediach i uważały, że mogły być jej mat­ ką. Wyniki były negatywne. Wreszcie, w styczniu 2019 roku, przyszła odpowiedź z amerykańskiej bazy f K k 23andMe. 23andMe to jedna z czterech głównych firm zajmujących się genealogią genetyczną (pozostałe to: MyHeritage, Ancestryf K k i Family Tree f K k ). Ich analizy obejmują ponad pół miliona pozycji w f K k , znacznie różniąc się od tych prze­ prowadzonych przez prywatne laboratoria hiszpańskie, które sprawdzają zgodność na poziomie 16 genetycznych „marke­ rów” (tak zwanych h sj -t c - krótkich powtórzeń tandemo­ wych). Tego rodzaju testy są skuteczne jedynie w przypadku 108

bliskiego pokrewieństwa: rodziców i dzieci, rodzeństwa z tych samych rodziców. Firmy zajmujące się genealogią genetyczną nie dość, że porównują f K k c znacznie szerszym zakresie (wykonują testy f K k autosomalnego, dodatkowo mogą badać też f K k chromosomu Y oraz f K k mitochondrialny, przeka­ zywane odpowiednio w linii męskiej i żeńskiej), to na dodatek dysponują gigantyczną bazą danych, obejmującą kilkadziesiąt milionów profili. Ich testy pozwalają odkryć pokrewieństwo nawet z dalekimi kuzynami do pięciu pokoleń wstecz - to statystycznie aż półtora tysiąca osób, z większością z nich dzielimy mniejsze lub większe fragmenty kodu genetycznego. „Wiele osób wykonuje takie testy z ciekawości - tłumaczy Eryk Jan Grzeszkowiak, wykładowca genetyki i genealogii gene­ tycznej na Uniwersytecie Strathclyde i Uniwersytecie College Cork, autor błoga poświęconego genealogii genetycznej. Nie zawsze szukają krewnych. Czasem chcą się dowiedzieć, z jakiego etnosu pochodzą albo jakie mają predyspozycje do chorób genetycznych”. Tak duża pula pozwala wyszukać wśród wyników osobę, z która współdzielimy na przykład prapradziadka i i stopnio­ wo, poprzez dalsze poszukiwania, dojść do coraz bliższych krewnych. Samo badanie jest bardzo proste: przez internet zamawia się zestaw do pobrania próbki śliny lub wymazu z wewnętrznej strony policzka, całość odsyła się do labora­ torium, gdzie f K k jest genotypowane - badanych jest ponad pół miliona „liter” naszego kodu genetycznego. Algorytm porównuje wyniki z bazą danych i informuje użytkowników o odnalezionym pokrewieństwie. To najskuteczniejsze istnie­ jące narzędzie do poszukiwań nieznanych członków rodziny. W wielu krajach korzystają z niego osoby adoptowane, które chcą poznać swoich biologicznych krewnych. Kiedy Ines otworzyła maila od 23andMe, pierwsze, co zoba­ czyła, to słowa close relative. Bliski krewny. Kuzyn. Mieszkał w Berlinie. 109

- Wysłałam do niego wiadomość. Napisałam, że jestem adoptowana, ale nie znam nikogo z rodziny, a on najwyraźniej jest moim kuzynem w drugiej linii. Jeszcze tego samego dnia odpisał: „Dziś o ósmej wieczorem gadamy, zadzwonię”. Był styczeń. Dwa miesiące później Ines znała już nazwiska swoich braci. Znalazła ich sama, na własną rękę. Zobaczyła pierwsze zdjęcie matki. - Okazało się, że miałam dwóch braci wśród znajomych na Facebooku. Jeden z nich zaczepił mnie przez Messengera, bo zobaczył mnie w telewizji i napisał, że szukają dziecka, które urodziło się 5 czerwca w klinice doktora Veli. Nie prze­ czytałam wtedy tej wiadomości, przeoczyłam ją... Nie mogłam w to uwierzyć... Mogłam poznać braci cztery lata wcześniej! Frań, brat Ines, także należał do banku f K k firmy Lab Genetics z Madrytu, ale firma nigdy nie poinformowała żadnego z nich, że są rodzeństwem. - Nie dlatego, że nie chcieli nam pomóc. Oni po prostu nie mogli nam pomóc. To laboratorium dysponuje technologią do ustalania ojcostwa. Ale potwierdzenie relacji genetycznej pomiędzy rodzeństwem z różnych ojców nie jest takie proste i wymaga innej techniki badań. Bardzo dużo ofiar kradzieży dzieci ma swoje profile w bankach hiszpańskich, nie wiedząc, że nie odnajdą w ten sposób swoich kuzynów albo dalszej rodziny. Dla swojego rodzeństwa Ines nagrała wiadomość głoso­ wą. Chciała, żeby ją usłyszeli: kim jest, skąd się wzięła, że nie zamierza w żaden sposób ich skrzywdzić, że jest bardzo szczęśliwa, bo szukała ich całe życie, ale wszystko będzie tak, jak oni sobie zażyczą. Nie zrobi niczego wbrew ich woli. Po tej wiadomości zadzwonił do niej Frań. On mówił, a ona płakała. Mogła tylko płakać, płakać, płakać. „Odnalazłam was, odnalazłam - powtarzała - po trzydziestu dwóch la­ tach was odnalazłam”. 110

Miała trzech braci i jedną siostrę. Oraz ciocię. Mama Ines, ta, która ją urodziła, zmarła w 2013 roku. Miała na imię Pilar15.

Pilar. Stempel z Paryża

Pilar miała dwadzieścia siedem lat, kiedy go poznała. Cu­ dzoziemiec albo półcudzoziemiec, mówił w kilku językach; rozmawiali ze sobą po angielsku. Miał świetny samochód i pracował dla British Petroleum w Madrycie. Pilar zakochała się bez pamięci. Była z tego ciąża. - Skąd mam wiedzieć, że to moje? - zapytał. Więcej się chyba nie widzieli. Mieszkały w Madrycie, żyły we trzy: Pilar, jej siostra, jej matka. Mama, ciocia, babcia Ines. Dziadek pochodził z Kraju Basków, ale już wtedy nie żył. Ciocia poświęciła życie, żeby opiekować się babcią, nie wyszła za mąż. Ciocia mówiła, że brakowało im pieniędzy, ale trudno orzec, do jakiej stopy życiowej były przyzwyczajone. Pilar podróżo­ wała, była na Kanarach, Balearach, w Portugalii. - My nie jeździliśmy w takie miejsca. Widziałam zdjęcia mamy za młodu, w sukni wieczorowej. Ines nigdy nie miała sukni wieczorowej, co najwyżej su­ kienkę na wesele. - Na pewno byliśmy biedniejsi niż one - opowiadała mi Ines Madrigal. Zapytałam, co mogę napisać o jej matce. Poprosiła, żebym napisała, że była kobietą niezależną, bardzo dobrą i - jak są­ dzi - bardzo samotną. Jak tysiące kobiet w jej sytuacji nie mogła zrobić nic. 15 Pilar to popularne imię w Hiszpanii. Traf chciał, że noszę je obie matki głównych bohaterek - zarówno Ines Madrigal, jak i Any Belen Pintado. Nie jest to jedna osoba. Matka Any Belen nazywa się Pilar Villora Garda. Nazwiska matki Ines na jej prośbę nie ujawniam.

111

Co zrobiła? Znalazła najlepszego położnika w Madrycie. Tego Ines do­ wiedziała się od cioci: twoja mama poszukała najlepszego lekarza w Madrycie. Trzy ostatnie miesiące spędziła zamknięta w mieszkaniu. Sama. Tylko ciocia ją odwiedzała. Zaglądała codziennie, przy­ nosiła jej jedzenie. Babcia, matka Pilar, nigdy tam nie poszła. Przychodził za to doktor Vela, jakiś ksiądz, Ines nie wie, kim on był, i jeszcze jacyś ludzie, którzy chyba zajmowali się ciężarnymi kobietami. W tym mieszkaniu Pilar pisała listy. Do prababci, do rodziny, ale także do koleżanek. Ci ludzie brali te listy, wkładali je do dodatkowej koperty' i wysyłali do Paryża. Ktoś je tam odbierał, wyjmował i nadawał na poczcie, żeby miały francuski znaczek i zagraniczny stempel. Żeby można było wszystkim, łącznie z prababcią, opowiadać, że Pilar jest w Paryżu, że tam pracuje. Żeby nie została na jej życiu żadna plama, żaden ślad, żeby nikt się nie dowiedział, że była w ciąży i siedziała zamknięta w jakimś mieszkaniu, czekając na rozwiązanie. Ciocia wielu rzeczy wciąż Ines nie opowiedziała. Ines myśli, że niektórych nie opowie jej nigdy, zabierze je do grobu. Za­ wsze, kiedy pyta o ojca, milczy. Ines: - Uczę się ją kochać. Rozumieć. Okazało się na przykład, że mamy coś wspólnego: dzielimy alergię na te same lekar­ stwa! Wiem, że ona też mnóstwo wycierpiała. Zasługuje na spokój, odpoczynek. To ona pomogła bratu mnie odnaleźć. Przede wszystkim dała mu zgodę na szukanie. Bo mama ni­ gdy nie chciała. Dopiero, kiedy zmarła, ciocia powiedziała bratu: „Dobrze, poszukajmy jej”. Wciąż tkwi we mnie ten kolec, wszystko rozumiem, całą ich sytuację, trzech kobiet w samym środku nacjonalistyczno-katolickiej dyktatury, ale ten kolec wciąż we mnie tkwi... Nigdy nie powiedziały mojej mamie: „Poradzimy sobie, pomożemy ci”. Wiem, że się o nią 112

bały. Martwiły się, że już nigdy nie będzie szczęśliwa, nie znaj­ dzie męża. Była przecież młoda: miała dwadzieścia siedem lat, pracowała, studiowała, mogła mieć piękne życie. Ines mówi, że Pilar znalazła męża, urodziła mu czworo dzieci, ale nie była szczęśliwa. - Ciocia powiedziała mi, że mama każdego 5 czerwca cho­ dziła do kościoła, na mszę. Ciocia jej towarzyszyła, ale nigdy o tym nie rozmawiały, po prostu stały tam, razem. To było jak balsam na moją ranę, dowiedzieć się, że pamiętała. Nie wiedziała, czy byłam dziewczynką, czy chłopcem, ale przez całe życie o mnie pamiętała. Doktor Vela wpisał 4 czerwca, ale tak naprawdę Pilar uro­ dziła Ines 5 czerwca. Nawet jej nie zobaczyła. Oddała ją do adopcji.

4

Zakład naprawy zepsutych kobiet

Wystarczy doniesienie. Powodowane, oczywiście, troską. Ta dziewczynka może zacząć źle się prowadzić. Obraca się w towarzystwie, które mogłoby sprowadzić ją na złą drogę. Grozi jej zepsucie. Złe prowadzenie, zła droga i zepsucie objawiają się tym, że dziewczynka wieczorami chodzi do kina. Albo nie cho­ dzi na mszę świętą. Albo całuje się z chłopakami. Albo lubi tańczyć. Albo pali papierosy. Albo mówi, że chce zostać ak­ torką. Nosi za krótką spódnicę. Ma buntownicze nastawie­ nie. W wieku dziewięciu lat ukłuła sąsiadkę kolcem kaktusa w tyłek. W wieku siedemnastu lat była na demonstracji po­ litycznej. Nie słucha matki. Ma ojca w więzieniu. Ma siostrę, która zadała się z mężczyzną. Sama straciła wianuszek. Zo­ stała zgwałcona. Zgwałcił ją ojciec. Dziadek. Wujek. Chodzi na wagary...1 Nie można dopuścić do tego, żeby upadła. Psy­ chiatra Antonio Vallejo-Nagera dowiódł już przecież, że „za sprawą braku stymulatorów logiki i inteligencji [...] słodycz i łagodność kobiecego charakteru” zawdzięczamy jedynie „ha­ mulcom, które kobieta ma wokół siebie”. Gdy znikną, „budzi się w płci żeńskiej instynkt okrucieństwa, który przekracza i Consuelo Garda del Cid Guerra, Ruega por nosolras, Granada 2015. s. 29-30.

114

wszelkie granice wyobraźni”. Doniesienie może złożyć każdy. Sąsiad. Nauczycielka. Urzędniczka. Zdarza się, że robi to brat. Albo matka, która „nie daje sobie rady” z córką. W Barcelonie działa też Hiszpańska Liga przeciwko Publicznej Niemoralności, w Saragossie - Blok przeciw Publicznej Niemoralności. Są też ochotnicze strażniczki przyzwoitości, nazywają się celadoras. Celadoras to kobiety między dwudziestym ós­ mym a czterdziestym piątym rokiem życia, o nieposzlako­ wanej moralności i przepełnione duchem apostolskim, który gna je do miejsc, gdzie istnieje zagrożenie grzechem. Gdzie są takie miejsca? Och, wszędzie. Celadoras patrolują kina, chadzają na tańce, nie boją się nawet wchodzić do barów ani na baseny. Jeśli coś budzi ich niepokój, dzwonią po policję. Policja przyjeżdża i interweniuje. Mundurowi blisko współ­ pracują z Urzędem do spraw Ochrony Kobiet (El Patronato de Protección a la Mujer)2. Urząd kontynuuje tradycje Kró­ lewskiej Komisji do spraw Powstrzymania Handlu Kobieta­ mi i działa od 6 listopada 1941 roku. Podlega bezpośrednio Ministerstwu Sprawiedliwości. Jego honorową patronką jest Carmen Polo, żona Franco. W 1952 roku Urząd przechodzi reorganizację, wtedy też uściśla się jego cele. Są nimi: podnie­ sienie godności moralnej kobiet, zwłaszcza młodych, aby za­ pobiec ich wykorzystywaniu, oddalenie ich od występku oraz wychowanie po chrześcijańsku3. Winę za upadek moralności hiszpańskich kobiet ponosi oczywiście 11 Republika, która po­ zwoliła im na ateizm, rozwody, aborcje, a nawet głosowanie w wyborach. Teraz, po wojnie domowej, trzeba to wszystko naprawić - im wcześniej, tym lepiej - i dlatego Urząd obej­ mie jurysdykcją dziewczęta w wieku szesnaście-dwadzieścia 2 Takie tłumaczenie nazwy instytucji proponuje Marta Kobiela-Kwaśniewska z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. 3 Boietin Oficial del Estado, Ley de 20 dicientbre 1952 sobre organización yfunciones del Patronato de Protección a la Mujer, online: boe.es, bit.ly/sOmkfGb, dostęp: 30.07.2023.

115

pięć lat. Będzie miał oddziały we wszystkich regionach. Ścisłą współpracę z nim deklarują Sekcja Żeńska Falangi, nadzoro­ wana przez nią Pomoc Społeczna (Auxilio Social), instytucje zajmujące się zdrowiem publicznym, więziennictwem, a tak­ że Kościół, prokuratura i policja. Po dziewczyny podejrzane o brak moralności czasem przyjeżdża żandarmeria. Czasem są kajdanki. Z reguły dziewczęta trafiają najpierw do Centrum Obserwacji i Klasyfikacji (Centro de Observación y Clasificación), które w Madrycie prowadzą siostry trynitarki. Miesz­ kają tam przez tydzień: wagarowiczki, buntowniczki, te tylko trochę niegrzeczne i te bardziej. Policja dowozi do centrum także młodociane prostytutki, przecież to bez różnicy (Carlos Alvarez z Uniwersytetu Kraju Basków obliczy, że prostytutki stanowią około siedmiu-dziesięciu procent podopiecznych tej instytucji). Zanim dziewczyny trafią do jednego z setek internatów, którymi zarządzają zakonnice (pasterzanki, kapucynki, siostry Krucjaty Ewangelicznej, misjonarki Marii lanua Coeli albo oblatki), przechodzą badanie, które ma ocenić, jak surowy rygor jest im potrzebny. Sprawdza się, oczywiście, dziewictwo. Lekarz, który przeprowadza badanie, zapisu­ je w karcie dziewczyny: „kompletna” albo „niekompletna”4. Consuelo Garcia del Cid Guerra, pisarka i aktywistka, któ­ ra jako młoda kobieta trafiła „pod opiekę” tego urzędu, na­ zwie go „ukrytym systemem penitencjarnym”. Albo prościej: hiszpańskim gestapo dla kobiet5.

4 Maria Zuil, El Patronato, la cdrcel de la morałfranąuista para adolescentes: „Era como la Gestapo", „El Confidencial", 12.07.2018, elconfidencial.com, bit.ly/ 3OCIGIj, dostęp: 30.07.2023. 5 W wystąpieniu przed hiszpańskim Senatem w dniu 30 maja 2017 r., nagranie dostępne online: youtube.com, bit.ly/3QraCcg, dostęp: 30.07.2023.

116

Mana. Odsiadka

Za zajście w ciężę Maria Garcia dostaje dziewięć miesięcy odsiadki. Ma siedemnaście lat, mieszka w prowincji Leon. („To głę­ boka Hiszpania. Ultrakonserwatywna, pełna księży, mniszek i wojskowych”, tłumaczy mi). Do niedawna uczyła się w szkole prowadzonej przez zakonnice. Siostry wyrzuciły ją, kiedy tylko dowiedziały się o ciąży; uczennica z brzuchem stanowiłaby zły przykład dla pozostałych dziewcząt. Rodzice też nie przy­ jęli tego dobrze. Ojciec uznał, że Maria zbrukała jego honor. Przestał się do niej odzywać. Przestał na nią patrzeć. Brat na szczęście jej nie pobił, nie był taki. Ale mógł. Miał osiemnaście lat, a wtedy zdarzało się, że starsi bracia spuszczali manto siostrom, które przynosiły wstyd i plamiły honor rodziny. Ciąża przedmałżeńska we frankistowskiej Hiszpanii to nie tylko grzech. To wstyd. Plama na honorze rodziny. Pretekst, żeby wyrzucić córkę z domu, wygnać ze wsi. Z tego powodu wiele młodych kobiet korzysta z sekretnych mieszkań dla ciężarnych, prosi o pomoc te wszystkie siostry Marie i Pury, szuka odległego miejsca, gdzie nikt ich nie zna i gdzie mogłyby schronić się na czas ciąży i porodu. I dlatego część z nich de­ cyduje się oddać nowo narodzone dzieci do adopcji. Dlatego niektóre z nich nie szukają dzieci, które im - przy użyciu przemocy fizycznej i psychicznej - odebrano. Ukradziono. Pena Grandę to był pomysł Marii. Ktoś przedstawił jej to miejsce w taki sposób, że wydawało się doskonałym wyjściem: zakład z internatem dla dziewcząt, które popełniły błąd, ale chcą się dalej uczyć. Miejsce, gdzie można wyjechać. Później Maria zrozumie, że ich oszukano: ją, jej rodziców. I że ojciec prawdopodobnie chciał dać się oszukać. Nie byli jedynymi, którzy pomylili się w ocenie. Wiele mło­ dych kobiet trafiało do ośrodków prowadzonych przez Urząd do spraw Ochrony Kobiet na wniosek własnych rodzin. To, co działo się za zamkniętymi drzwiami placówek, było sekretem, 117

o którym nie wiedział prawie nikt. Matki kierowały tam swoje córki, wierząc, że będzie im lepiej. Zamieszkają w ślicznym pa­ łacyku, dostaną ciepłe posiłki, białą pościel, wykształcenie, za­ pomną o złym towarzystwie, a przede wszystkim o biedzie. Te, które chorują na gruźlicę, podleczą płuca w zdrowym klimacie. Te, które zaznały przemocy w rodzinie, znajdą się poza zasię­ giem lepkich łapsk. Czasem pod „opiekę” Patronato trafiają dziewczęta z dobrych i bogatych domów, ale przede wszystkim jego ofiarami są młode kobiety z rodzin ubogich, dysfunkcyj­ nych. Często, chociaż nie zawsze, są to rodziny zepchnięte na margines przez powojenne represje, córki i wnuczki republi­ kańskich żołnierzy i urzędników - zamordowanych lub uwię­ zionych. Consuelo Garcia del Cid Guerra, która w 2012 roku jako pierwsza opisze, co działo się w placówkach Patronato, także trafi do Pena Grandę na wniosek swojej matki. Pena Grandę to internat dla niepełnoletnich ciężarnych dziewcząt. Może przyjąć sześćset podopiecznych. Od 1960 roku mieści się w północnej dzielnicy Madrytu, nosi wezwanie patronki miasta, Naszej Pani z Almudeny. Zarządzają nim za­ konnice ze zgromadzenia Cruzadas Evangelicas. Maria sama mówi rodzicom o tym miejscu. Jest niepełnoletnia, nie może sobą rozporządzać. Rodzice muszą podpisać za nią papiery. Mama nie chce. Ojciec podpisuje. W ten sposób zrzeka się opieki nad córką na rzecz państwa, a mówiąc ściśle, Urzędu do spraw Ochrony Kobiet. Urząd potwierdza: przejmuje nadzór nad Marią i nie tylko nikomu jej nie odda, ale nawet nikomu nie pozwoli się z nią zobaczyć bez pisemnej zgody zarządu pro­ wincji. Dokument kończy się słowami: „Niech Bóg zachowa Was w zdrowiu” Jest 1972 rok, Maria zaczyna czwarty miesiąc ciąży. Przyjeżdża po nią zakonnica, razem wsiadają do pociągu. Maria jeszcze o tym nie wie, ale uda jej się wydostać z Pena Grandę, dopiero kiedy jej syn będzie miał sześć miesięcy. - To było więzienie - powie mi. - Wielkie, ogromne, wyda­ wało mi się większe niż cała nasza wioska. To było więzienie, 118

gdzie cię obrażano, wyśmiewano, maltretowano, gdzie kobiety rodziły, a ich dzieci znikały. Z którego nie można było wyjść. Zakonnica, która przyjmuje Marię na miejscu, nie pyta, jak dziewczyna się nazywa, skąd jest ani jak tu trafiła. Chce tylko wiedzieć, ile ma lat. — Siedemnaście. - To przestań płakać. Zostaniesz tu do ukończenia dwu­ dziestu pięciu. Maria nie może jednak przestać płakać. Pena Grandę to straszne miejsce. Dziewczynom, które tu przebywają, wolno tylko modlić się i pracować. Niezależnie od zaawansowania ciąży szorują na kolanach podłogi. Nie uczą się: poza nauką spierania plam z mleka i kawy, katechizmu oraz formacji ideologicznej nie mają zwykłych lekcji. Zamiast tego zajmują się wszywaniem metek do ubrań dla hiszpańskich domów towarowych El Corte Ingles, składają opakowania do perfum, wyszywają ręczniki. Nie dostają za to wynagrodzenia. Te, które buntują się i odmawiają pracy, za karę nie mogą karmić piersią swoich dzieci. Zapamiętają głód. Żeby dostać dodatkową kromkę chleba i szklankę soku, okłamują lekarza, że „widzą światełka” przed oczami. Nie tyją w ciąży. Noszą ubrania po poprzedniczkach. Maria Garcia Alvarez bardzo długo nie mówiła o Pena Grandę. Po raz pierwszy zdecydowała się opowiedzieć o swo­ ich doświadczeniach dopiero trzy lata temu. Wciąż wiele ją kosztuje wspominanie tego, co tam przeszła. Niewiele kobiet, które były w Pena Grandę, jest skłonnych wracać pamięcią do tych wydarzeń i opowiadać o nich publicznie. Większość relacji o pobycie w tym miejscu, które się zachowały, Consuelo Garcia del Cid Guerra zebrała w książkach Las desterradas hijas de Eva [Wygnane córki Ewy], Ruegapornosotras (Módl się za nami] i autobiograficznej opowieści La nina del rincón [Dziewczynka z kąta]. Przytacza w nich między innymi relację Dolores Benito. Dolores mieszkała w internacie Pena Grandę 119

od 1982 roku. Po raz pierwszy zaszła w ciążę, kiedy miała czternaście lat. Zgwałcił ją ojciec. To jednak było nieistotnym szczegółem dla zarządzających internatem zakonnic, bo to właśnie ojciec był jedyną osobą, z którą Dolores mogła się widywać. Kiedy dziewczyna ponownie zaszła w ciążę, będąc już podopieczną Pena Grandę, nikt nie zainteresował się, jak do tego doszło. To była jej wina. „Traktowali nas jak przestępczynie, nieustannie przypomi­ nając nam, co zrobiłyśmy, aż w końcu naprawdę zaczynałaś czuć się winna. [...] Kiedy rodziłam córkę, było potwornie; rodziłyśmy jak psy, bez znieczulenia, bez lekarza. Zszywała nas położna, którą nazywałyśmy »Skalpel«, z uwagi na łatwość, z jaką nas cięła”6. Salę porodową dziewczyny z Pena Grandę nazywają między sobą „La Dolorosa”, czyli „Bolesna”. Nikt nie mówi im, co będzie się tam działo, nikt nie przygotowuje ich do porodu. Zakonnice, które przy nim asystują, szydzą: Jak leżałaś pod gachem, też się tak darłaś?” Młode matki nie dowiadują się także niczego na temat opieki nad dzieckiem, niektóre z nich same są jeszcze dziećmi. Wśród podopiecznych internatu zdarzają się nawet jedenastolatki - wolą bawić się lalkami, niż zajmować noworodkiem. Zakonnice od samego początku naciskają, żeby dziewczyny oddały swoje dzieci do adopcji. Do internatu często przyjeżdżają młode bezdzietne małżeństwa. Wolno im wchodzić do sali, gdzie leżą nowo­ rodki, przechadzać się pomiędzy łóżeczkami. Podopieczne Pena Grandę mówią między sobą, że na drugi dzień po takiej wizycie zwykle jednego dziecka brakuje. Marię Garcię Alvarez do oddania syna przekonują dwie zakonnice. Presja jest nieustanna, nie ma od niej ucieczki. Siostry zakonne wciąż powtarzają, że jeśli odda niemowlę, wszystko się ułoży: będzie mogła wrócić do szkoły, do swojego dawnego życia. Innym

6 Consuelo Garcia del Cid Guerra, Las desterradas hijas de Eva, Granada 2012, s.is.

120

dziewczynom mówią to samo. Nawet jeśli młode kobiety de­ klarują wprost, że nie mają zamiaru oddawać dziecka, tuż po porodzie, kiedy są bezbronne i obolałe, zakonnice podtykają im do podpisania dokumenty zrzeczenia się praw rodzicielskich. - Czemu miałabym oddać dziecko? - ośmiela się zapytać jedna. - Bo to jest właśnie to, co powinnaś zrobić - odpowiada z przekonaniem zakonnica. - Jeśli chcesz być dobrą matką, to je oddasz, tak będzie lepiej. Będzie miało znacznie lepsze życie niż z tobą. Co ty w ogóle z nim zrobisz, dziewczyno? Dokąd pójdziesz? Na ulicę? Jedną z nielicznych dróg wyjścia z Pena Grandę jest mał­ żeństwo. Zakonnice uważają, że to najlepszy sposób zmycia grzechu, który ciąży na ich podopiecznych. Itziar del Santo, która mieszkała w Pena Grandę w latach siedemdziesiątych, wspominała w rozmowie z Marią Zuil, dziennikarką „El Confidencial”, że co niedzielę po mszy świętej dziewczęta wycho dziły z kościoła przez chór i ustawiały się w rządku pod ścianą Wtedy przychodzili zaproszeni przez zakonnice mężczyźni. Patrzyli. Wybierali taką, która najbardziej im pasowała. Pa­ sowała na co? Na żonę albo na służącą. Dziewczyny szeptały między sobą, że tym mężczyznom czegoś brakuje, mają jakiś defekt, który uniemożliwia im znalezienie żony w normalny sposób. Za zabranie kobiety z Pena Grandę mieli zostawiać datek na rzecz Kościoła. Datek miał wynosić około siedem­ dziesięciu tysięcy peset, czyli dwóch tysięcy euro. Jeśli zmienili zdanie, mogli oddać żonę z powrotem do internatu. Były na gwarancji, jak buty. Siostry ponoć złościły się na taką zwró­ coną dziewczynę, przenosiły ją do bardziej zagrzybionego pokoju7. Dolores Benito, rozmówczyni Consueli Garcii del Cid Guerry, wyznała jej, że w czasie, kiedy była w Pena Grandę, 7 Maria Zuil, Pena Grandę, la niaternidad de los horrores quc sobrevivió a Franco. Las nionjas nos exponlan conioganado, „El Confidenci.il” 3.06.2018, elconfidencial.com, bit.ly/44SQ3K6, dostęp: 30.07.2023.

121

dwie kobiety popełniły samobójstwo. Jedna z nich wyskoczyła z okna porodówki. Podobno dzień wcześniej urodziła syna i odebrano go jej. Inna dziewczyna rzuciła się przez barierkę ze szczytu schodów. Maria Garcia Alvarez mimo wywieranej na nią presji nie zamierza oddać dziecka do adopcji. Walczy. Udaje jej się dzięki mamie. Kiedy mama dowiaduje się, że za­ konnice naciskają na Marię, wpada w okropną złość. Stawia sprawę jasno: Maria jest jej córką, syn Marii jest jej wnukiem i nikomu nie wolno ich tknąć! Rodzice Marii podejmują stara­ nia, żeby zabrać ją z Pena Grandę. Maria od początku pobytu w internacie pisze rozpaczliwe listy do domu. Nie dostaje jednak odpowiedzi i podejrzewa, że zakonnice zatrzymują jej pocztę. Dopiero kiedy jej rodzona siostra przyjeżdża w odwie­ dziny, widzi, w jakich warunkach żyje Maria, i donosi o tym rodzicom, ci zaczynają walkę o wydostanie córki. To wcale nie jest proste. Przecież formalnie zrzekli się praw opiekuńczych. Ojciec pisze jednak do Pena Grandę, że chcieliby, żeby Maria wróciła do domu. Jej brat jest w wojsku, matka niedomaga, dobrze by było, żeby córka zaopiekowała się nią w chorobie. Odpowiedź dostaje po dwóch miesiącach. „Mam zaszczyt zawiadomić pana, że chociaż zachowanie wzmiankowanej nieletniej uległo poprawie, oceniamy, iż jest zbyt wcześnie, by zająć się jej problemem. Widzimy z kolei potrzebę dania jej lepszej formacji moralnej i społecznej”, odpisują władze internatu. Żeby odzyskać córkę, ojciec Marii będzie musiał rozpocząć sądową batalię o przywrócenie praw. Jej mama w tym czasie podejmie strajk głodowy. Maria Garcia Alvarez wyjdzie z Pena Grandę po dziewię­ ciu miesiącach „odsiadki” 21 grudnia 1972 roku. Z sześcio­ miesięcznym synem. Po powrocie do Leonu, do domu jej rodziców przyjdzie star­ szy mężczyzna, który zaofiaruje się, że może poślubić Marię, pannę z dzieckiem, i uwolnić rodzinę od hańby. Ojciec Marii pośle go do diabła. 122

Rekonkwista domu

Frankistowski reżim ma jasną wizję tego, jak ma wyglądać i zachowywać się prawdziwa Hiszpanka. Przede wszystkim powinna być „użyteczna w narodowej społeczności” i wypeł­ niać swoje „przyszłe zadania jako pani domu i matka rodziny”8. O to, żeby tak się stało, po wojnie domowej dba Żeńska Sek­ cja Falangi. Kobietom nie wolno było wstępować do „prawdzi­ wej” Falangi. To założone w 1933 roku ugrupowanie politycz­ ne jawnie deklarowało, że przemoc jest dla niego środkiem do osiągnięcia założonych celów (czyli „państwa bez urn” i bez „demokratycznej farsy”). „Gdy obrażana jest sprawiedliwość, nie ma właściwszej dialektyki niż dialektyka pięści i pistole­ tów” mówił Jose Antonio Primo de Rivera w przemówieniu w teatrze La Comedia 29 października 1933 roku. Słabe i deli­ katne kobiety, choćby chciały, nie mogły brać udziału w tych chłopięcych zabawach9. A chciały. Już w 1933 roku Justina Rodriguez de Viguri zapisała się do Falangi pod imieniem Justin. Naciskała także Pilar Primo de Rivera, siostra Jose Antonia. Wreszcie pozwolono im założyć Sekcję Żeńską, ze ściśle określonymi zadaniami. Od 1934 roku kobiety Falan­ gi miały „zajmować się aresztowanymi towarzyszami, opie­ kować się i pomagać ich rodzinom oraz rodzinom poległych, których było już wielu, zbierać pieniądze na wsparcie dla nich oraz zajmować się propagandą”10. Po wojnie, gdy falangistek było już prawie sześćdziesiąt tysięcy, kontrolę nad par­ tią przejął generał Franco. To on wyznaczył Sekcji Żeńskiej nowy cel. Była nim „rekonkwista domu” 30 maja 1939 roku

8 Kronika filmowa No-Do, Scrvicio Social de la Majer, 1.01.1965, rtve.es, bit.ly/ 43YiGOq, dostęp: 30.07.2023. 9 Angel Perez Trompcta, Laformación de la mujerespaftola en la seccióiifenicmna de F.E.i y dc las j.o.N.S: la Enciclopediapara cuniphdoras dcl Servicio Social, „Indagación. Revisla de historia y arte” 1996, nr 2; ebuah.uah.es, bit.ly/3qgF2mJ, dostęp: 3.08.2023. 10 Pilar Primo de Rivera, Recuerdos de una vida, Madrid 1983, s. 65.

123

Franco przemówił do jedenastu tysięcy członkiń zgromadzo­ nych w Medina del Campo: „Pozostaje wam odzyskanie domu, formacja kobiety i dziecka hiszpańskiego, uczynienie hiszpań­ skich kobiet zdrowymi, silnymi i niezależnymi”11. A także płodnymi. Wkrótce Sekcja Żeńska Falangi objęła zarząd nad Pomocą Społeczną (Auxilio Social), założoną podczas wojny domowej przez Mercedes Sanz-Bachiller, na wzór niemiec­ kiego Winterhilfe. Po wojnie domowej Auxilio Social stało się czymś w rodzaju żeńskiej służby wojskowej. Każda kobieta pomiędzy siedemnastym a trzydziestym piątym rokiem ży­ cia, która chciała zdobyć tytuł akademicki, pracować, dostać paszport lub prawo jazdy, musiała odbyć sześciomiesięczne szkolenie. Przez trzy miesiące uczyła się teorii, przez kolej­ ne trzy praktykowała w szpitalach, szkołach, ochronkach, domach pomocy. Zwolnione ze służby były jedynie mężat­ ki, wdowy z przynajmniej jednym dzieckiem, najstarsze sio­ stry ośmiorga rodzeństwa i zakonnice. Czego uczyły się hi­ szpańskie kobiety na obowiązkowych półrocznych kursach? Wielu rzeczy. Przechodziły formację polityczną, wzrastały w wierze katolickiej, uczyły się współżycia społecznego, za­ rządzania domowym budżetem oraz, oczywiście, sprzątania, prania, prasowania, dbania o sprzęty oraz opieki nad dziećmi. Dowiadywały się, czym usunąć plamy z mleka, kakao, kawy i herbaty. Jak rozpoznać świeżą rybę i dobrej jakości mięso. Zgłębiały tajniki cerowania, przyszywania guzików. Instru­ owano je, by porzuciły obcisłe bluzki i ołówkowe spódnice, gdyż „ubiór jest najwspanialszym przykładem rzeczy, które cywilizacja wymyśliła dla dobra naszej skromności, naszej mo­ ralności i dla ukrycia naszej lichej anatomii lub nagiej zwierzęcości”. Mówiono im, że mężczyźni służą Hiszpanii swymi „ideami, odwagą, podbojami oraz wyznaczaniem kierunku Polityki”, podczas gdy kobiety powinny „przygotowywać się u Angel Perez Trompeta, dz.cyt., s. 167.

124

do zakładania rodzin, gdzie wykuwać się będą nowe pokole­ nia’’ Musiały także wiedzieć, jak dbać o dzieci, gdyż „każde umierające dziecko to żołnierz, mistyk, robotnik, a może na­ wet mędrzec, którego traci Ojczyzna”12. Pilar Primo de Rivera podkreślała: „Spośród obowiązków wobec Ojczyzny jedy­ ną misją, jaką przypisano kobietom, jest dom. Nauczymy je dbać o dzieci, gdyż nie można pozwolić, aby tyle ich umiera­ ło z powodu braku wiedzy; dzieci są przecież sługami Boga i przyszłymi żołnierzami"13. Tak, dzieci były szczególnie waż­ ne. Hiszpańska kobieta powinna była mieć ich dużo. Pół mi­ liona ludzi zginęło przecież wskutek wojny domowej, drugie tyle opuściło kraj i udało się na emigrację. Ten brak trzeba nadrobić. Generał Franco chciałby, żeby Hiszpania jak naj­ szybciej doczekała się czterdziestu milionów obywateli, to dobre dla jej obronności i gospodarki. Hiszpanki powinny siedzieć w domu i rodzić. Byłoby zatem lepiej, gdyby nie pra­ cowały. Praca kobiet powoduje przecież ich „maskulinizację, wzrost bezrobocia wśród mężczyzn, spadek liczby małżeństw, spadek dzietności, gdy macierzyństwo zaczyna się postrzegać jako ciężar”14. Najlepiej, żeby świeżo upieczone mężatki re­ zygnowały z pracy. W Fuero de Trabajo, jednym z podstawo­ wych praw, na których opiera się dyktatura generała Franco, znajduje się zapis, iż państwo zobowiązuje się „wyzwolić ko­ bietę zamężną z warsztatu i fabryki’’15. Te, które decydują się odejść z pracy po zamążpójściu, dostają specjalną odprawę, zwaną popularnie „posagiem”. Zresztą w tej kwestii nie mają nic do powiedzenia. We frankistowskiej Hiszpanii kobietom 12 Sección Femenina de Y .Z .[ y de las \ .] .^ ._ , Enciclopedia para cuniplidoras dcl Sendcio Social, Madrid 1965, s. 311. 13 Cyt. za: Beatriz Echeverń Davila, La protección de la infancia: la cducación sanitaria de las niadres en la posgticrra espaiiola, „Historia y politica: Ideas, procesos y moviniientos sociales” 2003, nr 9. 14 Neus Roig, No llores que vas a serfeliz. El trdfico de bebes en Espana: dc la reprcsión al negocio (1938-1996), Barcelona 2008, s. 147-148. 15 Boletin Oficial de! Estado, 10.03.1938, boe.es, bit.ly/ąsfsMBB, dostęp: 3.0S.2023.

125

nie wolno samodzielnie podejmować tak poważnych decy­ zji. Muszą mieć zgodę męża. Aż do połowy lat siedemdziesiątych hiszpańskie mężatki mają obowiązek być posłuszne swoim mężom. Wymaga tego prawo. Frankistowska dyktatura przywróciła Kodeks Cywilny z 1889 roku wraz z artykułem 57, który głosi wprost: „mąż ma obowiązek chronić żonę, ona zaś być posłuszna mężowi”16. To, oczywiście, również jest dla jej dobra. Ktoś po prostu musi kierować małżeństwem, gdyż - jak tłumaczy w 1953 roku je­ den z prawników (mężczyzna) - „istnieje władza kierownicza, którą natura, Religia i Historia przypisują mężowi, w syste­ mie, który wiernie podąża za tradycją katolicką”17. To trud­ ne, niewdzięczne i odpowiedzialne zadanie po prostu spada na mężczyznę i nic nie można z tym zrobić. Dlatego to mąż decyduje, gdzie będą mieszkać. Żona ma obowiązek za nim podążyć. Dlatego żona musi poświęcić się wychowaniu dzieci, ale to mąż podejmuje najważniejsze dotyczące ich decyzje, na przykład w jakiej szkole i czego będą się uczyć. Dlatego to mąż zarządza majątkiem małżeństwa. W tym także majątkiem przedmałżeńskim żony. Nie potrzebuje jej zgody. Gdyby żona chciała sprzedać swoją ziemię, zainwestować własne pienią­ dze, podpisać umowę, pójść do pracy, założyć biznes, musi uzyskać zgodę męża. Dlatego żonie nie wolno bez męskiego upoważnienia wystę­ pować przed sądem. Jej reprezentantem prawnym jest mąż18. Historycy prawa powiedzą później, że dyktatura zrównywała pozycję prawną zamężnej kobiety z pozycją nieletniego lub osoby niezdolnej do samodzielnego życia. 16 Boletin Oficial del Estado, 24.06.1889. boe.es, bit.ly/sDGWuUs, dostęp: 3.08.2023. 17 Cyt. za: Celia Pestańa Ruiz, Evolución juridica de la mujer casada en clsistema matrimonial espańol de la epoca preconsitucional, „Revista de los Estudios JurJdicos" 2015, no 15. 18 Jedynym wyjątkiem jest obrona w procesie karnym.

126

Niepokalana. Proces

Ostatnia cudzołożnica Hiszpanii ma na imię Niepokalana. Niepokalana Benito ma dwadzieścia dwa lata. Studiuje me­ dycynę. W październiku 1976 roku autobusy do Saragossy pełne są młodych, gniewnych kobiet. Wiozą ze sobą transparenty z napisami „Ja też jestem cudzołożnicą” Będą krzyczeć pod sądem tak głośno, że Maria Gloria Labarta, adwokatka, która broni Niepokalanej, słyszy je podczas całej rozprawy, odbywa­ jącej się za zamkniętymi drzwiami, bez udziału publiczności. Maria Inmaculada (Niepokalana) Benito przyszła do jej biura rok wcześniej. Opowiedziała o swoim nieudanym mał­ żeństwie. Miała osiemnaście lat i była w ciąży, kiedy w maju 1973 roku wyszła za mąż za artystę malarza Carmelo Caneiro. Od początku, jak enigmatycznie pisały potem gazety, warun­ ki „nie wróżyły stabilności małżeńskiej”19. Mimo to doczekali się syna. W 1975 roku Inmaculada, za zgodą męża, pojechała ze wspólnym znajomym na wycieczkę na Wyspy Kanaryjskie. Kiedy wróciła, Carmelo pozwał ją o zdradę. Zażądał pięciu lat więzienia i pięćdziesięciu tysięcy peset grzywny. Maria Glo­ ria Labarta nie mogła z początku uwierzyć w to, co usłyszała. Miała wówczas dwadzieścia pięć lat, właśnie zaczynała karie­ rę adwokacką. Pamiętała ze studiów przepisy o zdradzie mał­ żeńskiej, ale była przekonana, że od dawna są martwe. Zaczęła szukać informacji. Okazało się, że w hiszpańskich więzieniach rzeczywiście siedzą cudzołożnice. Aż do połowy lat siedem­ dziesiątych zdrada małżeńska była przestępstwem. Figurowała w kodeksie karnym (artykuły 449 i 452). Przepisy mówiły, że „cudzołóstwo popełnia kobieta zamężna, która obcuje fizycz­ nie z mężczyzną, który nie jest jej mężem, a także ten, który z nią obcuje, wiedząc, że jest mężatką”. Kodeks przewidywał 19 Absuelta una presunta adultera en Zaragoza, „El Pafs" 10.10.1976, elpais.com, bit.ly/3OnZNVF, dostęp: 3.08.2023.

127

karę od sześciu miesięcy do sześciu lat więzienia, ale wyłącz­ nie na wniosek pokrzywdzonego męża. On także miał władzę zwolnienia żony z więzienia, kiedy sobie tego zażyczy. Zgod­ nie z tym samym kodeksem karnym, gdyby Carmelo przyłapał Inmaculadę w łóżku z kochankiem i zabił ich oboje, groziłaby mu jedynie kara wygnania. Podobną władzę nad życiem córek mieli wówczas ojcowie. Ojciec, który zastałby swoją niezamężną córkę (do dwudzie­ stego trzeciego roku życia i będącą na jego utrzymaniu) upra­ wiającą seks, mógł zabić ją i jej kochanka w obronie swojego honoru. Wymiar sprawiedliwości okazałby mu zrozumienie. W latach siedemdziesiątych przed hiszpańskimi sądami wciąż toczyły się procesy cudzołożnic. Zwykle chodziło w nich o zemstę. Prawo nie dopuszczało rozwodów, więc małżeństwa, którym nie wyszło, żyły w separacji. Jeśli kobieta znalazła so­ bie nowego partnera, mściwy mąż mógł oskarżyć ją o zdradę, by uzyskać opiekę nad dziećmi. Przepisy działały wyłącznie w jedną stronę. Kodeks karny nie przewidywał oskarżenia małżonka. Można to było zrobić, ale jedynie z powództwa cywilnego i tylko, kiedy zdrada narażała kobietę na skandal i publiczną utratę czci. Kilka miesięcy przed Inmaculadą z oskarżeniem o zdradę mierzyła się Maria Angeles Muńoz, trzydziestoletnia gospo­ dyni domowa z Badalony. Mąż, który ją pozwał, chciał w ten sposób odebrać jej córkę. Wprawdzie kilka lat wcześniej po­ rzucił Marię z dzieckiem, ale kiedy dowiedział się, że ma ona syna z innym mężczyzną, wniósł oskarżenie. Na ulice Barce­ lony i Madrytu wyszły wtedy tysiące kobiet z transparentami „Ja też jestem cudzołożnicą”. Marię wraz z córką ukryto przed policją (przechowali je rodzice adwokatki). Ostatecznie sprawę udało się załatwić polubownie, małżonkowie podzielili się opieką nad dzieckiem. W przypadku Inmaculady nie skończyło się na ugodzie. Ko­ bieta spotkała się ze swoim mężem przed sądem. Adwokatka 128

Maria Gloria Labarta wybrała sprawdzoną linię obrony: za­ żądała, żeby mąż udowodnił, że doszło do zdrady. Nie było to łatwe: dziesięć lat wcześniej inny sąd uniewinnił kobie­ tę, której małżonek wrócił do domu i znalazł pod łóżkiem miejscowego piekarza. Piekarz był całkowicie ubrany, sędzia orzekł więc, że nie ma dowodu na to, że doszło do obcowania płciowego. Rozprawa w Saragossie odbyła się 6 października 1976 roku, trwała trzy godziny i zakończyła się uniewinnieniem. „Było to niezwykle pozytywne doświadczenie - mówiła po wyroku Maria Inmaculada Benito. - Pomogło mi uświadomić sobie szereg problemów, o których do tej pory nie myślałam i które nie są wyłącznie feministyczne, ale mają wielkie znaczenie dla całego społeczeństwa. Czuję się teraz zobligowana do walki o zmianę prawa”20. Przepisy o cudzołóstwie znikną z hiszpań­ skiego kodeksu karnego w 1978 roku. Dłużej trzeba będzie czekać na prawo do rozwodu. Kongres przegłosuje je dopie­ ro 22 czerwca 1981 roku. Kiedy nowe przepisy wejdą w życie, przed biurami adwokackimi ustawią się kolejki. Stać w nich będą głównie kobiety, które od dawna żyją w separacji i chcą wreszcie zalegalizować swoją sytuację. W tym samym czasie młode kobiety znajdujące się pod opieką Urzędu do spraw Ochrony Kobiet wciąż przebywają zamknięte w internatach za niemoralność. Dolores, która urodziła dwójkę dzieci zgwałcona przez ojca, nadal siedzi w Pena Grandę. Consuelo Garcia del Cid Guerra powie po­ tem: „Więźniowie polityczni dostali amnestię w 1977 roku, o nas zapomniano, my dalej siedziałyśmy”. Same słały listy do premiera, żeby sobie o nich przypomniano. Urząd do spraw Ochrony Kobiet będzie działać aż do 1984 roku. Dwa lata wcześniej zakonnice opuszczą Pena 20 Habla la acusada, „El Pais", 10.10.1976, elpais.com, bit.ly/44QA\Vkj, dostęp: 3.08.2023.

129

Grandę i internat zostanie zamknięty. Dziś jego budynek stoi pusty i zdewastowany. W 1977 roku premier Adolfo Suarez rozwiązał Sekcję Żeń­ ską Falangi. Wezwał do siebie jej przewodniczącą, Pilar Primo de Riverę, i powiedział jej po prostu: - Dziękuję ci, Pilar.

Maria Garda. Dom

W 1983 roku syn Marii ma już jedenaście lat. Wychowuje go samodzielnie, z pomocą rodziców. Matka bardzo ją wspiera. Nigdy nie nalega, żeby sobie kogoś znalazła, żeby szybciutko wyszła za mąż. Zawsze mówi: „Dziecko jest twoje, Mario, ty jesteś za nie odpowiedzialna”. Powtarza: „Idź, ucz się, studiuj, znajdź pracę" I jeszcze: „Pomogę ci". Nie jest łatwo być samotną matką w Hiszpanii - nawet gdy umiera generał Franco i kraj wkracza na drogę demo­ kratycznych przemian, nawet gdy ma już nową konstytucję, a do władzy dochodzą socjaliści. Samotna matka wciąż nie może otrzymać libro defamilia, książeczki, gdzie wpisuje się najważniejsze wydarzenia w życiu członków rodziny. Według urzędników Mana i jej syn nie tworzą rodziny. To, co im się przytrafiło, to „okoliczność osobista” Mogą dostać tylko libro de filiación, książeczkę poświadczającą, że są spokrewnieni. - Byłyśmy pozbawione wszelkich praw - wspomina Maria. Nasze dzieci nie mogły zostać policjantami, nie mogły zrobić kariery w wojsku ani wstąpić do zakonu czy seminarium. Ka­ rano je za nasz „grzech”. Kiedy w 1983 roku wreszcie zmienia się kodeks cywilny, Maria zabiera syna do Madrytu. Jest pierwszą w kraju samotną matką, która odbiera swoją libro de familia. Jeszcze w tym samym roku namawia trzy inne kobiety z oko­ lic Leonu, żeby razem założyły stowarzyszenie, które będzie walczyć o ich prawa. Mają budżet w wysokości tysiąca peset. 130

Na patronkę wybierają Isadorę Duncan, genialną tancerkę i matkę trójki pozamałżeńskich dzieci. Obmyślają pierwszy plakat i hasło: „Być matką to nie wstyd, to prawo. Nie daj się stłamsićl”. Chcą uczyć kobiety samowystarczalności. Pierwszym adresem stowarzyszenia jest dom rodziców Marii. Maria: - W latach osiemdziesiątych wciąż wierzono, że dla samot­ nej matki jedynym wyjściem jest szybkie zamążpójście. Wpy­ chano nas w małżeństwo: byle jak, z byle kim, byle szybko, żeby tylko zmazać wstyd i żeby ktoś się nami „zaopiekował”. Tymczasem pierwsze studia nad przemocą w rodzinie, które zrobiono w Hiszpanii, pokazały, że kobiety, które wychodzą za mąż „z bagażem” w postaci dziecka, są najczęstszymi ofia­ rami przemocy. Dlatego zawsze uświadamiałyśmy samotnym matkom, że jeśli zechcą, mogą być samowystarczalne. Że so­ bie poradzą, a partner, mąż, mężczyzna to opcja. Że mogą wejść w związek na równych prawach, ale nie potrzebują ni­ kogo poza sobą, żeby utrzymać swoje dzieci. Kiedy wieść o powołaniu stowarzyszenia samotnych matek się rozchodzi, do domu Marii zaczyna przychodzić mnóstwo listów. Piszą je mężczyźni. Szukają żon. Niektórzy po prostu przyjeżdżają i pukają. - Pamiętam, że jedna z koleżanek otworzyła kiedyś drzwi opowiada Maria. - W progu stał facet, który na jej widok na jednym wydechu powiedział: „Jestem przedstawicielem medycznym, poinformowano mnie, że jesteś samotną matką, a ja planuję się ożenić. Czy chciałabyś za mnie wyjść?” Odpo­ wiedziała mu: „Nie, synku, w tej chwili nie”, i zamknęła drzwi. W 1989 roku stowarzyszenie imienia Isadory Duncan uru­ chamia pierwsze w Hiszpanii świeckie mieszkanie interwen­ cyjne dla matki z dzieckiem. Wcześniej monopol na podobne inicjatywy miał Kościół, domami dla kobiet w potrzebie za­ rządzały wyłącznie zakonnice. 131

Mieszkanie interwencyjne, które w Leonie zakłada Maria Garcia Alvarez, mieści się początkowo w domu jej rodziców. Matka Marii przyjmuje kobiety z całego kraju, wiele z nich własne rodziny wyrzuciły za drzwi. Teraz mogą stanąć na nogi, nauczyć się szukać pracy, usamodzielnić się. Stowarzysze­ nie kładzie największy nacisk na naukę samowystarczalności i niezależności. Zaczyna się od małych kroczków: jak wy­ szukiwać promocje w sklepach, jak kupować w dobrej cenie, jak uszczelnić okna i wymienić rolety, żeby zaoszczędzić na ogrzewaniu, jak gospodarować budżetem domowym. Z cza­ sem młode kobiety nabierają wiedzy o tym, jak stworzyć ciepły, dobrze ogrzany, godny dom, w którym ich dzieci będą miały dobre warunki do nauki. Dla Marii ważną kwestią jest też wizerunek samotnych matek w społeczeństwie. - My zawsze byłyśmy nikim - mówi. - Wszyscy przypi­ nali nam łatki: młode, głupie, niewykształcone analfabetki z marginesu, które ktoś zostawił z brzuchem. Dla pracowniczek socjalnych byłyśmy patologią. Nawet kiedy przychodziły do naszego mieszkania interwencyjnego, z miejsca pytały mieszkających tam kobiet, czy zamierzają oddać dzieci do adopcji. Zgłaszałam je za takie komentarze. One po prostu nie potrafiły sobie wyobrazić, że młode kobiety mogłyby samodzielnie poradzić sobie z wychowaniem dziecka, za­ pewnieniem przyszłości rodzinie. Zresztą my nie interesowa­ łyśmy ani polityków, ani feministek. Kobiety, które w latach osiemdziesiątych walczyły o prawo do rozwodu, do aborcji, do równego traktowania, odcinały się od nas. „Nie, nie — mówiły - my miałyśmy mężów”. Tak jakby to był wstyd nie mieć męża! Nawet teraz, kiedy hiszpański parlament debatuje o prawach rodzin, w których tylko jedno z rodziców wycho­ wuje dziecko, znów spycha się nas na margines. Więcej siły przebicia mają „matki z wyboru”, te, które zachodzą w ciążę poprzez banki nasienia. 132

Maria bardzo nie lubi określenia: „matka z wyboru’’ Czuje, że tamte kobiety za wszelką cenę chcą podkreślić, że wiedziały, co robią, zachodząc w ciążę, podczas gdy samotnym mat­ kom, takim jak ona, ciąża kłopotliwie i nieodpowiedzialnie się przytrafiła. — Myślisz, że wiele zmieniło się w Hiszpanii od czasów Pena Grandę? - pyta mnie Maria. - Nie aż tak dużo, jak ci się wydaje. Samotne matki wciąż wymykają się wyob­ rażeniu, jakie nasze społeczeństwo ma o rodzinie. Dlatego nadal odbiera się nam dzieci, karze nas, dyskryminuje, zo­ stawia dla nas najgorsze prace, wpycha w biedę. W tym kraju mamy już małżeństwa homoseksualne, mamy prawo o kon­ kubinacie, ale samotne matki nadal uznawane są za gorsze, nieodpowiedzialne, niezdolne do zapewnienia dziecku wy­ chowania i przyszłości. Ja jestem już stara. Miałam chłopa­ ków, narzeczonych, partnerów. Ale dziecko, mój syn, to był zawsze mój obowiązek. Moja odpowiedzialność. Nie chciałam żeby mój partner utrzymywał mojego syna. Czemu miałby to robić? Zawsze chciałam, żeby dla mojego dziecka było jasne: osobą, która go wychowuje, która jest za niego odpowiedzial­ na, jestem ja. Stowarzyszenie założone przez Marię Garcię Alvarez jest dziś jednostka konsultacyjną Rady Gospodarczej i Społecznej o K g . Nazywa się Fundación de Familias Monoparentales Isadora Duncan. Trudno przetłumaczyć jego nazwę, żeby nie zgubić sensu wyrażenia „familias monoparentales" - ozna­ cza ono rodziny, w których - z różnych przyczyn - rodzic jest tylko jeden. W 2019 roku w Hiszpanii było milion dzie­ więćset tysięcy takich rodzin, to dziesięć procent wszystkich gospodarstw domowych. Tylko w 2018 roku dzieci urodzi­ ło ponad czterdzieści tysięcy kobiet niebędących w stałym związku21. Maria wciąż śni koszmary o Pena Grandę. Nie lubi 21 Lasfamilias monoparentales en Espaiia, Instituto de las Mujcres, Madrid 2021.

133

opowiadać o tym miejscu. Nie tylko dlatego, że to bolesne wspomnienia. - Społeczeństwo lubi myśleć, że przemoc wobec samotnych matek i ich dzieci to właśnie takie miejsca: zamknięte zakłady, straszne internaty, miejsca na uboczu, oddzielone murem i kratami - mówi. - Wołałabym, żeby ludzie zrozumieli, że ta przemoc jest wśród nich. W ich domach, na ich ulicach. Ze to oni są jej źródłem. Pena Grandę to tylko skutek.

5

Ziemia nie pamięta

Maria Jose. Skrzynka po konserwach

Siostra jest bardzo obecna w życiu Marii Jose Picó. Zawsze była. Maria Jose wiedziała o jej istnieniu, odkąd zyskała świa­ domość własnego. Mama opowiadała, że siostra i Maria Jose były razem w jej brzuchu, że razem rosły i razem się urodziły, i że to Maria Jose miała szczęście przeżyć. Żyć. Tymczasem siostra była na cmentarzu, w ziemi. Malutką Marię Jose kosz­ towało bardzo wiele bólu i niepokoju myślenie o siostrze le­ żącej w ziemi. Samotnej. Zakopanej. Strasznie było sobie coś takiego wyobrażać. Jako dziecko Maria Jose czuła się winna, że to jej udało się przeżyć, spać w ciepłym łóżku, przytulać się do mamy. To dlatego teraz tak mocno czuje, że powinna odnaleźć siostrę, opowiedzieć jej, kim jest i co je spotkało. Musi to zrobić. Potrzebuje tego. Cała rodzina zawsze miała wątpliwości. W 1962 roku, kie­ dy Francisca Picó, żona Antonia i matka bliźniaczek, rodziła w szpitalu w Alicante, wydarzyło się kilka rzeczy, które niepo­ koją ich nawet po latach. Rodzina pochodziła z Elche, ale gine­ kolog kazał im jechać na poród do Alicante. Czemu? Na wszel­ ki wypadek, bo ciąża była mnoga. Francisca urodziła niedługo po przyjeździe do szpitala, była w siódmym miesiącu ciąży. Po­ ród był łatwy i szybki. Widziała obie dziewczynki; były śliczne i głośno płakały. Zabrano je do inkubatorów.

135

Następne, co Francisca pamiętała, to to, że obudziła się w innym, nieznanym pomieszczeniu. Była sama: bez męża, bez dzieci. Zrozumiała, że musiano uśpić ją po porodzie, chociaż nie wiedziała dlaczego. W ciągu dnia dwukrotnie przyniesiono jej dziewczynki do karmienia. Drugiej nocy po porodzie do pokoju zapukała zakonnica. - Jedna z dziewczynek jest chora. Bardzo się skarży - po­ wiedziała i wyszła. Francisca została sama. Cztery godziny później zakonnica wróciła. - Jedna dziewczynka zmarła. Druga jest bardzo czerwona oznajmiła i opuściła salę, zamknęła za sobą drzwi. Francisca ponownie była sama. Rano do szpitala przyszli jej mama i mąż Antonio. Lekarz albo po prostu mężczyzna w białym kitlu - zaczepił go na korytarzu. - Proszę szybko przynieść coś, w czym będzie można po­ chować dziecko - zarządził. - Nie musi to być trumienka, może być zwykła skrzynka. Tylko szybciutko! Antonio wybiegł na miasto. Znalazł sklep kolonialny, kupił skrzynkę po konserwach, drewnianą, z wiekiem. Przyniósł ją do szpitala. Kilka godzin później ktoś wręczył mu skrzynkę z powrotem. Była zabita gwoździami. Powiedziano mu, że we­ wnątrz jest ciałko dziecka. Antonio chciał zabrać skrzyneczkę do Elche, pochować ją w rodzinnym grobie, ale personel szpi­ tala oznajmił, że to niemożliwe. Dziecko zostanie pochowane w Alicante, w zbiorowej mogile, i proszę się pośpieszyć, bo niedługo zamykają cmentarz, grabarz czeka już tylko na pana. Jeszcze jedno: pod żadnym pozorem nie wolno panu otwierać skrzynki. Antonio złapał taksówkę. Jechał na cmentarz, trzymając skrzyneczkę na kolanach. Grabarz już na niego czekał. Poszli do dużego grobu o wymiarach mniej więcej dwa metry na 136

dwa. Antonio zapamiętał, że mogiła była już zapełniona, zo­ stało miejsce tylko na jego skrzyneczkę. Złożyli ją w samym rogu, tuż przy powierzchni. Grabarz rzucił na nią ledwie dwie łopaty ziemi. Francisca, żona Antonia, została w szpitalu z drugą córką. Karmiła ją piersią. Źle się czuła. Od porodu minęło już kilka dni, ale była bardzo słaba. Mdlała. Miała halucynacje. Zwidywało jej się, że z okrągłej lampy na suficie ktoś uporczywie się w nią wpatruje. Później będzie podejrzewać, że w szpitalu podawano jej jakieś leki, żeby łatwiej to wszystko zniosła. Kiedy zapyta zakonnicę, co się stało tej feralnej nocy, usły­ szy tylko: - Twoja córka umarła zmarznięta na kosteczkę. Nic więcej. Francisca wyszła ze szpitala z Marią Jose po dziewięciu dniach. Mąż zabrał ją na cmentarz, w to samo miejsce, gdzie teraz po pięćdziesięciu latach, z dorosłą już córką czekał na rozpoczęcie ekshumacji. Nigdy nie wybaczył sobie, że nie zlekceważył zakazu i nie zajrzał do skrzynki po konserwach.

Instytut Toksykologii. Raport

W latach 2011-2017 w Hiszpanii na wniosek sądu i prokuratury dokonano stu dwudziestu ekshumacji dziecięcych grobów. W stu siedemnastu udało się odnaleźć szczątki kostne. Były drobne, kruchutkie. Niektóre rozsypały się i na zdjęciach wy­ glądają bardziej jak trociny niż kości. Badała je ekipa Narodowego Instytutu Toksykologii i Me­ dycyny Sądowej (Instituto Nacional de Toxicologia y Ciencias Forenses, HK j p r ) pod kierunkiem biologa Antonia Alonso. Alonso specjalizuje się w genetyce śledczej. Pracował podczas identyfikacji ofiar zamachów w madryckim metrze, nad ciała­ mi represjonowanych w wojnie domowej i przy poszukiwaniu szczątków Cervantesa. Teraz wziął do laboratorium maleńkie 137

kosteczki, żeby wyciągnąć z nich f K k . Praca była trudna: dzieci zmarłe przy porodzie, bez chrztu, grzebało się w ziemi, we wspólnych, anonimowych mogiłach. Materiał, który udało się uzyskać podczas ekshumacji, zwykle był w fatalnym stanie. Ekipie Alonso udało się ustalić profil genetyczny tylko siedemdziesięciorga ośmiorga dzieci. W siedemdziesięciu jeden przypadkach naukowcy byli w stanie powiedzieć ze stuprocen­ tową pewnością: ich f K k jest zgodne z f K k uczestniczących w śledztwie rodziców. Tych dzieci na pewno nie ukradziono. Umarły. Leżały w grobach. Tam, gdzie kości nie było, ekipa znalazła meszek płodowy, opatrunki chirurgiczne, zaciski na pępowinę, nierozcięte szpi­ talne bransoletki identyfikacyjne i ślady działalności insektów, uczestniczących w rozkładzie ciała. Podobne badania przeprowadzono w Kraju Basków. W 2012 roku prokuratura z Guipuzcoa poprosiła ekipę z HK j p r o zba­ danie kilkunastu pochówków niemowląt. W prasie wrzało: groby były puste. Badacze z HK j p r , Amparo Jimenez i Teresa Cabellos, przedstawili wówczas raport z szesnastu ekshuma­ cji. Szczątki, które wydobyli, były w bardzo różnym stanie, i to niezależnie od daty pochówku. Ciało jednego noworod­ ka, pochowanego w 1972 roku, uległo częściowej mumifikacji. Drugiego - zmarłego w tym samym roku - niemal całkiem się rozłożyło. Gołym okiem nie można było wskazać w tru­ mience żadnych szczątków kostnych. Zostały jednak ślady mikroskopowe. W 2017 roku HK j p r opublikował raport, którego autorzy oznajmiali, że nie znaleźli żadnych dowodów na proceder kradzieży dzieci. We wrześniu 2018 roku Antonio Alonso zapewniał na łamach „El Pais”: „Nie znamy żadnego przypad­ ku, w którym dałoby się potwierdzić kradzież dziecka. Za to widzieliśmy przypadki, kiedy to, co powiedziano rodzicom: że dziecko zmarło, okazywało się prawdą”. Wtórował mu dy­ rektor Instytutu Medycyny Prawnej z Murcji Rafael Banón: 138

„Wierzę, że nie było w Hiszpanii systematycznych kradzieży noworodków, a jedynie problem nielegalnych adopcji”. „Wiele adoptowanych dzieci, które szukają biologicznych rodziców, zostało porzuconych w sierocińcach. Nie mówimy, że nie było żadnego przypadku kradzieży, ale przypadki, z którymi dotąd się spotkaliśmy, są inne” dodawał Alonso*. W 2012 roku głos zabrał Francisco Etxeberria, jeden z najsłynniejszych hiszpań­ skich lekarzy sądowych, zasłużony w poszukiwaniu ciał ofiar frankistowskich represji. Sprawę kradzieży noworodków na­ zwał „zbiorową psychozą” Etxeberria wystąpił 11 maja 2012 roku w parlamencie bas­ kijskim. - Podtrzymuję, że w procesach adopcyjnych występują nieprawidłowości, gdyż odbywały się sprzedaż i kupno dzie­ ci - przyznał. - Były kobiety, które sprzedały dzieci; były kobiety, które nie mogły zająć się swoimi dziećmi i został} oszukane, i byli ludzie, którzy dzieci kupili. Co do tego mamy pewność i wiemy, że działo się w naszych czasach. Teraz: czy w czasie frankizmu kradziono dzieci? Nie zdołaliśmy tego dotąd udowodnić. Według niego, nawet w przypadku jednego z najstrasz­ niejszych frankistowskich więzień kobiecych, znajdującego się w Kraju Basków Saturraran, nie udało się bezdyskusyj­ nie dowieść żadnej kradzieży dziecka: owszem, dzieci, które skończyły trzy lata, zabierano z więzień i oddawano rodzinom albo do placówek opiekuńczych, skąd trafiały do adopcji. Jego zdaniem nie dowiedziono jednak, że je kradziono - choćby bezpośrednio z więzień, z rąk bezbronnych więźniarek. Póź­ niejsze przypadki, do których miałoby dochodzić w szpitalach i na porodówkach, budziły w nim jeszcze większe wątpliwości. Uważał, że nie zostały udowodnione. 1 Manuel Anscde, El analisis dcl ` a ^ de 81 casos descarta quc fueran bebes robados, „El Pais” 20.10.2018, elpais.com, bit.ly/sOJAPSs, dostęp: 3.08.2023.

139

- Nie było kradzieży - podkreślał. - Nie ma absolutnie żadnego potwierdzonego przypadku, z niezbitymi dowodami, które uzyskano by na drodze sądowej. Podczas swojego wystąpienia Etxeberria tłumaczył, z ja­ kiego powodu w dokumentach szpitalnych mogą pojawić się różne przyczyny śmierci dziecka. Podał przykład zaczerpnię­ ty z baskijskich gazet: w akcie zgonu wpisano, że niemowlę zmarło z powodu wodogłowia, w dokumentach cmentarnych podano zapalenie opon mózgowych, a matce powiedziano, że dziecku zatrzymało się krążenie. - W dokumencie należy podać bezpośrednią przyczynę śmierci oraz przyczynę główną - wyjaśniał Etxeberria. 1 w tym konkretnym przypadku rozumiemy, że dziewczynka miała zapalenie opon mózgowych, które spowodowało wo­ dogłowie, w którego wyniku doszło do zatrzymania krążenia. Jaka była bezpośrednia przyczyna zgonu? Wodogłowie. Jaka była przyczyna główna? Zapalenie opon mózgowych. Największe oczekiwania budziła, oczywiście, kwestia pu­ stych trumien. Etxeberria osobiście nie uczestniczył w żadnej z omawianych ekshumacji. Uważał jednak, że w rzeczywi­ stości trumny nie były puste. „Nieodnalezienie szczątków ludzkich to nie to samo, co stwierdzenie, że trumna była pusta” - przekonywał. Tłumaczył, że czasem kości nie ma, gdyż w międzyczasie przekopano mogiłę i przeniesiono je do cmentarnego ossuarium. Opisał także ekshumację z września 2011 roku. W otwartej wówczas mogile także „nie odnaleziono szczątków ludzkich”. Znaleziono jednak włosy płodowe, zacisk pępowinowy oraz szczątki poczwarek. Etxeberria wyjaśnił, że podczas ekshumacji wokół ciał często znajduje się pozosta­ łości po poczwarkach owadów, uczestniczących w procesach gnilnych. Samych owadów już dawno nie ma, ale oskórek larw, wykonany z chityny, opiera się rozkładowi i pozostaje. Przypomina wyschły ryż.

140

- I jeśli tam jest, to znaczy, że wewnątrz było coś, co uleg­ ło rozkładowi, gniciu - twierdził. - Należę do tych, którzy uważają, że nie jest niemożliwe wystąpienie całkowitego roz­ kładu ciała, w tym przypadku niemowlęcego, zwłaszcza jeśli mówimy o porodach przedwczesnych. Dlaczego? Gdyż poziom zwapnienia kości nawet u płodu donoszonego jest wystarcza­ jąco niski. Dodał, że nawet podczas ekshumacji szczątków osób do­ rosłych sprzed siedemdziesięciu lat zdarza się, że jedyne, co udaje się znaleźć, to cień sylwetki zarysowany w ziemi. - To nie jest niemożliwe, szczególnie w Kraju Basków, gdzie zmiany klimatyczne, a przede wszystkim termiczne i wilgot­ ność mogą spowodować, że ciało ulegnie dekompozycji - po­ wtórzył. Jego zdaniem to, co pozostaje, czasem może przypominać taki właśnie cień w ziemi, drobne granulki, bryłki, popiół lut proch. - Jeśli okaże się, że się pomyliłem i rzeczywiście w wyniku śledztwa poczynione zostaną inne ustalenia, będzie to dla mnie, mówię to ze smutkiem, największy zawód, jaki sprawiła mi medycyna, której reprezentantem się czuję - zakończył. Handel ludźmi poprzez kradzież osób bezbronnych wydaje mi się najpoważniejszą zbrodnią, jaka mogłaby się pojawić w naszym społeczeństwie. Dziesięć lat później, kiedy kończyłam pracę nad książką, zapytałam go, czy wydarzyło się coś, co sprawiło, że zmienił zdanie na temat kradzieży noworodków. „Nie ma żadnych nowych wiarygodnych danych” opowiedział. Stowarzyszenia zrzeszające ofiary kradzieży noworodków, których w Hiszpanii jest koło trzydziestu, okrzyknęły Etxeberrię i autorów raportu Instytutu Toksykologii „negacjonistami”

141

Maria Jose. Ślad siostry

O bebes robados Maria Jose Pico dowiedziała się, jak wszyscy, z telewizji. Przypomniała sobie, co ojciec opowiadał o zabi­ tej gwoździami skrzynce. Poszła do szpitala, urzędu oraz na cmentarz i zażądała informacji. W szpitalu powiedziano jej, że w archiwum nie ma żadnych dokumentów, które potwierdzałyby, że jej matka Francisca Robles Alacid była pacjentką placówki. Nie pozostał nawet ślad dokumentacji medycznej, po porodzie, po pobycie bliź­ niaczek w inkubatorach. Nic. Szpital twierdził, że zostały zniszczone podczas powodzi. Urzędnicy z Registro Civil także nie potrafili znaleźć żadnego dokumentu, który po­ świadczałby, że siostra Marii Jose kiedykolwiek istniała. Nie było aktu urodzenia, zaświadczenia o poronieniu ani aktu zgonu. Marii Jose udało się znaleźć tylko swój akt urodzenia i dokument, według którego przyszła na świat w szpitalu w Alicante. O siostrze bliźniaczce nie było tam ani słowa. - W urzędzie powinno być zaświadczenie o poronieniu mo­ jej siostry, ale go nie ma - relacjonuje Maria Jose. - Niestety, wszystkie dokumenty tego typu sprzed 1978 roku... zapodziały się. Nie ma ich. Zostały przypadkowo zagubione podczas przeprowadzki z jednego budynku do drugiego. Ślad po siostrze został wyłącznie w dokumentacji cmen­ tarza w Alicante. Marii Jose udało się tam odnaleźć licencję na pochówek „płodu poporonnego” jej matki. Wypełniono ją jednak nieprawidłowo. W miejscu, gdzie powinno się znaleźć nazwisko lekarza, widniał podpis jej ojca. - W żadnym z ocalałych dokumentów nie ma więc nawet cienia informacji, kto zajmował się moją matką, kto przyjął poród, kto opiekował się noworodkami, nic - dodaje. Prokurator przydzielony do jej sprawy wystąpił o zgodę na przeprowadzenie ekshumacji. 31 stycznia 2012 roku dzienni­ karze ustawili się na skraju zbiorowej mogiły na cmentarzu w Alicante. 142

Wśród obserwatorów była Esther López Barceló, deputo­ wana do Kortezów, lokalnego parlamentu Walenckiego Regio­ nu Autonomicznego, i archeolożka. Zobaczyła pracowników cmentarza, przymierzających się do rozkopania grobu łopa­ tami i motykami. Nie było z nimi żadnego archeologa, nikogo, kto czuwałby nad prawidłowym przebiegiem prac. Podbiegła do prokuratora. „Proszę pana, niech pan to natychmiast prze­ rwie, przecież oni zaraz zniszczą dowody w sprawie o nielegal­ ne zatrzymanie dziecka” - powiedziała. Wszystko wskazywało na to, że nikt z obecnych nie zna zasad postępowania w przy­ padku ekshumacji zbiorowego grobu. Esther López opowia­ dała później autorom filmu La caja vacia [Pusta skrzynka], że prokurator wyznał jej, że to jego pierwsza taka sprawa. Maria Jose Pico nalegała jednak na kontynuowanie prac. Bała się, że jeśli nie dojdzie do ekshumacji, uzyskanie zgody na kolejną będzie bardzo trudne. „Esther, bardzo cię proszę, jeśli to sic nie stanie dzisiaj, to nie stanie się nigdy” - przekonywała. Wtć rował jej prokurator. „Rozwiąż to, są kamery, będzie skandal, ekshumuj to dziecko”2. Na telewizyjnych relacjach z ekshu­ macji widać robotników cmentarnych rozkopujących mogiłę oraz pracującą wraz z nimi młodą kobietę. Jej ubiór wydaje się nieodpowiedni do pracy przy ekshumacji. Kobieta ma na sobie długi czarny płaszcz i fioletowy beret. Kuca w wykopie, osobiście zbiera małe, pożółkłe kosteczki. López zapamiętała, że w pewnym momencie w ziemi poja­ wiły się ślady po drewnianej skrzynce. Zaraz potem znaleźli gwoździe - duże, grube i prymitywne. W pobliżu nie było jednak żadnych szczątków kostnych. Pogłębiali wykop. Szukali kości, zakładając, że mogą trafić na szczątki siostry Marii Jose lub dziecka pochowanego wcześniej. Dużo poniżej poziomu skrzynki rzeczywiście natrafili na kompletny szkielet dzie­ cięcy. Zebrali kości, zabezpieczyli je i przekazali lekarzowi 2 Cytat za: La caja vacia, film dokumentalny, rez. Javier Falcó, 2022.

143

sądowemu do analizy. Esther López Barceló sama wypełniła protokół prac archeologicznych. - Prokurator zapewniał nas, że jeśli wyniki badań porów­ nawczych f K k będą negatywne, to będzie to dowód, że siostra została uprowadzona - mówi Maria Jose Picó. - Mieliśmy wielkie nadzieje. Spodziewali się, że badania f K k potwierdzą lub wykluczą, że siostra Marii Jose rzeczywiście została pochowana w drew­ nianej skrzynce na cmentarzu w Alicante i że jeśli wynik będzie negatywny, rozpocznie się śledztwo z prawdziwego zdarzenia. Na wyniki czekali rok. Były negatywne. Kości znalezione w wykopie nie należały do bliźniaczki Marii Jose. Decyzja prokuratury była jednak zaskakująca. Śledczy uznali, że wyniki ekshumacji nie są ani wiarygodne, ani jedno­ znaczne. Nie można na nich oprzeć śledztwa. Maria Jose: - Powiedzieli nam, że zarząd cmentarza przedstawił mapy, z których wynikało, że była jeszcze inna zbiorowa mogiła. Że mój ojciec błędnie zapamiętał miejsce pochówku. I że ko­ paliśmy w złym miejscu. 13 maja 2013 roku odbyła się kolejna ekshumacja. Tym ra­ zem nie zaproszono na nią prasy. Obecna była tylko rodzina, prokurator i ekipa poszukiwawcza. Otwarto inną zbiorową mogiłę. Maria Jose zapamiętała, że prace prowadzono bardzo starannie i drobiazgowo: trwały dziewięć dni, od szóstej rano do drugiej po południu i prowadzono je z listą pochówków, dostarczoną przez cmentarz. Zapamiętała też, że w mogile nie było wcale tyle ciał, ile się spodziewano. Nie było żadnej skrzynki ani śladu po niej w ziemi. Wkrótce po drugiej ekshumacji prokuratura umorzyła postępowanie. W uzasadnieniu napisano, że powodem jest między innymi brak świadków - nie żył już żaden z dawnych grabarzy. 144

Antonio Pico zmarł pięć miesięcy po drugiej ekshumacji. Maria Jose: - To trwa już tak długo, a my cały czas tym żyjemy. Moja mama mówi mi czasem, żebym już to zostawiła, żebym prze­ stała szukać. „Nie widzisz, że oni z nas drwią? Nigdy nie po­ zwolą, żeby to ujrzało światło dzienne”. Maria Jose przestała opowiadać mamie o tym, że znów coś nie wyszło, że ponownie odmówiono jej jakiegoś dokumen­ tu. Teraz przynosi jej tylko dobre wiadomości. Chce, żeby mama nie straciła nadziei, że jeszcze kiedyś zobaczy drugą córkę. Zawsze kiedy ją odwiedza, mówi, że są już blisko i że na pewno ją znajdą.

Gema. Całusek na pożegnanie

Vicenta ubrała dziewczynkę w szydełkową sukieneczkę z bia­ łej wełny. Zrobiła ją własnoręcznie. Przy szyjce miała wyhaf­ towane kwiatuszki. Kiedy trzydzieści dwa lata później eks­ humowano ciałko, rozpoznała ją natychmiast. Sukieneczka zachowała się w całości. Ekshumacja na cmentarzu w Alicante odbyła się w 2014 roku, trwała dwadzieścia pięć dni. Ostatniego dnia pojawiła się trumienka, a w niej szczątki dziecka w białym, szydełko­ wym ubranku z kwiatuszkami pod szyją. Prokuratura zleciła Instytutowi Toksykologii przeprowadzenie badań f K k . Wynik był negatywny. Pochowany noworodek nie był Raąuelą, córką Vicenty, siostrą bliźniaczką Gemy Armero. Gema długo nie opowiadała tej historii prasie. Obawiała się, że rozgłos może przeszkodzić w policyjnym dochodzeniu. Wierzyła, że prokuratura szybko wyjaśni sprawę. W przeci­ wieństwie do innych przypadków kradzieży dzieci ten wy­ dawał się jej ewidentny i prosty do przeprowadzenia: było ciałko, były badania f K k , żyli ginekolodzy, którzy pracowali w szpitalu, położna i pediatra, który podpisał akt zgonu. Mimo 145

to władze już dwukrotnie próbowały zamknąć sprawę, sąd zwolnił obu lekarzy, bo nie udało się potwierdzić ich udzia­ łu w zniknięciu Raquel. W 2015 roku postępowanie zostało zawieszone. - Wtedy zbuntowałam się przeciwko sprawiedliwości mówi Gema. - Poszukałam dobrego adwokata i tylko dzięki niemu powolutku posuwamy się do przodu. Gema i Raquel urodziły się 5 maja 1982 roku w Alicante, w prywatnej klinice Vista Hermesa. Ich matkę Vicentę uśpiono na czas porodu. Kiedy się obudziła, powiedziano jej, że ma dwie prześliczne dziewczynki, identyczne. Zaraz potem znów zasnęła. Przeniesiono ją do sali poporodowej, a córki - do inkubatorów. - Ważyłyśmy po dwa tysiące sześćset gramów, dobra waga jak na bliźnięta - opowiada Gema. - Mama zobaczyła nas dopiero następnego dnia. Była dziwnie słaba i nie rozumia­ ła dlaczego. Podejrzewamy, że czymś ją otumaniali. Mama urodziła wcześniej dwóch synów, moich braci, i żaden z po­ rodów tak bardzo jej nie wyczerpał. Mimo zmęczenia Vicenta nalegała, że chce wreszcie zoba­ czyć córki, i zakonnica, która pracowała w klinice, zawiozła ją na wózku inwalidzkim do sali, gdzie leżały niemowlęta. Zatrzymała wózek w progu. „Widzisz ten inkubator? - Wska­ zała odległy kąt sali. - Tam leży jedna dziewczynka. A widzisz tamten? Tam leży druga”. -Mama widziała nas tylko z daleka, z wózka - mówi Gema. - Wróciła do łóżka. Wkrótce potem zajrzał do niej lekarz i powiedział, że jedna z dziewczynek, moja siostra, czuje się coraz gorzej. Że tutaj nie potrafią jej pomóc i trze­ ba będzie przewieźć ją do większego szpitala, do Madrytu, inaczej umrze. 6 maja wieczorem do sali, gdzie leżała Vicenta, przyszło dwóch mężczyzn. Powiedzieli, że są pielęgniarzami, że zabiorą Raquel do Madrytu. Przynieśli dziewczynkę ze sobą. „Daj jej 146

całuska na pożegnanie, bo możesz już jej nie zobaczyć” - po­ wiedział jeden. Vicencie wydało się dziwne, że ci pielęgniarze nie noszą odpowiednich strojów, ale była zbyt słaba, rozkojarzona i przerażona tym, że jej córka może umrzeć, żeby się nad tym zastanawiać. Dała Raquel buziaka. Mężczyźni zabrali dziecko i wyszli. Jeszcze tego samego dnia Vicenta została wypisana ze szpi­ tala. Wyszła do domu z małą Gemą. - Mieliśmy wtedy ciocię, która mieszkała w Madrycie opowiada dalej Gema. - Miała takie samo nazwisko jak my. Ktoś musiał znaleźć jej numer telefonu w książce telefonicznej, bo o dziewiątej rano dostała telefon. Powiedziano jej, że mają dziecko o nazwisku Armero, ale nie potrafią mu już pomóc, więc żeby ktoś przyjechał odebrać je ze szpitala, bo umiera. Ciocia nawet nie wiedziała, że moja mama już urodziła, nie było czasu jej zawiadomić. Zadzwoniła zaraz do mojej mamy. „Vicenta, urodziłaś? - zapytała. - Dzwonią, że wasza dziew­ czynka umiera”. Ojciec natychmiast zwolnił się z pracy, wsiadł w samochód i pojechał do Madrytu, czterysta pięćdziesiąt kilometrów. W ogóle nie znał miasta. Pojechał po ciocię i ona pokierowała go do szpitala. Dlatego nie wiemy, co to był za szpital. Tata tego nie zapamiętał, ciocia już od dawna nie żyje. Kazano mu zejść do podziemi. - Wiem, że to wszystko brzmi jak z filmu - mówi z go­ ryczą Gema. - Ale to było jak w filmie. Kazali mu zejść do podziemi szpitala, tam, gdzie zazwyczaj jest kostnica, skąd firmy pogrzebowe odbierają zwłoki do pochówków. Dali mu wiklinowy koszyk z dzieckiem w środku. Dziecko było ubrane, miało jeszcze w nosku rurkę do podawania tlenu. Musiało być wcześniej podpięte do jakiejś aparatury. Kobieta, która wrę­ czyła dziecko ojcu, nie wyglądała jak pielęgniarka, nie miała fartucha ani czepka. Po prostu dała mu koszyk z noworodkiem. Ojciec Gemy wsiadł w samochód, pojechał z powrotem do Alicante. Dziewczynka przeżyła drogę. 147

- Zmarła zaraz po tym, jak dojechał. Ledwie mama wzięła ją na ręce, zaczęła się agonia. Zmarła w ramionach mojej mamy. Rodzice pobiegli do kliniki, gdzie się urodziłyśmy, ale tam nie chcieli im pomóc. Przyłożyli tylko lusterko do ust dziewczynki i powiedzieli: „Tak, pani Vicento, nie żyje, proszę się niczym nie martwić, iść do domu i czekać na firmę pogrzebową’’ Na­ wet nie wpuścili ich za próg. Mama całą noc czuwała nad ciałkiem. Modliła się, całowała je, opłakiwała. Porównywała ze mną. Powiedziała mi potem, że w całym tym bólu i żałobie pewne rzeczy wydawały jej się dziwne. Kiedy się urodziłyśmy, położne mówiły, że jesteśmy identyczne. A teraz nie były­ śmy. Ja byłam maleńka, jasna, bielutka, ta druga dziewczynka wydawała jej się znacznie ciemniejsza i większa, za duża jak na noworodka, który urodził się czterdzieści osiem godzin wcześniej. Nie miała też kikuta pępowiny, który odpada zwyk­ le siedem dni po porodzie. Mama mówiła, że wyglądała jak dziesięciodniowe dziecko. Mimo to Vicenta opłakiwała dziewczynkę przez całą noc. Rano ubrała ją we własnoręcznie wydzierganą sukieneczkę z białej wełny i oddała firmie pogrzebowej, która przy­ jechała z trumienką. Była sobota. Pogrzeb wyznaczono na poniedziałek. Vicenta nie poszła na cmentarz, była zbyt sła­ ba, została w domu z Gemą. W pogrzebie uczestniczyły star­ sze dzieci. Ośmioletni syn zapamiętał, jak wykopano dziurę w zbiorowej mogile i umieszczono w niej trumienkę. Dzięki jego wspomnieniom uda się odnaleźć ją w 2014 roku. Gema: - Przez trzydzieści lat nosiliśmy tam kwiaty. Ale moja mama przez resztę życia powtarzała: „Manolo, zamienili nam dziec­ ko, Manolo, zamienili nam ją”. Ojciec pukał się palcem w czo­ ło. „Co ty opowiadasz, kobieto? Jak można zamienić dziecko? To jakieś twoje zwidy”. Mama milkła wtedy. Widzisz, moja mama jest... Jak by to powiedzieć? Ona jest jak okruszek chleba. Dałaby się zjeść każdemu. Wszystkim wierzy, wszystkim 148

ufa, nie umie walczyć o swoje. Nigdy nie umiała. Ona tylko płacze. Tylko płacze w ciszy. Musisz zrozumieć, że tym kobie­ tom, które dziś szukają dzieci, przez całe życie nikt nie wie­ rzył. Ledwie otwierały usta, ludzie zaczynali rysować kółka na czole: „Ale jak by ci mieli ukraść dziecko?” One wszystkie milkły. Ojciec Gemy zmarł sześć lat temu. - Umarł w potwornej frustracji - mówi Gema. - Że nie wierzył mamie, że dał sobie ukraść córkę, że jej nie odnalazł. O sprawie kradzieży dzieci usłyszeli, jak wszyscy, z telewi­ zji. „Obudziliśmy się” stwierdza Gema. Poszli do prokuratury, zażądali dostępu do dokumentów. Okazało się, że ich nie ma. - Mam stertę dokumentów, o, taką wysoką. - Gema roz­ kłada ręce na szerokość trzydziestu centymetrów. - Wszystko zdobyłam sama. W szpitalu, w którym się urodziłyśmy, nie ma śladu po mojej siostrze. Jakby nie przyszła tam na świat, jakby mama urodziła tam tylko mnie. W urzędzie stanu cywilnego znalazłam akt zgonu Raquel. Ale tam też nie ma żadnych dokumentów o jej urodzeniu: nie ma aktu urodzenia, nie jest wpisana do rejestru. Zmarła, ale się nie urodziła. Kiedy pytam o to urzędników, mówią mi tylko, że to było dawno i że wtedy po prostu działy się różne rzeczy. O dostęp do własnych dokumentów Gema walczyła jede­ naście lat. - Jedenaście - podkreśla. - Przychodziłam tam, oni patrzyli w komputer, nie wiem, co widzieli na ekranie, ale mi mówili: „Nie ma, nie ma, nie ma”. Tylko że za każdym razem ja się robiłam odważniejsza. Prosiłam, żeby wezwali przełożonych. I wreszcie, po jedenastu latach, odnaleźli mój akt urodzenia! Śledztwo, które w sprawie zniknięcia Raquel prowadziła prokuratura, zostało zawieszone. Władze orzekły, że nie widzą możliwości dalszego rozwoju sprawy. - Ja widzę. Są nitki, za które wciąż można pociągnąć - prze­ konuje Gema. - Żyją lekarze i położna, którzy zajmowali się 149

moją matką. Do tej pory nie zeznawali przed sadem. W naszej sprawie poszlak jest naprawdę dużo. Jest ciałko. Są badania f K k . Żyją świadkowie. Sama ich znalazłam. Czekam, aż zo­ staną przesłuchani. Nawet Vicenta zaczęła się już buntować. Ma siedemdziesiąt lat. Boi się, że umrze i przed śmiercią nie zobaczy córki.

Kadyks. Odwrócona żałoba

Najbardziej pomocne okazały się ucięte ramiona i nogi po amputacji. Mieć ręce i nogi w tej samej mogile - to było naj­ lepsze, co mogło się wydarzyć. Można było wtedy sprawdzić szpitalne dokumenty i już się wiedziało, że 5 listopada leka­ rze amputowali prawe ramię, 1 listopada lewą nogę i lewe przedramię, więc dziecko, które umarło 2 listopada, powin­ no leżeć pomiędzy takimi kończynami. Wszystkie ciała dzie­ cięce znalezione pomiędzy jedną a drugą kończyną odsyła­ no do laboratorium. To bardzo zawężało obszar poszukiwań i ułatwiało pracę: z siedemdziesięciu znalezionych ciałek moż­ na było wybrać trzy lub cztery najbardziej prawdopodobne. Mogiły były duże - długie, głębokie i wąskie - miały dwieście trzynaście centymetrów długości, sześćdziesiąt cztery centy­ metry szerokości i ponad dwieście trzydzieści centymetrów głębokości. Ich zewnętrzne ścianki wykonano z cegieł, cien­ ko otynkowanych. Chowano w nich dorosłych, płody, dzie­ ci i kończyny po amputacji, zazwyczaj w prostych trumnach, układanych jedne na drugich w chaotycznych rzędach. Za­ sypywano ziemią i piaskiem z pobliskiej plaży, pełnym śmie­ ci, patyków i muszelek. Prace trwały dwa lata: od października 2017 do marca 2019 roku. Ekshumacja, którą przeprowadzono na cmentarzu Świę­ tego Józefa (Cementerio de San Jose) w Kadyksie, była jak do­ tąd największą podjętą w sprawie ukradzionych noworodków. Przeprowadzono ją na wniosek czterdziestu sześciu rodzin, 150

które nie wierzyły, że ich dzieci zmarły w trakcie porodu lub tuż po nim. Otwarto czterdzieści dwie zbiorowe mogiły. Cmentarz Świętego Józefa od wielu lat był zamknięty. Utworzono go w 1800 roku, w 1992 roku wstrzymano po­ chówki. Kadyks miał już nową nekropolię, większą i lepiej zlokalizowaną, więc miasto zdecydowało o likwidacji starej. Wszystkie ciała miały zostać ekshumowane i przekazane rodzinom do ponownego pochówku lub spopielone. Wybu­ rzenie nisz i wydobycie z nich ciał było proste. Trudniej było z półgrobami, charakterystycznymi dla Kadyksu zbiorowy­ mi pochówkami w wykopach o podmurowanych ścianach. Pogrzebanie w półgrobie kosztowało o połowę mniej niż w niszy, więc składano w nich samotnych i ubogich, płody po poronieniach i noworodki, które nie przeżyły doby, ofiary nacjonalistycznych represji, a także odpady medyczne. Eks­ humacja półgrobów była trudna, ale ich charakterystyczna struktura dawała szansę na odnalezienie ciał ukradzionych dzieci - lub udowodnienie, że nigdy ich tam nie pogrzeba­ no. W innych miejscach Hiszpanii noworodki trafiały do zwyczajnych grobów zbiorowych, większych i najczęściej nieobmurowanych, przez co tak dokładna ekshumacja byłaby niemożliwa do przeprowadzenia. Dzieci po raz pierwszy szukano tu w maju 2012 roku. Sąd w Kadyksie nakazał wówczas ustalić, czy w półgrobach znajdu­ ją się ciałka dwójki noworodków, dzieci kobiety, która rodziła w październiku 1977 roku i styczniu 1982. Od początku było jednak wiadomo, że sprawa będzie trudna. Zazwyczaj zbioro­ we mogiły przypominają wielkie baseny z ziemią, w których przez lata składa się kości, ciała i odpady szpitalne. Przeko­ puje się je, uszkadzając pochówki, mieszając ziemię i ludzkie szczątki. Nie da się tego tak po prostu odkopać i powiedzieć, co jest czyje i z kiedy. Na szczęście w Kadyksie sytuacja była lepsza. Półgrobów było wiele. Po wypełnieniu zasypywano je i najczęściej już ich nie otwierano. Wiadomo było, w jakich 151

latach używano poszczególnych mogił. Można było pokusić się o próbę identyfikacji szczątków. Sąd poprosił o przeprowa­ dzenie ekshumacji Jose Marię Genera, głównego archeologa miejskiego. - Wypracowaliśmy wtedy zasady postępowania, oczywi­ ście dostosowane do warunków cmentarza Świętego Józefa wspominał Gener. Poza szczegółami natury technicznej przyjęto dwa ważne założenia. Po pierwsze, liczyła się efektywność: ekipa nie mogła pracować tak, jakby badała starożytne cywilizacje; na wyniki czekały rodziny, toczyły się postępowania sądowe. Po drugie: miejsce prac przez cały czas miało być otwarte i dostępne dla rodzin. Pierwsza, mniejsza ekshumacja z 2012 roku nie była naj­ szczęśliwsza. Grób, w którym miały znajdować się ciała dzieci, był wcześniej wielokrotnie otwierany, szczątki się przemiesza­ ły. Sami archeolodzy mieli wątpliwości, czy wskazali właściwe kości. Badania f K k dały wynik negatywny, a sędzia zdecydo­ wał o umorzeniu postępowania. Pozostał jednak wypracowany protokół postępowania i kiedy w 2017 roku zdecydowano się na przeprowadzenie największej w kraju ekshumacji nowo­ rodków, postanowiono z niego skorzystać. Tak duża ekshumacja była możliwa, ponieważ Andaluzja, jako region autonomiczny, przyjęła w 2017 roku własne prawo o pamięci historycznej. Uznano, że ofiarami frankizmu są nie tylko uwięzieni, rozstrzelani i zamordowani, ale także dzieci wykradzione rodzicom ze szpitali i oddane do nielegalnych adopcji. Na to prawo powołało się czterdzieści sześć rodzin, zrzeszonych w stowarzyszeniu sos Bebes Robados Cadiz, żądając otwarcia zbiorowych mogił z cmentarza Świętego Józefa i sprawdzenia, czy naprawdę leżą tam ich dzieci. Pra­ cami ekshumacyjnymi kierował Jose Maria Gener. Na miejsce przychodziły rodziny. Tak ustalono: matki, oj­ cowie, bracia i siostry poszukiwanych dzieci mogli w każdej 152

chwili wejść na cmentarz, popatrzeć archeologom na ręce, zaj­ rzeć przez ramię. Zrobić zdjęcia. Notować (siostra jednego z zaginionych dzieci rzeczywiście chodziła na cmentarz z ze­ szytem i skrupulatnie notowała). „Z początku było to trochę deprymujące" - przyznawał Gener. Potem się przyzwyczaili: oni otwierali grób, usuwali ziemię, odkrywali kości, a matka dziecka, którego szczątków szukali, zaczynała opowiadać, że było śliczne i głośno płakało, i że zabrali je dokądś, a potem powiedzieli, że mu się pogorszyło i że wszystkim się zajmą... Członkowie ekipy kopali i nasiąkali opowieścią, a niektóre jej szczegóły bywały bardzo użyteczne w pracy, bo rodzice cza­ sem pamiętali, że kiedy ostatni raz widzieli noworodka, owi­ nęli go szydełkowym kocykiem, założyli mu pieluszkę, albo wiedzieli, że ich synek nie miał zacisku na pępowinie. To po­ magało w identyfikacji szczątków i tylko raz, naprawdę raz, je­ den z ojców zaczął jakąś niepotrzebną dyskusję, uparcie po­ wtarzał, że to nie jego dziecko, że to niemożliwe, to nie jego syn, to nie jest jego dziecko, i nie chciał słuchać niczego o stra­ tygrafii, antropologii ani wieku kostnym. Nad grobem zawsze zresztą czuwała psycholożka. Słuchała, rozmawiała, była do dyspozycji, opowiadała i robił się z tego jakiś rodzaj terapii grupowej, tak przynajmniej widział to Gener. Sądził zresztą, że ta praca przy ekshumacji - bo wielu członków rodzin włą­ czyło się i pomagało w prostszych czynnościach - że ta praca fizyczna, bardzo drobiazgowa, precyzyjna, powolna i poważ­ na, często ciężka, a przy tym wymagająca skupienia, pozwa­ lała się zatracić, pomagała trochę rodzinom wrócić myślami do tamtych dni, przepracować to, co się stało. Przeżyć żałobę, której im kiedyś odmówiono. Gener rozumiał: tym ludziom wiele lat temu nie dano możliwości pochowania dziecka. Uwa­ żał, że udział w ekshumacji w pewien sposób mógł pomóc im zamknąć tamten rozdział. Psycholożka zaczęła od nich - archeologów. Zrobiła im po­ gadankę. Trochę ich ostrzegła. Archeolodzy lubią rozmawiać 153

przy pracy, wymieniać uwagi na temat tego, co znajdują. Psycholożka radziła, by uważali na słowa, mieli na uwadze, że będą ich słuchać rodziny tych dzieci. Gener wypracował włas­ ną strategię. Stawał przed rodzinami i mówił: „Dzień dobry, jestem archeologiem, będę tu mówił o kościach, o szczątkach, o pozostałościach archeologicznych. Z góry was przepraszam, jeśli to wyda się wam zimne czy nieludzkie. Ten mój chłód, ta drobiazgowość w traktowaniu tego, co znajdziemy, nadadzą naszym pracom wartość naukową. Dlatego zamiast mówić: patrzcie, tu leży synek Fulanity, będziemy się zastanawiać nad prawdopodobieństwem i wiekiem osteologicznym". Wydawało się, że rodziny rozumieją to i akceptują. W każdym razie nie było skarg. Oczywiście, z początku był brak zaufania. Widać było, że rodziny czuja się oszukane. Dotąd głównie zatrzaskiwano im drzwi przed nosem, odmawiano dokumentów, oskarżano o hi­ sterię i psychozę. Nie było trudno zrozumieć ich gniew. Oni pytali o życie i śmierć swoich dzieci, a władze odrzucały ich argumenty i umarzały śledztwa. Widać było, że nie zamie­ rzają już nikomu zaufać na słowo. Dlatego ekipa uznała, że lepiej, jeśli rodziny będą cały czas na miejscu. Zobaczą, jak archeolodzy pracują, że są sumienni, że nie ukrywają żadnych dowodów. Kiedy usunięto ziemię i pokazały się szczątki dzieci, okazało się na przykład, że wiele z nich wciąż ma zapięte szpi­ talne bransoletki identyfikacyjne. Na nieszczęście w tamtych czasach wypełniano je długopisem, a tusz długopisów bardzo szybko się utlenia i staje nieczytelny. Czasem dawało się roz­ różnić dwie czy trzy litery. Gdyby wypisywano je ołówkiem, informacja przetrwałaby wieki. Można było jednak zawołać rodziców, pokazać im: zobaczcie, jest bransoletka, ale niewiele na niej widać. Mogli przynajmniej zobaczyć, że nikt niczego przed nimi nie ukrywa. Najcenniejszą niespodziankę zostawił im grabarz, który grzebał na Świętym Józefie w latach pięćdziesiątych. Do każdej 154

trumienki wkładał ukruszony kawałek marmurowej płyty, na której - ołówkiem! - notował imię i nazwisko dziecka oraz datę. To także można było pokazać rodzinom i niektórym taki dowód: kości i podpisany ołówkiem okruch marmuru, wystarczał. Inni woleli czekać na analizę f K k ; wierzyli, że ktoś mógł podmienić dziecko, zabrać ich - żywe, a w trumience umieścić martwe, obce. Nie istniały żadne dokumenty, które mówiłyby, w jaki spo­ sób układano szczątki wewnątrz półgrobu. Trumienki były nieduże, na jednym poziomie mieściło się ich kilka. Więk­ szość wykonano z miękkiego drewna świerkowego. Prawie wszystkie załamały się pod ciężarem ziemi, zgniotły. Archeo­ lodzy usuwali ziemię warstwa po warstwie, dokładnie reje­ strując kolejność i wzajemne położenie szczątków. Porów­ nywali je z dokumentacją cmentarza i szpitala, z rejestrem pochówków, z historią kliniczną amputacji. Szukali w koś­ ciach znaków szczególnych, wszystkiego, co mogłoby pomóc w identyfikacji. Czasem znajdowali coś charakterystyczne­ go: karłowatość, wodogłowie. Na wpół czytelną bransoletkę identyfikacyjną. Okruch marmurowej płyty z danymi. Frag­ ment całunu sklejonego taśmą opatrunkową, na której ktoś odręcznie wpisał dane dziecka. Nie brano pod uwagę szcząt­ ków płodów sprzed szóstego miesiąca ciąży - tak wczesnego dziecka nikt nie zdołałby ukraść ze szpitala. Jeśli wciąż mieli wątpliwości, wyznaczali „gorącą strefę”: obszar największego prawdopodobieństwa, gdzie znajdowało się kilka ciałek. Dal­ sze badania, między innymi genetyczne, miały ustalić, które szczątki należą do poszukiwanego dziecka. Jose Maria Gener był przekonany, że w Hiszpanii nikt poza nimi nie prowadził dotąd w ten sposób ekshumacji ciał ukra­ dzionych dzieci. Wiedział, że jeśli zabierali się do tego poli­ cyjni technicy, zwykle po prostu opróżniali grób, zabierali wszystkie kości i przekazywali je hurtem do badań. W przy­ padku Świętego Józefa byłoby to niemożliwe, szczątków było 155

tysiące, takiej liczby próbek nie zniósłby żaden budżet. Metody archeologiczne pozwalały zawęzić liczbę szczątków do analizy. To, co robili, było pionierskie. Pomiędzy resztkami trumienek znajdowali kości. Oczywiście stan szczątków noworodków był znacznie gor­ szy niż kości dorosłych. Dziecięce kosteczki są kruchsze, bar­ dziej łamliwe. Mają większą zawartość istoty gąbczastej niż zbitej, przez co łatwiej je uszkodzić. Nacisk ziemi łamie je z łatwością. Zwłaszcza czaszka jest cieniutka, krawędzie kości są jak papier. Tych maleńkich kosteczek jest przy tym bardzo dużo. Znacznie więcej niż u dojrzałego człowieka: w jede­ nastym tygodniu ciąży szkielet ludzki liczy około ośmiuset sześciu ośrodków kostnienia, które ostatecznie połączą się w dwieście sześć kości dorosłego. Niektóre z tych kostek liczą ledwie kilka milimetrów. Łatwo je przegapić wśród ziemi i nieoczyszczonego piasku. Mają też znacznie mniejszą gęstość i zawierają więcej substancji organicznych, które nie zdążyły ulec zwapnieniu. To, co organiczne, ulega rozkładowi. A jednak kości tam były. Archeolodzy wydobyli około ośmiuset czterdziestu szczątków dziecięcych i zaledwie trzy, może cztery ciała były w stanie daleko posuniętego rozkładu. Niektóre wciąż owinięte były w materiały chirurgiczne. Odwijali ten całun, a wewnątrz leżały wszystkie kości. Jose Maria Gener zapamiętał, że w ponad dziewięćdziesięciu procentach przypadków mogli ułożyć praktycznie kompletny szkielet. Tak zresztą zawsze prezentowali rodzinom szczątki: składali tę układankę z kostek, które wysypały się z koperty, żeby god­ nie leżały przed rodziną. Nie jako kupka kości, ale jako zarys dziecka. W wielu przypadkach zachowały się nawet kosteczki słuchowe, najmniejsze w organizmie człowieka. Dlatego trumny, w których nie było szczątków kostnych, tak bardzo przykuwały uwagę. Znaleźli takie trzy. Trzy puste trumny. 156

Gener, oczywiście, zostawiał miejsce na wątpliwości. Nie wykluczał, że ciało mogło ulec całkowitemu rozkładowi. Uważał jednak, że byłoby to bardzo dziwne: w końcu w tym samym półgrobie, w identycznych warunkach klimatycz­ nych i fizycznych znaleźli na przykład trzydzieści innych skrzynek i we wszystkich były ciała. Czemu te trzy miałyby ulec dekompozycji, a pozostałe nie? „Teoretycznie to moż­ liwe, ale byłoby to po prostu dziwne” - mówił mi. Uznawał jednak, że jako archeolog powinien powiedzieć: „patrzę na skrzynię, w której nie ma szczątków kostnych ani żadnych obiektów archeologicznych”, po czym wysłać piasek i ziemię z trumienki do dalszych badań. Tak właśnie zrobił. Jeszcze w tym samym dniu poinformował też o sprawie władze miejskie oraz sąd. - To sąd powinien orzec, czy to, co znaleźliśmy, stanowi przesłankę przestępstwa - wyjaśniał. - Ja mogę tylko przed­ stawić raport, w którym napiszę, że zgodnie ze stratygrafią, którą ustaliliśmy na podstawie dokumentacji, dziecko powin­ no być pochowane w tym miejscu i że odnaleźliśmy skrzynię, ale nie zawiera ona szczątków kostnych. Resztą musi zająć się sąd. Jose Maria Gener nie znał wyników badań f K k . Laborato­ rium wysyłało je wyłącznie rodzinom. To była ich prywatna sprawa i prywatna decyzja: czy będą kontynuować śledztwo, czy nie. Czasami ktoś dzwonił do niego i mówił, że wyniki są pozytywne lub negatywne. Pozytywne oznaczały, że po­ twierdzono korelację genetyczną: dzieci, w których śmierć ktoś nie wierzył, rzeczywiście leżały w grobie na cmentarzu Świętego Józefa. Czasem wyniki były niejednoznaczne lub negatywne - nie potwierdzono zgodności. Mogło to oznaczać, że szczątki, z których pobrano materiał, nie były szczątkami poszukiwanego noworodka. Mogło jednak także znaczyć, że były zbyt zniszczone albo masy kostnej było zbyt mało i nie dało się uzyskać z nich f K k do porównania. 157

W 2023 roku, kiedy kończyłam pisać książkę, zdecydowana większość wyników wciąż nie była znana, chociaż prace na cmentarzu Świętego Józefa dawno się zakończyły. Andalu­ zyjskie prawo o pamięci historycznej wymagało, by wszystkie analizy przeprowadziło laboratorium Uniwersytetu w Grana­ dzie. Dotyczyło to nie tylko przypadków bebes robados, ale wszystkich ofiar nacjonalistycznych represji. Laboratorium było zawalone próbkami, a wciąż napływały kolejne. Gener, który poza ekshumacją dzieci z cmentarza Świętego Józefa zajmował się także otwieraniem mogił osób represjonowanych przez nacjonalistów, sam miał setki próbek do przekazania laboratorium i wiedział, że zwiększy tylko kolejkę. Materiał pobrany z pustych trumien także w niej czekał i nikt nie wie­ dział, jak długo to potrwa. Ciałka dzieci spoczywały w depozycie. Nie można było oddać ich rodzinom. Nawet tym, które uznały, że do pewności wystarczy im znaleziona przy kościach bransoletka ze szpitala albo kawałek marmuru opisany przez grabarza. - W prawie jest duża sprzeczność - tłumaczył mi Gener. Jeśli otwieramy mogiłę i znajdujemy szczątki dzieci, które nie są poszukiwane jako ukradzione, a na podstawie danych z cmentarza uda nam się ustalić, do kogo należały, może­ my oddać je rodzinom. Ale jeśli poszukiwaliśmy szczątków na podstawie prawa o pamięci historycznej, musimy cze­ kać na wyniki badań f K k g tego jednego konkretnego labo­ ratorium. I to niezależnie od woli rodziny. To absurd. Doty­ czy to zresztą nie tylko ciał dzieci, ale również dorosłych ofiar represji. W jednej z mogił, które ekshumowałem, znaleźliśmy szczątki rozstrzelanego mężczyzny. Jego ciała szukają wnu­ ki. Mamy go perfekcyjnie zidentyfikowanego; w tym grobie jest dziesięć pochówków jeden na drugim, on jest zapisany w cmentarnych księgach pod numerem 2, i rzeczywiście, na pozycji drugiej znaleźliśmy szczątki mężczyzny z raną po­ strzałową. Anatomicznie wszystko się zgadza. Na dodatek 158

to jedyna rozstrzelana osoba w tym grobie. Wiemy wszystko, a i tak nie możemy wydać ciała rodzinie! Szczątki przechowywane są w specjalnych zapieczętowa­ nych pojemnikach w depozycie laboratorium kryminologicznego nowego cmentarza. Nie wiadomo, jak długo będą tam czekać. Nie wiadomo także, co zrobić, jeśli badania f K k dadzą wynik negatywny. - Nie wiemy - przyznał Gener. - Te decyzje jeszcze nie zapadły. Jesteśmy w samym środku procesu, a hiszpańska sprawiedliwość jest bardzo powolna w tych sprawach. Na razie wszystkie te szczątki mamy pod opieką. Wiele z tych pojem­ ników zapieczętowałem osobiście. Dopóki nie dostanę jakiejś decyzji na piśmie, będę je trzymał. Zapytałam Genera, czy po tym wszystkim, co widział, wie­ rzy, że w Hiszpanii kradziono noworodki. — Wierzę, że były takie przypadki - odparł. - Ile? Nie umiem powiedzieć. Mam jednak wątpliwość, czy istniał zorganizowa­ ny proceder kradzieży. Trudno mi uwierzyć w dużą szajkę, któ­ ra kradłaby dzieci dla pieniędzy. Owszem, widziałem rzeczy dziwne, rzeczy, które ktoś powinien wyjaśnić, najlepiej sędzia. Nie rozumiem, dlaczego umarza się postępowania, próbo­ wano mi to tłumaczyć, ale nie jestem przekonany. Uważam jednak, że gdyby istniał zorganizowany proceder kradzieży no­ worodków, to przecież przy takiej ekshumacji, jak ta na Świę­ tym Józefie, puste trumny pokazywałyby się jedna po drugiej. A znaleźliśmy tylko trzy. Albo aż trzy. Powiedzmy jasno: nieza­ leżnie od tego, czy kradzieże były częste, czy nie, najważniejsze jest ustalenie, co się stało, i przekazanie tej wiedzy rodzinom, które mają wątpliwości. Te rodziny mają prawo odzyskać spo­ kój. Widzisz - mówił dalej Gener - trzeba pamiętać, że dzieci, których szukamy, urodziły się w czasach dyktatury, i że od tamtego czasu nasz kraj przeszedł transformację systemową. To oznacza, między innymi, wielką zmianę administracyjną. 159

Szpitale musialy zacząć funkcjonować w nowej rzeczywi­ stości, powstał ogromny chaos w kwestii zarządzania doku­ mentacją. Przenoszono archiwa, dokumenty ginęły, gubiły się, były niszczone. Druga rzecz to obecność kleru w szpitalach. Nacisk na samotne matki, żeby oddały dzieci do adopcji, był potworny. Te zakonnice może nawet rzeczywiście wierzyły, że robią coś dobrego, że pomagają matkom i dzieciom. Ale mogę ci powiedzieć, że moja siostra i ciotka były w tamtych latach pielęgniarkami i nawet one nazywały zakonnice „sę­ pami”. „Sępy przyszły” mówiły. Młoda, samotna, ciężarna kobieta miała w konfrontacji z siłą Kościoła naprawdę nie­ wielkie szanse. Teraz zbieramy tego żniwo. I wreszcie trzecia sprawa. Rodzice, których dziecko zmarło, nie mogli zobaczyć ciałka. Nie pokazywano go. Nigdy. Coś ci opowiem. Miałem mieć starszego brata. Ojciec mówił mi, że zanim przyszedłem na świat, mama urodziła chłopca, który po tygodniu zmarł. To nie było poronienie, dziecko przeżyło tydzień, ale szpital i tak nie chciał pokazać im ciałka. Powiedział, że wszystkim się zajmą. Wtedy mój ojciec wymyślił, że poda się za ultrakatolika, przyjdzie z księdzem do szpitala i powie, że nie pozwoli, żeby syn był pochowany bez sakramentów. Zażąda pośmiertnego ochrzczenia dziecka. Ojciec uczył w katolickiej szkole, miał kilku znajomych księży, jednego z nich namówił, żeby w tym uczestniczył. Poszli razem do szpitala i po wielu naleganiach, pod pretekstem tych sakramentów, pozwolili im zobaczyć dziecko. I mój ojciec był spokojny. Bo widział ciałko. Przeżył swoją żałobę, odzyskał spokój ducha. Mam nadzieję, że tym, co robimy, pomagamy tym rodzinom także go odzyskać. Chciałam poznać historie dzieci, których ciał szukano na cmentarzu Świętego Józefa. Prosiłam o rozmowę Chary Herrerę, przewodniczącą stowarzyszenia sos Bebes Robados Cadiz, ale nie odpisała na żadną z moich wiadomości. Poproszono mnie, bym nie nalegała. Te rodziny chciałyby już odpocząć.

160

Carmen. Dzieci ciemności

Pomagałam ścielić łóżka. Niewiele więcej umiałam. Raz siostra poprosiła mnie, żebym zrobiła zastrzyk dziecku, ale przecież nie potrafiłam, nie znałam się na tym i powiedziałam, że nie ma mowy, że się boję. I dalej ścieliłam łóżka. Moi rodzice nie chcieli, żebym została zakonnicę. Zwłaszcza moja mama. Tata mówił, że jeśli to ma mnie uszczęśliwić... Aleja byłam taka młodziutka! Nie miałam jeszcze dwudziestu jeden lat, według prawa byłam nieletnia. W naszej wiosce była straszna bieda i ja bardzo chciałam pomagać biednym ludziom. Wyjechałam do Madrytu, znalazłam pracę w domu handlowym przy Gran Via i w każdy wolny od pracy dzień, niedzielę i święto biegałam pomagać zakonnicom w klinice położniczej O’Donell. Ciągnęło mnie do sióstr. Czekałam tylko, aż osiągnę pełnoletniość i będę mogła wstąpić do zakonu, do Córek Miłosierdzia. Tak, w tym zgromadzeniu była siostra Maria Gómez Valbuena. Przepraszam, nie nastawiaj się na sensacje. Nie widziałam niczego ważnego. My, proste siostrzyczki, o niczym nie wie­ działyśmy. Cały spisek - jeśli rzeczywiście był jakiś spisek znajdował się na wyżynach, na które nie miałyśmy wstępu. O niczym nie wiedziałyśmy. Pamiętam tylko, że czasem - w niektóre niedziele - mówili nam, że całe piętro kliniki O’DoneIl jest zamknięte. Źebyśmy tam nie wchodziły. Ale co się tam działo, nie wiem. Pamiętam też, że kiedy już wstąpiłam do zakonu, ciągle słyszałam o tym, że samotne matki trzeba za wszelką cenę przekonać, żeby oddały dziecko do adopcji. Trzeba ciągle je naciskać. Słyszałam to z ust matki przełożonej. Mówiła, że te dzieci, które one rodzą, to dzieci grzechu i mroku. I że trzeba je ratować. Kiedy byłam w zakonie i złożyłam śluby - to było w połowie lat siedemdziesiątych - raz jeden wysłali mnie, żebym prze­ kazała dziecko. Nie wiem, co tak naprawdę się wtedy stało. 161

Byłam tylko posłańcem. Ta dziewczynka miała już trzy latka, nie była noworodkiem. Powiedziano mi, że jej ojciec siedzi w więzieniu, a matka jest dziwkę, ale teraz wiem, że mówiono tak o wszystkich tych matkach, więc nie wiem, czy to była prawda. Kazano mi wziąć taksówkę i pojechać w takie miejsce, gdzie już czekał inny samochód. W tym drugim samochodzie siedziała rodzina z innej prowincji i to im dałam dziewczynkę. Dziewczynka była z sierocińca. Może chcieli taką starszą? Nie wiem. Nie podam ci szczegółów, nie wiem, co tak naprawdę tam się wtedy stało, ale teraz obawiam się, że ta adopcja nie była legalna. Jestem po stronie matek, które szukają. Wierzę im. Teraz już wiem, że nie były dziwkami, i uważam, że Kościół powinien im pomóc. Napisałam nawet w tej sprawie list do papieża, ale w odpowiedzi dostałam tylko zwykłą karteczkę, żebym się za niego modliła. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby w ogóle pokazali mu mój list. W 2014 roku poszłyśmy z jedną z matek do przewodniczące­ go Konferencji Episkopatu Hiszpanii Ricarda Blazqueza. Przy­ jął nas. Rozmawialiśmy ponad godzinę. Był miły, powiedział, że otworzy nam wszystkie drzwi, żeby wyjaśnić przypadki kradzieży niemowląt. Powiedział też, że to bardzo niespra­ wiedliwe rzucać podejrzenia na cały Kościół. Byłam zakonnicą przez dziesięć lat. Miałam dużo złudzeń. Chciałam poświęcić życie innym, nieść pomoc ubogim, od­ dać się pracy dla nich. Dopiero później zorientowałam się, że przyjmując śluby, stanęłam po stronie władzy, nie biednych. Zaczęli mnie nawet nazywać „czerwoną zakonnicą". Wyjście z zakonu kosztowało mnie na pewno więcej niż wejście do nie­ go. Nie miałam niczego. Musiałam wrócić do domu rodziców, na wieś. Zupełnie nie byłam gotowa na warunki, w jakich oni żyli przez cały ten czas. W klasztorze sypiałam pod cienkim prześcieradłem. W domu rodziców przykrywałam się pięcio­ ma kocami, na wierzch kładłam gruby pled i okręcałam sobie 162

głowę szalikiem, tak mi było zimno. Wtedy zrozumiałam, że biedni byli tu, a nie tam, i że służyłam nie temu, komu było trzeba. Wiesz, uważam, że powinni ekshumować ciało sor Marii Valbueny. Tej, która miała zeznawać w sądzie, ale nagle zmar­ ła. Nie wierzę w jej śmierć, wiele osób nie wierzy. Coś jest nie w porządku z jej aktem zgonu, nie zgadzają się podpisy lekarza... Po tym jak opuściłam zakon, pracowałam wiele lat w pogotowiu, wiem, jak powinien wyglądać akt zgonu, widziałam ich wiele. W tym jednym coś się nie zgadza. Po­ winni sprawdzić, czy to naprawdę ona leży w tym grobie. Dla Kościoła nie byłoby wielkim problemem zamknąć jedną starą siostrzyczkę w jakimś odległym klasztorze.

Komunikat biura prasowego Konferencji Episkopatu Hiszpanii

Tytuł: Przewodniczący Konferencji Episkopatu Hiszpanii okazuje swą osobistą bliskość ofiarom „sprawy ukradzionych dzieci". Madryt, 20 maja 2014 roku Treść komunikatu: Przewodniczący Konferencji Episkopatu Hiszpanii jego eminencja Ricardo Blaząuez przyjął dziś po południu panią Carmen M. oraz panią Mar Soriano Ruiz, re­ prezentantki „Platformy Poszkodowanych przez Kliniki z całej Hiszpanii. Sprawa ukradzionych dzieci”. [...] Jego Eminencja z uwagą wysłuchał rozmówczyń, zadekla­ rował im swoją osobistą bliskość z ofiarami i powtórzył to, co przy innych okazach mówił publicznie na wyżej wymieniony temat: Kościół w miarę możliwości będzie współpracował z wymiarem sprawiedliwości i nadal będzie słuchał poszko­ dowanych rodzin. Przewodniczący Konferencji Episkopatu wyraził swoje „po­ tępienie dla rażącej niemoralności, jaką jest odebranie dziecka 163

rodzicom bez ich zgody”, i dodał, iż „podziela ból i cierpienie wszystkich poszkodowanych”. Jednocześnie należy powtórzyć, że niesprawiedliwością jest rozciąganie cienia podejrzeń na jakąkolwiek zbiorowość, nawet jeśli jakichś jej członków podejrzewa się o niewłaściwe zachowanie. Jak naucza ojciec święty Franciszek, należy rozumieć „osoby skłaniające się do smutku z powodu doświadczania poważ­ nych trudności, jednak trzeba pozwolić, aby powoli zaczęła się budzić radość wiary, jako tajemnicza, ale mocna ufność, nawet pośród najgorszej udręki [...]. Kościół jest powołany, by był zawsze otwartym domem Ojca. [...] aby nikt nie spotkał się z chłodem zamkniętych drzwi”3.

Enrique. Listy bękarta do papieża

Tej środy wstał bardzo wcześnie, już o piątej. Audiencja ge­ neralna zaczynała się o dziewiątej, ale wiedział, że przyjdzie mnóstwo ludzi i że w pierwszym rzędzie zazwyczaj ustawia się dzieci. Chciał być możliwie jak najbliżej, żeby papież go usłyszał i zauważył. Żeby się zatrzymał. „Miałem podpowiedzi, jak zwrócić na siebie jego uwagę” - mówił. Listy pisał od dawna. Z początku były dyplomatyczne, bar­ dziej oficjalne. Enriąue pisał do papieża Franciszka, jak wcześ­ niej pisał do Benedykta xvi. Prosił o pomoc w odnalezieniu matki i otwarcie kościelnych archiwów w Hiszpanii. Benedykt nawet raz mu odpowiedział. Co napisał? Żeby Enrique dużo się modlił i że jeśli Bóg zechce, na pewno odnajdzie matkę. Kłopot polegał na tym, że Enriąue był niewierzący. Nie modlił się. Niemniej Benedykt przynajmniej odpisał, a Franciszek milczał.

3 Komunikat Konferencji Episkopatu Hiszpanii (p i i ), 20.05.2014, podaję go w całości, bez skrótów. Tłumaczenie fragmentu adhortacji apostolskiej Evangelii Gaudium za: vatican.va, bit.ly/3OFqdUb, dostęp: 4 08.2023.

164

Listy Enrique stawały się przez to coraz bardziej emocjonalne i gorące. Skoro i tak nikt mu nie odpowiadał, umieszczał w nich po prostu to, co wylewało mu się z serca, pakował do kopert i nadawał do Watykanu. Napisał w sumie piętnaście takich listów. Ukazały się drukiem - najpierw we Włoszech, później w Hiszpanii - pod tytułem Lettere di un bastardo al papa [Listy bękarta do papieża]1. Włoskie wydawnictwo obiecało, że wyśle egzemplarz papieżowi. Papież wciąż milczał i wtedy Enrique postanowił, że osobiście wręczy mu książkę. Jest filmik z tego wydarzenia. Można go obejrzeć na stronie włoskiego wydawnictwa45. Enrique wychyla się z tłumu wiernych czeka­ jących na papieża, wyciąga w jego stronę książkę. Franciszek zatrzymuje się. Pozwala Enrique uścisnąć sobie dłoń. - Wysłałem jego świątobliwości tę książkę, żeby ojciec mi pomógł odnaleźć moją biologiczną matkę - mówi Enrique. Papież bierze książkę, przygląda się okładce. - Niech ją ojciec święty przeczyta - prosi Enrique. - Proszę, niech ją papież przeczyta. - Już mi ją pan wysłał - odpowiada papież z uśmiechem. - Tak? Ma ją ojciec? Podobała się ojcu? Pomoże mi ojciec? dopytuje się Enrique. Papież uśmiecha się. Ogląda książkę, otwiera. Coś mówi, ale trudno zrozumieć jego odpowiedź. Żegna Enrique i idzie dalej. Całość trwa może pół minuty. Enrique Vila Torres wciąż szuka swojej biologicznej matki. Wierzy, że odpowiedzi na jego pytania są w archiwum zgro­ madzenia Służebniczek Męki Chrystusa (Siervas de la Pasión), jednak siostry odmawiają mu dostępu do akt. - Są w Hiszpanii zgromadzenia zakonne i archiwa kościelne, które dobrze współpracują z rodzinami poszukującymi blis­ kich - przyznaje. - Ale są też takie, które odmawiają dostępu, 4 Enrique Vila Torres, Lettere di un bastardo al papa, Castelvecchi 2018. 5 castelvecchieditore.com, bit.lv/3Oiq9bD, dostęp: 408.2023.

165

nawet kiedy przedstawiamy im nakaz sądowy. Mówią wów­ czas, że nie mogą udostępnić tego, czego nie mają, że archi­ wa zaginęły albo uległy zniszczeniu. Nie pozwalają nikomu sprawdzić, czy to prawda. Myślę, że gdyby w Hiszpanii otwarto wszystkie archiwa kościelne, dowiedzielibyśmy się naprawdę wielu rzeczy. Nie wierzy, że kiedykolwiek do tego dojdzie. - Po współpracy z dyktaturą, aferach finansowych i pedo­ filskich Kościół nie pozwoli sobie na kolejny skandal. Przecież hiszpański kler zarabiał na nielegalnych adopcjach miliony. Gdzie się podziały te pieniądze, które rodzice adopcyjni płacili za dziecko? - pyta. - To było naprawdę wielkie barbarzyństwo. Kościół ściągał pieniądze z ludzi, którzy sami mieli niewiele. Potrzeba posiadania dziecka była tak mocna, że zadłużali się, sprzedawali domy, inwentarz. Jedna z kobiet, która tak jak ja urodziła się w sierocińcu w Walencji, opowiadała, że jej ro­ dzice sprzedali cały sad pomarańczowy, żeby za nią zapłacić. Ja kosztowałem milion peset. To była równowartość dwóch mieszkań. Rodzice musieli prosić o pomoc rodzinę; ojciec miał dobrą pensję, ale nie był bogaczem. W ciągu trzydziestu lat pracy Enriąue Vila był świadkiem wielu spotkań biologicznych rodziców z odnalezionymi dzieć­ mi. Osobiście pracował przy ponad czterystu takich spotka­ niach. - Opowiem ci o ostatnim - proponuje. - Mężczyzna z Wa­ lencji, pięćdziesięciosiedmiolatek, odnalazł matkę, która uro­ dziła go w tutejszym szpitalu. Odszukałem ją, zadzwoniłem, przedstawiłem się. W możliwie delikatny sposób powiedzia­ łem jej, że syn, którego urodziła dnia tego i tego, chciałby ją poznać. Odparła, że to musi być pomyłka, bo ona nie była w tym czasie w żadnym szpitalu, owszem rodziła tam kilkoro dzieci, ale zupełnie kiedy indziej. Przeprosiłem, rozłączyłem się i powiedziałem klientowi, że najwyraźniej matka nie chce go poznać. To się również zdarza, są matki, które z różnych 166

przyczyn nie chcą poznać dzieci. Ale niedługo potem zadzwo­ niła do mnie córka tej kobiety. Powiedziała, że miałem rację, że mama rzeczywiście urodziła wtedy dziecko, ale ponieważ lekarze powiedzieli, że ono nie żyje, jej głowa wymazała to wspomnienie. Ludzki umysł jest bardzo mądry, umie bronić się przed bólem. Przekazałem im, że zostali okłamani, że syn żyje, ma pięćdziesiąt siedem lat i chce ich poznać. To było nie­ samowicie piękne spotkanie. Poznać matkę i trójkę rodzeń­ stwa! Zazdrościłem mu, ale taką zdrową zazdrością. Vila mówi, że dziewięćdziesiąt procent spotkań, których był świadkiem, miało szczęśliwy finał. - Tak, spotkania są piękne - zapewniał. - Co się dzieje póź­ niej? Niektóre rodziny bardzo się zbliżają, rodzi się ponowna więź. Ale są też osoby, które poznają się, spotykają i rozchodzą każde w swoją stronę. Trzeba pamiętać, że te dorosłe już dzieci często wciąż mają rodziców adopcyjnych, których kochają. Więź z nimi jest bardzo silna, mogę to powiedzieć z własnego doświadczenia. Wiele zawdzięczam moim adopcyjnym rodzi­ com, miłość, wychowanie, wykształcenie. Oboje już nie żyją, bardzo ich kochałem. Spośród tych czterystu ponownych spotkań, których był świadkiem, olbrzymia większość dotyczyła hijosfalsos, fałszy­ wych dzieci, i biologicznych rodzin, które rzeczywiście oddały je do adopcji. Ile było spotkań dzieci ukradzionych i matek, którym powiedziano, że zmarły? - Niewiele - przyznaje Vila. - Myślę, że może pięć procent z tej liczby. Ale tutaj kryje się ważna kwestia, o której me­ dia często zapominają. Powiedzieć matce: „twój syn zmarły i sprzedać go innej rodzinie to czysta kradzież. Ale pomiędzy kradzieżą a dobrowolnym oddaniem dziecka do adopcji jest milion odcieni szarości. Ośmielę się powiedzieć, że osiemdzie­ siąt procent matek, z którymi rozmawiałem, nie oddałoby swo­ jego dziecka, gdyby ich do tego różnymi sposobami nie zmu­ szono. Mówimy o frankistowskiej, ultrakatolickiej Hiszpanii, 167

gdzie posiadanie potomstwa poza małżeństwem czyniło cię prostytutką, a twoje dziecko bękartem i gdzie młoda, samotna matka, pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia, słyszała jedynie: „Oddaj je, oddaj, oddaj”. Myślę, że źle zadajemy pytania. Nie powinniśmy pytać, ile dzieci ukradziono. Powinniśmy pytać, ile kobiet naprawdę dobrowolnie je oddało. Czy wszystkie fałszywe dzieci zostały ukradzione rodzicom? Nie. Czy wszy­ scy adoptowani, te trzy miliony osób, zostali dobrowolnie oddani do adopcji? Obawiam się, że też nie. I teraz wszyst­ ko się komplikuje. Można być fałszywym dzieckiem dobro­ wolnie oddanym do adopcji. Można być adoptowanym, ale ukradzionym, bo matce powiedziano, że umarłeś. Można być jednocześnie fałszywie wpisanym i ukradzionym. Więc ile tak naprawdę jest ukradzionych dzieci? Nie wiem. Nigdy się tego nie dowiemy. Możemy mówić o kradzieży tylko wtedy, jeśli dziecko odnajdzie swoją biologiczną matkę i ta matka powie: „Poinformowano mnie, że dziecko zmarło, zostałam oszukana”. Enrique Vila już o tym nie wspomina, ale żeby mówić o kra­ dzieży dzieci, trzeba jeszcze uwierzyć tym matkom, które na poparcie swoich słów często nie mają żadnego dokumentu. Nie wszyscy są skłonni im wierzyć. Część osób, z którymi rozmawiałam, kiedy pisałam tę książkę, uważała, że kobiety nie chcą przyznać, że tak naprawdę wiele lat temu oddały dziecko do adopcji. Nie potrafią powiedzieć tego w twarz dziecku, które je odnalazło.

Cristina. Dzieci majq duże serca

- Był piękny, był cały - mówiła mi Cristina. - Kiedy się urodził... Wiesz, mieliśmy w domu polaroida. Mogłam złapać aparat i zrobić mu zdjęcie, zachowałabym przynajmniej jego twarzyczkę. Ale krew lała mi się po nogach, musiałam prze­ ciąć pępowinę i lecieć po pomoc dla siebie i dla niego, i nie zrobiłam tego zdjęcia. 168

Miguel Angel, syn Cristiny i Santiago, powinien być pocho­ wany na cmentarzu Almudena w Madrycie. Cristina odnalaz­ ła dokument, który mówił, że pochówek nastąpił 20 maja, w niedzielę o ósmej rano. - Mój syn urodził się 14 maja. Skoro umarł i został pogrze­ bany, to gdzie był między 14 a 20 maja, przez sześć dni, skoro ponoć musieli go zabrać w takim pośpiechu, że nawet nie mogli pokazać mi ciałka? - pytała. Opowiedziała mi, że poszła na ten cmentarz. - Ej, ty chyba nie jesteś od tych bebes robados, co się ich tu teraz pełno pęta? - zapytał pracownik nekropolii. — Co ja tam wiem, ja tylko chcę wiedzieć, gdzie leży mój syn - mruknęła. Miała skrawek papieru z numerem kwatery. Pracownik spojrzał na niego i powiedział, że w tym miejscu nie ma nic. Zostało zniszczone w 2000 roku, kiedy stawiano murowane nisze. Władze miasta uznały, że trzeba zrekultywować ten teren. Zrzucono tam gruz. Cristina także dołączyła do zbiorowego doniesienia, zło­ żonego przez k K k f Hn w 2011 roku. Zadzwoniła do niej prokuratorka, umówiła się na spotkanie. Cristina opowiedziała jej, że Miguel Angel żyje, a dokumentacja jest sfałszowana. - Powiedziała mi, że to nieprawda - relacjonuje Cristina. Mówiła: „To tylko błędy administracyjne. Te dokumenty wypełniały bardzo różne osoby, wpisywały tam bardzo różne rzeczy. Pani syn zmarł, został pochowany w zbio­ rowej mogile, a po dziesięciu latach jego szczątki zostały przeniesione do ossuarium i przepadły. Tyle. Nie ma czego szukać”. Jedyne, co Cristina wówczas uzyskała, to dostęp do księgi porodów szpitala, do którego ją przewieziono. Chciała ją zo­ baczyć, bo była przekonana, że każde dziecko, które urodziło się 14 maja i wyszło z tego szpitala jako dziecko jakiejś pary, to może być jej syn. Pokazała mi fotokopię księgi. 169

- Zobacz - poleciła. - Wszystkie linijki wypełnione są odręcznie, jednym charakterem pisma, nazwiska położnic są jedno pod drugim. Ostatni poród dnia 14 maja 1984 roku ma numer porządkowy 993.1, widzisz? W miejscu, gdzie po­ winno być wpisane dziecko, jest pusto. Ale popatrz, przyjrzyj się, widzisz? Ktoś wymazał tę linijkę. Coś tu było, ale ktoś to usunął. Zostało tylko „j k h ” c rubryce „czy dziecko prawo­ wite?” Owszem, w Hiszpanii w połowie lat osiemdziesiątych wciąż wpisywano w dokumentach, czy dziecko urodziło się w małżeństwie, czy poza nim. A teraz popatrz dalej. Poprosi­ łam sędziego o udostępnienie wpisów w tej księdze od 14 do 20 maja 1984 roku. I tu, dalej, są dwa nazwiska kobiet, przy których nie ma wpisanych imion dzieci. Pogrzebałam dalej i udało mi się dowiedzieć dwóch rzeczy. Pierwsza z tych ko­ biet miała cesarkę w pełnej narkozie. Druga wypisała się ze szpitala na własne życzenie. Tą drugą zajmował się ten sam lekarz co mną. Wiesz co? Ja odnalazłam te kobiety. Druga z nich już nie żyje. Ale poszłam do tej pierwszej i popro­ siłam ją, żeby ze mną porozmawiała, że rodziłyśmy w tym samym czasie w tym samym szpitalu, że ja podejrzewam, że mój syn został ukradziony, i widziałam, że przy jej nazwi­ sku nie ma dziecka... Powiedziała mi, że to bardzo smutna historia. Ona urodziła jako czternastolatka. Pokazała mi bliznę po cesarce. Urodziła dziecko, ale ponieważ była taka młodziutka, ojciec kazał jej oddać to dziecko do adopcji, żeby nie zniszczyła sobie życia. I ona to zrobiła. Oddała dziecko. Zrobili jej cesarkę w pełnym znieczuleniu, żeby nie zobaczy­ ła dziecka i się nie rozmyśliła. Kiedy się obudziła, przyszedł ojciec z adwokatem, kazali jej podpisać papiery adopcyjne. Jej dziecko nawet nie wie, że ona jest jego matką. Może jej szuka. Ona jego nie. Cristina szuka. Chce, żeby jej syn wiedział, że go nie po­ rzuciła. Że ma siostrę, że był chciany, kochany. Wierzy, że Miguel Angel żyje i że o tym nie wie. 170

- Czy możesz jeszcze coś napisać? - pyta. Co takiego? - Chciałabym powiedzieć matce mojego syna, tym rodzi­ com, którzy adoptowali nasze dzieci... Nie bójcie się nas. Pro­ simy, pomóżcie nam. Nie chcemy nikogo wam odbierać. Dzieci mają duże serca, pomieścimy się. Możesz to napisać?

Francisco. Korzenie i gałęzie

Francisca z Walencji, którą mama dostała z ołowianą metką, mówi, że nie wie, czy została ukradziona. Może nie. Ale może gdzieś tam jej prawdziwa matka płacze nad pustym grobem? Francisca chciałaby ją odnaleźć. - Może była samotna, niezamężna, może zmuszono ją, żeby mnie oddała? Mogło się zdarzyć tysiąc rzeczy - zastanawia się. - A ja chcę tylko wiedzieć, kim ona jest, gdzie jest. Chcę jej podziękować za to, że żyję. Ale nie mam szans. Nie wie gdzie szukać. Ma tylko swój akt urodzenia ze zmyś­ lonymi nazwiskami i przypuszcza, w jakim szpitalu mogła przyjść na świat. - Robimy, co możemy, żeby dowiedzieć się prawdy. Ale za każdym razem, kiedy idziemy do szpitala albo urzędu, robią co mogą, żeby niczego nam nie powiedzieć. Idziesz do szpitala, a tam mówią ci: „Niestety, nie mamy dokumentacji, proszę iść do urzędu stanu cywilnego” W urzędzie dowiadujesz się, że nic nie ma, bo było zalanie, pożar, przeprowadzka. Oczywiście wszystko przypadkowe. Za każdym razem wymyślają coś no­ wego. A ty się dziwisz. I idziesz do nich już z wyrokiem sądu, że mają obowiązek udostępnić ci twoje własne dokumenty, a oni na to: „Kochanie, ależ bardzo chętnie byśmy pomogli, ale niestety tego nie mamy”. Więc dajcie mi, co macie, domagasz się, a wtedy dają ci na przykład księgi przyjęć do szpitala, cały potężny tom, tysiące wpisów, żebyś się zmęczyła, zmęczyła i zniechęciła, i już więcej nie przyszła, bo ty przecież nawet 171

nie wiesz, jak mogła się nazywać kobieta, która cię urodziła, ani kiedy to tak na sto procent było. Największą pomocą są inne osoby, które szukają. W Hiszpa­ nii działa około dwudziestu-trzydziestu stowarzyszeń zrze­ szających ofiary nielegalnych adopcji i kradzieży niemowląt. Ich członkowie najlepiej wiedzą, jakich dokumentów szukać, gdzie i jak je zdobyć. Wspierają się nawzajem i dzielą swoimi historiami. W jednym z takich stowarzyszeń Francisca spot­ kała dziewczynę, która mogłaby być nią: urodziły się w tym samym miejscu, w tym samym tygodniu, oddano je do adopcji prawie tego samego dnia. Przez moment myślały nawet, że mogłyby być siostrami. Zrobiły sobie badania f K k . Nie były spokrewnione. - Rozmawiałam też z kobietą, którą uśpili podczas poro­ du. Mówiła mi, że miała ogromny brzuch i że podejrzewa, że mogła nosić bliźniaki, ale dali jej tylko jedno dziecko. Czy to prawda? Czy to mogło się wydarzyć? Czy coś takiego mogło się przydarzyć mojej prawdziwej matce? Nie sposób się tego dowiedzieć, niczego nie można udowodnić. A skoro nie ma dowodów... Wiesz, ja jestem możliwością. Ewentualnością. My wszyscy jesteśmy przypuszczalni - mówi Francisca. Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Tyle dostajemy. Mówią nam, że wszystko, co znajdujemy w dokumentach, wszystkie te nie­ ścisłości, te jawne fałszerstwa, to tylko wynik tego, że urzędni­ cy byli słabo wykształceni. Że był bałagan. Że łatwo jest pomy­ lić dwójkę z siódemką, albo wpisać szóstkę zamiast dziewiątki. Pomyłki administracyjne, tak to nazywają. No więc ja jestem taką właśnie pomyłką administracyjną, wszyscy jesteśmy. Ro­ zumiem, że błąd może się zdarzyć raz. Ale zobacz, ilu nas jest. Wszyscy jesteśmy błędami? Ludzie z wioski, w której mieszka Francisca, wiedzą, że szuka biologicznej rodziny. Wielu się to nie podoba. Uważają, że jest niedobrą córką. Niewdzięczną. Franciscę przestało

172

obchodzić, co inni o niej myślę. Jej oboje rodzice adopcyjni już nie żyją, matka zmarła dwadzieścia siedem lat temu. — Mam własne, osobne życie i jego celem jest szukać, szu­ kać, szukać. Szukać i znaleźć. Gdybym znalazła... Matko, to byłoby dla mnie coś... - Francisca się zamyśla. - Zobaczyć własną twarz, własny uśmiech, zobaczyć w drugiej osobie coś z moich synów... Mam trzech synów. Zobaczyć ich kawałek w twarzach moich braci, bo przypuszczam, że mogę mieć bra­ ci, więc zobaczyć cząstkę siebie w drugiej osobie, to musi być coś niezwykłego. Wtedy widzisz, że twój ślad, ślad po tobie, został nie tylko na dole, w twoich dzieciach, ale i w górze. Że trwasz nie tylko w owocach, ale i w korzeniach, daleko, daleko w głąb. To musi być jedno z tych doświadczeń, które przynoszą największe spełnienie. Nie boi się tego. Jest gotowa. Wierzy, że z biologiczną ro­ dziną musi łączyć ją niezniszczalna więź. - Nie potrafię udowodnić, że mnie skradziono - mówi mi na koniec Francisca. - Wiem tylko, że to, co mi zrobiono, było nielegalne. Byłam towarem, produktem, który można kupić. Okradziono mnie z prawdziwej przeszłości, z moich korzeni, z więzi. Okłamano mnie. Powiedziano mi, że jestem kimś, kim nie byłam. Ja wciąż nie wiem, kim naprawdę jestem, czyja jestem, skąd jestem. Cztery lata temu sąsiad ze wsi podszedł do niej na ulicy. - Wiesz, mogłaś być moja - zagadnął. - Na tej liście, którą miał kierowca karetki, byłem następny, zaraz za twoimi ro­ dzicami.

Ines. Najgorszy moment

Ines pamięta moment, kiedy po raz pierwszy objęła brata. Przyjechali do Murcji na Wielkanoc: ciocia i Frań. Ines od razu go rozpoznała. Objęła go - i wiedziała, że obejmuje brata.

173

To było zupełnie inne uczucie, niż objąć przyjaciela albo kogoś obcego. - Zajęło mi to pięćdziesiąt lat, ale jestem tutaj - powiedziała. A potem, kiedy już otarła łzy: - Zjawiacie się w najgorszym z możliwych momentów. Rzeczywiście, moment był niedobry. Wszyscy, którzy inte­ resowali się sprawą kradzieży noworodków, w napięciu czekali na wyrok Sądu Najwyższego. W tym czasie w Hiszpanii było już ponad dwa tysiące spraw bebes robados, ale wszystkie, poza sprawą Ines, zostały umorzone. Nikt dotąd nie zaszedł tak daleko jak ona. Poszkodowani przez nielegalne adopcje chcieli, żeby trybunał wreszcie wypowiedział się w sposób wiążący wszystkie niższe instancje: przedawniło się czy nie przedawniło? To już nie była tylko sprawa Ines, to była sprawa wszystkich kobiet, które szukały swoich dzieci, dzieci, które szukały matek i rodzeństwa. Tymczasem Ines była w rozterce. Co zrobić? Jak postąpić, żeby nie utopić tych wszystkich nadziei? Czuła, że powinna powiedzieć sądowi, że odnalazła rodzinę, że Eduardo Vela wcale jej nie ukradł. Wprawdzie potraktował Ines jak przedmiot, jak rzecz, którą można komuś dać według własnego widzimisię, ale to Pilar, jej mama, świadomie oddała ją do adopcji. Zrobili sobie badania f K k . Wyniki przyszły w maju: praw­ dopodobieństwo, że Ines jest siostrą swoich braci, było 78 802 razy większe niż w kontrolnym badaniu z przypadkową osobą. Byli rodzeństwem z tej samej matki, różnych ojców. Trybunał wciąż milczał. Ines wahała się. Miała obawy, że ktoś zorientuje się, że od­ nalazła rodzinę i milczy. Nie chciała i nie potrafiła kłamać. - Poznałam wtedy pewnego ważnego prokuratora - opo­ wiada. - I on mi powiedział: „Ines, według mnie i tak jesteś dzieckiem, które zostało ukradzione. Czy to ważne, czy ukradł cię lekarz, zakonnica, czy społeczeństwo i jego mentalność?" 174

Myślę, że miał rację. Miał rację. Wszystko jedno, kto cię kradnie. Ostatecznie winne jest całe społeczeństwo. Wszyscy w Hi­ szpanii byli wspólnikami tych kradzieży dzieci. Wszyscy, któ­ rzy stworzyli, współtworzyli lub chociaż znosili trwanie tego systemu, który z kobiety mającej dziecko pozamałżeńskie robił dziwkę, a z jej dziecka bękarta. Wszystkie te nielegalne adop­ cje, te wymuszenia, żeby kobieta oddała dziecko, bo jej ciąża nie zgadzała się z nacjonalistyczno-katolicką wizją świata, to wszystko też była kradzież. Było jej bardzo trudno zawieść wszystkie nadzieje tych, którzy liczyli, że jej sprawa przetrze im szlaki, da im szan­ sę na sprawiedliwość. Zdecydowała jednak, że rozwiązanie problemu bebes robados to odpowiedzialność całego kraju, a nie tylko jej. Zwołała konferencję prasową.

Trybunał. Wyrok

Sąd Najwyższy wydał wyrok 11 czerwca 2020 roku6. Orzekł, że Ines Madrigal nie była ukradzionym dzieckiem, i uwolnił doktora Velę od zarzutu nielegalnego zatrzymania. Dwa pozo­ stałe zarzuty: sfingowania porodu i sfałszowania dokumentów, pozostały w mocy. Trybunał nie wypowiedział się na temat przedawnienia. Sędziowie uznali, że niewłaściwe byłoby orzekanie w sprawie skazania człowieka, które jest - w praktyce - niewykonalne. Odmówili „spekulowania” na temat „czysto teoretyczny”. Doktor Eduardo Vela zmarł 21 października 2019 roku. Kwestia przedawnienia kradzieży dzieci i nielegalnych adopcji nie została rozstrzygnięta.

6 Reyes Rincón, El Supremo no considera probado cl primer caso que analiza de bebes robados, „El Pais” 11.06.2020, elpais.com, bit.ly/3rZQqnC, dostęp: 4.08.2023.

175

Ana Belen. Czy wiesz,

która z nas jest twoją matką?

Telefon od Any Belen zastał Pilar w drodze do banku. - Pilar? Tu Ana Belen. - Wiem, kim jesteś, wiem. No, mów. - Dzwonię, żeby powiedzieć, że jesteś moją matką. We wrześniu Ana Belen znów zadzwoniła do Dyrekcji Ge­ neralnej do spraw Rodziny i Nieletnich. Zapytała, czy mogliby wreszcie podać jej nazwisko matki, czy mogliby po prostu powiedzieć jej wszystko, co o niej wiedzą. Urzędnik się wahał. „Takich informacji nie udzielamy przez telefon. Czy może pani do nas napisać?” - wydusił wreszcie. Ana Belen napisała maila. Odpowiedź dostała prawie natychmiast. Jej matka nazywała się Pilar Villora Garcia. Pilar rozłączyła się i chwilę później oddzwoniła. - Kiedy się zobaczymy? - zapytała. Był czwartek, ustaliły, że spotkają się w sobotę. Pilar znów się rozłączyła i znów zadzwoniła. - Z kimś przyjedziesz? - Z mężem - odpowiedziała Ana Belen. - Przyjadę z mężem. Pilar rozłączyła się po raz trzeci. I zaraz zadzwoniła po­ nownie. - Nie, nie, musisz przyjechać z dziećmi. Przywieź mi moje wnuki. - Dobrze, przyjedziemy wszyscy. Obie były bardzo zdenerwowane, prawie nie mogły spać. Bały się. Nie wiedziały o sobie nic, zamieniły ledwie kilka zdań przez telefon. Ana Belen mówi, że jechała na to spot­ kanie w pełni świadoma, że może być różnie. Nie wszystkie spotkania biologicznych rodzin są cukierkowe. Zdarzało się, że jedna lub druga strona czuła się rozczarowana, nie potrafiła znaleźć wspólnego języka z odnalezioną rodziną, przepaść była zbyt duża. Maria Luisa Torres, która po wielu latach od­ nalazła córkę, oddaną do adopcji przez siostrę Marię Gómez 176

Valbuenę, po dwóch latach od ponownego spotkania straciła z nią kontakt. To doświadczenie było dla niej bardzo trudne7. Ana Belen była jednak gotowa podjąć ryzyko i ponieść wszyst­ kie konsekwencje. Będzie, jak będzie, uznała. Na miejsce, do restauracji w Aranjuez, przyjechali pierwsi - Ana Belen, jej mąż, dzieci. Było zimno i trochę padało. Dotarli nieco za wcześnie, więc mąż z synem poszli się przejść, a Ana Belen została z córką. Z daleka zobaczyła dwie osoby pod parasolem. Zbliżyły się. To były dwie kobiety, dwie starsze panie. — No, zobaczymy, czy będziesz wiedziała, która z nas jest twoją matką - odezwała się jedna. - Wiem - odparła natychmiast Ana Belen. - Ty. Ty jesteś moją matką. Trafiła. Okazało się, że Pilar przyszła na spotkanie z przy­ jaciółką, bo jej mąż, ojciec Any Belen, musiał zostać w domu z wymagającym opieki synem. Objęły się i ucałowały. Pilar modliła się, płakała i powtarzała: „Wiedziałam, że jesteś żywa". Powiedziała Anie Belen, że nigdy nie oddała jej do adopcji. - Jak mogłabym cię oddać? Przecież wychowałabym cię tak samo jak twoich braci. Jak mogłabym cię oddać? - powtarzała.

Pilar Villora Garda. Śpi spokojnie

Trzecią ciążę znosiła bardzo dobrze. Nie miała mdłości, nie wymiotowała, spała głęboko i spokojnie. W czwartym miesią­ cu ciąży zaczęła czuć ruchy dziecka. Regularnie odwiedzała lekarza prowadzącego w klinice Santa Cristina w Madrycie, który zapisywał te wszystkie szczegóły w jej karcie. Miała dwadzieścia trzy lata. Urodziła 10 lipca 1973 roku o godzinie 13.45- Dziewczynka, która przyszła na świat, ważyła dwa tysiące osiemset gramów, 7 Natalia Junquera, Mi mądre es lina descoiiocida para mi, „El Pais”, 1.12.2014, elpais.com, bit.ly/3q9GAix, dostęp: 4-08.2023.

177

dostała kolejno 7, 8, 9 punktów w skali Apgar. Mężowi, rzecz jasna, nie pozwolono wejść na salę porodową. Został na ko­ rytarzu. Ale kiedy poród już się zakończył i Pilar przeprowa­ dzono do sali poporodowej, pozwolono im zobaczyć dziecko. - Widział mnie żywą! - opowiada mi teraz Ana Belen. Widział, że jestem czarniutka, miał mnie na rękach, tulił mnie! Powiedział, że potem przyszła pielęgniarka albo położ­ na i oznajmiła, że zabierają dziecko do umycia. Ojcu kazali wyjść, mamie założyli maseczkę na twarz i uśpili. Po jakimś czasie wrócił i zobaczył mamę z maseczką na twarzy, śpiącą. Po chwili przyszedł lekarz z pielęgniarką i powiedzieli, że dziecko zinarło. Że ja zmarłam. Rodzice nie mogli tego zro­ zumieć, przecież już mieli mnie na rękach, przecież urodziłam się żywa. Chcieli zobaczyć moje ciałko, ale szpital odmówił. Powiedzieli im, że wszystkim się zajmą. Po kilku dniach ode­ słali mamę do domu. To były inne czasy niż dziś. Rodzice pogrążyli się w bólu i żalu. Nie przyszło im do głowy oskarżać kogokolwiek, czegokolwiek żądać. Nie mieli siły o nic walczyć. Pilar zawsze pamiętała o dniu urodzin Any Belen. Nigdy jej nie zapomniała. Razem z mężem nie mieli nawet żadnego miejsca, gdzie mogliby pójść płakać po córce. Nie widzieli jej ciałka. Nie miała grobu. Postanowili po prostu żyć dalej. - Gdybym ja ich nie odnalazła, im nigdy by nie przyszło do głowy szukać - mówi mi Ana Belen Pintado. - Uwierzyli lekarzom, że zmarłam. Wierzyli w to przez te wszystkie lata. Ten mężczyzna, który zadzwonił do mnie, żeby powiedzieć mi o Pilar, był pierwszą osobą w ich życiu, która zasiała w nich cień wątpliwości. Powiedział mojej mamie: „A nie pomyśla­ łaś, że ci ją ukradli?” Ona sama nigdy nie zaczęłaby mnie szukać. Zapytałam Anę Belen wprost: czy to możliwe, że Pilar zrzekła się praw do opieki nad nią? Czy oddała ją do adopcji? - Pytałam ją o to. Powiedziała mi: „Ja niczego nie podpi­ sałam. Nie oddałam cię. Nie porzuciłam cię, nie podpisałam 178

żadnych dokumentów. Powiedzieli mi, że nie żyjesz”. Jestem pewna, że mnie nie oddala. Ukradziono mnie z jej ramion.

Pomoc i nie-pomoc

- To nie my powinniśmy być detektywami naszej przeszło­ ści - powiedziała mi Solcdad Luque Delgado, siostra zaginio­ nego Francisca. Uważała, że Hiszpania jako kraj zrobiła zdecydowanie zbyt mało dla ludzi, którzy podejrzewali, że ich dzieci zostały ukra­ dzione lub że oni sami stali się przedmiotem takiej kradzieży. - Wiele osób twierdzi, że w latach sześćdziesiątych i sie­ demdziesiątych to był już tylko biznes. Handel. Że liczyły się tylko pieniądze - mówi Soledad Luque Delgado. - I pienią­ dze rzeczywiście w tym były, ogromne, ale to nigdy nie był wyłącznie biznes. Kradzieże noworodków i nielegalne adop­ cje były możliwe, ponieważ uczestniczyli w nich pracownicy i funkcjonariusze państwa hiszpańskiego. To była przemoc instytucjonalna wobec kobiet, tak głęboko zakorzeniona, że wszyscy przestali już zwracać na nią uwagę. To dlatego sprawa kradzieży noworodków jest częścią tak zwanej ąuerella argentina, próby osądzenia zbrodni frankizmu w ramach prawa międzynarodowego. W 2010 roku pierw­ sze rodziny ofiar frankistowskich represji złożyły doniesie­ nie przed sądem w Buenos Aires. Rozpatrzenia sprawy moż­ liwych aktów ludobójstwa oraz zbrodni przeciwko ludzkości podjęła się argentyńska sędzina Maria Servini de Cubria. Hi­ szpański wymiar sprawiedliwości odmówił współpracy. Mimo to wiele osób, których opowieści przytaczam na łamach tej książki, złożyło zeznania w ramach tego dochodzenia. Prze­ stały wierzyć, że ich własny kraj zapewni im sprawiedliwość. Ostatnie przypadki bebes robados odnotowano w latach dziewięćdziesiątych. W 1993 roku urodziła Ruth Puertas, dziewiętnastoletnia samotna matka. Lekarze powiedzieli jej, 179

że dziecko zmarło z powodu syndromu Pottera i że lepiej, by go nie oglądała, bo „wygląda potwornie”. W 2011 roku przeprowadzono ekshumację i nie znaleziono ciała, a jedynie włoski o długości około dwóch milimetrów, zacisk pępowi­ nowy, gazy chirurgiczne oraz oskórek larw. Baskijski Instytut Medycyny Sądowej przeprowadził badania f K k znalezisk, ale nie udało się potwierdzić, że należały do dziecka Ruth. To wówczas Etxeberria bronił tezy, że ciało dziecka mogło ulec całkowitemu rozkładowi. Sędzia umorzył postępowanie, przyznając, że rozumie ból rodziców, który przybrał na sile po ekshumacji, kiedy „nie odnaleziono szczątków kostnych ich dziecka”. Hiszpańskie władze rzeczywiście nie zrobiły wiele w spra­ wie bebes robados. Była to opinia nie tylko ofiar, ale także organizacji międzynarodowych zajmujących się obroną praw człowieka. Madryt próbował odrzucać oskarżenia o bezczyn­ ność. Zagranicznych gości - byli wśród nich członkowie Grupy Roboczej o K g do spraw Wymuszonych Zaginięć oraz specjalny sprawozdawca o K g Pablo de Greiff - zapewniano, że rząd wspiera ofiary. Wyliczano, że już w 2011 roku Kongres Deputowanych przyjął jednogłośnie uchwałę o solidarno­ ści z ofiarami kradzieży dzieci. Rok później Ministerstwo Sprawiedliwości rozpoczęło tworzenie specjalnego systemu badań f K k dla osób podejrzewających, że zostały odebrane rodzicom, lub poszukujących zaginionych dzieci. Wcześniej rodziny na własny koszt korzystały z pięciu pry­ watnych hiszpańskich banków f K k . Zostawiły w nich dwa ty­ siące dwieście osiemdziesiąt sześć profili genetycznych, licząc na pojawienie się korelacji z żyjącymi krewnymi. Państwowym rejestrem profili f K k zarządzać miał Państwowy Instytut Toksykologii i Medycyny Sądowej (HK j p r ), ten sam, który prowadził analizy próbek pozyskanych podczas ekshumacji. W wystąpieniu przed hiszpańskim senatem w 2014 roku Gloria Vallejo de Torres, dyrektorka HK j p r , zapewniła, że wszystkie 180

profile porównywane są regularnie przy użyciu udostępnio­ nego przez r J H systemu Codis Combined f K k Index System, zaprojektowanego specjalnie w celu oceny różnych typów znaczników genetycznych. - Widzimy, że zapotrzebowanie na nasze usługi jest małe przyznała wówczas, nie kryjąc zdziwienia8. - Do dyspozycji ofiar oddaliśmy perfekcyjnie dostosowane i wyposażone la­ boratorium, utworzyliśmy też jedną wyspecjalizowaną bazę danych, do której rodziny mogą wprowadzać swoje profile f K k , mając wszelkie gwarancje bezpieczeństwa danych i ja­ kości badań przy użyciu softwareu użyczonego przez r J H . Staramy się służyć ofiarom i ułatwiać ich poszukiwania, cze­ go domagają się od tak wielu lat. Ewidentnie nie chcą z tego dobrowolnie skorzystać. Nikt ich nie zmusi. Zapytana przez senatorów o przyczyny braku zaufania ro­ dzin do HK j p r , odparła, że „nie może ich podać, bo ich nie zna’’ - Sądzę, że wypełniamy w pełni wszystkie zobowiązania, jakie nałożyło na nas Ministerstwo Sprawiedliwości. Z całą szczerością mogę powiedzieć, że życzylibyśmy sobie maso­ wego uczestnictwa ofiar w naszych badaniach - wyznała. Przypomniała jednocześnie, że to HK j p r przeprowadził badania próbek f K k pozyskanego z ekshumacji niemowląt. - We wszystkich przypadkach, kiedy udało się pozyskać f K k zmarłego noworodka lub płodu, w 91,7 procentach po­ twierdzono zgodność genetyczną z rodzicami - oświadczyła i dodała, że w pozostałych czterech przypadkach nie udało się przeprowadzić analizy lub próbki nie były wiarygodne. Wierzę, że są to obiektywne dane, które powinny zmusić nas do refleksji, gdyż w przypadkach, które zostały przetworzone na drodze sądowej lub w postępowaniu prokuratorskim, po­ twierdzono relację rodzicielską. To fundamentalne. 8 Comisión de Justicia, sesja nr 18, 18 lutego 2014 roku, senado.es, bit.ly/ 43WROEW, dostęp 3.08.2023.

181

Do marca 2019 roku państwowa baza danych zgromadziła zaledwie 590 profili genetycznych. Tylko 14 procent z nich należało do dzieci poszukujących rodziców. Najwięcej, bo aż 386 próbek, zostawiły matki, kolejne 49 ojcowie, 39 siostry, 31 bracia, jedną - dziadek. Tak wielka dysproporcja drastycz­ nie zmniejszała szanse na pojawienie się korelacji: profili dzieci było zaledwie 84. Do 2021 roku nie udało się doprowadzić do żadnego ponownego spotkania krewnych. Z późniejszych lat nie ma danych9. Władze Hiszpanii chwaliły się także utwo­ rzeniem punktu konsultacyjnego dla osób poszkodowanych w związku z domniemanymi uprowadzeniami noworodków zaczął działać 26 lutego 2013 roku przy ulicy Bolsa 8 w Madry­ cie. Jego pracownicy mieli pomagać rodzinom w dotarciu do wszystkich dokumentów będących w posiadaniu rozmaitych państwowych urzędów, doradzać i informować o procedurach. Punkt współpracował z ministerstwami spraw wewnętrznych, zdrowia, opieki społecznej i równości oraz z Państwowym Instytutem Toksykologii. Do dyspozycji odwiedzających był psycholog, można było także dowiedzieć się, jak dołączyć do banku f K k tworzonego przez HK j p r . Wiele rodzin było jednak niezadowolonych z obsługi. - To raczej punkt nie-pomocy - przekonywała mnie ko­ bieta poszukująca zaginionego brata. - Nie dali mi niczego, czego już bym nie znalazła sama. Wszystkie dokumenty, które mam, osobiście wydarłam z gardła urzędnikom i szpitalowi. Ten urząd może być pomocny dla osób, które dopiero myślą o rozpoczęciu poszukiwań. Nam, którzy szukamy od lat, nie ma nic do zaoferowania. Sama wielokrotnie próbowałam skontaktować się z osobami odpowiedzialnymi za prowadzenie punktu konsultacyjnego.

9 Amnesty International, Tiempo de verdad y de justicia. Vulneraciones de derechos humanos, en los casos de „bebćs robados", marzec 2021, amnistia.org, bit.ly/ssoYyUP, dostęp: 3 08.2023.

182

Rzeczniczka Ministerstwa Sprawiedliwości nagabywana o ra­ porty tej instytucji odesłała mnie na stronę internetową, gdzie jedyne sprawozdanie nosiło datę 2014. Później po prostu prze­ stała mi odpisywać. Wszystkie moje prośby o kontakt z dyrek­ cją punktu zostały zignorowane. Według raportu Amnesty International do marca 2021 roku urząd otrzymał 922 zgłoszenia, z których przyjął 706, pocho­ dzących od 834 poszkodowanych. Na podstawie analizy posia­ danych danych urzędnicy zdołali wskazać 19 możliwych krew­ nych poszukujących osób. Wszystkie te przypadki dotyczyły nieprawidłowych adopcji, żaden - kradzieży noworodka10. We wrześniu 2013 roku Hiszpanię odwiedziła Grupa Ro­ bocza o K g do spraw Wymuszonych Zaginięć. Wnioski po wizycie były dla Madrytu bardzo krytyczne. Rząd otrzymał wówczas szereg wytycznych i zaleceń. Zrealizował niewiele z nich. Jeszcze w 2017 roku, po wymianie korespondencji z Hi­ szpanią, grupa robocza oficjalnie wyraziła ubolewanie nad niewielkimi postępami prac. Członkowie grupy uznali za szczególnie niepokojące to, że nie wprowadzono fundamen­ talnych zaleceń, które umożliwiłyby rodzinom zaginionych podczas wojny domowej oraz dyktatury poznanie prawdy o losie i miejscu pobytu ich najbliższych. Pozostawiono ich samym sobie. To jeszcze bardziej alarmujące, kiedy weźmie się pod uwagę upływ czasu i zaawansowany wiek poszuku­ jących. „Jak dotąd państwo hiszpańskie nie działało z na­ leżytym pośpiechem ani nie objęło wiodącej roli”, orzekli eksperci. Negatywnie oceniono także reformę prawa karnego. Hiszpania, zauważyli eksperci, wciąż nie traktuje zaginięć jako przestępstw o charakterze ciągłym, a więc niepodlegających przedawnieniu. Nie chce też uznać odpowiedzialności prze­ łożonych, którzy swoim działaniem lub brakiem działania mogli przyczynić się do zaginięcia. 10 Tamże.

183

Hiszpania odmówiła utworzenia komisji prawdy, jakie dzia­ łały na przykład w Argentynie. Zaniepokojenie wzbudził dalszy brak gwarancji dostępu do archiwów dla ofiar i osób poszukujących bliskich. Wizytujący uznali, że przeszkody w dostępie do informacji i archiwów stanowią prawdziwy problem dla ofiar w procesie dochodze­ nia do prawdy. Grupa robocza stwierdziła także, że hiszpański system sprawiedliwości wciąż nie chce przyjąć na siebie obowiązku działania w sprawie wymuszonych zaginięć, co prowadzi do bezkarności opartej na serii argumentów sprzecznych z za­ sadami, które wynikają z międzynarodowych zobowiązań Hiszpanii. W 2021 roku krytyczny dla Hiszpanii raport wydało Amnesty International - Tiempo de verdad y de justicia. Vulneraciones de derechos humanos en los casos de „bebes robados” [Czas prawdy i sprawiedliwości. Naruszenia praw człowieka w przypadkach „ukradzionych dzieci”]. Zespół organizacji zapoznał się z wieloma historiami - za­ równo matek obawiających się, że ich dzieci mogły zostać zrabowane po narodzeniu, jak i dzieci bezskutecznie po­ szukujących biologicznych rodziców. Zdaniem ekspertów organizacji niektóre z przypadków wyczerpywały znamiona wymuszonego zaginięcia. To poważny zarzut. Wymuszo­ ne zaginięcie to naruszenie podstawowych praw człowieka, a w przypadku, gdy jego ofiarą jest małoletni, nie przedaw­ nia się, dopóki dziecko nie odzyska swojej prawdziwej tożsa­ mości oraz więzów rodzinnych. Władze państwa, w którym ono nastąpiło, mają obowiązek interweniować i doprowadzić do ukarania sprawców. Hiszpania, zdaniem Amnesty Inter­ national, nie robi tego. Organizacja zarzuciła Madrytowi, że nie podejmując odpowiednich działań, tworzy klimat bezkarności. Jak dotąd największą pomocą dla poszkodowanych były władze niektórych wspólnot autonomicznych. W Andaluzji 184

prawo o pamięci historycznej uwzględniło przypadki bebes robados. W Katalonii władze Barcelony zdecydowały o udo­ stępnieniu archiwum dawnego domu dla kobiet w ciąży, w którym mogły one przebywać aż do porodu. Od 2013 roku umożliwiło to aż sto czterdzieści sześć ponownych spotkań matek i dzieci, które przyszły tam na świat11. W 2020 roku parlament Katalonii uchwalił także prawo o wymuszonych zaginięciach nieletnich: zorganizowano biuro pomocy ofia­ rom i regionalny bank f K k . Podobne prawo przegłosowały Wyspy Kanaryjskie. W czerwcu 2022 roku w Narodowym Muzeum Antropo­ logii w Madrycie (Museo Nacional de Antropologia) kończy­ ła się wystawa Niech śpi w tobie. Skradzione macierzyństwa w Hiszpanii 1939-199912- Jej twórcy chcieli, by odwiedzający zadali sobie pytania: co się stało? Jak do tego doszło? Dlacze­ go? W jaki sposób to, co się stało, naznaczyło życie ofiar? Jak na ich skargi, na ich zarzuty i ból odpowiedziało państwo hi­ szpańskie? I wreszcie: czy milczenie czyni nas wspólnikami? Eksponatów było bardzo niewiele; wśród nich znalazły się pa­ miątki Cristiny Moracho Martin: kilka starych zdjęć, na któ­ rych jest w ciąży z synkiem, para błękitnych skarpetek, list, który napisała na odwrocie obrazka z aniołem. W ciemnych salach dominowały zdjęcia. Dwadzieścia kobiet siedzących na krzesłach, w fotelach, na kanapach. Wszystkie poszukiwały za­ ginionych dzieci lub biologicznych rodziców. „Laura Perales Rubio: szuka syna urodzonego w Alicante 7 lipca 1980 roku, podczas ekshumacji w miejscu, gdzie powinny znajdować się jego szczątki, odnaleziono ramię dorosłego mężczyzny owinię­ te całunem’’ „Adelina Ruiz Santos: szuka dwóch córek, bliźnia­ czek urodzonych 11 grudnia 1980 roku w Barcelonie’’ Z mroku 11 Neus Roig, A/b llores qne vas a serfeliz. El trafico de bebes en Espańa: de la reprcsión al ncgocio (1938-1996), Barcelona 2018. 12 Duerma en ti. Maternidades robadas en Espańa 1939-1999. Tytuł wystawy nawiązuje do wiersza Gabrieli Mistral La mądre Iriste [Smutna matka].

185

wyłaniały się ich twarze, kolana, dłonie. Prawie wszystkie pa­ trzyły wprost w obiektyw, kiedy je fotografowano. Autorzy wy­ stawy chcieli, by odwiedzający spojrzeli im w oczy. Napisałam później do Aranzazu Borrachero Mendivil, wy­ kładowczyni Queensborough Community College w Nowym Jorku, jednej z twórczyń zarówno ekspozycji, jak i cyfrowego archiwum mujerymemoria.org , gdzie gromadzone są świa­ dectwa kobiet. Zapytałam ją, dlaczego temat kradzieży dzieci w Hiszpanii budzi tak wiele kontrowersji, a przy tym nigdy nie doczekał się szeroko zakrojonego, oficjalnego śledztwa z prawdziwego zdarzenia. Czemu hiszpańskie państwo za­ wiodło swoje obywatelki? Czemu przerzuciło na nie ciężar dochodzenia do prawdy? Czemu kobiety tak długo były lek­ ceważone? Czemu nie chciano ich wysłuchać? Dlaczego nikt im nie wierzył? Myślę, że odpowiedź na twoje pytania kryje się w kombina­ cji pewnych czynników - odpisała. - Pierwszym z nich jest brak jednoznacznego zerwania z dyktaturą frankistowską. Hi­ szpańska transformacja charakteryzuje się ciągłością: zarówno władzy politycznej (wielu polityków z czasów dyktatury wciąż pełni funkcje polityczne w demokracji), jak i władzy sądow­ niczej, administracji czy związków z Kościołem. W Hiszpanii nigdy nie odbyła się weryfikacja sędziów z czasów frankistowskich, a Kościół katolicki wciąż jest silnie obecny w edukacji i połączony z państwem mocą umów konkordatowych. Trzeba wziąć pod uwagę, że wiele ważnych postaci hiszpańskiej sce­ ny politycznej jest spokrewnionych z lekarzami podejrzany­ mi o udział w kradzieży dzieci, że sądownictwo utrzymuje charakter zdecydowanie konserwatywny, by nie powiedzieć frankistowski, że Kościół i jego archiwa chronione są przez państwo (niezależnie od tego, czy rządzą socjaliści z sI o i , czy prawica z ss ), że nie odbyła się weryfikacja urzędników z czasów dyktatury. Wszystko to razem oznacza, że środowiska 186

zamieszane w kradzieże dzieci zachowały możliwości bloko­ wania jakiegokolwiek śledztwa w tej sprawie. Ciągłość, o której mówimy, doczekała się określenia „frankizm socjologiczny" ma nawet swoją definicję w Wikipedii. Rzeczywiście, hiszpańska Wikipedia określa mianem frankizmu socjologicznego „przetrwanie cech społecznych typo­ wych dla frankizmu w społeczeństwie hiszpańskim po śmierci generała Francisco Franco (1975) i trwających do dziś"13. „Istnieje lęk, że przeprowadzenie śledztwa w sprawie zbrod­ ni kradzieży dzieci i ukaranie jej winnych mogłyby dopro­ wadzić do destabilizacji społeczno-politycznej. Zwłaszcza gdyby potwierdziło się, że ofiar były tysiące, dziesiątki czy nawet setki tysięcy” - tłumaczy dalej Aranzazu Borrachero Mendivil i przytacza słowa Jose Luisa Gordillo, autora książki Los hombres del saco, także poświęconej kradzieżom niemow­ ląt. Gordillo pisze, że w interesie państwa hiszpańskiego jest uniknięcie międzynarodowego skandalu, kosztownych od­ szkodowań i utraty dobrego imienia instytucji. Ten sam autor zwraca uwagę, że w latach osiemdziesiątych i dziewięćdzie­ siątych, kiedy doniesień było niewiele, policja i prokuratura reagowały. Dopiero lawina skarg po roku 2000 sprawiła, że państwo wycofało się ze śledztw, co miałoby potwierdzać hipotezę, że obawiano się konsekwencji wykrycia zbrodni, w którą zamieszane były instytucje państwowe. „Nie moż­ na zapominać o tym, że Hiszpania wzbrania się przed ba­ daniem wszystkich zbrodni frankizmu, nie tylko kradzieży dzieci, zasłaniając się prawem o amnestii z 1977 roku" - dodaje Aranzazu Borrachero Mendivil. Jej zdaniem duże znaczenie ma także kwestia płci. Fran­ kizm był nie tylko ultrakatolickim i ultranacjonalistycznym reżimem, był także ultrapatriarchalny. Przyznawał kobietom 13 cs.wikipedia.org, bit.ly/47hiJOt, dostęp: 3.08.2023.

187

podrzędne miejsce w społeczeństwie. Kobieta i jej dziecko należeli do mężczyzny i państwa, a kradzieże dzieci były prostą manifestacją tego przekonania. W jednym ze swoich artykułów Aranzazu Borrachero Mendivil pisze wręcz o „nacjonalizacji macierzyństwa” we frankizmie. Jej zdaniem, podobnie jak inne faszyzmy, reżim generała Franco głosił przywracanie „porządku naturalnego”, w którym kobieta będzie podporządkowana i posłuszna wo­ bec mężczyzny oraz patriarchalnego państwa. Kobiety miały rodzić, ale nie dla siebie - dla ojczyzny. W dzieciach widziano własność państwa, nowych obywateli, żołnierzy, urzędników. To reżim miał do nich prawa, nie matki, i demonstrował swoją władzę na każdym kroku: w edukacji, w służbie zdro­ wia. Nawet w czasie porodu kobieta miała pozostać bierna i posłuszna lekarzom, pielęgniarkom, zakonnicom. Każdy jej protest czy próba obrony swoich praw kończyły się zastra­ szaniem i groźbą. Aranzazu Borrachero Mendivil podkreśla: Taka konstrukcja społeczna nie ulega przezwyciężeniu z dnia na dzień, tylko dlatego, że ogłasza się nastanie demokracji. Pamiętajmy, że Urząd do spraw Ochrony Kobiet zlikwido­ wano dopiero w latach osiemdziesiątych. W społeczeństwie patriarchalnym świadectwo kobiety nie ma tej samej wartości co świadectwo mężczyzny. Jego prawdziwość jest automatycz­ nie kwestionowana i etykietowana negatywnymi określeniami, jak „histeria”, „obsesja”, „nadmiar bólu związanego ze stratą”. Jako ostatni z czynników Borrachero wymienia kwestie klasowe. Frankizm traktował przecież robotników jak gru­ pę podległą, zobowiązaną do posłuszeństwa i pokory wobec właścicieli przedsiębiorstw i elit. Jak argumentuje badaczka, większość okradzionych rodzin należała do tych samych grup społecznych, co pokonani w hiszpańskiej wojnie. Pozbawio­ no ich wszelkiej władzy i sprawczości, postawiono w sytuacji 188

całkowitej bezbronności. Doniesienia pochodzące od członków tych grup, nawet już w czasach demokracji, nie miały tej samej „wagi moralnej” i wiarygodności, co w przypadku grup uprzy­ wilejowanych. To wszystko umożliwiało bezkarność zbrodni.

Ludzi bardziej interesujq psy

Stowarzyszenie, które wraz z rodzeństwem założyła Sołedad Luque Delgado - Todos los Nińos Robados Son Tambien Mis Nińos - wraz z innymi organizacjami zrzeszającymi ofiary lobbuje w parlamencie hiszpańskim za uchwaleniem specustawy w sprawie kradzieży dzieci. Chcieliby, żeby rząd powołał grupę śledczą, która specjalizowałaby się w przypadkach nie­ legalnych adopcji i kradzieży niemowląt, domagają się tak­ że modyfikacji istniejącego prawa - między innymi ustawy o ochronie danych osobowych - żeby ułatwić poszukiwania biologicznych krewnych. Nowe prawo zakłada także dostęp do bezpłatnej pomocy prawnej, medycznej i psychologicznej dla ofiar nielegalnych adopcji i kradzieży dzieci oraz stworze­ nie jednego dużego, bezpłatnego banku f K k . Żądają też dostępu do zamkniętych archiwów, w tym archi­ wów Kościoła i zgromadzeń zakonnych. Obecnie nie pozwala na to konkordat. „Więc niech go zmienią - mówi Soledad. Niech zmodyfikują te ustawy, które wstrzymują nasze po­ szukiwania” Ustawa o ukradzionych dzieciach już dwukrotnie została skierowana do parlamentu: w 2018 i 2020 roku14. Za każdym razem utykała. Politycy deklarowali poparcie, ale jednocześnie nie chcieli zgodzić się na żadne odważne działania. - Wielu z nich chciałoby, żeby ta ustawa ograniczyła się do jakiegoś ładnego gestu. Na przykład zbierania świadectw 14 Projekt musiał zostać rozpatrzony ponownie z uwagi na przyśpieszone wybory i rozwiązanie parlamentu w 2019 roku.

189

poszkodowanych - wyjaśnia Soledad. - Bardzo dziękujemy, ale to już zrobiliśmy sami. Teraz chcemy sprawiedliwości i sku­ tecznych działań. Jeśli trzeba w tym celu zmienić kodeks karny, to niech go zmienią. Jeśli na coś nie pozwala konkordat, niech go renegocjują! W styczniu 2023 roku projekt wciąż znajdował się w komisji sprawiedliwości i czekał na rozpatrzenie. Stowarzyszenia roz­ poczęły zbiórkę podpisów i lobbowały w celu „odblokowania” projektu - wrócił pod obrady 14 marca 2023 roku. Czekali na to także Paco Heredia z Puente Genil i jego żona Rafaela, rodzice poszukujący bliźniaków. Paco wydawał się zniecierpliwiony brakiem postępów. - Wciąż nie ma wystarczającego poparcia dla tej ustawy. Opinia publiczna nie jest nią zainteresowana - mówił z go­ ryczą. - Ludzie nie chcą już słuchać o nas i naszych dzieciach. Pojechałem niedawno na demonstrację w Maladze. Na tym samym placu odbywała się pikieta obrońców praw zwierząt. 1 wiesz co? Na tej od zwierząt tłum był większy. Niestety. Ludzi bardziej interesują psy. Kilka miesięcy po naszej rozmowie, zimą 2022 roku, Paco wysłał mi zdjęcie Rafaeli. Leżała na fotelu, przykryta kocami, krucha i schorowana. Tuliła do siebie lalkę, która wyglądała jak noworodek. Ustawa o ukradzionych dzieciach nie została uchwalona. Pod koniec maja 2023 roku premier Pedro Sanchez rozwiązał parlament i zapowiedział przyśpieszone wybory, które odby­ ły się w lipcu. Prace nad projektem ustawy będą musiały zacząć się od początku, wraz z nową kadencją parlamentu.

Enrique. Geny

Enriąue Vila, adwokat z Walencji, wciąż szuka matki. Jak dotąd zrobił porównawcze badania f K k z dwiema kobietami, które wierzyły, że mógłby być ich synem. Wyniki były negatywne. 190

- Dostałem kiedyś radę od ludzi zbliżonych do Opus Dei mówi Enriąue. - Powiedzieli mi, żebym przestał szukać, bo nigdy nie odnajdę matki. Co chcieli przez to powiedzieć? Co wiedzą? Że nie żyje? Że była zakonnicą? Ja nie przestanę jej szukać. Jest pewien, że jego rodzice biologiczni muszą - musieli być kimś dużego formatu. Jest o tym przekonany. - Przekazali mi swoją siłę charakteru - mówi. - Dopiero kiedy dowiedziałem się, że jestem adoptowany, zrozumiałem, jak wielki wpływ mają na nas geny. Mam zupełnie inny cha­ rakter niż moi adopcyjni rodzice. Owszem, nauczyli mnie takich rzeczy jak miłość do książek, dali edukację, otwarli przede mną drogi i zawdzięczam im bardzo wiele, ale... w mo­ jej adopcyjnej rodzinie nikt nie wykonuje wolnego zawodu. Nikt nie pisze. Ja napisałem już cztery książki. Jestem prze­ konany, że to, kim jestem, przekazali mi w genach rodzice biologiczni. I bardzo chciałbym ich poznać. Mój syn jest do mnie podobny, więc myślę, że ja muszę z kolei być podobny do mojego ojca. Bardzo jestem ciekaw, czym się zajmował. Chcę wiedzieć wszystko! Czy mam braci? Ile będę żył? Czy wyłysieję? Kiedy nie masz w kim się przejrzeć, sam stajesz się dla siebie tajemnicą.

Gema. Kawałeczek mnie

Gema z Alicante wierzy, że jej siostra Raquel żyje i mieszka gdzieś w Hiszpanii, nie wiedząc, że jest adoptowana. - Mam wielką potrzebę poznania jej losów - mówi mi. Muszę wiedzieć, gdzie jest ten kawałeczek mnie. Nie ma dnia, żeby nie myślała o siostrze bliźniaczce. Myśli o niej w każde urodziny, w święta, myśli o niej, kiedy się modli. Chce po prostu zakończyć tę walkę. Chce wiedzieć, że z Raquel wszystko dobrze. Chce odnaleźć część siebie. Potrzebujemy jej, mówi. 191

Potrzebujemy jej, żeby żyć dalej w pokoju. Bez niej czujemy, że czegoś nam brakuje. Vicenta, mama bliźniaczek, ma już siedemdziesiąt lat. Gema ma nadzieję, że zdąży. - Muszę odnaleźć Raquel, chociaż te poszukiwania są cza­ sem ponad siły - przyznaje. - Ja nie jestem śledczym. To nigdy nie powinno być moje zadanie. Czemu musimy być śledczymi we własnych sprawach? Jak to można psychicznie znieść? My, którzy szukamy, mamy przecież jeszcze swoje własne życia. Mamy pracę, dzieci, dom, mężów. Wydajemy na poszukiwa­ nia własne pieniądze, ogromne. Mamy swoje górki i dołki. Czasem tracimy rozpęd, zniechęcamy się, załamujemy. Potem zbieramy się do kupy, zaczynamy dalej szukać. Nikt tego za nas nie zrobi. W styczniu 2023 roku sąd odwiesił sprawę zniknięcia Raquel. To Gema odnalazła i wskazała świadków, którzy mogą rzucić nowe światło na sprawę. Gema nie może też przestać myśleć o tej drugiej dziew­ czynce; tej, która nie jest Raquel. Po ekshumacji jej szczątki trafiły do depozytu w laboratorium kryminologicznym. Leżą w foliowym worku, w kartonowym pudle. Czekają. Gema prosiła już prokuraturę, żeby coś z tym zrobili. - Przez trzydzieści lat nosiłam jej kwiaty, opłakiwałam ją mówi. - Chciałabym, żeby ta dziewczynka też miała swój grób. Żeby spoczęła gdzieś w pokoju. Przecież to dziecko ma własną historię. Może je także komuś ukradziono, może ktoś go szuka. Prosiłam ich: zróbcie coś, znajdźcie jej mamę! Przecież ta dziewczynka też ma swoje prawa. Ta dziew­ czynka też miała jakichś rodziców. Nie jest tylko... ciałkiem.

192

Soledad. Akt wiary

- Myślę, że to byłaby ulga - mówi Soledad Luque Delgado, kiedy pytam, co by poczuła, gdyby okazało się, że jej brat bliźniak naprawdę zmarł i został gdzieś pochowany. - Myślę, że ulgą byłoby pozbycie się wątpliwości. Zamknięcie rozdzia­ łu. Tak, sądzę, że dla nas odnalezienie prochów Francisca byłoby właśnie tym: zamknięciem rozdziału. Nie rozpatruję tego w kategoriach szczęścia czy zawodu. W życiu dobrze jest zamykać rozdziały. Soledad uważa, że to, co robią ona i inni aktywiści, stanowi tak naprawdę akt wiary. - To akt wiary kobietom. One mówią, że ukradziono im dzieci, i my w to wierzymy. Wolę pomylić się, ufając im, niż odebrać im prawo do wątpliwości, czy ich dziecko naprawdę zmarło. Już dostatecznie długo nie wierzyliśmy kobietom. Stanowczo za długo.

Ana Belen. Kanapki

Ana Belen od pierwszego dnia czuła, jakby całe życie znała swoją matkę Pilar. Zupełnie jakby nigdy się nie rozstały. Zu­ pełnie jakby Petra, jej matka adopcyjna, nigdy nie weszła do kliniki Santa Cristina z poduszką pod sukienką, nie zajrzała do sali numer 22, żeby zobaczyć, komu zabiera dziecko, jakby nigdy nie przywiozła malusieńkiej dziewczynki do Campo de Criptana, nie zarejestrowała jej jako biologicznej córki i przez resztę życia nie trzymała tego wszystkiego w sekrecie. - Myślę, że Petra wiedziała, co robi - powiedziała mi Ana Belen. - Wiem, że wiedziała, co robi. Może inni rodzice, którzy zapłacili za adopcję, nie wiedzieli, ale moi owszem. To dlatego nic mi nie powiedzieli. Bali się, że zacznę szukać biologicznej rodziny, że ją znajdę i się dowiem. Wiem, że kochali mnie do szaleństwa. Mnie, moje dzieci. Nie mam do nich żalu. Prze­ baczam im z całego serca, chociaż trudno jest przebaczyć 193

coś takiego. Ukradli dziecko innej kobiecie. Musieli o tym wiedzieć, przecież nigdzie na świecie nie można legalnie adop­ tować noworodka, który ma jeden dzień życia. Bardzo żałuję, że nie mogę już z nimi porozmawiać, zapytać ich, czemu to zrobili. Ale przebaczyłam im i nie mam do nich żalu. Ta więź, którą od pierwszego dnia poczuła z Pilar, to dla Any Belen coś niezwykle szczególnego. Mówi, że nie miała tego z Petrą i Manuelem, chociaż byli kochającą rodziną. Ana Belen Pintado odnalazła matkę, ojca i dwóch biolo­ gicznych braci. - Mój brat pracuje jako kierowca, jeździ z Avili do Murcji opowiada. - Połowa trasy wypada mu u mnie, w Campo de Criptana. Przyjeżdża na przerwę. Robię mu kanapki, on przy­ wozi mi owoce. Z rodzicami dzwonimy do siebie codziennie. Codziennie! Ojciec, jeśli ze mną nie porozmawia, złości się. Dzwoni do mojego męża, do dzieci, pyta, czy wszystko dobrze. Nasze rozmowy telefoniczne trwają przynajmniej godzinę. Ojciec jest chory na raka, ma przerzuty, ale odkąd się odnaleź­ liśmy... wiesz, odżył. Zaczął jeść. Przytył dziesięć kilo. Zaczął wychodzić z domu na kawę. Kiedy idzie do lekarza i dostaje jakieś zalecenia, mówi doktorom: „Powiedzcie to mojej cór­ ce!” U nas, w Hiszpanii, to córki zajmują się takimi sprawami, prowadzą starszych rodziców do lekarza. Co wieczór ojciec dzwoni do mnie i opowiada mi, jaka drużyna dziś gra i jaki był mecz. Albo że korrida była kiepska. Pyta, czy mąż już wrócił, czy wszyscy są w domu. Relacjonujemy sobie, co ciekawego było w telewizji, a mamy taki sam gust, oboje lubimy filmy akcji. Jesteśmy jak normalna rodzina, po prostu opowiadamy sobie rzeczy. Ana Belen wie, że straciła wiele lat. Pewnych wydarzeń już nie odzyska. Nie pozna cioć i wujków, którzy zmarli. - Potraciliśmy nasze wspólne święta - mówi. - Pierwszą komunię, ślub, narodziny wnuków. Straciliśmy mnóstwo. Miałam wielkie szczęście. Odnalazłam matkę, ojca i braci, 194

wszystkich żywych, i to w rekordowym tempie. Cale moje po­ szukiwania trwały rok. To byt cud. Ale wiem, że w Hiszpanii jest wciąż mnóstwo osób, które szukają swoich rodzin. Dla wielu jest już za późno, ich bliscy umierają. Nie zostawię tego. Ktoś musi za to zapłacić. Ana Belen jest zdeterminowana znaleźć winnych. Kiedy kończę książkę, ma już adwokata, gromadzi dowody, przy­ gotowuje się do pozwu.

Ines. Swoje miejsce

Ines Madrigal założyła stowarzyszenie, które promuje badania genetyczne i zachęca do zostawiania swoich profili w między­ narodowych bankach f K k . Wierzy, że tylko w ten sposób ci, którzy szukają, mogą odnaleźć swoich bliskich. - Dzięki amerykańskim bankom f K k w Hiszpanii odnalazło się już trzydzieści-czterdzieści rodzin - mówi. - Dzięki śledz­ twom, dzięki sądom, dzięki wymiarowi sprawiedliwości nikt nie odnalazł bliskich. To naprawdę nie są duże koszty, badanie f K k w amerykańskim banku będzie kosztować czterdzieściczterdzieści pięć euro. A f K k nie kłamie, nigdy nie kłamie. Ines nie ma w sobie nienawiści do doktora Veli. Czuła do niego respekt i strach, tak, chyba strach, bo był człowiekiem, który - jak się wydawało - wiedział o nich wszystko, znał ich najciemniejsze sekrety. Dla tego człowieka ona oraz inne dzieci były tylko ciałkiem. Właściwie rozumie nawet jego słowa, kiedy mówił, że wszystko, co robił, było dla dobra kobiet i dzieci. Rozumie, że w to wierzył, i tylko jedna kwestia zupełnie pogrąża go w jej oczach. Pieniądze. Brał za to pieniądze. Dorobił się na tym. - To pieniądze łączą cię z diabłem - mówi. Zapytałam ją, czy poczuła ulgę, kiedy dowiedziała się, że nie została ukradziona. 195

- Tak! Skąd wiedziałaś? - zapytała z uśmiechem. - Właś­ nie tak. Ja nie chciałam być dzieckiem ukradzionym. Dlacze­ go? Bo gdybym była dzieckiem ukradzionym, oznaczałoby to, że w tamtej rodzinie, rodzinie Pilar, było dla mnie miejsce. 1 że ktoś mi to zabrał. Teraz wiem, że tego miejsca po prostu nie było. To moja mama, to Pilar, wykluczyła mnie z tamtej rodzi­ ny, bo nie widziała innego wyjścia. Bo się bała, bo nie chciała być kłopotem, dziwką z bękartem, sprawiać bólu babci. Ale to była jej decyzja. Nie jakiejś zakonnicy czy lekarza. To była decyzja jedynej osoby na świecie, która miała prawo ją pod­ jąć. Nigdy też nie chciałam unieważnić tego, co łączyło mnie z Ines Perez. Wiesz, dzisiaj rano medytowałam. Chciałam po­ łączyć się z momentem szczęścia, z osobą, która uczyniła mnie szczęśliwą. I pojawiła się przede mną twarz matki. Twarz Ines. Ja nigdy nie czułam, że nie mam matki. Ines dostała od cioci, siostry swojej biologicznej mamy, al­ bum z rodzinnymi zdjęciami. Jest tam stara fotografia pięknej kobiety w pięknej sukni, z gorsetem, z talią, którą można objąć dwiema dłońmi. Ines patrzy na nią i czuje, że gdzieś wróciła. Gdzie, Ines? Na właściwe miejsce.

Podziękowania

W pierwszej kolejności chcę podziękować tym, którzy podzie­ lili się ze mną opowieściami o swoich poszukiwaniach. Są to przede wszystkim Ana Belen Pintado, Francisco Heredia, Ines Madrigal, Cristina Moracho Martin, Maria Garcia Alvarez, Maria Jose Pico, Gema Armero, Francisco Rocafull, Enrique Vila Torres, Soledad Luque Delgado, Antonio Iniesta Coria Coria, Mari Cruz, Francisca, Rosa, Lucia i Maria Jose z Walencji. Dziękuję Wam za zaufanie. Poświęciliście wiele godzin, by powrócić do bolesnych wspomnień, wyszukiwaliście dla mnie kolejnych rozmówców i pośredniczyliście w nawiązywaniu z nimi kontaktu. Mam nadzieję, że odnajdziecie swoich bli­ skich i poznacie prawdę o tym, co się wydarzyło. Podziwiam Waszą odwagę i upór. Paco, dziękuję, że byłeś moim dobrym duchem w Walencji i Madrycie. Drugiemu Paco - że nie spóźniłam się na pociąg. Carmen z Madrytu - zobaczysz, Almodóvar zrobi o Tobie film! Dziękuję również wszystkim osobom, których historie nie zmieściły się na kartach książki. Potrzebowałam ich, by spró­ bować zrozumieć dramat bebes robados. Podziękowania należą się także Jose Marii Generowi Basalotte i Jorge Juanowi Cepillo GaMnowi, którzy przybliżyli 197

mi temat ekshumacji w Kadyksie oraz Aranzazu Borrachero Mendivil - jej projekt mujerymemoria.org był dla mnie inspi­ racją. Eryk Jan Grzeszkowiak, wykładowca na Uniwersytecie Strathclyde i Uniwersytecie College Cork, pomógł mi zrozu­ mieć podstawy genealogii genetycznej i uchronił mnie przed błędami w tym temacie. Judyta Wachowska z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu dzieliła się ze mną nie tylko bibliografią, ale nawet własnymi notatkami. Wiele mate­ riałów i kontaktów zawdzięczam również Angelowi Lópezowi Peiró i Magdzie Melnyk. Dziękuję także za ostrzeżenia, zwłaszcza Emiliowi Silvie i Franciscowi Etxeberrii. Starałam się pamiętać o nich przez cały czas. Matką chrzestną tej książki jest niewątpliwie Iwona Zieliń­ ska. Płyń na szerokie wody! Dziękuję Ci za przyjaźń i za dom (naprawdę widziałam tego dzika!). Wielkim wsparciem dla tej książki była Nagroda Krakowa Miasta Literatury U K i I p o . Jestem ogromnie wdzięczna i dum­ na, że Ciałko obdarzono tak dużym zaufaniem i wyróżnieniem. Dziękuję również prof. Beacie Kowalskiej, Barbarze Sadurskiej oraz Oli Lipczak - za wsparcie. Wyrazy wdzięczności należą się także Małgorzacie Poździk, redaktorce książki, która czuwała nad każdym moim zdaniem, Jakubowi Bożkowi, redaktorowi prowadzącemu, oraz cierp­ liwej Szefowej Monice Sznajderman. Dziękuję całej ekipie Wydawnictwa Czarne, to przyjemność z Wami pracować. Największe ze wszystkich podziękowań kieruję do mojej Rodziny, która znosi skutki uboczne tego całego pisania. Dzię­ kuję, że macie cierpliwość. Ostatnie wyrazy wdzięczności - za celne uwagi i trudne pytania - kieruję do organizatorów i uczestników wszyst­ kich spotkań autorskich. Przede wszystkim jednak dziękuję Czytelnikom - za czas, jaki poświęciliście mojej książce i jej bohaterom.

Bibliografia

Wywiad własny z Aną Bcłen Pintado, 2022 Wywiad własny z Francisco Heredią, 2022 Wywiad własny z Inćs Madrigal, 2022 Wywiad własny z Enriquc Vilą Torresem, 2012, 2022 Wywiad własny z Franciscą, Walencja, 2022 Wywiad własny z Cristiną Moracho Martin, 2022 Wywiad własny z Soledad Luque Delgado, 2022 Wywiad własny z Francisco Rocafullem, 2012, 2022 Wywiad z Erykiem Janem Grzeszkowiakiem, 2022 Wywiad własny z Marią Garcią Alvarez, 2022 Wywiad własny z Marią Jose Pico, 2022 Wywiad własny z Gemą Armero, 2023 Wywiad własny z Josć Marią Generem, 2022 Wywiad własny z Carmen H., 2022

Dokumenty Amnesty International, Tiempode verdady dejusticia. Vulneraciones de derechos hunianos, en los casos de „bebes robados", marzec 2021 Bołetin Oficiał del Estado, 24.06.1889, boe.es, bit.ly/sDGWuUs Boletin Oficiał del Estado, 20.12.1952, boe.es, bit.ly/sOmkfGb Bołetin Oficiał del Estado, 10.03.1938, boe.es, bit.Iy/ąsfsMBB Comisión de Justicia, sesja nr 18,18.02.2014, senado.es, bit.ly/43WROEw Etxeberria Francisco, wystąpienie w parlamencie baskijskim, 11.05.2012 Las familias monoparentalcs en Espańa, Instituto de las Mujeres, Madrid 2021 Fiscalia General del Estado, Circular 2/2012, 26.12.2012, sobre unificación de criterios en los proccdimicntos por sustracción de menores recien nacidos Instituto Nacional dc Toxicologia y Ciencias Forenses (HK j p r ), Infamie de la aclividadpericialy cientijica desarrollada por los servicios de biologia del \^ [ b Y

199

eon respecto a la prueba dcl ` a ^ en la investigación de adopciones irregulares y sustracción de recićn nacidos en Espańa, 22.05.2017 Juzgado Central de Instrucción nr 5, Audiencja Nacional Madrid, sumario 53/2008 E Komunikat Konferencji Episkopatu Hiszpanii (p i i ), 20.05.2014 o K g . Report of the Working Group on Enforced or Involuntary Disappearances, Follow-np report to the reconimendations madę by the Working Group, Missions to Chile and Spain, 7.09.2017 Sentencia n° 640/2018, Audiencia Provincial de Madrid

Książki Campos Ricardo, Psiquiatria, raza y represión en el primerfranąuismo. Antonio Yallejo-Nagera (w:] Los intelectualesy la dictadurafranquista. Cultura ypoder en Espańa de 1939 o 1975. Madrid 2014 Cenaro Angela, Los nińos dcl Auxdio Social, Madrid 2009 Cuevas Tomasa, Cdrcel de mujeres, t. 2, Barcelona 1985 —, Mujeres de la resistencia, Barcelona 2006 Desaparición forzada de menores, Actas de la 1 Jornada cientifica, Tarragona, 1.10.2016 Dońa Juana, Desde la nochey mebla. Mujeres en las cdrcelesfranquistas, Madrid 1978 Duva Jesus, Natalia Junąuera, Yidas robadas, Barcelona 2011 de Estella Gumersindo, Tarsicio de Azcona, Jose Angel Echeverria, Fusilados en Zaragoza, 1936-1939. Tres anos de asistencia espirituala los reos, Zaragoza 2003 Esteso Poves Maria Jose, Nińos robados, de la represión franquista al negocio, Madrid 2012 Fonseca Carlos, Trece rosas rojas, Madrid 2005 Galan Juan Eslava, La decada que nos dejó sin aliento, Barcelona 2011 Garcia del Cid Guerra Consuelo, Ruega por nosotras, Granada 2015 —, Las desterradas hijas de Eva, Granada 2012 Gonzales de Tena Francisco, Gritos silenciados. Robo y trdfico de nińos en Espańa, Madrid 2015 —, Nos encargamos de todo. Robo y trdfico de nińos en Espańa, Madrid 2014 Gordillo Jose Luis, Los hombres del saco. Resurge la trama de los bebćs robados, Madrid 2015 Primo de Rivera Pilar, Recuerdos de una vida, Madrid 1983 Roig Neus, No llores que vas a serfeliz. El trdfico de bebes en Espańa: de la represión al negocio (1938-1996), Barcelona 2018 Sección Femenina de Y .Z .[ y de las e .] .^ ._ , Enciclopedia para cumplidoras del Servicio Social, Madrid 1965 Vallejo-Nagera Antonio, Eugenesia de la hispanidad y regeneración de la raza, Burgos 1937 —, La locura y la guerra. Psicopatologia de la guerra espańola, Valladolid 1939 —, Nińos y jóvenes anormales, Madrid 1941

200

—, Elfactor emoción en la Espańa nucva, Burgos 1938 Vallejo-Nagera Antonio, Eduardo M. Martinez, Psiquismo ciel fanatismo marxista. lnvestigacioncs psicológicas en marxistasfemeninos delincuentes, „Revista Espańola de Medicina y Cirurgia dc Gucrra", mayo 1939. ano 2, nr 9 Vallejo-Nńgera Juan Antonio, Josć Luis Olaizola, La pucrta dc la espcranza, Madrid 1990 Vila Torres Enrique J., Las cartas dc un bastardo al Papa, Sevilla 2019 Vinyes Ricard, Irredentas. Laspresaspoliticas y sus hijos en las cdrcelesfranquistas, Madrid 2010 Vinyes Ricard, Montse Arnwngou, Ricard Belis, Los nińospcrdidos dclfranquismo, Barcelona 2002 Zaremba Bielawski Maciej, Higieniści, Wołowiec 2015

Projekty badawcze Anticoncepción, sexualidad y salud. Meniorias de vida y practicas sanitarias en Espańa durante el franąuismo y la Transición Democratica, ugr.es, bit.ly/3sboXwi Blog Any Marii Pascual, ninosrobadosblog.wordpress.com Majery memoria. Maternidades robadas, Madres e hijas de la Transición espańola, mujerymemoria.org Panel „Bebćs robados" w ramach 1 v Jornadas „Mujer, Cultura y Pensamiento duran­ te la n Republica” 24.10.2016, Universidad Carlos HHH , Madrid, bit.ly/47pfQvd

Artykuły naukowe Bandrćs Javier, Rafael Llavona, La psicologia en los campos de conccntración de Franco, „Psicothema” 1996, vol. 8, nr 1, s. 1-11 Bandres Javier, Eva Zubieta, Rafael lAavona, Mujeres extraviadas:psicologiayprostilución en la Espańa de postguerra, „Universitas Psychologica" 2014, vol. 13. nr 5, s. 1667-1679 Barranquero Texeira Encarnación, Matilde Eiroa San Francisco, La carcel de mujeres de Malaga en „La Paz dc Franco”, „Studia historica. Historia contemporanea" 2011, nr 29, s. 119-137 Campos Ricardo, Authoritarianism and punitive eugenics: racial hygiene and national Catholicism during Francoism, 1936-1945. „Historia, Ciencias, Saude" 2016, vol. 23, supl., s. 1-17 —, Psiquiatria, raza y represión en el prinierfranquismo: Antonio Vallcjo Hagera [w:J Los intelectuales y la dictadurafranquista. Cultura y poder en Espańa dc 1939 a 1975. Madrid 2015, s. 1946 Castón Boyer Pedro, Jose Ocón Domingo, Historia y sociologia de la adopción en Espańa, „Revista Internacjonał de Sociologia" 2002, nr 33 (60), s. 173-209 Echeverri Davila Beatriz, La protección dc la infancia la educación sanitaria de las madres en la posguerra espańola, „Historia y politica. Ideas, procesos y movimientos sociales" 2003, nr 9, s. 279-308

201

Gencr Basallote Jose Marla, Rocio Martinez Mimoz i in., La arqueologia como instrumento metodológico en la investigación de los casos de sustracción dc nconatos sin la autorización de los progenitores. Cementerio San Jose de Cddiz, „Arqueologia en conflictos contemporńneos" 2018, nr 17, s. 155-184 Mancho Ana, Carmen Marta-Lazo, Los nińos robados desdc la Guerra Civil en la historia reciente dc Espańa, „Ayer” 2021, nr 122 (2), s. 187-213 Martinez Cuesta Francisco Javier, Maternidad y primerfranquismo, „Revista de Comunicación y Salud” 2017, vol. 7, nr 1, s. 151-172 Perez Trompeta Angol, La formación de la tnujer espańola en la sección femenina de Y Z [ y de las e ] ^ _ . La Enciclopedia para cumplidoras del Servicio Social, „Indagación. Revista de historia y arte” 1996, nr 2, s. 163-180 Pestańa Ruiz Celia, Erolnción juridica dc la nnijer casada en el sistema matrimonial espańol dc la epoca preconstitucional, „Revista de los Estudios Juridicos” 2016, nr 16 Richards Michael, Morality and Biology in the Spanish CMI War. Psychiatrists, Rerolution and Women Prisoners in Malaga, „Contemporary European History" 2001, vol. 10, nr 3, s. 395-421 Wachowska Judyta, Mecanismos de terror de Estado en el caso de los nińos perdidos del franquismo. Historia y nueva novela histórica, „Studia Romanica Posnaniensia" 2015. vol.{ l HH , nr 2, s.33-49 —, Kobiety w więzieniach frankistowskich [w:J Kobiety i/a doświadczenie wojny. 1914-1945 i później, red. Małgorzata Grzywacz, Małgorzata Okupnik, Poznań

2015, s. 157-169

Artykuły prasowe Absuelta una presunta adultera en Zaragoza, „El Pais" 10.10.1976, elpais.com, bit.ły/30nZNVF Ansede Manuel, Elandlisis delADN de 81 casos descarta quefueran bebes robados, „El Pais”, 20.10.2018, elpais.com, bit.ly/sOJAPSs Castro Anton, Una oración antes de morir, „Heraldo de Aragon”, 26.10.2003 Desarticulada una importante red de traficantes de nińos recićn nacidos, procedentes de la prostitición, „El Pais”, 19.11.1981 Duva Jesus, La llamada de sangre, „El Pais” 30.11.2008, elpais.com, bit.ly/ 3Qnzamd Iglesias Maria Antonina, La monja que trafica eon nińos, „Interviu”, nr 298, 27.01.1982 —, Ninos muertos en la nevera, „Interviu”, nr 292, 3.02.1982 Junquera Natalia, La monja que repartia bebes, „El Pais", 13.05.2012, elpais.com, bit.ly/3rNNMkG Los hijos que robo Franco, „El Mundo" 18.06.2002, elmundo.es, bit.ly/44QoK2O Muez Mikel, 50 ex-internos de un orfanato reciben por correo los datos de sus madres, „El Pais" 21.02.1996, elpais.com, bit.lv/3DHKbaB Quilez Raquel, Marla Luisa, la primera que llevó a los tribunales: „Rezaba para que no muriese”, „El Mundo” 24.01.2013, elmundo.es, bit.ly/47ny9Ro

202

Sor Maria: „Me repugna la separación dc un recićn nacido de su mądre biológica”, „El Publico" 12.04.2012, publico.es, bit.ly/43Tmhnb Tapia Salud, Javier Baranda, 6.000 matrimonios han solicitado adoptar nińosporo la legislación vigente lo dificulta, „El Pafs”, 11.07.1980. elpais.com, bit.ly/4Sa?Mwn Zuil Maria, El Patronato, la carccl de la morał franquista para adolescentes: „Era como la Gestapo”, „El Confidencial” 12.07.2018, elconfidencial.com, bit.ly/sOCIGIj —, Pena Grandę, la maternidad de los horrores que sobrevivió a Franco. Las monjas nos exponian como ganado, „El Confidencial”, 3.06.2018, elconfidcncial.com, bit.ly/44SQ3K6 Filmy

La caja vacia, reż. Javier Falcó, 2022, youtube.com, bit.ly/3suUVGR El dolor que no prescribc, scen. Tamara Garcia dcl Valle, 2016, youtube.com, bit.ly/45Hff6s Kronika filmowa, Servicio Social de la Majer, 1.01.1965, rtve.es, bit.ly/43YiGOq Ladrones de vidas. Ninos robados en la Comunidad Valenciana, reż. Luis Plń, sce­ nariusz 1 dokumentacja Miguel Hcrnandez, youtube.com, bit.ly/3R7XAQ\V Los que buscamos, reż. Óscar Bcrnacer, primed.tv, bit.ly/44vBGu4

Spis treści

i

Sekrety i kłamstwa

5

2

Szaleństwo i wojna

37

3

Ciemność i grzech

61

4

Zakład naprawy zepsutych kobiet

5

Ziemia nie pamięta

Podziękowania Bibliografia

199

197

135

114

WYDAWNICTWO CZARNE Sp. Z O.O.

czarne.com.pl

O Wydawnictwo Czarne @ @wydawnictwoczarne Sekretariat i dział sprzedaży: ul. Węgierska 25k , 38-300 Gorlice tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji: al.Jana Pawła 11 45A lok. 56 01-008 Warszawa Opracowanie publikacji: dad pl ul. Sienkiewicza 9/14. 30-033 Kraków tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Druk i oprawa: Drukarnia so g h k l ul. Cegielna 10/12, 88-100 Inowrocław tel. +48523542700

Wołowiec 2023 Wydanie 1 Ark. wyd. 9: ark. druk. 13

------ ---------------------------------------- j-------- — -

-H.

Kiedy w 1999 roku hiszpański Sąd Najwyższy orzekł, że każde dziecko ma prawo wiedzieć, kim są jego rodzice, do biura praw­ nika Enrique Vili Torresa zaczęli pukać nowi klienci. Chociaż od rodziny lub sąsiadów dowiedzieli się, że zostali adoptowani, w ich dokumentach nie było po tym śladów. Enriąue nazwał ich hijos falsos, fałszywymi dziećmi, a ich liczbę oszacował na około trzy­ stu tysięcy. Wkrótce do prawników i mediów zaczęli zgłaszać się także rodzice poszukujący dzieci, które dotąd uważali za zmarłe. Pojawiło się nowe, budzące grozę określenie: bebes robados, ukra­ dzione dzieci. Katarzyna Kobylarczyk opisuje jeden z najbardziej wstrząsa­ jących rozdziałów w najnowszej historii Hiszpanii, nadal pełen pytań bez odpowiedzi.

„Wszystkim się zajmiemy" - zapewniają pielęgniarki, zakonnice i lekarze. I rzeczywiście, złowrogi system działa bez zarzutu. Ka­ tarzyna Kobylarczyk przekracza ramy reporterskiego śledztwa i odważnie kreśli obraz wielkiej, patriarchalnej konstrukcji, w któ­ rej kobieta, jej prawa i jej dobro nie mają szans w zderzeniu z au­ torytetem księdza, lekarza, mężczyzny. Lapidarny, chłodny język tej poruszającej książki pozwala dobrze wybrzmieć prawdziwej grozie, jaką niesie czytelnikom konfrontacja z faktami. Jak to było możliwe?

JOANNA GIERAK-ONOSZKO KATARZYNA KOBYLARCZYK (ur. 1980) - reporterka, dziennikar­ ka. Autorka m.in. książek Strup. Hiszpania rozdrapuje rany i Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty. Za Strup otrzymała Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego, Kryształową Kartę Polskiego Repor­ tażu - Nagrodę Prezydenta Lublina oraz była nominowana do Nagrody im. Beaty Pawlak. Jest również Laureatką Nagrody Kra­ kowa Miasta Literatury UNESCO.

= — KRAKÓW " "

MIASTO UTERATURY

■i —■

UNESCO

ISBN 978-83-8191-772-8 Tytuł jest dostępny w sprzedaży również w formie e-booka w formatach L MN O oraz mQ O R .

▼jzorne

-