Zdrada mnichów i inne myśli o religii
 9788376573779

Citation preview



Z D R A DA M N I C H ÓW i inne myśli o religii

Zbigniew Kaźmierczak

Z D R A DA M N I C H ÓW i inne myśli o religii

I Ulegając czarującej atrakcyjności samoprzezwyciężenia, które stało się – i pozostaje – główną mocą i najwznioślejszym ideałem stanu duchownego, wierni świeccy zaufali swoim duszpasterzom całym swoim sercem. Sądzili, że skoro duchowni poświęcają tyle energii okiełznaniu ciała, to z pewnością poważnie traktują swoją religię. Uwierzyli, że skoro tak mocno zwalczają swoje instynkty, to na pewno wkładają tyle samo serca w prowadzenie ich do Najwyższej Mocy. Uwierzyli wręcz, że owa przesakralna moc samoprzezwyciężenia jest dowodem niezwykłego wybraństwa Bożego – wybraństwa, które sprawia, iż, tak jak Bóg, miłują ludzi szczerze i po Bożemu widzą w nich równe sobie, choć może nie zawsze doskonałe, dzieci Boże. Wierni zaufali, że duchowni, jako naśladowcy Chrystusa,

5

zdrada mnichów

z całą szczodrością serca troszczą się o ich złożone, gdyż uwikłane zarazem w ducha i w ciało potrzeby życiowe (przy czym nie całkiem byli świadomi faktu, że osławione napięcie między duchem a ciałem zostało przez duchownych wyolbrzymione – ze względu na ich celibatowe warunki życia). Wierni szczerze wierzyli, że wraz z nimi tworzą jedną wielką wspólnotę na tym Bożym świecie, który nosi wielorakie ślady swego Stwórcy. Spokojny dyskurs kapłanów tłumaczących w trudnych słowach zarówno zawiłości życia Bożego, jak sens cierpienia budził w nich poczucie głębi i bezpieczeństwa – również dlatego że przez przytłaczającą większość dziejów lud chrześcijański nie tylko nie znał teologii, ale najczęściej w ogóle nie umiał czytać i pisać. Fakt rozlicznych cierpień, jakie czyhają na człowieka na tej ziemi, jeszcze bardziej umocnił poczucie wielkości mocy samoprzezwyciężenia, gdyż świat pełen cierpienia wydawał się rzeczywiście ze wszech miar godny przezwyciężenia. Ufność wiernych została ostatecznie przypieczętowana przez ­doświadczenie autentycznej boskości, jakie było i jest udziałem uczestników katolickiego

6

rozdział i

kultu wykonywanego przez duchownych – gdyż boskość doświadczana jest jakoś, jeśli wolno mniemać, w każdym, zarówno chrześcijańskim, jak i niechrześcijańskim kulcie. W podzięce za wszystkie te dobra wierni nie żałowali środków, aby kapłanów utrzymywać finansowo, kiedy ci, jak deklarowali, będą oddawać się swoim świętym studiom i przedłużonym modlitwom – po cichu liczyli jednak zapewne, że środki te powinny zobowiązać kapłanów do całkiem zrozumiałej lojalności. A istniały przecież poniekąd uzasadnione powody, aby świeccy żywili wątpliwości pod adresem własnego statusu duchowego. Istniały niemal rozsądne racje, które rodziły obawy, że status ten nie dorównuje wielkości, jaka jest udziałem duchownych. Rzecz pierwsza i ­podstawowa: wierni nie mogli pretendować do tak cudownego przezwyciężenia siebie, jakie deklaruje kler – do ich deklarowanego ubóstwa, czystości i bliskości do Boga. Nieuniknione dla wiernych zaangażowanie w materię: użytek z pożądania, jaki chcą i muszą czynić, zamroczenie umysłu szczegółem i materią w pracy, przyjemność i posiadanie jako ­nieunikniona

7

zdrada mnichów

motywacja­większości działań – wszystko to zdawało się z konieczności odwodzić ich od owych rzekomo niesłychanych rzeczy duchowych, od których kler czynił się specjalistą: od pobożnego skupienia, koncentracji na wieczności, wzniosłej kontemplacji ponad wszelkim szczegółem i materią. Świeckie akty afirmacji cielesności i materii zdawały się też jakimś lekceważeniem ogromu cierpienia, w którym pogrążona jest ludzkość – pewnym naiwnym szukaniem samospełnienia w aktach wyraźnie niesolidarnych z cierpiącymi na świecie. Można było również odnieść wrażenie, że skoro świeccy mogą poświęcić sprawom duchowym o wiele mniej czasu niż duchowni, to poziom ich religijności musi być faktycznie niewystarczający. Z drugiej strony nieusuwalne aspiracje wiernych ku wieczności rodziły, nawet w ich własnych oczach, obraz na tyle zagmatwany, że wręcz instynktownie byli skłonni traktować siebie jako poroniony płód Boga i natury. Z tym większą wdzięcznością przyjmowali więc wszelkie zapewnienia duchownych, że pod względem religijnym wszystko jest z nimi w zasadzie w porządku – że, wszystko dobrze zważywszy, są jednak równymi

8

rozdział i

im dziećmi Bożymi. Wdzięczność wobec duchownych była tak wielka, że świeccy nie domagali się nawet – mimo że idea równości przed Bogiem zakłada to w jasny sposób – aby przysługiwały im te same prawa w kierowaniu Kościołem czy te same uprawnienia w szafarstwie sakramentów. Wszystkie te oczekiwania jednak kompletnie zawiodły. Wszystkie te wymiany wzajemnego uznania okazały się puste. Rozczarowanie szybko ogarnęło szerokie masy wiernych niby ciemna mgła. Ku ich zdumieniu stało się jasne, że na lojalność kleru, rozumianą choćby jako sprawiedliwa odpłata za udzielane im środki finansowe, nie mogą liczyć. Ich gorzkim doświadczeniem stała się i niezmiennie pozostaje zdrada – zdrada mnichów (tym smętnym i nieprzyjacielskim mianem „mnicha” przyszło wiernym określać wszystkich duchownych po ich rozczarowującym odkryciu). Okazało się oto, że pomimo wszelkich zapewnień, w rzeczywistości owi mnisi mało dbali o wartości świeckich. Deklaracje o równości powołań okazały się bez pokrycia. Stało się to, czego wierni podświadomie się obawiali: ze względu na pogardzane zaangażowanie w ten

9

zdrada mnichów

świat i ­cielesność, mnisi rzeczywiście zepchnęli wiernych do poziomu dzieci Bożych drugiej kategorii. Wszelkie definicje świętości, miłości, chrześcijańskości, jakie przedstawili światu chrześcijańskiemu, prowadziły do wykluczenia wiernych – wbrew swojej rzekomej uniwersalności były one jedynie odzwierciedleniem idealnego etosu samego kleru, dezyderatami mającymi sens jedynie w jego świętej izolacji. Po przeniesieniu w życie świeckie definicje te stawały się jedynie źródłem permanentnego wstydu, winy i poczucia niższości. Głosząc dogłębną wrogość wzajemną doczes­ ności i wieczności, mnisi nie nauczali wiernych karkołomnej sztuki uwzględniania wieczności w doczesności i doczesności w wieczności. Zakładając marność spraw ludzkich, nie pouczali ich o zgoła linoskoczkowej sztuce balansowania między ratującą a zniewalającą stroną uczuciowości. Wierni zatem spadali z lin, po których kroczyli – gremialnie, masowo, jak kamienie, wpadając w otchłanie zwątpienia: istniały dla nich albo niedostępna duchowość mnichów, albo brak wszelkich zasad, rozwydrzenie niemal, ledwie że przez kogoś kontrolowana

10

rozdział i

samowola. Oścień zdrady mnichów był tak wielki, że nawet nikomu nie przyszło do głowy, że liny są fikcyjne i że owa karkołomna i linoskoczkowa sztuka, jeśli w ogóle zostanie kiedykolwiek opanowana, jest jedynie nikomu niepotrzebnym produktem ubocznym mniszego dualizmu. Nie ­dostrzeżono dość wyraźnie, że liczne paradoksy doczesności i wieczności, na jakie mnisi skazywali wiernych, były w większości jedynie pochodną batalii, jakie sami musieli staczać w swoich wilgotnych celach ze swoim ciałem i ­umysłem. Bardzo trudno było przedrzeć  się wiernym przez zdradę mnichów z myślą, że zaangażowanie w świat i szczegół, że oceaniczna natura uczuć są – pomimo dramatyczności im towarzyszącej – pozytywnym rysem człowieczeństwa, zmierzającego po jasnych i ciemnych schodach doczesności ku duchowej wieczności. Bardzo trudno było im zrozumieć, że nieokiełznane namiętności i uczucia, jakie czasem niepokoiły ich egzystencję, realizowały jedynie scenariusz zapisany dla sfery profanum przez zdradzieckich mnichów, że były wręcz wytworem mniszego chowu i że ­potrzebowały innej, nieznanej

11

zdrada mnichów

dotąd duchowości zdolnej zintegrować je na religijny sposób. Ale nawet gdyby zaangażowanie w materię ograniczało moce ducha, nawet gdyby uwikłanie w uczucia było śmiertelnym zniewoleniem, to i tak opcja mnisza niczego nie rozwiązywała i niczego nie gwarantowała. Pomimo pewnej wzniosłości nadziei na wyzwolenie się od złego świata, mnisi bowiem nigdy nie zrozumieli, że nikt jeszcze nie był w stanie rzeczywiście uwolnić się od świata i jego praw. To uwolnienie (zakładane na przykład u ojców pustyni, świętych mistyków, u Buddy) było i jest co najwyżej przedmiotem gorącej wiary, nigdy zaś faktem dającym się naocznie doświadczyć. Nikt nie widział w swoim życiu osobników, którzy przezwyciężyli świat – wszyscy o nich czytali jedynie w świętych księgach! Odrzucając świat od siebie ze względu na wszechobecność cierpienia, mnisi – tak buddyjscy, jak chrześcijańscy – nie uwolnili się w żadnym stopniu od zagrożenia bólem (­cierpieli ­fizycznie i psychicznie przecież nadal), a nawet od pragnienia życia – a wątpliwe jest, czy, ze względu na psychiczne ­oddalenie się od jego spraw, mogli

12

rozdział i

­ iedykolwiek stać się wobec niego nieco bardziej k empatyczni (doświadczenie poucza raczej o obniżonej empatii u duchownych). Zastrzeżone przywileje w sprawowaniu kultu, w którym pojawienie się obecności Bożej potraktowano jako dzieło kapłańskiego sprawstwa, pogłębiły tylko ich autosakralizujący się narcyzm. W sumie domniemana szczod­ rość serca okazała się fikcją: wbrew przyjacielskim gestom i ciepłym słowom bardziej niż złożony casus świeckich, mnichów zajmowała jedynie ich własna autocelebracja – uznając swoje partykularne wartości wartościami samego Chrystusa, ogłosili siebie czystymi, a wiernym przypisali nieczystość. W sukurs tym tendencjom, a zarazem korzystając z nich, przyszła hierarchiczna władza polityczna, widząca w mniszym przewyższaniu tłumu jeden z bardziej użytecznych pretekstów swojej własnej dominacji. Akt zdrady mnichów zakładał, że sfera życia świeckiego posiada naprawdę o tyle jakąś świętość, o ile mnisi zechcą jej udzielić – okazało się, że fakt bycia stworzonym przez Boga nie znaczył nic dla pogardzającego ciałem kleru, który ze „świata” uczynił inwektywę na oznaczenie

13

zdrada mnichów

­ bszaru ­wyjałowionego religijnie – obszaru „zeo świecczonego”. To przecież nie w niczym innym, jak w zdradzie mnichów tkwi ostateczne źródło fatalnego podziału na sacrum i profanum. Wierni powtarzali pełni oburzenia: „My teraz musimy żyć tym życiem wyjałowionym, bo tamtym ascetycznym panom zachciało się manipulować swoim ciałem”. Mnisi przywdziali także szaty, które upodobniły ich do świętych z okazywanych ludowi malowideł, a na głowy założyli wielkie kaptury, akcentujące ich sakralną niedostępność. Obiecywali nadprzyrodzone skarby, perełki przenajświętsze, przedstawiając swoją gromadę, a zwłaszcza tej gromady przywódcę, jako nieomylnego drugiego Chrystusa – o problemach aż zanadto rzeczywistych natomiast: o uporaniu się z terminalnymi chorobami, wyjaśnieniu potwornych zbrodni czy pogodzeniu katastrof naturalnych z dobrocią Bożą, mieli tyle do powiedzenia, co chór pijaków bełkoczących w parku. Stało się oczywiste, że skoro wzgardzili większą częścią rzeczywistości, nie są w stanie już mówić sensownie ani o jasnych, ani o ciemnych jej stronach.

14

rozdział i

Wierni sądzili, że wraz z duchownymi podążają w wielkiej procesji na spotkanie z Panem – w swojej ufności nie postrzegali ich nawet jako odrębnego stanu, lecz jako część, lepszą część swojej własnej istoty. Procesja jednak okazała się w istocie nie środkiem, lecz celem; nie czciła Pana, lecz samych mnichów. W końcu mnisi nagle skierowali procesję na tak wąskie przejście, że udało się przez nie przejść jedynie im samym – wierni pozostali zaś po tej jego stronie, zdezorientowani, wstydzący się siebie, do cna „zeświecczeni”… Bez panów, ale też bez odpowiednich dla swojego życia praw, zasad czy rad. I cóż z tego? – padnie może pytanie. Czy zakłamanie jest czymś specjalnie wyjątkowym? Czy sprzeniewierzanie się deklarowanym zasadom jest dziś w ogóle oburzające? Któż z nas zresztą trochę nie kłamie? A poza tym kogo zresztą obchodzi dziś jeszcze kapłan, skoro religia stała się dla wielu zupełnie nic nie warta? Dla współczesnego sceptyka wieści o domniemanych zdradach mniszych mogą  się wydać najnowszymi wiadomościami ze zbyt odległych epok.

15

zdrada mnichów

Otóż nie lekceważyłbym zdrady mnichów jako rzekomego epizodu w historii kłamstwa. To znacznie coś poważniejszego niż zwyczajne akty hipokryzji, cykliczne bądź jednorazowe. Aktualność tej zdrady nie jest również niestety przedawniona. Jeżeli zważyć całość dziejów, ludzkość, która przecież w znakomitej większości jest ludzkością religijną, nie zna właściwie innej formy religijności niż ta kierowana przez mnichów. I jak w katolicyzmie, tak w licznych innych religiach (zwłaszcza w hinduizmie, buddyzmie, dżinizmie – żydzi, muzułmanie i protestanci ściągnęliby na siebie chyba najmniej zarzutów) da zaobserwować się ten sam zdradziecki proceder. Pod naciskiem państwowego przymusu edukację religijną dzieci i dorosłych pozostawiało się przez tysiąclecia w rękach mnichów – nie spodziewając się z ich strony jakichś szczególnych błędów, a licząc na fachowość podobną do fachowości innych profesji. Mnisi zatem, dzięki niejako programowej indolencji wiernych, zdołali wsączyć w umysły milionów ludzi na świecie wszystkie elementy swej zdrady. Ze względu na obecność boską w kulcie wiarygodność mnichów dla wielu

16

rozdział i

z osób, którym udało się tę obecność percypować – tak wśród wiernych, jak wśród samych mnichów – wzrosła do niebotycznych rozmiarów. Niektórzy z tych zakapturzonych osobników, doświadczywszy Światła, utwierdzili się, niestety, w swojej sakralnej autogloryfikacji. Sfera kapłańska oznaczała sferą boską, a sfera boska sferą kapłańską. Milionom ludzi na świecie trudno było i jest nadal trudno ten świętokradczy węzeł między sacrum a mnichami precyzyjnie zlokalizować, a następnie rozsupłać. Bez tego jednak z pewnością nie da się zainicjować religijności wolnej od wywyższania się i pogardy, religijności, która, będąc dzisiaj pełna niepewności, w ogóle obawia się, czy przeżyje swój wątły okres niemowlęctwa. Zdrada mnichów nie jest jeszcze jednym kłamstewkiem pośród mnogości kłamstw, jakim oddycha ten świat, gdyż dotyczy jednego z najważniejszych dóbr – religii. Zdradę tę może zbagatelizować jedynie ignorant naiwnie sądzący, że przy budowie swojego światopoglądu religijnego w ogóle nie potrzebuje odnosić się do kategorii tworzonych przez innych, zwłaszcza do kategorii tworzonych przez wielowiekowych specjalistów od tych

17

zdrada mnichów

spraw. Zdradę tę może zignorować idealista sądzący, że wędrówkę do tajemniczego świata ducha można rozpocząć niezależnie od historycznie ukształtowanych założeń. Dla tego, kto nie sproblematyzuje mniszej nauki, nauczycielskiego auto­rytetu i zdrady, zagadkowy fenomen religii musi pozostać jeszcze większą zagadką niż jest. Wielu jej już jednak dzisiaj nie bagatelizuje, wielu widzi w niej dzisiaj problem: zdrada została już dostrzeżona, pewniejszy siebie „świat” już co nieco wydoroślał – i dorośleje nadal… * Kiedy Jezus zbawił ludzkość, olśniony wielkim światłem postanowił przebiec świat duchowy i objawić duszom nowe zbawienie. Jakże się jednak zdumiał, gdy wprawdzie widział postacie ludzkie, młode i stare, żeńskie i męskie, ale nie zobaczył prawdziwych serc, prawdziwych dusz. Tak jakby gdzieś się ukryły, jakby nie interesowała ich już żadna nowina. Nad zrębem planety ujrzał jedynie siwego mędrca, którego dusza była widoczna i do której jął czym prędzej przemawiać. Kiedy przerwał, mędrzec rzekł: „Dzięki Ci, Panie, za to, coś uczynił dla nas… Dzięki Ci za tę

18

rozdział i

dobrą nowinę”. Przez chwilę milczał, po czym dodał: „Tak naprawdę dziwię się jednak twojemu aktowi. Jak widzisz, nie ma tutaj żadnego życia, które można by ratować, zbawić…” – Potem uśmiechnął się co nieco złośliwie, mówiąc: „To, co można by nazwać prawdziwym życiem i prawdziwym sercem już dawno stąd uciekło bądź zostało wyniesione. Wszystko, co można by nazwać prawdziwym życiem, zostało wchłonięte i anulowane przez choroby i lęk przed agonią, przez nieustanny szantaż z ich strony. Prawdziwe życie, jak zlęknione stado kóz na górskich pastwiskach, pouciekało w popłochu i teraz nie wiadomo, gdzie go szukać. Każda teraźniejsza chwila, ta, która nadchodzi, została już dawno wessana przez otchłanie – przez prawdopodobieństwo bezdennych otchłani agonii każdej następnej chwili”. Starzec zamilkł, spojrzał Zbawicielowi w oczy wnikliwie i rzekł: „Czy ty, o Jezu, tego nie zauważyłeś?”. * Jedna mała rzecz, choćby najmniejsza niezrozumiała rzecz w Bogu – i już jest po nas! Bo i skąd ­moglibyśmy wiedzieć, co w tej rzeczy się mieści?

19

zdrada mnichów

Czy nie ­najgorsze wobec nas plany? Czy nie najstraszniejsze nasze przeznaczenia? Czy nie oczy straszne, strasznie zerkające z mroku? Każdy zatem byt mógłby pozostawać niezrozumiały, niezrozumiałość każdego bytu mijalibyśmy obojętnie jak przechodnia, ale – na Boga! – nie możemy mijać obojętnie niezrozumiałości choćby najmniejszej cząstki Najwyższego! Od tego jednego jedynego bytu całym naszym wystraszonym jestestwem żądamy bez­apelacyjnie wyłącznie całkowitej zrozumiałości… Tak, zgoda. Tego pragniemy, całym sercem pragniemy… Za tym tęsknimy, całą duszą tęsknimy. Nie żądamy nic prócz jasności, a otrzymujemy prawie jedynie ciemność… I cóż teraz począć..? Cóż teraz uczynić? Co zrobić z tą wielką tęsknotą i tym wielkim fiaskiem? * Teologia apofatyczna, teologia niepoznawalności Boga, jest albo banalna, albo diaboliczna. Jest banalna, gdy przedkładając różne pozytywne określenia Boga, stwierdza, że ostatecznie jest on niepoznawalny; jest diaboliczna – gdy z wszelkich określeń

20

rozdział i

rezygnuje. W pierwszym wypadku informuje o pewnym truizmie, w drugim – mówi, najwyraźniej niezamierzenie, coś nowego, ale na sposób straszny: straszna w teologii apofatycznej jest całkiem realna niemożność rozróżnienia między Bogiem a diabłem… Bo jeżeli Bóg jest całkowicie niepoznawalny, to można przypuszczać, że jest kimkolwiek: także diabłem, pół­‑diabłem albo ćwierć­‑diabłem. * Religię uzasadnia się, i to nie tylko wobec ludzi młodych, wskazując na to, że Bóg wypełnia prośby tych, którzy proszą go o ich dzienne sprawy. Taka postawa jest całkowicie zrozumiała: jakże inaczej, oprócz niepoprawnego politycznie, ale też i nieludzkiego wzbudzania strachu przed piekłem, można by ich zachęcać do religijnych uczuć? Taka czy inna pomyślność własnego życia wiąże się zatem człowiekowi wierzącemu z Opatrznością. W wyniku powtarzającego się skojarzenia następuje nawet proces substancjalizacji tego związku: odczucie Boga kojarzy się w oczach wierzącego z jego ­własnym ­dobrobytem tak bardzo, że wszelka próba dystansu

21

zdrada mnichów

do życia – dystansu, który w takiej czy innej mierze jest wszak czymś niezbędnym w bycie świadomym swojego przemijania  – odczuwana jest jako akt odrzucenia samego Boga. Każde upadające życie wydaje się twórcą nie tylko zmierzchu bożyszcz, ale również zmierzchu Boga. W rezultacie otrzymujemy nieco zawirowany obraz spraw boskich, w którym pojęcie Boga się rozpoławia: odczuwa się, że zbliżające się w śmierci zjednoczenie z Bogiem, a ściślej Bóg wyglądający spoza śmierci, pozostaje w konflikcie z Bogiem życia. Odczuwa się, że można się zgodzić na przyszłą, nadchodzącą jedność z Bogiem tylko pod warunkiem zerwania jedności z Bogiem teraźniejszości. Którego Boga wybrać – oto nagląca alternatywa: Boga życia czy Boga dystansu do życia? Ten pierwszy ze względu na zło i przemijanie ostatecznie jest niemożliwy, ale zarazem też ostatecznie konieczny, gdyż tylko na nim ufundować się może uczucie religijne człowieka żywego. Ten drugi ze względu na przemijanie i śmierć ostatecznie jest konieczny, ale zarazem jako towarzysz życia niemożliwy. Żyjącemu człowiekowi wierzącemu pozostaje prawdopodobnie ciągłe przeskakiwanie z jednego

22

rozdział i

Boga na drugiego, jakby nad jakąś kałużą, lub ściślej, przyglądanie się jak przeskakują jakby nad kałużą na zmianę życie i przemijanie. * Błąd! Z tego że człowiekowi grozi na ziemi największe cierpienie, nie wynika jeszcze, że jego działania są w ogóle poważne. Bo, pomimo groźby, ludzie nie poważnieją. Pomimo groźby, ludzie nie wiadomo dlaczego jeszcze bardziej się rozbawiają. Podążają zwykle – o ile de facto nie przychodzi im cierpieć – za swoimi błahostkami, kaprysami, w melonikach na głowie, zabawowym, chwiejnym krokiem… Cieszą się, nazywając to „normalnym” życiem… Z drugiej strony trzeba wszelako przyznać, że kiedy silniejszy podmuch wiatru poruszy ich garderobą nieco mocniej, ujawniają się jednak wyraźnie insygnia męki Pańskiej wypisane na wewnętrznej stronie ich palt… * Święty Augustyn powiedział, że zło jest brakiem bytu. Był wielce zadowolony ze swego ­rozwiązania,

23

zdrada mnichów

bo sądził, że skutecznie odciążył Stwórcę od odpowiedzialności za mizerny stan stworzenia. Tyle że problem kryje się w jednym szczególe, niby nieważnym, a jednak w gruncie rzeczy rozstrzygającym. Augustyn nie powiedział, ile bytu brakuje. Tym samym dał znów asumpt do manichejskich machinacji. Czy bowiem wybroniliśmy Boga Stwórcę, jeśli faktycznie brakuje połowy bytu? Albo więcej niż połowy bytu? Albo jeśli bytu w ogóle nie widać i trzeba go dopiero szukać? Jeśli trzeba dopiero wybrać się na jego poszukiwanie, jak na wędrówkę z baśni? Czyż ten potencjalnie nie wiadomo gdzie kończący się brak bytu nie mógłby być znowu impulsem do myślenia o wielkiej potędze boga zła, który byłby twórcą tego braku? Czy nie można by założyć w duchu manichejskiej przewrotności, że to nie Bóg dobra inicjuje stworzenie, któremu szatan wyrządza braki, ale że to raczej, odwrotnie, bóg zła inicjuje nicość, której Bóg dobra wyrządza szkody w postaci bytu? Tak czy owak musimy się zgodzić, że Augustyn odniósł bardzo mylne wrażenie, kiedy myślał, że zrobił znaczny krok, krok decydujący na swojej konceptualnej mapie metafizycznej.

24

rozdział i

* Eckhart mówi, że cierpienie to najszybsze zwierzę, jakie może nas zanieść do doskonałości… Cóż, ja bym przyjął, że istnieje wiele różnych zwierząt, które mogą nas zanieść tu lub ówdzie… Zauważmy na przykład, jak odświeżające są niekiedy obrazy narkotyzujących się malarzy czy powieści pisane w udręce inwalidzkiej izolacji. Ale czy rzeczywiście kwestia doskonałości duchowej polega na tym, aby jakieś zwierzę, szybkie czy wolne, gdziekolwiek nas zanosiło? Czy nie chodzi o to, aby do najważniejszych miejsc dojść na własnych nogach? Przecież będąc unoszonym przez zwierzę, nigdzie się naprawdę nie idzie – i być może nigdzie naprawdę iść się nie godzi. Jeżeli na jakimś zwierzęciu dojedziemy do doskonałości, to dana doskonałość nie będzie nigdy nasza, ale tego jedynie zwierzęcia. I naprawdę to to zwierzę, a nie my sami, będzie ćwiczyć się w „cnotach”, „doskonalić”, przekraczać nowe progi niemożliwego. * Ten kapłan nowoczesny zasłużył się swojej religii niezmiernie – nie stworzył innym ani jednej

25

zdrada mnichów

okazji narzekania na Boga. Z wyjątkiem ludzkiej grzeszności – na której znał się, jak sądził, względnie dobrze – wszystkich gotowych do narzekania odsyłał bowiem od razu do specjalistów. Zwłaszcza medycznych, oczywiście. To właśnie – wraz z surową krytyką nierozsądnej opieszałości penitentów, zwlekających z udaniem się do specjalisty – było jego najwłaściwszą, bardzo nowoczesną teodyceą. Potem mógł, urzekając samego siebie swą nowoczesnością, poświęcić uwagę wdzięcznemu odpędzaniu czarnych myśli i – jak to u kapłanów bywa – przez nikogo nie zaprzeczanym, uogólnionym rozważaniom nad (pasjami deklinowanym) słówkiem „miłość”. * Wysoki duchowny w swoim gabinecie przy biurku późnym wieczorem (widać światło wysoko na  Placu, pracuje do bardzo późna) sporządza dokument, który stanowi: „Pokój i Troska! Na prośbę ­zainteresowanego, Wielce Szanownego Pana Remigiusza Czai, wydaje się to oświadczenie pisemne. Maximus Pontifex mocą swej ­władzy

26

rozdział i

a­ postolskiej uroczyście oświadcza, że nie ma w tym ­rzeczywiście nic religijnie dziwnego, ani nie­normalnego, nic wyraźnie gorszącego, ani sensownie potępienia godnego, nic przeciwnego Opatrzności ani jakimkolwiek dogmatom, że Remigiusz Czaja jest chory na raka (wyrazy wyróżnione pochodzącą z listu Pana Czai). Takie rzeczy po prostu się zdarzają, dotyczą wielu osób i są, zwłaszcza w dzisiejszych czasach pełnych zła, całkowicie zwyczajne. Dokument wydaje się na prośbę wyżej wymienionego w celu rozwiązania jego wątpliwości, o których chwalebnie poinformował Stolicę Świętą i Apostolską. W Rzymie, u Św. Piotra, w uroczystość Zwiastowania Pańskiego, w czter­ nastym roku mego Pontyfikatu”. * Przedstawiciele tzw. Kościoła opowiadają wiele o tym, co wiedzą o Bogu, a wygląda na to, że ­wiedzą naprawdę bardzo dużo. Kiedy jednak zapyta się ich, dlaczego istnieje zło, odpowiadają: „Tego akurat nie wiemy! Wszystko o Bogu w zasadzie wiemy, o wszystko boskie szczerze nas ­pytajcie,

27

zdrada mnichów

ale – na Boga! – nie pytajcie nas o cierpienie dzieci, o katastrofy naturalne, o ludzi przykutych do łóżka przez dziesięć, ­dwadzieścia lat. O to nas nie pytajcie, gdyż to jest wielka, ale to wielka tajemnica!”. Jaka szkoda…! – chciałoby się jednak odrzec. Jaka szkoda, bo akurat to byłoby najciekawsze! I najważniejsze. I najbardziej owocne. I, prawdę mówiąc, najpierw o tych niejasnych sprawach chcielibyśmy z wami pogawędzić, a dopiero potem dowiedzieć się o całej reszcie, tak rzekomo jasnej. Ale skoro, jak mówicie, niewiele rozumiecie się na tej tajemnicy, to my wam serdecznie podziękujemy za wszelkie wasze piękne inne usługi i za wszelkie oferowane nam tak hojnie jasności. Cóż, na usta cisną się raczej bardziej wymowne słowa: ze swoimi jasnościami idźcie wy wszyscy lepiej do diabła! * Rok 1943. Więzień zamknięty w obozie koncentracyjnym słyszy ponownie wyrzut od Pana: „­Ponawiam jeszcze raz pytanie i proszę o natychmiastową odpowiedź: Czy naprawdę uważasz, że moja wola nie jest tym, co dla ciebie najlepsze?”.

28

rozdział i

* Tak bardzo persona Christi jest nieprzewidywalna, że niemal utożsamia się z losem… * Im absurdalniej w życiu, tym lepiej. Tym lepiej? Tak, tym lepiej. Dlaczego? Gdyż tym bardziej tajemniczo, a więc tym bardziej bosko… * Z kładki dla pieszych chory na raka przygląda się autostradzie w Essen. * Doświadczona cierpieniem tak bardzo, że chciałaby – nie! – że powinna by ich wszystkich zdeptywać, zdeptywać…. * Można nie mieć nic przeciw Bogu najstraszliwszego majestatu… pod warunkiem, że ma się go – pod warunkiem, że myśli się, iż ma się go – po swojej stronie….

29

zdrada mnichów

* „Każdego kto będzie chciał zabić moje dziecko, zabiję jak psa” – rzekła raz jedna rezolutna chrześcijanka. „Wyjątkiem jest Jezus Chrystus, którego – gdy zabije moje dziecko – uwielbię jako Pana”. * Chory jako byt przegrany, jako byt, który nie ma zbyt wiele szans na wielką wolę mocy, jest przedmiotem ogólnospołecznej pogardy, a dla samego siebie – źródłem wstydu. I nawet niby najświatlejsi przyłączają się do wydrwiwania. Taki Mistrz Eckhart na przykład. On widzi nawet w podobnych drwinach, jakby niemiłych zagadek nie miał każdy chory dosyć, narzędzie boskiego pocieszenia: „Trzeci powód, dla którego bym nie chciał prosić Boga o przywrócenie mi zdrowia, jest następujący: nie chcę, nie powinienem też Boga tak bogatego, dobrego, hojnego prosić o rzecz tak drobną” (Mistrz Eckhart, Księga boskich pocieszeń 3, tłum. W. Szymony). * „Możemy teraz jasno pojąć, dlaczego, z jakiego powodu człowiek nie doznaje pociechy w bólu i udręce

30

rozdział i

oraz po szkodzie. W grę wchodzi tu stale jedna tylko i ta sama przyczyna: człowiek znajduje się daleko od Boga, nie uwolnił się od stworzeń, nie jest Jemu podobny i oziębła w nim Jego miłość” (Mistrz Eckhart, Księga boskich pocieszeń 2, tłum. W. Szymony). Oto osobliwy sposób leczenia, godny ekscentrycznego zmysłu praktycznego najwyższych duchownych, przewodników ludzkości: aby wyleczyć z rzeczy niezwykle trudnej, ordynuje się rzecz nieprawdopodobnie trudną, przy okazji sugerując – i eskalując generalny popłoch – że chodzi o rzecz prostą i oczywistą. * A oto śmierć Boga à la manière rhétorique: „Kochający dobro Bóg jakże mógłby zezwolić, by Jego przyjaciele, ludzie dobrzy, choćby przez jedną chwilę byli wolni od cierpienia?” (Mistrz Eckhart, Księga boskich pocieszeń 2, tłum. W. Szymony). * Według Eckharta Bóg wymaga od człowieka absolutnego podporządkowania się swojej własnej woli,

31

zdrada mnichów

bo może kochać jedynie samego siebie! „Bóg – pisze mistyk – nigdy się nie udziela ani nie udzielał obcej woli, On się oddaje tylko swojej własnej. Gdzie zaś tę znajdzie, tam daje się i udziela ze wszystkim, czym jest” (Mistrz Eckhart, Pocieszenia duchowe, 11, tłum. W. Szymony). – Oto do jakiego szczytu altruizmu dotarła – i to niewinnie, na skrzydłach mistycznego wzlotu – idea samowyrzekającej się miłości Boga! Zastanowić nas jednak powinno, dlaczego Eckhart odczuł potrzebę, by w tym miejscu się zatrzymać. Dlaczego nie poszedł dalej, stwierdzając, że Bóg nie tylko nie udziela się obcej woli, ale wręcz jej nienawidzi? * Jan od Krzyża tworzy teodyceę, która traktuje cierpienia na ziemi jako sferę godną pominięcia. Na pytanie unde malum? mógłby odpowiedzieć, że jest to pytanie źle postawione dlatego, iż sens egzystencji doczesnej mieści się całkowicie w byciu jedynie punktem wyjścia dla zjednoczenia z Bogiem, pozbawionego wszelkiego cierpienia. Jest bezużytecznie rozmyślać nad sensem zła w świecie,

32

rozdział i

bo ten świat został stworzony „jakby mimochodem i w pośpiechu” (Pieśń duchowa, 5.3, tłum. B. Smyrak) i powinien być rozpatrywany nie sam w sobie, ale jedynie jako miejsce do natychmiastowego opuszczenia. Teodycea piewcy nocy ciemnej opiera się na założeniu, że życie doczesne z jego pragnieniami i troskami jest pewną quantité négligeable ludzkiej egzystencji, a jako takie nie może być podstawą do zastanawiania się nad dobrocią Boga i jego relacją do zła. Po prostu między jednym a drugim nie ma związku. W żadnym wypadku w takim ujęciu jakiekolwiek nieszczęśliwe wypadki życiowe nie mogą być argumentem przeciw tej dobroci, bo samo ich istnienie znajduje się wśród założeń wskazujących na konieczność mistycznego opuszczenia świata. Z drugiej strony, każdy kto czyta drobiazgowe uwagi Jana od Krzyża o właściwej drodze ­duchowej, może doznać dziwnego uczucia, że jego rady wcale nie zakładają myśli o natychmiastowym opuszczeniu tego świata. Wręcz przeciwnie! Można odnieść wrażenie, że zamierzone są faktycznie dla ­człowieka, który może i który ma żyć nie tylko chwilę, nie tylko parę dni czy miesięcy, ale wiele

33

zdrada mnichów

długich lat – dla supermana con una barbita negra. Te skomplikowane zasady nocy ciemnej mogą zostać przecież zrealizowane w życiu pomyślanym jedynie jako bardzo długie… Gdyby Jan przejął się naprawdę tezą, że nie znamy dnia ani godziny, gdyby naprawdę odczuł jakże mistyczną marność wszystkich spraw ludzkich, nie pozwoliłby sobie nawet na rozproszenie związane ze sformułowaniem zasad, o których pisał – z ich zapisywaniem, porządkowaniem, uzasadnianiem. Nie pozwoliłby sobie przez chwilę na odstąpienie od trwożliwego czuwania. Mistyka Jana in praxis dowodzi jego całkiem kreacjonistycznej i zgoła mało mistycznej wiary – wiary w długie i względnie zdrowe życie. Po wiarę prawdziwie mistyczną, po poczucie życia pod kątem wieczności, musimy udać się gdzie indziej. * W duszpasterskiej koncentracji na grzechu i na tezie o jego odpuszczalności przez łaskę Odkupienia, kryje się pewna negatywna teodycea. Koncentrując się na grzechu, duszpasterze mogą chcieć odwieść

34

rozdział i

wzrok wiernych od pytania Dlaczego zło? „Skoro – myślą sprytnie kapłani – nie jesteśmy w stanie, jak miał to czynić nasz Mistrz, przynieść wiernym pomocy w ich cierpieniach fizycznych, skoro nawet nie mamy pojęcia, jak te cierpienia wyjaśnić w świetle dobroci naszego potężnego Pana, to przynajmniej skupmy się i zaoferujemy im pomoc w uwolnieniu od rzeczy, których istnienia bądź których nieistnienia nie zdradzą im nigdy żadne medyczne badania. Uwolnijmy ich od rzeczy groźnych, których świadomość wyzwoli ich co nieco od pytania o sens cierpienia. Zaoferujmy im mianowicie pomoc w uwolnieniu od grzechu, dzięki czemu będą nam wdzięczni, choć trochę zapominając o wielkiej zagadce zła”. W usuwaniu grzechu, a nie cierpienia, duchowni okazują się rzeczywiście niezwykle sprawni, zapewniając wiernych, że pomimo wielu różnych trudności i kłopotów, pomimo straszliwych zagrożeń karami doczesnymi i wiecznymi, wszystko ostatecznie dobrze się kończy i zakończy. W ten sposób mogą w swej nieuchwytywalności zagwarantować nadprzyrodzone usługi wręcz doskonałe: trudności niesprawdzalne (samo ­istnienie

35

zdrada mnichów

takiego czy innego grzechu) rozwiązywane są przez nich za pomocą procedur niesprawdzalnych (odpuszczenie grzechów) w celu osiągnięcia stanu niesprawdzalnego (niewinność). Duchowni mogą tedy swobodnie przypisywać człowiekowi największe zbrodnie, aby następnie wybawiać go od nich w sposób najbardziej spektakularny; straszyć go przeraźliwą karą, radując się wraz z nim z wybaczenia, jakiego przez ich ręce kapłańskie udzielił mu Pan. Jeżeli zarysuje się wszystko dostatecznie wymownie – a w opisach mąk piekielnych jeszcze niedawno kapłani byli przecież tak niezwykle elokwentni – dramat upadku, skruchy i wybaczenia stanie się tak absorbujący dla grzesznika, że nie będzie już pytał o odpowiedzialność Boga za cierpienia niewinnych. Albo przynajmniej: że o tę odpowiedzialność, pomny na swoje własne grzechy i odpowiedzialność, będzie pytał rzadziej i pełen zawstydzenia… „Chciałeś, chamie, pociągnąć Boga do odpowiedzialności? No to masz: lepiej pomyśl o swojej własnej odpowiedzialności – bo jeszcze boleśnie może cię ona kosztować” – oto motto tej kapłańskiej teodycei…

36

rozdział i

* Doktryna kościelna podobna jest do oględnego savoir vivre’u właściwego dla wszelkich publicznych zgromadzeń. Pewne tematy na publicznych spot­ kaniach – w przypadku Kościoła, zwłaszcza temat relacji między Bogiem a cierpieniem – są niestosowne i nie na miejscu. Kapłani jako osoby dobrze socjalizowane doskonale wiedzą, że w towarzystwie pewnych rzeczy się nie robi i o pewnych rzeczach po prostu się nie mówi… Z powodu tych kulturalnych grzeczności sług Pana ciężar pytań o Boga i cierpienie człowiek wierzący musi ponieść samotnie a ich gorzki pokarm spożywać na osobności. * Bóg jest twórcą życia, nie śmierci… Bóg ze wszystkimi, którzy go miłują współpracuje we ­wszystkim dla ich dobra. Tak. Ale przecież kiedyś – kiedy nadejdzie umieranie – musi ich zaprowadzić do punktu, w którym będą niszczeni, miażdżeni, unicestwiani, nieprawdaż? Nieprawdaż?! To, że tego punktu chrześcijańska doktryna nie chce widzieć, dowodzi, iż mamy do czynienia z wyraźną ­niedoróbką

37

zdrada mnichów

koncepcji przemijania w chrześcijaństwie. Niedoróbką i grą niedopowiedzeniami. Winę za wszelkie przykre aspekty ludzkiej egzystencji zrzuca się bowiem na aktywność szatana, którego ogłasza się ojcem wszelkiego rodzaju śmierci. Ta odpowiedź nie wyjaśnia jednak wiele. Nie ma zwłaszcza nic do powiedzenia o zniszczeniu jako nieuniknionej części harmonii świata. Czyżby bowiem chrystianizm głosił, że to szatan, wprowadzając zniszczenie do świata, był współtwórcą jego harmonii? Czyżby szatan był twórcą jego ładu, którym od zawsze zachwycali się teologowie i poeci jako widomym znakiem potęgi nie szatana, lecz Boga? Za chrześcijańskim wyobrażeniem relacji między śmiercią a Bogiem zdaje się kryć niewiara, która – aby uchronić przed niepożądanymi konsekwencjami, tak dobrze przeczuwanymi – ­zatrzymuje nerwowo refleksję nad przyczynami zniszczenia i śmierci w połowie drogi. * Wielki Polak wzywał rodaków do wejścia w posiadanie mocy: „Musicie być mocni… musicie być ­mocni…

38

rozdział i

musicie być mocni” (Kraków, 9 czerwca 1979). Człowiek przeciera oczy i uszy z niedowierzania. Bo czy nie dlatego właśnie ktoś stał się człowiekiem religijnym, że uznał swoją słabość? Czy nie dlatego, że czuł się niemocny, przyszła mu do głowy myśl o rezygnacji z siebie i powierzeniu się Komuś Innemu? Przecież gdyby czuł się mocny (także wtedy, gdy zacząłby kierować się wezwaniem papieża i coś w tej mierze rzeczywiście by wskórał), nie szukałby ratunku u Boga, tylko dałby sobie radę sam. O co więc chodzi Błogosławionemu? O wyprowadzenie z religii, o przyspieszony kurs mądrości grecko­ ‑rzymskiej, o zachętę ku nietzscheańskiemu byciu twardym („Seid hart, ihr Weisesten!”)? Nie, nie o to. Rozumiemy dobrze głębsze in­ tencje Pontifexa. Wzywając do mocy, próbuje ­rozwiązać problem najważniejszy dla religii  – ­problem zła. Chce po prostu jednym ruchem znieść pytanie: „Dlaczego cierpię?” Podprogowy przekaz papieski brzmi: „Jakbyś nie był takim mięczakiem, to nie ­żołądkowałbyś się tak ciągle, i jak jakiś niedołęga nie użalał się tak w kółko nad sobą. Lepiej weź się w garść i nie oskarżaj o wszystko Boga!”.

39

zdrada mnichów

Pytanie unde malum? ma umknąć, zawstydzone klasycznie: przez wzgląd na słabość pytającego. * Mówcie nam publicznie o miłości i chwale Bożej jedynie z Auschwitz. Witajcie nas rano: „Tu chrześcijańskie radio Auschwitz­‑Birkenau”. Mówcie nam o miłości i chwale Bożej jedynie z centrum onkologii – niech wasze słodkie mowy roznoszą się głośnym echem z sali szpitalnej na salę. Śpiewajcie nam ufnie pieśni o opiece Bożej jedynie z piwnicy potwora Fritzla z Amstteten w Austrii – z wdzięcznością bylibyśmy radzi stamtąd słyszeć wasze senne zawodzenie kolęd. Jeżeli jednak nie chcielibyście uczynić tego, o co was tak szczerze prosimy, jeżeli jednak nie potrafilibyście śpiewać o miłości i chwale Bożej z tych miejsc, to my was stanowczo prosimy, to my, co więcej, surowo wam rozkazujemy, abyście, zbóje i łajdaki, zostawili nas w spokoju w naszym prywatnym zgadywaniu i domniemywaniu tej miłości i tej chwały!

40

rozdział i

* Oschle, rzeczowo, sarkastycznie, zmrożonym głosem – są to również, bądźmy szczerzy, pewne jakości prawdziwego języka komunikacji z Bogiem. Również tak człowiek modli się do Boga… Ta część komunikacji z Bogiem podobna jest do języka meliny – meliny religijnej – i dlatego nie jest używana w jasnym i pachnącym kadzidłem kościele. W takiej melinie jest czasem, przyznajmy, wulgarnie: bo właśnie w niej, gardłując i jazgocząc niczym zachlany pijak – wśród skrzeczącej muzyki i przekleństw rzucanych bez ładu – człowiek pyta sam siebie i nade wszystko samego Boga, jakie są podstawy tego, by sądzić, że jest tym, za kogo się podaje i za kogo go podają. * Miłość, wdzięczność, adoracja religijna  – tak, ale tylko w towarzystwie religijnej wściekłości… Bo przecież to wielkie nieszczęście sprowadziło ­człowieka do Boga, nieszczęście, na które sprawiedliwą reakcją jest zawsze wściekłość…

41

zdrada mnichów

* Bóg jest Panem historii, sprawuje opiekę nad jedno­ stkami i narodami… ale według nie do końca wyeksplikowanych przesłanek teologii tzw. Kościoła, Bóg jakby wymówił się od odpowiedzialności za ten świat, domagając się stanowczo od ludzi wierzących, aby to oni tę odpowiedzialność wzięli na siebie. Według tej nauki to nie On, ale oni mają sprawić wszystko, aby biedni i chorzy nie odczuwali zgoła swojej biedy, aby głodujące dzieci na świecie przestały już być w końcu głodne, aby ludzie władzy kierowali się prawem Bożym – w sumie, aby uświadomili sobie, że wszelkie zło, jakie dzieje się na świecie, w ostatecznym rachunku jest winą ich samych! A zatem ci, którzy pomimo całej swojej pieczołowitej troski o samych siebie nie mogą wziąć odpowiedzialności nawet za swoje myśli czy ruch ręką – mają nosić na ramionach, niczym chrześcijańskie Atlasy, nieskończone wprost nieszczęścia świata! Prawdę powiedziawszy jednak, niewykluczone, że tzw. Kościół odpowiedział w ten sposób jedynie na realne zapotrzebowanie ogółu wiernych (i ­swoje własne). Tylko bowiem czując  się ­zatroskanym

42

rozdział i

o nieszczęście, można je wprzęgnąć w moralny system, i tylko wprzęgając je w niego, można liczyć na jako takie moralne ukontentowanie. Skoro bowiem człowiek czuje się odpowiedzialny za całe nieszczęście świata – nawet jeśli nie ma siły czy wręcz najmniejszego zamiaru, aby kiwnąć palcem w celu jego pomniejszenia – może sobie myśleć, że jakoś uporał się z problemem zła. Mimo więc tego, że pełnego spokoju nigdy nie osiągnie, to może teraz, pełen troski, przynajmniej jeść ciastka i spokojnie oglądać telewizję, uznając, że zrobił względnie wszystko, co było w jego mocy, aby te ciastka mógł spokojnie jeść i tę telewizję bez trwogi oglądać. * Teolog rzekł: „O jakże moi bracia i siostry się mylimy! Jakże nie posiadamy w sprawach boskich właściwych proporcji i miary! Po prostu grzeszymy, gubiąc się w szczególikach… W niebie, jak na każdym szanującym się, najwyższym szczeblu rządowym, nie ma dyskusji o głupstewkach, które zajmują tak bardzo uwagę ludzi prostych tu na dole – na przykład o czyichś sukcesach zawodowych, udanym ­odpoczynku

43

zdrada mnichów

czy poprawionym self­‑esteem. Próżno tam tego szukać i tam tego, umiłowani moi, nie znajdziecie! Podobnie jak w rządach ludzkich, tak w rządzie niebieskim spór między stronami toczy się jedynie o sprawy rangi najwyższej. W rządzie niebieskim toczy się mianowicie debata między aniołami, a także – uwaga! – w ramach wewnątrztrynitarnej konsultacji o jedno: o to, czy obdzielić – a jeśli obdzielić, to kiedy i w jakich okolicznościach – danego śmiertelnika terminalną chorobą. Zapyta ktoś może: ‘Czyż nie dlatego ten rząd niebieski nie jest zazwyczaj tak bardzo pryncypialny? Czyż nie dlatego wielokrotnie bywa aż tak bardzo elastyczny? (Mówi się wówczas niekiedy, że Bóg się śmieje, że ma dobry humor, prawda?) Czyż nie dlatego tak często ustępuje przed żądaniami śmiertelników, abstrahując od ich różnych doczesnych dyrdymałków, a koncentrując wzrok na gromie?’. Otóż, bracia i siostry, odpowiem tak: Niewykluczone, niewykluczone”. * Wilki wobec bliźnich zapominają, że są barankami wobec Boga. Zapominają, że Bóg może ich pożreć.

44

rozdział i

* W tym Bożym świecie głośno mają prawo mówić jedynie ateiści. * Wasza teologia dobrego stworzenia ma może w sobie coś z zachwytu nad Stwórcą, jest to możliwe, nie przeczę. Sądzę jednak, że nieskończenie więcej ma wspólnego z waszym chamstwem. Tak, wybaczcie, ale muszę wam to powiedzieć: Jesteście nieokrzesanymi chamami, bo każecie całemu waszemu mizernemu jestestwu ignorować ocean nieszczęścia, przez który najwyraźniej, jak dotąd, kroczycie stosunkowo suchą stopą. * Inwalidztwo, chroniczna choroba, przedwczesna śmierć, długa agonia itd. – wszystkie te koleje losu z punktu widzenia czystej natury nie są żadną ­potwornością. Również zwierzęta ich doświadczają, bo również im natura nie zagwarantowała niczego. Koleje te stają się potwornością, jak i człowiek sam staje się potworem, kiedy wierzy się, że życie

45

zdrada mnichów

jest dziełem prowadzącego, dobrego Ojca. Tylko na gruncie teizmu – obok, jak należałoby sprawiedliwie przyznać, chwalebnych przymiotów, jakie z tego tytułu otrzymuje – człowiek staje się monstrum, tei­ stycznym monstrum. * To, że w cierpieniu i we wszystkim, co człowiekowi może się przydarzyć, Bóg zaleca pokorę, oznacza, że odpowiedź na pytanie o sens cierpienia istnieje, tylko my jej nie znamy albo znać nie możemy. Inaczej nie wzywałby do pokory, tylko po prostu ­objawiłby jasno, o co chodzi. Oznacza to też naturalnie, że odpowiedzi, które są obecnie do dyspozycji – w tzw. Objawieniu i w teologicznym myśleniu – są rzeczywiście wysoce niezadowalające lub niczego nie objawiają. * Niektórzy nie chcą się modlić, bo wtedy stają się zbyt świadomi, konkretniej: za dużo nieszczęść świata, możliwych i realnych, przychodzi im wtedy na myśl…

46

rozdział i

* Tak piękne zapachy szły od lasu, że można by nawet zlitować się nad światem – że można było odnieść wrażenie, iż świat mówi do mnie: „Zlituj się nade mną!” * Wiara w Opatrzność przyjmuje również taki charakter, że swoje poglądy religijne głęboko wryte w psychikę, czyli otrzymane w dzieciństwie, człowiek traktuje nieświadomie jako przejaw jej ­działania. Bo są one tak bardzo nieusuwalne, że mogą stać się dlań zawsze psychologicznie pewną kotwicą – tak samo silną i pewną, jak dla wierzącego ma być sama Opatrzność. * Według pewnego rodzaju myślenia chrześcijańskiego (który również należy do skarbca wielkich odkryć tzw. Kościoła) Krzyż ma być otuchą dla cierpiących – a mianowicie w ten sposób, że albo przyniesie duchowe lub fizyczne uzdrowienie, albo… będzie zapowiadał i namawiał do jeszcze większego

47

zdrada mnichów

cierpienia – cierpienia dorównującego Temu, kto na nim wisiał. Imitatio Christi przecież do czegoś w końcu zobowiązuje… W tym albo–albo tkwi cała fatalna złowróżbność doktryny katolickiej, którą nie wiedzieć czemu tzw. Kościół przedstawia jako największy dar dla ludzkości, jako Dobrą Nowinę, jako narzędzie pokoju, niesione olbrzymimi środkami do najdalszych zakątków Ziemi. Przecież aby taką dwugłową informację przekazać zlęknionym wiernym, papieże pędzą aż po krańce ziemi. Ta doktryna Krzyża oznacza albo zmniejszenie cierpienia albo, wprost przeciwnie, jego zwiększenie, to ostatnie zaś, naturalnie, połączone z możliwością wydania krzyku podobnego do tego, jaki miał wydać Ukrzyżowany: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?”. Jako że nie wiadomo, jak Jezus cierpiał – a cierpieć musiał przepotężnie, bo przecież odkupił całą ludzkość – możliwości cierpienia bez wątpienia stoją przed wiernym wprost nieograniczone. Stoi więc oto przed jedną z najgorszych dwuznaczności, jaka jest dostępna dla teisty – czeka na działanie Boga, który teraz, na rzekomych wyżynach duchowych

48

rozdział i

wzniosłości, ponownie zamienia  się właściwie w nic więcej jak w dwuznaczne fatum, w absolutny entliczek­‑pentliczek nie do uniknięcia. Jeżeli wierny chce teraz zrobić coś korzystnego dla siebie i dla swoich bliskich, to, kierując się wytycznymi tego chrześcijańskiego myślenia, musi uznać, że albo Bóg mu w tym skutecznie pomoże, albo też, na odwrót, Bóg mu w tym wszystkim skutecznie przeszkodzi… Jeżeli poprosi Boga o najmniejszą pomoc, niech wie, że albo otrzyma tę pomoc i jeszcze więcej, albo zostanie mu wyrządzona jeszcze większa krzywda niż ta, o której usunięcie prosił – krzywda być może, jakiej w najciemniejszej nocy się obawiał – krzywda, która będzie w jakimś niewidzialnym wymiarze niewysłowionym dobrem… I tak dalej. Jasnym się tedy staje, że wbrew temu, czym się szczyci, chrystianizm katolicki i, obawiam się, również chrystianizm w ogóle, nie ma żadnej koherentnej doktryny o cierpieniu. * Kiedy człowiek wierzący chce prosić Boga o ulgę w cierpieniu, słyszy kakafonię tysięcy głosów już

49

zdrada mnichów

cierpiących, wołających: „Nie masz prawa! Nie masz prawa! Nie masz prawa!”. Głosy te układają  się w swoistą symfonię, pełną dzikiej autentyczności i nie ma kompozytora, który by stworzył coś równie wymownego. Kiedy człowiek wierzący chce prosić Boga o ulgę w cierpieniu, słyszy szepty płynące ze ściany wysadzanej twarzami, recytującymi nieco skrzekliwie: „To niemożliwe! To niemożliwe! To niemożliwe!”. Głosy te podobne są do dobrze zorganizowanego chóru, pełnego chłodnej obiektywności i nie ma ­kapelmistrza, który wydobyłby ze swego zespołu coś równie przemożnego. Rozsądek człowieka wierzącego nakazuje mu oddać się ujmującemu czarowi tych śpiewów. Człowiek ten rozumie, że jego modlitwa nie może być rozsądkiem takim czy innym, nie może być śpiewem takim czy innym, lecz musi być ponad rozsądkiem i ponad wszelkim śpiewem. Musi postarać się, aby jego modlitwa stała się, jak powiedzieliby może ­niektórzy, bardziej mistyczna. Nie wiem, czy o to w terminie „mistyczny” naprawdę chodzi, ale człowiek wierzący wie, że, przystępując do modlitwy,

50

rozdział i

musi rzeczywiście odbijać się wysoko ponad ten świat, odbijać się wysoko ponad prawa sprawiedliwości i niemożliwości. * Istnieją różne błędy tzw. kultury współczesnej… To, czego najbardziej nie można jej wybaczyć, to nie fakt, że dość powszechnie nie wierzy w Boga, czy też – choć to już znacznie większy błąd – że jeszcze powszechniej nie wierzy w Boga ingerującego i kierującego. Nie jest jej także najwyższym szczytem szaleństwa, że nie odczuwa Boga jako ingerującego, jak mu się podoba – tak jak nie jest nim również pomyłka, że nie bierze pod uwagę możliwości, iż, w wyniku różnych niepomyślnych zdarzeń, odczucie tak ingerującego Boga może zawsze niepomiernie się zwiększyć. Największym, niewybaczalnym błędem, od naprawy którego dopiero mógłby zacząć się sensowny dialog z „kulturą współczesną”, jest to, że ludzie tej kultury wzbraniają się przed modlitwą do tak odczuwanego Boga – że nie chcą przed nim się ukorzyć i prosić o łaskę, pokładając całą nadzieję w nauce i szczęśliwym losie.

51

zdrada mnichów

* Jej uroczysta niechęć do istnienia miała się według jej intencji wyrazić w zaprzestaniu mówienia o nim. Bo mówienie zakładało według jej osądu już zanadto ukrytą pretensję wobec istnienia. To było jej stanowcze postanowienie. W tej sprawie nie chciała już dłużej zwlekać. Postanowiła ostatecznie złożyć sobie samej i Duchowi uroczysty ślub niemówienia. Ale tutaj napotkała na niespodziewane trudności. Dostrzegła bowiem, że trudno jest żyć w ­społeczeństwie, wśród ludzi, i tak zwyczajnie nic nie mówić. Stało się więc, że mówiła, ale skromniej: że zamiast siedmiu słów, używała trzech, że nie mówiła, ale przebąkiwała. I tu pojawił się problem znaczący, który zachwiał jej właśnie uzyskanym światopoglądem. Gdyż z tą mniejszą ilością słów i tym swoim przebąkiwaniem wydała się sobie samej – i najprawdopodobniej także innym – bardzo już nie uroczystą i głęboką, ale zwyczajnie pospolitą. Jej ostry ­dramat metafizycznej niechęci przybrał pozór banału typowego dla ciężko myślących i niepohamowanie optymistycznych.

52

rozdział i

* „Zmęczyłem się moim jękiem, płaczem obmywam co noc moje łoże, od smutku moje oko mgłą zachodzi” – powiedział. Obok przechodził Jezus, rzucił na niego wzrokiem i szepnął: „Tylko bez przesady, tylko bez przesady!”. * Niektóre wartości uznawane przez ludzi za wielkie, nabierają dodatkowego miru przez swoją długo­ wieczność, historyczny długi wiek życia. Często jest on może niekiedy najważniejszą podstawą ich uznawania. Długowieczność sprawia, że zanegowanie stworzonych na jej podstawie pewności wydaje się wręcz o wiele mniej zrozumiałe niż fałsz, który w nich dostrzegamy. Myślimy, że gdybyśmy je zanegowali, nie tylko życie ludzkości, w którym ów fałsz kwitł, ale całe życie ludzkie jako takie, nasze życie tu i teraz, pogrążyłoby się w gęstej mgle ­absurdu. Ich negacja zdaje się nam nieomal negacją człowieczeństwa, człowieczeństwa realizującego się przez dzieje. Zauważmy jednak, że mir długowieczności może być łatwo podważony tym samym ­narzędziem,

53

zdrada mnichów

które go stworzyło, mianowicie przez wskazanie na jeszcze większe przestrzenie historyczne, a nawet kosmiczne, w ramach których dana wartość staje się nieznaczącym punkcikiem. Tak kosmolog zabija tradycjonalistę – ściślej: stuka go lekko w nos, a ten się po prostu chwieje i chwieje… Istnieje również inny sposób zaradzenia słabości. W sukurs może przyjść świadomość nieszczęścia. Ono jest zawsze niewypowiedzianie ­niezrozumiałe dla tego, kto go doświadcza. Skoro zaś te czy inne nieszczęścia ciągle się wydarzają, skoro wraz z nimi niezrozumiałość egzystencji ludzkiej staje się przepotężnie nieznośna, to niezrozumiałość pewnych poglądów pradawnych i powszechnych staje się w ich świetle drugorzędna. Oto cudowna epistemologiczna wartość nieszczęścia: w jego świetle poszukiwacze prawdy stają się niezwykle ważni, gdyż zostają wyposażeni w broń o wielkiej sile rażenia – mogą rozpocząć najbardziej bezlitosną rzeź tradycji. * Jeżeli jest coś tak absurdalnego jak „idiota”  – człowiek upośledzony, niepotrzebny nikomu,

54

rozdział i

­ rzynoszący wstyd bliskim, przepędzany na ulip cach przez nastolatków, jeżeli jest, co więcej, coś tak absurdalnego jak pochód takich „idiotów” przez dzieje, to nie trzeba być bojaźliwym, odrzucając coś tak absurdalnego, jak człowiek mający głęboko fałszywe poglądy religijne od urodzenia do śmierci, jak instytucje religijne mające spaczone doktryny w przeciągu całej swojej historii, jak całe epoki błądzące kolejno przez setki, tysiące lat. Miseria mundi urget nos. Nieszczęście świata ponagla nas mianowicie do bardziej stanowczego odzierania z przesądów. Ciemnością nieszczęścia rozwiewajmy ciemność zabobonu.

55

II Nie wiedzieli, czym było ich ja. Poszukiwali swojej tożsamości od dawna i niestety niczego nie mogli znaleźć. Jedyną rzeczą podobną do ja zdawała im się co najwyżej ich prośba do Boga o uzdrowienie, a raczej, prawdę mówiąc, ich straszliwy wrzask w tej sprawie… * To nie­‑ja jest tak ogromne, że nie zdołasz sobie tego wyobrazić, a więc to ja jest tak niepoznawalne, że nie zdołasz sobie go wyobrazić. * On tak wiele naucza o szczęściu, jak być szczęśliwym. Ale nikt mu nie wierzy. Po prostu ma do czynienia z katastrofalną nieufnością. Każdy mówi,

56

rozdział ii

że skoro tak wiele i tak szczerze o tym mówi, to najwyraźniej jest zwykłym szczęściarzem. * Trudno jest żyć, jak się myśli: rzadko kto potrafi żyć jak straszydło. Trzeba tedy dać się utulić kołysce dnia codziennego… * Przyznanie się do swojej nicości na poziomie duchowym jest być może jedynie przyznaniem racji wszystkim naszym przyjaciołom i wrogom, którzy od dzieciństwa tak przekonująco mówili nam, że do niczego się nie nadajemy. Może w tym rozczulającym wspomnieniu z dzieciństwa tkwi siła tego duchowego pocieszenia? * Najciekawsze byłoby to, co niemożliwe: odkrycie w sobie tak głęboko zakorzenionego, ukrytego założenia, że ze względu na stopień tego zakorzenienia praktykowanie dystansu wobec niego, głębsze jego oszacowanie, znalezienie związków z innymi

57

zdrada mnichów

założeniami i tezami, byłoby niemożliwe – co, naturalnie, jedynie potwierdzałoby jego znaczenie. * Ku epistemologii rozwałki: kiedy będzie ostatecznie rozwalał się mój byt, będzie jednak miło patrzeć – acz w śmiertelnie gorzkich, niewątpliwie, rozczarowaniach – na ujawnianie i rozpuszczanie się ukrytych, mitycznych założeń tego bytu. * Na szczyt mistycznego oderwania niejeden mógłby wstąpić i bosko zamilczeć. Mógłby, ale nie wstąpi i nie zamilczy. Dlaczego? Cóż… straciłby wtedy tak strasznie dużo czasu… * „Chyba tylko skończony półgłówek chwali piękno stworzenia, w którym tak szkaradnie gniją ciała” – zwykł mawiać. Wczoraj jednak zaripostował na swoje myśli w sposób, który nawet jego samego zaintrygował: „Po co tyle dramatyzować? Pośmierdzi, pośmierdzi, a potem znów jest ładnie”.

58

rozdział ii

* Nie zaczepiaj jego losu – lepiej się trzymaj swojego losu! * Osobliwość czy wręcz niejaka przekomiczność faktu: że absolutnie wszechmocny Bóg stworzył ludzi jako kompletne nicości. Tak jakby chodziło przede wszystkim o jakąś dobrze skreśloną geometrię. Jakby stwarzając ludzi, Bóg ze szczególną staran­ nością zadbał o finezyjnie skonstruowaną, odwróconą proporcję. Widzę ponad wszelką wątpliwość szelmowski uśmieszek na twarzy przepotężnego Boga stwarzającego maleńkiego człowieczka. * „Dzisiaj znowu zamruczało moje ciało – wyznała mi szeptem. Więc dzisiaj znowu musiałam je przestraszyć”. * Czyste deklaracje filozoficznej odwagi i zuchwałości w konfrontacji ze śmiercią i chorobą na nic się

59

zdrada mnichów

nie zdadzą, o ile nie wiadomo, jak daleko deklarujący znajduje się od choroby i śmierci. Można pluć w twarz cesarzowi, ale jedynie wtedy, gdy ten znajduje się tysiące kilometrów stąd w odległej stolicy. Niech więc śmiałek, które zgłasza tamte deklaracje, przyniesie nam wyniki badań lekarskich i zaświadczenie o aktualnym stanie zdrowia. Wtedy dopiero pomierzymy stopień jego zuchwałości i rozważymy podziw dla jego odwagi. * Jednym z najważniejszych zadań losu jest uczynić z człowieka byt tak okaleczony, że staje się pokorny lub, ściślej, że ma zaproszenie do pokory, które w razie nieprzyjęcia prowadzi do uczynienia z niego bytu kompletnie wynaturzonego, o widoku wprost obrzydliwym. Obrzydliwy bowiem widok przedstawia ten, kto chciałby wynosić się na podstawie swej słabości. Czym więc w istocie jest pokora? Pokora polega na tym, że czyjś byt jest tak okaleczony, że samo wspomnienie o ja boli…

60

rozdział ii

* Jeżeli dusza jest formą ciała, to w przypadku choroby tomista powinien zwrócić się po diagnozę i leki również do Arystotelesa lub Tomasza. Nie powinien być przecież pewien, gdzie tkwi przyczyna choroby – w samym ciele czy też w jego formie. Bo dlaczego właściwie forma ciała nie miałaby się nigdy zepsuć? Ale tomiści, trzeba to uczciwie przyznać, nie są do tego stopnia doktrynerscy: opanowali liczne uniwersytety, ale nigdy filozofia nie zaprowadziła ich, choć logicznie zaprowadzić powinna, do podobnego zacietrzewienia – do zakładania klinik form substancjalnych. * Warunki życia ludzkiego nie zostały określone przez nikogo z ludzi, dlatego taka ich modyfikacja, aby przynosiły sens, leży całkowicie poza naszą możliwością. Moralnie patrząc, poszukiwanie sensu życia może być również rozpatrywane jako intencja zwykłej kradzieży, gdyż zakłada, iż dysponujemy życiem, którego usterki jesteśmy w stanie naprawić. To są natomiast typowe marzenia brzydkich pogan o wrednych oczach…

61

zdrada mnichów

* Dlaczego myśl o ja jest w swej prawdziwej rzeczywistości smutna? Dlatego, że właściwie wiadomo, iż zaraz po jej przyjęciu już zostaliśmy okradzeni. Z czego? Z tego ja. * Gdziekolwiek się ruszę, ci idioci – jakby podczas jakiejś rewolty, ataku na pałac, walki ulicznej – ciągle za mną biegają i ciągle z tymi wycelowanymi prosto w moją głowę lufami… I ten nieustanny, dochodzący spoza nich krzyk, jakby pod wpływem narkotycznej gorączki: „Cel!”, „Cel!”, „Cel!” – krzyk wydany w obcym, z hiszpańska brzmiącym języku i dotyczący mnie! Kiedy przystaję, przystają i oni, kiedy ruszam, również oni zawsze ruszają za mną… * Eckhart woła o wysokiej części duszy, że „nie może ona znieść, żeby coś było nad nią. Myślę, że nie może znieść nawet tego, żeby nad nią był Bóg” (Ka‑ zanie 32, tłum. W. Szymony). Te słowa brzmią bluźnierczo. Jak można sytuować siebie, ­stworzenie,

62

rozdział ii

choćby i w jego najdoskonalszej części, ponad Boga Stwórcę? Z drugiej strony, czy nie stoją za Eckhartem jakieś szlachetne pobudki? Czy mówiąc tak, nie chce przysłużyć się sprawie Bożej, której jest oddany? Czyż słowa te nie mogą być pojęte jako wyraz szczerego pragnienia przyjaźni z Bogiem, przyjaźni będącej przecież warunkiem wstępnym i niezbywalnym owej osławionej miłości – przyjaźni, która normalnie zdaje się być problematyczna przy tak przepotężnej nierówności partnerów? * Skoro Syn był zawsze wierny Ojcu – ponieważ nie musiał mieć więcej niż On, bo miał wszystko to, co On – to, zapytajmy może nieco zuchwale, czy nie byłoby nieskończenie szczęśliwiej (wypowiadam to słowo „szczęśliwiej” naprawdę ze zgrozą i we łzach niemożliwości…), gdyby zamiast aniołów i ludzi – istot buntujących się, czyniących zło i ściągających zło – Bóg zrodził miliardy Synów Bożych? Gdybyśmy wszyscy byli nie ludźmi, ale Synami Boga – częściami wielomilionowej Wielości Świętej?

63

zdrada mnichów

Mówi się za Leibnizem, że zło musi istnieć, ponieważ jest koniecznym kosztem istnienia tego najwspanialszego daru Bożego, jakim jest wolność. Dlatego, że istnieje wolność – wolność duchów i ludzi – konieczne jest zło. Tutaj pojawia się jednak trudność. Wszak w Synu jako Bogu istnieje zapewne najwięcej możliwej wolności, a jednak nikt nie dopuszcza myśli, aby Syn mógł kiedykolwiek zbuntować się przeciw Ojcu i być sprawcą jakiegoś zła. Syn i Ojciec żyją w wiekuistej harmonii i miłości. Opierając się zatem na tym powszechnym chrześcijańskim nauczaniu, można stwierdzić, że gdybyśmy wszyscy zostali stworzeni jako Synowie, nie uczynilibyśmy żadnego zła. Żylibyśmy rozkosznie w harmonii i szczęściu, w wiecznym raju boskiego szczęścia, bez całego tego rozedrgania nerwów, które jest naszym udziałem na tej ziemi. Pojawia  się więc pytanie: jeżeli Bóg zrodził Syna z miłości i stworzył człowieka również z miłości, czym jego miłość do Syna różniła się od jego miłości do człowieka? Jaka szkoda, jaka wielka i w najwyższym stopniu niepowetowana szkoda – o której wielkości należałoby układać najbardziej

64

rozdział ii

emfatyczne poematy i grane non stop najbardziej dramatyczne symfonie – że ta druga miłość nie mogła przyjąć charakteru tej pierwszej! W świetle tych konstatacji można więc rzec, że najważniejsze wydarzenie w historii ludzkości to nie stworzenie człowieka, ani jego odkupienie. Z chrześcijańskiego punktu widzenia najważniejszym wydarzeniem w dziejach świata jest decyzja Boga Ojca, aby człowieka, który ma zwracać się do niego Abba, ukochać inną miłością niż Syna Logosu. * Kościół widzialny jako Kościół właściwy, chciany przez Boga? Takie twierdzenie powinno się traktować jako szczególnie naiwne choćby przez wzgląd na powszechnie znane kręte drogi Opatrzności. * Czy teologowie dopuszczają możliwość, że można mieć koncepcję stuprocentowo jasną, a jednak kompletnie fałszywą? Powinni. Bo gdzie jak gdzie, ale na tych zasnutych mgłą wyżynach niebieskich powinni spodziewać się znacznie dziwniejszych

65

zdrada mnichów

­ iespodzianek niż te, jakie spotykają tutaj, na ran cjonalnych, a przecież dostatecznie szokujących równinach. * Jako że przez bardzo długi czas dziecko nie wie, jak właściwie robić większość rzeczy, rodzice, chcąc nie chcąc, przez nieskończone pouczenia udowadniają mu, że jest do niczego. To jest prawda, na którą nikt nic nie poradzi – trzeba ją przyjąć i koniec. Fatalne są konsekwencje tej konieczności: przez wiele długich lat dorosły już człowiek musi udowadniać sobie i innym, że jest kimś wartościowym, narzekając w sposób typowy na błędy wychowawcze rodziców, którzy doprowadzili go do takiej mizerii. Na pewno niektórzy z tym zadaniem nie zdążyli nawet przed śmiercią i pomarli w kompleksach. Ważniejsze jest to, że, kiedy już ktoś zdołał udowodnić sobie swoją wartość w tej czy innej rzeczy, przyszedł do niego Bóg i ogłosił mu znowu, że jest do niczego: pouczył go, że bez niego nic wartościowego nie może uczynić (zob. Ewangelia Jana 15,5). Ten nadprzyrodzony kompleks okazuje się jednak

66

rozdział ii

już niestety ­nieuleczalny, metafizycznie czy inaczej: jest to prawdziwie kompleks niższości wytryskający ku życiu wiecznemu. * Dlaczego dawni biskupi i papieże ogłosili tzw. ewangeliczną radę czystości? Czasem zastanawia mnie ta sprawa. Najczęściej myślę sobie, że najwyraźniej dlatego, iż obcowali głównie z brudnymi dziwkami. Sakramentu małżeńskiego przecież nie przyjmowali i na małżeńskim łożu ta pesymistyczna idea zrodzić się nie mogła. Trzeba przyznać, że praktyka obcowania z brudnymi dziwkami była fatalna i zaciążyła bardzo nieszczęśliwie nad prywatnym życiem milionów zwykłych katolików przez wiele wieków na całym świecie. Kazała im bowiem myśleć o sobie, o swoich mężach i żonach, o swoich ojcach i matkach jako tabuicznie brudnych – tabuicznie, czyli nienaprawialnie, nieoczyszczalnie…. I dlaczego to wszystko? Wstyd mi o tym myśleć. Nie śmiem nawet tego wymówić. Dlatego że biskupi byli perwersyjni? (Niewykluczone!). Że oszczędzali na płatnym seksie? (Możliwe, ale niektórzy

67

zdrada mnichów

wątpią*). Że czystych dziwek w dawnych czasach w ogóle nie było? (chyba tak, ale istnieją kontr­ argumenty**). Czy wśród tych niejasnych okoliczności życiowych książąt Kościoła leżałoby wyjaśnienie traumy nieczystości milionów katolików przez tyle setek lat? * Tzw. Kościół wielkim swoim cielskiem przygniata wiernych: pozbawia inicjatywy świeckich, rzuca mroczne tabu na kobiety, pogardza stanem małżeńskim. Ale rzecz najbardziej zdumiewająca: wierni nie protestują. Przeciwnie: widzą w tym * Raczej, odwrotnie, zarabiali na płatnym seksie: „Papież Sykstus IV był bardziej praktyczny, z jednego domu publicznego, którego sam zbudował, czerpał dochód 20000 dukatów”. Encyclopedia of Prostitution and Sex Work, vol. 1, A–N, ed. by M. H. Ditmore, Greenwood Press, London; Westport, Connecticut 2006, s. 334. ** Specjalista zapewnia nas, że przynajmniej w średniowieczu pod względem higieny nie było tak źle. Zob. Nils Johan Ringdal, Love for Sale. A World History of Prostitution, trans. R. Daly, Grove/Atlantic, New York 2004, s. 143.

68

rozdział ii

­ szystkim palec Boży, coś nieuniknionego, przew znaczonego, świętego – niektórzy wierni niespodziewanie przez to nawet pobożnieją. Bo ujawnia im się w tym pewien paradygmat wiary – pewna metafora faktycznego przygniatania ich przez Boga, pewna przygrywka do sponiewierania, jakiego spodziewają się od Najwyższego na tym i na tamtym świecie, w istocie błaha zapowiedź słusznych kar, jakie dotkną ich z ręki Sędziego. I tak szczęśliwie, pomimo pozornie niesprzyjających okoliczności, tzw. Kościół okazuje się dla wiernych ponownie pośrednikiem między nimi a Bogiem. * Zasadniczym działaniem duchowieństwa jest wmawianie świeckim, iż wszystkie czynności świeckie są de facto niedoskonałe i że, z najbardziej pryncypialnego punktu widzenia patrząc, powinny być właściwie zaniechane. Zakłada to równie cicho przyjmowaną tezę, że czynności duchowieństwa są całkowitą odwrotnością działań świeckich, a więc są doskonałe. Prowadzi to do kompletnego zawstydzenia, onieśmielenia szerokich rzesz wiernych.

69

zdrada mnichów

To onieśmielenie jest dobrym narzędziem, za pomocą którego duchowni mogą wejść w posiadanie owoców działań wiernych dla własnej pomyślności, ­bez ­konieczności ich wykonywania. Jest to ich jedyny pomysł na sukces w sytuacji, w której wymyślone przez nich doskonałe działania z natury rzeczy prowadzą do śmierci głodowej. * Wielu wierzących chrześcijan, chcąc w głębi duszy odesłać kapłanów do diabła, nie wiedziało co począć z kapłańskimi roszczeniami, które bynajmniej nie były roszczeniami ciemnej otchłani, ale czegoś wręcz odwrotnego: największej duchowej wielkości. Pewna część chrześcijan odeszła od religii publicznej, nie mając siły zajmować się tym naprzykrzającym się przypadkiem, tak mizernym i skomplikowanym zarazem. Inna część – nie mogąc znieść rosnącego napięcia niepewności – włączyła duchownych, jak najszybciej spełniając kapłańskie oczekiwania, w samo pojęcie Bóstwa. Doszła do wniosku, że dla świętego spokoju opłaca jej się od czasu do czasu oddać im hołd jako części Bóstwa.

70

rozdział ii

Wierni ci pozbyli się w ten sposób kapłanów w całej ich indywidualności, która przestała już ich irytować. Odetchnęli z ulgą – aspekty diabelstwa zostały przykryte promieniami Światła i stały się niewidzialne. Poniekąd, trzeba by dodać, poniekąd niewidzialne: gdyż przez tę inkorporację Bóg – wśród wielości dotychczasowych atrybutów – otrzymał w oczach wiernych całkiem niespodziewany atrybut: pewien delikatnie zaznaczony rys diabelskości. * O celibacie w służbie Biologii. Krytycy twierdzą, że celibatariusze katoliccy wprawdzie deklarują pochwałę stworzenia, ale ich celibat najwyraźniej nie czyni nic innego niż krzyczy o pogardzie dla stworzenia, o nieufności do elementarnych instynktów, o negacji samych podstaw istnienia gatunku. Jednak mam ostrzeżenie dla antyklerykałów:  kiedy bliżej się nad tym zastanowić, rzeczy nie wyglądają jednak tak prosto. Istnieje dość pospolity mechanizm, który, chyba wbrew intencjom samych celibatariuszy, pozwala docierać im – od innej strony i do góry nogami – do ściśle ortodoksyjnego poziomu

71

zdrada mnichów

ich ­pobożnych deklaracji. Przez wzgląd na ten mechanizm czynią oni dla Biologii nawet więcej, może wprost za dużo: oni wręcz demonizują wielkość tego, czego im odmówiono. I tak, zupełnie niespodziewanie i po pierwszych perturbacjach, stają się niezwykle przydatni dla procesu reprodukcji: z ich przegrzanych ciał wydziera się jakiś rozwydrzony, lecz niewątpliwie pozytywny hymn na cześć stworzenia. Ich nauka może tak stać się pieprzem i solą wszelkiego erotycznego skonsumowania. Można by więc ich namawiać, aby łkali, tak jak rzeczywiście łkać pragną, udzielając świętych sakramentów nowo­żeńcom. Można by ich najmować do alków wiernych jako afrodyzjaki katolickie – staliby nad łożem małżeńskim i spoglądali na nie z ukosa jak smutne diabły, podnosząc smutkiem i znajomym obłędem w oczach wzajemną ponętność partnerów. Czy nie byłoby stosowne sprzedawać w erotycznych pisemkach ich podobizn w typowych dlań prze­ obfitych szatach, aby wzbudzali dogłębnie mroczne żądze? Bo i cóż bardziej lubieżnego niż rozochocony kapłan w habicie spozierający w windzie na zawstydzoną damulkę w burce!

72

rozdział ii

* Dla ożywienia religijnego tzw. Kościół potrzebuje kapłanów rzeczywiście przestrzegających celibatu: autentycznie przestrzegany celibat dostarcza mocy modlitwom liturgicznym, podtrzymując nieustanne religijne napięcie, nieustanny ból i krzyk do Boga. Wprowadzenie celibatu było, by tak rzec, wysoce profesjonalnym aktem w procesie organizacji modlitwy wspólnotowej. Jest on zawsze źródłem najlepszego paliwa tej modlitwy, najsprawniejszym jej pasem transmisyjnym, pasem działającym w czasie i poza tą modlitwą, we dnie i w nocy. Kto do takiej modlitwy się przyłączy, na pewno się nie zawiedzie i nie odczuje, że Kościół go źle obsłużył. Jego bowiem własne smutki, często przeciętne, przejściowe i nie wyznaczone przez otchłanie celibatowej samotności (albo permanentnej grzeszności wynikłej z ciągłego jej łamania), zostaną uniesione do nieba jak piórka w żarliwości modlitw na wpół­‑zrozpaczonych celibatariuszy. Trzeba wprawdzie zgodzić się, że kiedy ktoś przyjdzie do świątyni, aby prosić o ratunek w naprawdę ciężkiej udręce, nie znajdzie naturalnie wsparcia w żadnych ­ćwiczeniach ­duchowych

73

zdrada mnichów

s­ frustrowanego penisa. Celibat nie będzie dla niego ani paliwem, ani pasem transmisyjnym, bo dotyczy, jeśli tak się wolno wyrazić, zupełnie innej drogi „duchowej”. Ale ze wszystkich obcych modlitw wspólnotowych ta śpiewana przez autentycznych celibatariuszy – żałosna, tkliwa i zrozpaczona – będzie mu zapewne najbliższa; ze wszystkich obojętnych ta będzie jawić mu się jako najbardziej z nim solidarna. * Gdybyśmy nie znali kleru i jego szalbierstw w sprawach celibatu, „czystości” i „dziewictwa”, gdyby szalbierstwa te, na mocy wychowania, nie przeniknęły do głębi naszej psyche i nie skaziły ocen życia – tak jak rzeczywiście przeniknęły i skaziły – gdyby nie stały się naszą ontologią, która robi wrażenie twardej i wysokiej jak skaliste góry – gdyby wszystko to się nigdy nie stało, jaki stosunek do cielesności zajęlibyśmy my, ludzie przejęci przemijaniem? * Gratia praesupponit naturam et perficit eam. Czyżby? Gdyby naprawdę tak było – o, panowie duchowni –

74

rozdział ii

zostalibyście już dawno epikurejczykami. A tak, stojąc okrakiem w świecie natury i nadnatury, z tymi waszymi śmiesznie rozjeżdżającymi się nogami, wyglądacie jedynie coraz to bardziej żałośnie. I to jest jedyny, mało estetyczny, efekt waszej doktryny. Bo naturze – ani też za bardzo wam samym – nijak nie pali się do spotkania z Panem. * Żeby uzasadnić możliwość wiecznego piekła po tak krótkim życiu doczesnym, ortodoksyjni myśliciele muszą zakładać potężną ilość wolności w człowieku, która jedynie jest w stanie umożliwić wydanie na nim tak straszliwej kary. Tymczasem zderzają się z konstatacjami determinizmów, popędów, prawidłowości – zauważają, że dla tych wygnańców, synów Małpy, wolność jest jednak zagadkowa, trudno uchwytna i że, wszystko dobrze zważywszy, sami nie wiedzą, kogo właściwie z czystym sumieniem mogliby posłać do diabła na wieczne męki. W efekcie to, co mogą uczynić, to kłamać, że wolność jest widzialna i na wyciągnięcie dłoni i że każdy może swobodnie z niej czynić użytek, jakby

75

zdrada mnichów

­ osługiwał się młotkiem albo widelcem – kłamać p potężnie, bez umiarkowania… kłamać tak przeraźliwie, jak przeraźliwe jest miejsce wiecznej katorgi, które obmyślili. I nawet jeśli nikogo nie przekonają, to z pewnością uzyskają przynajmniej jeden pożytek ze swojej aktywności: zadowolenie, że jest jednak coś w człowieku, co wyraźnie zasługuje na jakieś piekło, mianowicie… ich własne szachrajstwo. * Tomasz z Akwinu trzaska z radości pięścią w stół na przyjęciu u króla Ludwika, wykrzykując niespodziewanie, że da sobie radę z manichejczykami, a Augustyn mówi o swoich „bólach rodzenia”, „jękach” serca wówczas, kiedy z problemem zła się zmagał (Wyznania, 7, 7; tłum. Z. Kubiak). Stawka teodycei jest stawką największą. Gdyby Bóg miał się okazać niedobry – i to na zawsze, per aeternum – nasza egzystencja byłaby absolutnie, nieodwoływalnie tragiczna. Dlatego obrona dobroci Boga jest u wielu wierzących tak intensywna, dlatego jest tak ­zaprzysięgła, jak obrona własnego ciała i członków własnej rodziny. Obrona ta jest potężną falą, ­która

76

rozdział ii

wielkimi strumieniami wlewa  się we wszystkie miejsca wyżłobione przez rozmaite wątpliwości i rozpacze. W odruchach największej desperacji przyjmuje formy zgoła niekiedy niespodziewane. Oto, na przykład, gdy ludzie chcą oskarżyć Boga za zło, jakie dopuszcza na tym świecie, gdy chcą go naprawdę przesłuchać i zażądać złożenia rachunku ze wszystkich nieszczęść, o których trudno nawet myśleć – wówczas z przeraźliwego strachu przed taką zuchwałością wolą raczej widzieć samych siebie przesłuchanych, oskarżonych i skazanych – i to w dodatku na piekło wieczne, na piekło nerwicowo przesadnie odzwierciedlające zbiór wszelkich nieszczęść, jakie mogą natrafić i zaskarżyć na tym łez padole. Kiedy więc chcą osądzić Boga, wolą raczej przewidywać sąd nad sobą, a im bardziej pragną Boga ukrycie skazać, tym bardziej odwracają sens swego odruchu i skazują samych siebie. Dzieje się tutaj, jak widzimy, tak jak w relacjach międzyludzkich z ich dość osobliwym zjawiskiem: słuszne dążenia jednostki, o ile zostaną niesprawiedliwie zahamowane przez innych, wywołują w niej

77

zdrada mnichów

­ iekiedy poczucie winy, tak jakby to ona sama była n agresorem winnym wszystkiemu – energia, która miała zostać zużyta dla jej dobra i na zewnątrz niej, zostaje użyta do wewnątrz i przeciwko niej samej. Obrazy wiecznego piekła – piekła w swoim okrucieństwie wieczności przecież ewidentnie niemożliwego – są jedynie częścią takiego rozklekotanego mechanizmu. * Ze względu na skończoną liczbę ludzkich uczynków człowiek nie może być ani skazany na nieskończoną karę, ani nagrodzony nieskończoną nagrodą. Wymaga tego idea sprawiedliwości. (Dwa tysiące lat chrześcijaństwa i jakoś mało kto przeprowadził takie proste rozumowanie!). Natomiast z powodu nieuniknionego widma predestynacji tylko teologiczni szaleńcy mogą przyjąć, że człowiek posiądzie niebo na mocy samej łaski lub, tym samym, pogrąży się w otchłaniach piekła ze względu na jej brak. Bóg bawiący się kukiełkami ludzkimi według kaprysu i to na całą wieczność – oto najlepsza recepta na zamianę religii w ponury horror.

78

rozdział ii

Jeżeli więc uznaje się, że istnieje Bóg, który kieruje się sprawiedliwością (suum quique), jeżeli uznaje się życie po śmierci, w którym człowiek będzie kontynuował swój ziemski los, jeżeli w końcu rozumie się to życie w kategoriach wiecznego czystego dobra i wiecznego czystego zła, to trzeba by zarazem przyjąć, że niezależnie od naszych uczynków albo wszyscy (a nie tylko niektórzy) znajdziemy się w niebie, albo wszyscy (a nie tylko niektórzy) znajdziemy się w piekle. Ewentualna wiara w odkupicielski akt Jezusa odrzuca możliwość, że wszyscy znajdziemy się w piekle, bo wówczas czyn ten niczego by nie osiąg­ nął. Jeżeli coś osiągnął, to osiągnął wszystko, tzn. wszyscy znajdziemy się w niebie. Zatrzymajmy się zatem na tej ostatniej myśli. Co w takim razie z moralnością, z dobrymi lub złymi uczynkami? Po co ostatecznie dokonywać dobrych uczynków a unikać złych? Otóż skoro i tak wszyscy znajdziemy się w niebie, uczynki naturalnie nie mogą ani do niego prowadzić, ani zamknąć do niego bramy. W tym Luter miał rację. Mógł się jednak mylić co do złych uczynków w ich funkcji

79

zdrada mnichów

hamującej – w ich ewentualnej mocy opóźniania wkroczenia do nieba. Można przecież rozumieć złe uczynki jako kalające duszę, izolujące od Boga, opóźniające ­wejście do Królestwa. Jako takie mogłyby sprawiać, że grzesznik musiałby przejść przez dłuższe lub krótsze oczyszczenie. A oczyszczenie takie, dodajmy, nie pozostawałoby w sprzeczności z ideą sprawiedliwości, ale by ją – w tym ograniczonym zakresie – jak najbardziej zakładało. * Sataniści w kurii? Przecież to niemożliwe. – Niemożliwe? Znajdziecie ich tam całe mrowie: w swoich czarnych strojach czczą jakieś okrutne widmo, grożące nieskończoną karą za skończone życie. * U niezliczonej liczby ludów niepiśmiennych liczy się do pięciu lub dziesięciu cyfr, a potem zaczyna się nieokreślona liczba „wiele”. Wszystkie liczby znajdujące się powyżej pięciu czy dziesięciu stają się zbyt abstrakcyjne i rozpływają się w nieokreśloności. Ludy niepiśmienne dlatego ich nie chcą.

80

rozdział ii

Podobnie chrześcijański lud pod przewodnictwem chrześcijańskiego kleru nie był zdolny pomyśleć okresu odbywania kary pośmiertnej na więcej niż kilka czy kilkadziesiąt lat. Dla komunikacyjnej wygody zatem duchowni szybko obmyślili miejsce kary dla najcięższych grzeszników po prostu jako nie­‑skończone. Nie mieli nic strasznego na myśli oczywiście – po prostu wyrazili się metaforycznie i trochę niezręcznie, dostosowując się do impotencji matematycznej ludu. Potem nastąpiło jednak coś fatalnego, kompletnie fatalnego: następni mędrcy duchowi ów model komunikacji na temat straszności grzechu po prostu zreifikowali i zabawną, matematyczną nieporadność zamienili w przerażający byt rzeczywiście istniejący w wieczności. Tak było, ale to już przeszłość. Więc może teraz już czas z tym skończyć, panowie? Przecież dziś umiemy liczyć do bardzo wiele. Chcecie naprawdę, aby piekło było wieczne? A trylion lat nie wystarczy? Za krótko? Pouczmy się zatem jeszcze trochę matematyki. W celu wyzwolenia biednych chrześcijan z traumy oswójmy się z jeszcze większymi liczbami… Liczbami, które dobrze wyrażą właściwą,

81

zdrada mnichów

waszym zdaniem, ilość lat przeżywanych w piekle… Och, godzimy się nawet na najcięższe marszczenie czoła, jeżeli w grę wchodziłaby stawka tak wielka, jak możliwość dystansu u biednych dusz od waszej, nazistowskiej eschatologii… * Ci, których można by nazwać aktywnymi chrześcijanami (mówiącymi: „Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie”), tak bardzo podkreślają ludzką wolność i konieczność jej samodzielnego użytku, gdyż instynktownie obawiają się, że trzeba będzie uprzedzić działanie Boga w przypadku, gdyby przyszło mu do głowy zrobić coś głupiego. * Bóg nie działa bezpośrednio, raczej trzeba by powiedzieć, że prawie zawsze działa pośrednio, za pomocą ludzi czy rzeczy. Ale głębsza bezpośredniość jego działania również wtedy może zostać zachowana: można bowiem pomyśleć, że Bóg, jeśli chce, wykorzystuje pośrednie rzeczy czy osoby, a jeśli nie chce, tego nie czyni. W tym wyrażałaby  się

82

rozdział ii

jego bezpośredniość działania, bezpośredniość w ­pośredniości. Analogicznie: Bóg pomaga tylko tym, którzy pomagają sobie, ale czy ktoś sobie pomoże czy też nie, to już zależy całkowicie od Boga. Po co całe to rozumowanie? Po to, aby różni „aktywni” chrześcijanie  – chrześcijanie biorący los w swoje ręce – nie przeszkadzali nam usnąć w Panu…. * Żydzi na pustyni: „My, proszę publiczności, nie jesteśmy tacy, jak państwo myślą. Bo my nie siedzimy z założonymi rękami i nie czekamy – oj nie, my tego nie robimy – aż nam manna spadnie z nieba”. * Teza o istnieniu Boga narzuca się wyraźnie jako postulat wynikający z przyjęcia ewolucji – teoria ewolucji nie przeczy więc Bogu, ale istotnie go zakłada. Świadomość przemijalności swojego bytu, jaka występuje u homo sapiens, jest bowiem ­pewną przeżywaną tylko przez niego anomalią  – jest anomalią, gdyż świadomość śmierci i wszelkich

83

zdrada mnichów

możliwych nieszczęść paraliżuje i pozbawia sensu sam byt biolo­giczny człowieka, unieruchamia jego najgłębsze instynkty biologiczne. Jeżeli zatem ów homo sapiens nie chciałby popaść w jakiś katastrofalny nałóg jako sposób na stłumienie świadomości – nałóg, który ostatecznie również zniszczyłby jego biologiczne fundamenty – trzeba, aby oddał swoją świadomość w ręce Boga, licząc na to, że to On przeprowadzi jego organizm przez cały ten ocean paraliżujących strachów. * Niezamierzona lekcja rozsądku udzielana od stuleci przez naukę o grzechu pierworodnym: obcując z ludźmi, nie oczekujcie od nich zbyt wiele, bo jacy są, sami się wkrótce, niestety, przekonacie. Zarazem lekcja poprowadzona jednak metodami przesadzonymi: bo nie wszyscy są egoistyczni czy źli w tym samym stopniu, bo ludzki egoizm nie może być efektem jakiejś mitycznej kary zbiorowej lub konsekwencji tej kary, bo to, co nazywa się ­skłonnością do zła, jest może często jedynie przejawem n ­ iefortunnie wyewoluowanej natury ludzkiej.

84

rozdział ii

* Skoro ludzka natura jest skażona i nosi na sobie znamię owego strasznego grzechu, oznaczałoby to, że jednostka ludzka jest, wbrew poglądom większości kościołów chrześcijańskich, niemal niewinna. Jest niewinna, bo ta jej natura, a ściślej, zepsucie pierworodne tej natury, zostało jej nadane czy raczej narzucone zewnątrz, zostało odziedziczone, a nie wytworzone przez nią samą. Jeżeli więc czyni zło, to nie jest ono zakorzenione w jej rozumie lub woli, ale w czynniku od nich niezależnym. Podobnie, jeżeli poszczególne osobiste grzechy należałoby pojąć przede wszystkim jako wypływające z tego zepsutego źródła, to tym samym należałoby je z góry odpuścić jako wprawdzie zaakceptowane przez wolną wolę, ale jednak zainspirowane i w istotnej mierze wykonane przez tę przemożną, gdyż naturalną siłę zepsucia. (Wina woli istniałaby, ale byłaby niezwykle znikoma.) Kiedy się głębiej nad tym zastanowimy, koncepcja grzechu pierworodnego, mając na celu ­podkreślenie grzeszności wszystkich i wszystkiego, musiałaby wszystkich z każdego grzechu naprawdę ­uniewinnić –

85

zdrada mnichów

bo jakże określić winę jednostki, jeśli gros zła, które czyni, nie wywodzi się z jej wolnej woli? Jak w ogóle obliczyć ciężar poszczególnych win, żeby być w stanie w ogóle o nich myśleć jako takich, za nie rzetelnie żałować i je ochoczo odpokutować? Zmierzalibyśmy więc ku koncepcji całkowitej niewinności, która paradoksalnie przypisywana jest w kościele rzymskim tej, która miała urodzić się bez najmniejszych śladów grzechu pierworodnego – Maryi. Warto też zauważyć, że jeżeli Odkupienie miałoby – tak jak w opinii większości kościołów to czyni – uwolnić przede wszystkim od brzemienia tego grzechu, to nie miałoby specjalnego sensu, bo odnosiłoby się do wyzwolenia od czegoś, co i tak nie dotyczy prawdziwego ja. W świetle tych założeń antropologii chrześcijańskiej Jezus mógłby równie dobrze umrzeć nie za człowieka, ale za źle zbudowane krzesło albo źle zreperowane auto. Związek jednostki z owym strasznym zepsuciem natury ludzkiej – tak jak ono zostaje ujęte w antropologii chrześcijańskiej, a więc jako coś wyraźnie pochodzącego zewnątrz i obcego wobec wolnej woli

86

rozdział ii

i ­rozumu – jest w zasadzie taki sam, jak jej związek z rzeczami zewnętrznymi. * Trzeba było być doprawdy człowiekiem o niezrówno­ ważonym – a raczej pierwotnym – umyśle, aby domagać się wdzięczności dla Jezusa za wybawienie od grzechu, którego się nigdy nie popełniło. Zważmy jednak, że wdzięczności za wyzwolenie od grzechu pierworodnego domagają się do dziś umysły pozornie najtrzeźwiejsze… Właśnie – pozornie: bo i któż tam wie, ile z rytualnych zachowań „dzikusów” zachowało się do tej pory na plebaniach w wieczorowych porach. * Czy otaczające nas zapominalstwo o śmierci jest wynikiem metafizycznego niechlujstwa czy też raczej może wynikiem strategii, jaką wybrało Życie, aby przetrwać? Odpowiedź zmienia bardzo wiele, zmienia wszystko: bo albo potępimy niechlujstwo, drążąc meditatio mortis i rozsiewając smutek wśród rozochoconych bestii, albo pochwalimy Życie,

87

zdrada mnichów

­ znając wszelką przedłużoną myśl o śmierci za u aberrację – zaś rzekome bestie za aniołów Pańskich zesłanych na ten niezbyt boży, mało witalny świat. * Ten szum światowy co prawda nie zniszczył jego ja, choć akurat ten biedaczyna myślał, że to mu się przydarzyło. Wydawało mu się przez jakiś czas, że to jest właśnie Boży plan dla niego. Sądził, że jego powołaniem jest buddyzm. Wszystko to jednak było oparte na wielkim niezrozumieniu. Okazało się, że tak naprawdę ten szum światowy owego ja nie zniszczył, ale jedynie mocno je nadwerężył. W tej niekonsekwencji, w tej połowiczności swojej kata­strofy, zobaczył w pewnej chwili właściwy sens planu Bożego dla siebie. * Ludzka tożsamość jest w dużym stopniu produktem społecznym i biologicznym, to fakt, fakt niezaprzeczalny. Oznacza to, że również moja tożsamość jest przez to wątpliwa. Nie ubolewam jednak nad tym

88

rozdział ii

zbytnio. Wszak jako produkt sklecony, ­chwiejny i ­zanikający – tym bardziej zasługuję na Bożą opiekę. Abyssus abyssum invocat. * Wiedzę można co najwyżej mieć, wiedzą nigdy nie można być. Ci, którzy coś z niej mają – a mają ją chociaż trochę przecież wszyscy – nie dostrzegają tego jednak zbyt jasno i zbyt często. Nie czują, że jako jaźnie są de facto puści. Nie czują także i tego, że stoi przed nimi jedna alternatywa: albo uznają tę pustkę w sobie i innych, stając się, odpowiednio, autoironistami i ironistami, albo utożsamiają samych siebie i innych ze swoją wiedzą, stając się, odpowiednio, bufonami i kundlami. Tamci stają się autoironistami i ironistami, bo wiedzą, że to, co ściśle ludzkie nie jest może nicością, ale nie jest też czymkolwiek jasno określonym. Ci stają się bufonami i kundlami, bo odgrywają rolę tych rzeczy, których nigdy nie mogą posiąść na własność (bufony), a zarazem biją pokłony przed tymi, którzy dopuszczają się podobnego szachrajstwa (kundle).

89

zdrada mnichów

* Nie oczekujmy od przywódców, papieży itd. prawdy i szczerości. Oni są przede wszystkim ludźmi odpowiedzialności za duże grupy ludzkie – kresem ich szczerości jest ich urzędowa niemożność ­autoironii. Autoironia oznaczałaby bowiem zdradę trzody, gdyż automatycznie byłaby także ironicznym spojrzeniem na tę trzodę, która wszak zgoła nieironicznie, w potężnym odruchu potrzeby zbawienia, ujrzała w nich jakiś ratunek od swoich udręk. * Całkiem niezdolni do autoironii? A więc nawet tej prostej myśli nie są w stanie pomyśleć, że ich jaźń jest również dziełem społeczeństwa (a więc dziełem także głupich ludzi)? * Kto przebywa zbyt długo sam ze sobą na lekturze, modlitwie czy medytacji, wynudza się na nich tak bardzo, że rozjaśnia mu się oblicze na widok jakiejkolwiek żywej istoty, na którą może zerknąć lub

90

rozdział ii

do której może szepnąć słówko. Choćby i był nią koń, kwiatek lub mucha. Osobliwa pomyłka powstaje u ludzi, którzy stają się przypadkiem przedmiotem uwagi takiego rozjaśnionego oblicza. Sądzą mianowicie, że obcują z człowiekiem doskonałym, może i świętym, którego rozpromieniony uśmiech jest uśmiechem prosto z innego świata. W ten sposób swoją świętością relaksacyjną niejeden duchowny lub profesor zmylił, zapewne niechcący, rozliczne rzeszy wiernych – ignorantów w sprawach ­psychologii. * Gdy szykowały się nad nim najciemniejsze chmury przeznaczenia, powtarzał: „Jestem otwarty na każdą okoliczność”. Nie pomylcie jednak jego reakcji z cnotą lub świętością. Był to zgoła niesto­icki nawyk, jaki odziedziczył po swojej przeszłości ­Casanovy. * Bez względu na rozkład bezosobowości i osobowości w bycie ludzkim, jedna rzecz jest ­pewna:

91

zdrada mnichów

bez­o sobowość jest częścią istoty człowieka, nie ­dodatkiem. Koronnym argumentem na rzecz istotowo bezosobowego charakteru bytu ludzkiego jest to, że znajduje przymus we wstydzeniu się za przemijanie. * Natura nasza, w swych odruchach irracjonal­nych, odgrywa kabaret. Co można jej przeciwstawić? Powagę? Albo jakiś dowód, że nas nie rozśmieszyła? Nie, to może nie pomóc. Trzeba ją ubezwłasnowolnić innym kabaretem, naszym rozumnym kabaretem. * Prawdopodobnie większość opinii, które wypowiadam, jest fałszywa. To jest taki szyk mojej przygodności. * W świecie, w którym jest życie i choroba, życie i śmierć, moce konstrukcji i destrukcji, trzeba by właściwie z góry przewidzieć, że żadna rzecz

92

rozdział ii

nie może być prawdziwa, dopóki w jej dociekaniu nie spocznie się na paradoksie. Życie i śmierć we wzajemnym uścisku, życie i choroba we ­wzajemnym uścisku to nieprzekraczalne wzorce naszej racjonalności. * Nuda jest największym socjalistą, cichym i bezkrwawym: rychło największego bogacza zrównuje w nędzy z najbiedniejszym. * Stwórca z zadowoleniem spogląda na umiarkowanie samcze spojrzenia na niewiasty. Jego Syn potępił jeno nieumiarkowane. * Doskonalenie się, jako że zachodzi w długim okresie czasu, idzie w parze z naturalnym procesem starzenia się. Po jakimś czasie człowiek już nie wie, czy wyzwolił się z czegoś dlatego, że to przezwyciężył, czy też dlatego, że to coś osłabło, zestarzawszy się. Nie wie w konsekwencji, jaki sąd wydać o sobie

93

zdrada mnichów

s­ amym przed swoim wewnętrznym trybunałem: czy ma nazywać siebie herosem, czy też tym, kim był wcześniej i zawsze – śmiertelnikiem? * Mądrość, której poszukiwali starożytni, a która w zasadzie była zgodą na bieg spraw i tworzeniem pomysłów na przystosowanie się do niego, nie jest możliwa w chrystianizmie. Dla każdego teisty bowiem bieg spraw nie jest nieunikniony i bardzo często pragnie go przez modlitwę zmienić. Skłania go do tego prawie każda religia, wzywając do modlitwy. Antyczna i każda inna sztuka życia uczy pogodzenia się z tym, czego nie da się uniknąć, ale wiara, która czyni wszystko zależnym od wszechmocnej woli Bożej, namawia, aby raczej przekonać wolę Bożą, a tym samym zmienić bieg wydarzeń, niż godzić się nań: wiara bowiem w zasadzie nie przyjmuje, iż są rzeczy, których nie da się uniknąć, z wyjątkiem nieokreślonego pod względem czasowym faktu śmierci. Przy żarliwszym religijnie spojrzeniu chłodne strategie dostosowania się, których szukali

94

rozdział ii

stoicy czy epikurejczycy, mogą słusznie uchodzić za wyraz małej wiary. * Kryterium rozsądku: Czym odróżnia się człowiek rozsądny od całego tego mnóstwa bufonów? Tym, że musi sobie przypominać, że jest rozsądny. * Z racji dopuszczalnego i rozpowszechnionego, dwuznacznego dyskursu o historii – że jest rozwojem lub stopniowym upadkiem – możemy mieć i mamy całkowitą wolność wobec dziedzictwa kulturowego przeszłości. Jest to wielki bazar, stragan straganów, na którym można kupić wszystko i nic. * To być może jest wyższym stanem duchowym, naprawdę zakorzenionym w Transcendencji: że nie tyle człowiek wykonuje jakieś doskonałe czyny czy też rezygnuje z niedoskonałych, ale mija jedne i drugie: to znaczy przygląda się, jak czynią się doskonałe i jak zaniechają się niedoskonałe.

95

zdrada mnichów

* Jaka jest wielka rola religii w myśleniu? A no taka, że religia pozwala na gruntowną, absolutną ­krytykę, tzn. krytykę nie tylko takiej czy innej praktyki, nie tylko takiej czy innej kultury, ale krytykę całego świata. Bez religii bylibyśmy niewolnikami – jeśli nie takiej czy innej praktyki, to z pewnością całego świata. * Im więcej jasności w religii, tym więcej zgorszenia. Anioł przybył, by zawiązać biskupom kamień młyński u szyi. * Pierwszym – choć może nie ostatnim słowem – refleksji nad wielością religii jest: sprawiedliwość. Sprawiedliwość zakłada, że Bóg musiał każdemu w każdym rejonie świata dać wszystko, co trzeba, aby każdy osiągnął to, co trzeba. Należy zatem przyjąć istnienie religijnej geografii prawdy, która mówi, że Prawda, w swoim niezbędnym rdzeniu, gdzieś tu musi być w okolicy… Oznacza to dobrą

96

rozdział ii

wiadomość dla każdej religii: prawdopodobne jest, że każda z nich jest w swej istocie słuszna i że nie wolno jej usuwać ze sceny dziejów; oznacza też wiadomość złą: rozliczne koncepcje religijne są na pewno wątpliwej wartości i dojrzały do prędkiej amputacji – gdyby było inaczej, prowadziłyby jasno do owego niezbędnego rdzenia, nie zaś do zamieszania, jak obecnie czynią. Nieuniknione jest to, że amputacja – zważywszy gorączkową twórczość teologów wszechczasów – będzie sięgać daleko, a po zabiegu z pewnością żadna z religii nie rozpozna już samej siebie w lustrze… * Prawda religii jest podobna do prawdy snu: zarówno w snach, jak w religii wśród wielości nonsensownych głosów napotykamy czasem jakiś jeden niespodziewany, który mówi coś wyjątkowo intrygującego – coś, o czym bardzo długo myślimy za dnia. * Niesłychanie trudne w obcowaniu z ludźmi i ich poglądami jest to, że obok całkowitych nonsensów

97

zdrada mnichów

głoszą niekiedy poglądy bardzo zdrowe, a czasami wręcz zbawienne. Tylu ludzi na świecie. I tyle fałszu! Ale również tyle prawdy! Kto nie oszaleje w tej comoedia divina et humana, ten będzie ­zbawion, lub, mówiąc mniej sztucznie: będzie miał naprawdę duże szczęście. * Jednym z największych narzędzi tzw. Kościoła, za pomocą którego rozsiewa tak skutecznie w ludzkich umysłach wielorakie rozsadniki swojego zepsucia, jest niestety unoszący się nad zgromadzonym ludem Duch Boży. To ten Duch właśnie, będąc wyczuwalny tak wyraźnie i wielokrotnie dla zmysłu wiary pewnych katolików, jest doskonałą sankcją i perfidnie stosowanym narzędziem klerykalnej buty. Przez swoją obecność zdaje się legitymizować wszystko w Kościele: od najbardziej urokliwego dogmatu po przypiekanego na ruszcie heretyka. Sprawa jednak zaczyna  się komplikować i zarazem też pomyślnie rozwiązywać, gdy zauważamy, że ten sam Duch jest także największym rewo­lucjonistą, heretykiem i pluralistą religijnym.

98

rozdział ii

­ nosi się bowiem nie tylko nad zgromadzonym luU dem chrześcijańskim, ale nad każdym innym ludem wierzącym. (Wierzący chrześcijanie, odwiedzajcie ­nie­‑chrześcijańskie świątynie!) Duch jest ogólnie dowodem prawdziwości i bronią wszystkich religii, szczegółowo – żadnej. Większość ludzi na świecie myśli jednak odwrotnie, myśli jak ten nieszczęsny tzw. Kościół: że ciepły powiew Ducha dowodzi prawdziwości ich partykularnej religii i ograniczonej ważności bądź kompletnego fałszu każdej innej. * Podczas gdy poziom sacrum w każdej religii jest trudno mierzalny (choć pewnie samo sacrum istnieje), poziom jej zdeprawowania jest widzialny i przekonujący. * Nosząca znamiona prawdopodobieństwa hipo­ teza teologiczna głosi, że Bóg, objawiając się wśród śmiertelnych, objawia  się wszędzie na świecie w tym samym stopniu. Dalsza część tej hipotezy

99

zdrada mnichów

uznaje, że objawiając się wśród ludzi i dla ludzi, Bóg jednak nie obalił i nie obala, lecz przystosował i przystosowuje się do istniejących religijno­ ‑kulturowych okoliczności i że w rzeczywistości bardziej ­przystosowuje się, niż objawia. (Choć, jak nie trudno zauważyć, wszystkie religie myślą akurat odwrotnie, wywodząc swoje okoliczności kulturowo­‑religijne z samego rdzenia boskości). Przystosowanie Boga do okoliczności ma swoje niedogodne strony. Oznacza bowiem również z konieczności adaptację do wszelkich wynaturzonych form religii, które w danych okolicznościach występują oraz do wszystkich, nieraz najdzikszych przesądów, które pozostają z religią w tradycyjnym związku („tajemnicy” przesądu jest przecież zawsze tak blisko do tajemnicy religii). Idąc za tą hipotezą teologiczną, trzeba by więc stwierdzić, że istnieje swoista inkulturacja objawiającego się Boga, która jest inkulturacją w pozytywne wartości danej kultury, ale również inkulturacją w zabobon, ­mani­pulację, hipokryzję. Niewygodna sytuacja Boga polegałaby właśnie na tym, że „musi” być obecny w licznych klerykalnych mistyfikacjach

100

rozdział ii

pod każdą szerokością geograficzną – „musi”, gdyż w ­mistyfikacjach tych utknęły jakieś biedne dusze, które świata poza nimi nie widzą; „musi”, bo gdyby miał czekać na kompletnie czysty kontekst ­kulturowy, który nie zniekształcałby – czasem aż do demonicznego wynaturzenia – jego objawienia, to nigdy by się go nie doczekał; „musi” w końcu dlatego, że w każdej z tych mistyfikacji zawiera się niestety zawsze jakaś odrobina prawdy. Ta odrobina najwyraźniej wystarcza Bogu, by w nim działać, inspirować, być obecnym – i kreować wśród ludzi pojawiające się nieprzewidywalnie autentyczne doświadczenie religijne. Inaczej mówiąc, Bóg, udzielając się, podejmuje wielkie ryzyko, które, według jego rachunków, opłaca się. * Szukanie jedności wewnątrz Kościoła jest wzruszające i ambiwalentne: w równym stopniu dba o prawdę, co o nią nie dba. Przypomina zaklęcie. Bronisław Malinowski opisuje ze wzruszeniem scenę, w której tubylcy stłoczyli się w namiocie, aby za pomocą

101

zdrada mnichów

rytmicznych dźwięków i śpiewów odpędzić burzę, która szalała wokół nich. Pod baldachimem swoich świętości kościoły szukają własnej jedności równie intensywnie, magicznie i wzruszająco. Wokół nich szaleje burza wielości poglądów religijnych, którą przez jedność kościelnej doktryny pragną jak najskuteczniej odpędzić. Jest to na pozór logiczna aktywność, bo skoro istnieje jedna rzeczywistość i jeden Bóg, to i prawda musi być jedna. A jednak jest to naprawdę aktywność nielogiczna, bo Kościół nie chce czy też nie może uwzględnić racji tkwiących w tym oceanie wielości – nie chce lub nie może stworzyć prawdziwej jedności obejmującej ludzkość. Jego prawda uzyskana w wyniku ostrej kontroli swoich członków okazuje się przypadkowa, okazuje się jedynie neuro­tyczną absolutyzacją jednego punktu na mapie świata usianej podobnymi punktami. * Prawdziwa wiara, ziarnko gorczycy, to rzecz niezwykle mała i niewidoczna. Na jej wyrażenie wystarczy

102

rozdział ii

uderzająco mało zdań – tyle ile zostawił po sobie Jezus. Wszystko inne w religii jest zwykłą produkcją ludzką. Dlatego prawdziwie wierzący ­zgadzają się z większością argumentów ateistycznych, zaś atei­ sta ma zdecydowanie więcej racji w tym, w czym przeczy, niż przeciętny członek jakiejś religii w tym, co afirmuje. * W dzisiejszych czasach tak trudno jest powiedzieć, co Bóg mi dał. Wywoła to natychmiast ostry sprzeciw naszych przyjaciół ateistów. * Tam jeden upadł, drugi się powiesił, trzeci zawył i wyje – a ci… A ci się nadal uśmiechają. * Nakazem miłości chrześcijańskiej jest to, aby w obliczu nawet największych bredzeń bliźniego protestować możliwie najciszej. Bo jego szaleństwo musi mu wybrzmieć możliwie najgłośniej… Inaczej go nie dostrzeże i cała jego pusta gadanina na nic!

103

zdrada mnichów

* Potrzebujemy ratunku od Boga i… jeszcze jednej rzeczy: wiarygodnych, naukowych badań, jak źle mają się ci, którzy o ten ratunek nie proszą i w konsekwencji go nie otrzymują. * Wcześniej niż zdołał zrozumieć pustkę swojego egotyzmu, już został zbawiony – przez co ukoronowano małpę. Większość ludzi na świecie żyje teraz życiem zbawionych małp, życiem małpich króli. * Rodzi się pytanie o sens ewangelicznego potępiania bogactwa przed ludzkością, która, statystycznie rzecz ujmując, nie robi nic więcej, jak tylko walczy o przetrwanie. A jednak jest w tym potępieniu sens. Bo niejeden z walczących o przetrwanie może czasem zarobić trochę więcej, a posiadając trochę więcej, będzie miał też trochę więcej czasu, a mając trochę więcej czasu, zacznie za bardzo rozmyślać nad ludzkim losem. A z tego nic dobrego nie wyniknie, jedynie neuroza i nałogi.

104

rozdział ii

* Jednostki to głównie urzędnicy sił – naturalnych i antynaturalnych, jawnych i mrocznych, najprostszych i zawiłych – wszystkich potężnych. Mało kto jednak się tego domyśla. Bo wszyscy są pyszałkami, chcącymi robić wrażenie na głupich, że wszystkie ich działania wywodzą się z ich własnego ja. Przypisywanie intencji każdej czynności, nawet tej fizjo­ logicznej, jest przydatnym sztafażem dla tego kug­ larstwa jaźni. Mądrość tę potwierdza starożytna nauka: „Czyny spełniane są tylko przez guny [zrodzone] z materii. Ten jednak, komu pycha zmąciła rozum, twierdzi, że to on sam jest sprawcą” (Bhaga‑ wadgita, III, 27; tłum. J. Sachse, Wrocław 1988, s. 45). * Lekcje biologii: biologiczność uczy nas nietolerancji i od niej oducza. Najpierw uczy, bo wszelka niechęć do innych nie jest w gruncie rzeczy niczym innym jak niezadowoleniem i lękiem przed swoją własną biologicznością: przed przemijaniem, starzeniem się, chorobami i kalectwem – niezadowoleniem i lękiem przenoszonym na innych,

105

zdrada mnichów

wobec których uczucia te mogą dopiero znaleźć swoje agresywne wyładowanie. Bezsilna niechęć do różnicy w samej biologiczności chętnie zamienia  się zatem w gwałtowną niechęć do różnicy w drugim. Biologiczność jednak zarazem oducza nietolerancji, bo powoli przygważdża nas do stanów niedyspozycji i choroby, których nie chcemy i które przez to uczą nas znosić wszelką przykrość różnicy w drugim. * Zjadliwa, a nawet szydercza krytyka to niekiedy nieco toporny, ale w tej toporności typowy dla świata zwierząt i jako taki poprawny sposób załatwienia się ze zbyt dużą ilością odrębnych istot żywych znajdujących się zbyt blisko przystępującego do krytyki. * A może dlatego musimy wybaczać bliźniemu, bo inaczej nie moglibyśmy zaakceptować Boga? Bo inaczej, na mocy nieubłaganych praw psychicznych, domagających się jednolitości ludzkiej postawy, nie moglibyśmy wybaczyć (lub: „wybaczyć”)

106

rozdział ii

Bogu wszystkich nieszczęść, jakie nas dotykają lub ­dotknąć mogą? Być może nakaz miłości bliźniego jest więc oparty na doskonałej psychologicznej intuicji i koncentruje się – jak wszystko, co naprawdę ważne – na Absolucie? * Naturalny związek między prawdą a Bogiem istnieje choćby dlatego, że tylko Bóg jest w stanie zmusić z natury arbitralną i gadatliwą jednostkę, aby już nie gadała i posłuchała, jak naprawdę jest. Chęć niesłuchania i zagadywania świata jest tak przepotężna, że tylko wszechmocny Bóg – i oczywiście wielkie cierpienie – może wymusić jej zaniechanie. * „Jaka jest prawda?” – zastanawia się. W rzeczywistości grzecznie pyta. Przez tę grzeczność odnosi się z pewnym niedowierzaniem do swojego boga, którego ukrycie prosi o przemianę swoich myśli, o korektę swojego światopoglądu. Gdyby – w jego mniemaniu – nie byli w to wmieszani bogowie, nie byłby tak grzeczny i czym prędzej poprzewracałby

107

zdrada mnichów

swój światopogląd – i całego świata – do góry nogami, całkiem nie do poznania. * Na powszechny egoizm, podłą nieumiejętność słuchania, ohydną gruboskórność wielu mężczyzn, nieznośną płytkość licznych kobiet – na wszystko to i podobne można zareagować nie tylko negatywnie, niechęcią. Można zareagować neutralnie, z pasją ornitologa, z zacięciem naturalisty. Trzeba wszakże zwrócić uwagę na realne ryzyko takich badań – ryzyko odkrycia zupełnie nowych gatunków homo sapiens, których oszacowanie może zrodzić dąsy licznych humanistów… * „Oh Maestro, fa che io non cerchi tanto: ad esser consolato, quanto a consolare; ad essere compreso, quanto a comprendere; ad essere amato, quanto ad amare” („O Mistrzu, spraw, abym chciał nie tyle być pocieszanym, co pocieszać; nie tyle być rozumianym, co rozumieć; nie tyle być kochanym, co kochać”). Kiedy usłyszeli te pobożne słowa, przejęli się nimi ­bardzo

108

rozdział ii

i ­zapragnęli natychmiast miłować. Ale zamiast miło­ wania wyszły z tego same tylko kłótnie i swary, bo nikt naturalnie nie chciał być aż tak niedoskonały, aby być tylko miłowanym… Każdy chciał miłować. Odczuwano bowiem niejasno, że jeżeli jest więcej szczęścia w dawaniu niż w braniu, to dający każdo­ razowo upokarza przyjmującego, czyniąc go narzędziem swojego szczęścia – o ile, rzecz jasna, ten ostatni także uznaje tę sentencję za słuszną. A na subtelność postawy wymienności – w której jeden pozwala się kochać teraz po to, aby i jemu pozwolono kochać później – jakoś nikt nie potrafił się zdobyć. Rzekomo z powodu cynicznego wyrachowania takiego postanowienia. Doszło do tego, że pewnego razu jeden niecierpliwy skrzyczał nawet innego uduchowionego za to, że ten nieproporcjonalnie często obdarza go grzecznościami, że, na przykład, ani razu jeszcze nie pozwolił mu przepuścić siebie w przejściu. („Pan jesteś strasznie nieczułym draniem w tym pana kochaniu, drogi panie”! – rzekł raz nawet szeptem do niego z goryczą, gdy po raz kolejny przegrał batalię w przejściu). Kiedy wszyscy ochłonęli i ­zrozumieli

109

zdrada mnichów

swoją zawikłaną sytuację, umówili się chytro, że pójdą szybko na miasto kochać tych, którzy jeszcze nie usłyszeli o tej nowej prawdzie… * Ona nie rozwiązywała paradoksów wiary, ona nawet nie chciała ich dostrzegać – ona po nich i obok nich tańczyła. Wiarą jej było to, że nie dała się przez te paradoksy zahamować i opleść, wiarą jej był ten pęd do tańca, tańca wiary… * Ze względu na opiekę państwa i stosunkowo wysokie dochody w wielu społeczeństwach Zachodu jedno­stka może radzić sobie w życiu doskonale sama, bez niczyjej przyjaźni – czego nie należy mieszać, naturalnie, z ograniczoną potrzebą towarzystwa do spędzenia czasu, zwłaszcza do alkoholowego mamrotania… Pomimo pewnych pozornie antyhumanistycznych podtekstów tej zmiany, trzeba przyznać, że jesteśmy świadkami odkrycia doniosłego, o znaczeniu być może uniwersalnym: współczesny Zachód, umożliwiając od  strony

110

rozdział ii

e­ konomicznej ­indywidualizm o nieznanym chyba wcześniej rozmiarze, zadał kłam interpretacji człowieka jako (z natury, radośnie) animal sociale. Obserwacja odpadania kolejnej osoby z grona „blis­ kich” przyjaciół czy „lojalnych” kolegów stała się już dobrze zakorzenionym zwyczajem członków społeczeństw zachodnich… Według nowo nabytej mądrości Zachodu  – poza małżeństwem, które o ile nie znika, to staje się sednem wszelkiego dostępnego życia społecznego – jednostka jest społeczna jedynie z powodów ekono­ micznych – gdy inni są niestety nie do uniknięcia na jej drodze do zdobywania środków do życia. (Różni się to dla przykładu od Indii, w których małżeństwo jest świętością celebrowaną na weselach z setkami gośćmi i w których człowiek miewa setki przyjaciół – wszystko to zarazem jednak dobrze się wyjaśnia ubóstwem społeczeństwa i znikomą opieką państwa.) Wszystko zatem, czego można spodziewać się po współczesnych kontaktach międzyludzkich, to małe przyjaźnie i małe oszustwa. Wielkie naturalnie nie wchodzą w grę, bo kontakty przestały być wielkie.

111

zdrada mnichów

* Naród a pies. „Nasz naród jest doskonalszy” – tak mówią prawie wszyscy. Z tego rodzaju nacjonalizmu zadowolona jest większość ludzi na świecie – tak wśród chrześcijan, jak niechrześcijan. Według Ewangelii Mateusza, nawet Jezus miał nieostrożnie ulec temu zabobonowi. Początkowo miał mianowicie odmówić uzdrowienia córki pewnej ­kobiety, bo  nie była Żydówką: „Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela” – miał rzec. Odmowę zobrazował porównaniem nie­‑Żydów nie do kogo innego, jak do psów: „Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom a rzucić psom” (Mt 15, 25­‑26). Co może ciekawe, figura psa łączy tę historię z inną nacjonalistyczną odmową, również związaną z Żydami: „Eintritt für Hunde und Juden verboten”. * Naród a pies 2. Narodowość przypomina psa bojowego trzymanego jako pet. Kiedy kogoś pogryzie, tłumaczy się, że winien jest nie pies, tylko właściciel. Tak narodowe pięknoduchy – „przyzwoici” patrioci – zwodzą świat opowieściami o miłości bestii do dzieci

112

rozdział ii

i jej ślicznych ząbkach. Zadaję więc pytanie stosowne przy takich okazjach: „Panowie ‘­przyzwoici’ patrioci – profesorowie, duchowni, wy wszyscy czcigodni patres familias – ile jeszcze musi paść ofiar waszego zwierzęcia, zanim w końcu dostrzeżecie rzeczywisty koszt swego pieskiego hedonizmu?”. * Narodowość jest może dlatego przez tzw. Kościół tak bardzo popierana, bo harmonizuje z generalną kościelną polityką obwiniania, tworzenia grzechów ze względu na ideał możliwie częstej spowiedzi. Kluczowe dla myślenia narodowego jest poczucie wstydu. Otóż jeżeli wmówi się jednostce coś tak irracjonalnego jak wstyd za jej naród, to można jej wmówić mnóstwo innych irracjonalnych wstydów o indywidualnym charakterze, o których tzw. Kościół informuje tak szczodrze coraz to bardziej zagubione dusze. * Niby jak? Moje własne życie będzie roztrzaskiwane przemijalnością i chorobami, a mój kraj ma kwitnąć i rozwijać się?

113

zdrada mnichów

* Czyżby katolicyzm był również odpowiedzialny za niejaką wsteczność polskiej kultury? Skoro katolik nie bierze pełnej odpowiedzialności za sprawy najważniejsze: za swoje zbawienie, zarządzanie Koś­ ciołem czy posiadane prawdy wiary, zostawiając to wszystko w rękach tzw. Kościoła, to nie musi być chyba dla niego zbyt wielką szkodą – ale, przeciwnie, czymś zgoła zrozumiałym, a może wręcz obligatoryjnym – zrzeczenie się swojej odpowiedzialności za rzeczy bardziej drugorzędne w każdym układzie światopoglądowym: za swoją filozoficzną wyobraźnię, za swoją artystyczną twórczość, za swoją naukową inwencję. „Katolicki” rodzaj uprawiania humanistyki przejawiałby się więc w tym, czego mizerii jesteśmy świadkami na co dzień: w cytowaniu, przytaczaniu, omawianiu, przerzucaniu z tępym wzrokiem cudzych opinii z książki do książki itd. * Kontakt międzyludzki bywa najczęściej egzystencjalnym kłamstewkiem, gdyż kontaktujący  się mają jeszcze dość siły, aby stawić się przed swoim

114

rozdział ii

­ bliczem; jeżeli spotykają się ze sobą, robią jakże o często – chcący bądź niechcący – wrażenie, że mają moc. Kontakt międzyludzki staje się tak nierzadko implicite apoteozą mocy i wzajemną wymianą pokłonów przed mocami drugiego. Dlatego każda delikatna dusza zawstydza się, stawiając się przed drugim – i oblewa niewinnym rumieńcem. Nie byłoby zatem bynajmniej niewłaściwe, jeśli, idąc do ludzi, wywoływałaby obowiązkowo zgrzyt towarzyski w postaci choćby małej aluzji do vanitas spraw ludzkich. Taka aluzja powinna stać się, prawdę mówiąc, zupełnie minimalnym, lecz kategorycznym faux­‑pas każdej delikatnej duszy.

115

III Ateista Feuerbach powiedział, że to nie Bóg stworzył człowieka, ale człowiek stworzył Boga – stworzył go z najlepszej materii duchowej, jaką w sobie znalazł. Ale to zdanie filozofa nie musi być wprost i jednoznacznie ateistyczne. Ortodoksi kościelni mogą bowiem powołać się na Wcielenie i dać do zrozumienia, że Wcielenie nadało legitymację naturze ludzkiej, uznając w sposób nieokreślony, lecz jednak przekonująco, że w człowieku istnieją jakieś harmonizujące z boską naturą elementy, właściwości, zdolności. Dzięki temu człowiek może sobie niekiedy pozwolić na pozornie niedozwolone (lecz w Nowym Prawie tolerowane), swobodne, czasami swobodniejsze, a czasami wręcz najdziksze antropomorfizmy.

116

rozdział iii

* Zdumiewającą zaiste osobliwością jest wielki przywódca Kościoła, który naucza o pokorze, o wyrzeczeniu się ja, o władzy jako służbie, pozwalając, aby jego własne ja stało się przedmiotem masowej celebracji; który wzywa do uniżenia się na wzór Pana, nie widząc zgrozy w wiwatujących na jego cześć tłumach; który mówi o służbie, podczas gdy idolatria, w której on sam stał się głównym bożkiem, świętowana jest na całym świecie – bez słowa napomnienia z jego strony. Duchowość proponowana przez Papieża była in praxis jedną z najbardziej sfingowanych i odpychających nauk o doskonałości. * Jego Świątobliwość Ptasznik zwrócił się znad pajęczyny do przelatujących muszek i zawołał donoś­ nym głosem: „Nie mogłyby być zbawione muszki, które wiedząc, że pajęczyna założona została przez Pająka ojca za pośrednictwem Pająka syna jako konieczna, mimo to nie chciałyby bądź przystąpić do niej, bądź też w niej wytrwać” (por. Lumen gentium, rozdz. 14).

117

zdrada mnichów

* Ideał ascetyczny w rozumieniu kościelnym opiera się na psychologii mechanicznej, której wzory zostały zaczerpnięte z relacji między ciałami (w dodatku martwymi), a nie z relacji między psychikami Zgodnie z tą psychologią wystarczy klocka­‑ascetę włożyć do określonej szuflady, szufladę zamknąć, a on będzie bezpieczny od wszelkich innych klocków (zwłaszcza płci odmiennej), które leżą wszak w innych szufladach. Tym właśnie jest mniej więcej celibat w służbie dla Królestwa. Wystarczy też klocek­‑ascetę włożyć do wózka i nazwać go prymą lub kompletą, a on będzie mknął do wyznaczonego celu jak po torze. W żargonie klocków nazywa się to duchowością. Wystarczy, że klocek odizoluje się od otoczenia szmatkami (zwanymi habitem, sutanną), tak żeby wyglądał jak święty klocek, a nie będzie miał innego wyjścia jak zostać świętym. Taka jest z kolei święta siła materiałów izolacyjnych miękkich. Te rzeczy są sprawdzone i wiele razy omówione. Za nimi kryje się właśnie zwichnięta psychologia mart­wych ciał.

118

rozdział iii

* Niejaki fanatyzm katolickiego duchowieństwa jest nieuchronnie zakorzeniony w obowiązkowym celi­ bacie: tutaj panuje kompletna powaga i nie ma miejsca na żarty – aby móc na serio i nieustannie przezwyciężyć tak kluczowe dla życia instynkty kapłani muszą motywować się nie taką czy inną, lecz jedynie doktryną nieustannie odczuwaną jako absolutnie prawdziwa. * Jan od Krzyża jest mistrzem teologii mistycznej, która głosi, że Bóg jest niepoznawalny, że Boga poznaje się przez ciemność i że człowieka może co nieco oświecić jedynie owa boska ciemność. Jako taki jest zapewne zasłużenie doktorem tzw. Kościoła – uczy nieźle zakamuflowanych wykrętów. Kiedy ktoś zarzuci temu tzw. Kościołowi, że objawienie, które przekazuje, okazuje się jakoś mało objawiające, zawierające zbyt wiele zagadek, Jan i ów Kościół pospiesznie zaripostują, że ów zarzut jest całkowicie bezpodstawny, bo przecież oni zawsze twierdzili, iż wiedza o Bogu może być tylko ciemna – a nawet

119

zdrada mnichów

że taka wiedza o Bogu jest najwznioślejsza. Na co dzień jednak obowiązuje zupełnie inna strategia – strategia, która głosi, że z Bożego punktu widzenia da się wyjaśnić, ocenić i unormować prawie wszystko, zwłaszcza w etyce seksualnej, oczywiście. Kiedy zatem trzeba, tzw. Kościół wyjaśni myśli Boże w najdrobniejszych szczegółach („Dla Pana Boga użycie prezerwatywy jest grzechem śmiertelnym”), a kiedy trzeba, rozpuszcza wszystko w ciemności „wiary” („O sensie cierpienia poucza nas tajemnica Krzyża”). To żonglowanie boską wszechjasnością i wszechciemnością z pewnością doprowadza rozlicznych wiernych do rozpaczy, ale zarazem tzw. Kościół wynosi do postaci nadludzi, oferujących już to ciemność, już to jasność, według najwyższego, ciemno­‑jasnego, przenajświętszego klucza. * W tym myli się wielu krytyków Kościoła – to nie tyle kler i jego aroganckie wyobrażenia o świecie psują „świeckim” wszystkie ich dzienne sprawy: biologi­ czne i psychiczne, zawodowe i osobiste, a w końcu lub raczej na początku – sprawy religijne… „Psuje” je

120

rozdział iii

im nieskończenie bardziej sam bieg wydarzeń lub ­raczej, jak wypadałoby przyzwoitemu teiście stwierdzić, sam Bóg – ostateczny twórca czy sankcjonator chorób, nieszczęść i śmierci. Tak, każdy człek uczciwy to przyzna, że nieskończenie bardziej niż najbezczelniejsza arogancja kleru odpychająca jest sekwencja niektórych faktycznych lub możliwych wydarzeń życiowych. Rozsłodzony kler korzysta tu jedynie z tego metafizycznego pretekstu, aby wytwarzać swoje własne, parciane formy dręczenia… W swoim najgłębszym odczuciu pragnie w ten sposób stać się, jak zwykle, naśladowcą Boga… * Przyszła raz owca do swego duszpasterza po przewodnictwo. On zajął się jej sprawą szczerze. Ale w zamian pragnął coś dostać. Owca miała wiele rzeczy, ale wyczuła – i się nie myliła! – że najbardziej wolałby od niej coś jej najbardziej własnego, coś najintymniejszego. Dała mu tedy wydoić się – godzien był bowiem bardzo, jak sądziła, zapłaty swojej. Duszpasterz rzeczywiście chętnie przystał na ten dar, wydoił ją sprawnie i wydajnie, a z mleka wyrobił

121

zdrada mnichów

sobie bryndzę. Potem schował ją sobie w lodówce i po troszku smakował ją sam, po troszku częstował nią swych kolegów duszpasterzy – raczyli się nią z lubością wszyscy. Nazywali ją uczenie brindza catholica pastoralis. * Kościół to jedna z najsprawniejszych pralni brudnych sumień intelektualnych…. * Der Fall Seryozha. Sierioża, niedoszły kleryk, uczciwy chrześcijanin, tak bardzo czuł bliskość wieczności, że nawet nie wiedział, czy ożenić się z Wierą, czy z Tanią. U szczytu swego duchowego rozwoju ostatecznie przestał wręcz rozróżniać między jedną a drugą dziewczyną. W końcu ożenił  się z Wierą na zasadach sobie zupełnie nieznanych. Wot mołodiec! (Co zabawne, kiedy wyrażał swoje désintéressement w tej sprawie, mówiąc, że powody jego ożenku z Wierą owiane są mrokami tajemnicy, otoczenie, wliczając w to naturalnie samą kochającą Wierę, natychmiast rozumiało tę tajemnicę jako

122

rozdział iii

przejaw szalonej miłości do żony – ale cóż bardziej ­mylnego!). Nie wspominam tutaj nawet o jego (jednak) uciążliwej obojętności wobec rodzajów pierogów, które miał zjadać na obiad, obojętności, która sprawiła, że po pewnym czasie rozpacz stała się chlebem powszednim Wiery i jej gospodarstwa. A Sierioża powtarzał w kółko swoje: że wyrzekł się samego siebie, że chce naśladować Pana swego i że żyje już nie on, chłopak z Ługańskiej obłasti, lecz że żyje w nim Chrystus, Chrystus jaśniejący, Chrystus z natury nie zajmujący się, rzecz jasna, ani żonami, ani pierogami… * „Kanibalizm ewangeliczny” – czy słyszeliście o nim? Nie? Zapewniam was, że jeśli nie zaistniał, to ciągle jest możliwy. On jest ukrytym założeniem tzw. radykalizmu ewangelicznego, tkwi głęboko w centrum konsekrowanych dusz, in potentia animarum suarum. W swoim dziele Zachowanie monarchii (Con‑ servación de Monarchías) z roku 1626 ojciec Pedro Fernández Navarette nalega, by „prosić Ojca Św., aby nie dawał zezwolenia na fundacje religijne i ­baczył,

123

zdrada mnichów

aby nie zakładano tyle klasztorów”, gdyż „wraz z mnożeniem się zakonów i klasztorów, niestety, zwiększa się brzemię ciążące na ludzie pracującym” (cyt. za: M. Defourneaux, Życie codzienne w Hiszpanii w wieku złotym, tłum. E. Bąkowska, Warszawa 1968, s. 91). Faktycznie: gdyby wszyscy dążyli do tzw. doskonałości ewangelicznej – tak wtedy, jak i dzisiaj – nastąpiłoby załamanie gospodarcze i całkowity reg­ res cywilizacyjny. W końcu musiałoby zabraknąć środków utrzymania dla wszystkich – bezżenni dla Chrystusa nie mieliby co jeść i tylko nadzwyczajna łaska Boża mogłaby sprawić, aby doskonałość ewangeliczna nie poprowadziła wszystkich prosto na dno kanibalizmu. Kanibalizm ewangeliczny – gdy jeden chudy mnich obgryza kości innego mnicha nędzarza – oto realna konsekwencja uniwersalnego przyjęcia ewangelicznej rady ubóstwa… Tak, trzeba z całym naciskiem prosić Ojca Św., aby nie dawał już zezwoleń na „naśladowanie” Chrystusa. * Wyższość duchownych zasadza się również na sprycie uzyskania wolnego czasu, dzięki czemu udaje

124

rozdział iii

uwolnić się im od aktywności uwikłanej w materię i szczegół. Wolny czas poświęcają na rozwijanie koncepcji zbyt nieobejmowalnych dla reszty ludzi, z natury uwikłanych w materię i szczegół. I nawet gdyby tychże ludzi nie przekonało nic innego do słuszności koncepcji duchownych, z pewnością da radę to uczynić sakralna atrakcyjność tej nieobejmowalności. * Aksjologia katolicka jest bardzo prawdziwa, prawie prawdziwa. Prawdziwa: bo nakazując afirmować stworzenie i zarazem je negować przez ascezę, jest aksjologią religii sprzecznej, a sprzeczność jest przecież kluczem do egzystencji, stawiającej zarazem imperatyw życia i umierania. Jest jednak prawie prawdziwa, bo nie uświadamia sobie tego, twierdząc uparcie, że sprzeczności w niej nie ma żadnych. Ta nieświadomość nadaje katolicyzmowi jeszcze jedno znamię: jest mianowicie aksjologią demonizującą, w imię Boga najwyższego i nadprzyrodzonych sankcji domagając się niemożliwego – nieprzezornym wiernym i kościelnym urzędnikom

125

zdrada mnichów

niszczy swymi niesprzecznymi sprzecznościami rozum, zdrowy rozsądek, uczciwość, spokój… Ale tutaj, z innego punktu widzenia patrząc, jej apoteoza własnej fikcyjnej jedności znowu okazuje się jakoś prawdziwa: bo również rzeczywistość domaga się, abyśmy zapominali o jej ciemnościach i sprzecznościach, abyśmy oddali się prostym przyjemnościom, rutynie dnia, mglistej nadziei, rozmytym odczuciom. Warto przy okazji zauważyć, że aksjologia katolicka nie proponuje jakiegoś programu, który mógłby życie przekształcić. Nie, katolicyzm jest na to za sprytny, ale też za leniwy. Aksjologia katolicka jedynie to życie – niekiedy przerysowując – odzwierciedla… Trzeba przyznać, że będąc w tak dwuznacznej sytuacji, wymagałaby innej aksjo­ logii, która byłaby zdolna wnieść w niej jakiś rzetelny porządek. Owa przesławna katolickość, owa słynna wszechobejmowalność, nie czyni zatem nic więcej niż odzwierciedla chaos świata i człowieka pod przykrywką względnie relaksującego porządku. Przynajmniej tego dokonuje dość uczciwie, dość zgodnie z rzeczywistością.

126

rozdział iii

* Jeżeli Bóg nie ingeruje w ratowanie niewinnych od najgorszych cierpień, to jest obowiązkiem moralnym i jasnym dowodem chrześcijańskości, aby pasterze tzw. Kościoła nie reklamowali swojej doktryny jako wyniku boskiej ingerencji – jako nieomylnego dzieła stworzonego przez Nieomylnego. Czynić tak byłoby nielogicznie, ale nade wszystko – bez serca. * „Naturalnie, że Duch Św., który prowadzi Kościół, zmienia swój pogląd poprzez dzieje – rzekł raz poirytowany Wysoki Duchowny. – Tylko krowa nie zmienia poglądu”. Po chwili żachnął się jednak, zamyślił i dodał: „A może my po prostu za mało wiemy o krowach?”. * Tak zwany Kościół i to katolickie społeczeństwo nie mają dla drugiego otwartości, życzliwości, zrozumienia, chęci wysłuchania, odruchów współczucia. Nie, oni dla drugiego mają po prostu miłość.

127

zdrada mnichów

* Jeżeli w tak ważnej księdze jak Ewangelia Duch Święty nie zdołał oświecić natchnionych pisarzy, aby nie głosili sprzeczności, jeżeli w ciągu kilkunastu stuleci nie zdołał oświecić Kościoła, aby nie torturował i nie zabijał inaczej myślących, jeżeli w przeciągu dwóch tysięcy lat nie zdołał przełamać kościelnej pogardy dla kobiet i świeckich, jak jest możliwe, aby ten sam Duch zdołał oświecić mnie w moich własnych wadach i błędach, w moich prywatnych światłach i natchnieniach? Ta sprawa martwi mnie najbardziej – nie Kościół czy tzw. Kościół. Jeżeli przejmuję się nim, to tylko ze względu na tę moją prywatną konkluzję. Martwię się, że Pismo i tradycja stały się nieoczekiwanie i wbrew sobie źródłem specyficznego Objawienia. Objawienia, które uczy mnie nie tylko nieufności do Pisma i tradycji, ale również do mojego własnego sumienia i natchnień. * To, czego tzw. Kościół dowiedział  się dopiero pod koniec XX wieku, mianowicie, że przez seks

128

rozdział iii

­ ożna okazywać miłość, orangutany wiedziały już m od  ­tysięcy lat. Zaiste niezbyt to dobrze świadczy o kościelnym Duchu Świętym. * A propos kościelnego prawa naturalnego: w przyrodzie można jeszcze znaleźć jakieś homoseksualne zwierzątka, homoseksualne psie zaczepki, homoseksualne głupotki. Ale jak świat światem nikt nigdy nie słyszał o pieskach w celibacie… * Teolog kocha człowieka, rozsądnie uwielbia go, jego służba drugiemu zdaje się po prostu dowodem na istnienie miłości bliźniego. Teolog wydaje się niespotykanym dowodem tego, o czym mówi. Ale dzieje się tak jedynie wtedy, kiedy bliźni pyta i cierpliwie słucha jego przedłużających się rozpraw, kiedy pozwala na przemawianie, a nie namawia na rozmawianie. Miłości bliźniego u teologa możemy być wtedy pewni i obserwować jej liczne przejawy. Lecz zmiana następuje wtedy, gdy podważy  się jego autorytet, gdy nie pyta się go, ale ­powątpiewa,

129

zdrada mnichów

gdy nie słucha się go, ale prosi o posłuchanie – ­kiedy ­uprasza się, aby zszedł nieco z drogi, ustąpił, trochę się odsunął. Wtedy teolog zaciska pięści i wrzeszczy: „Zabiję cię, gnoju!”. * Duchowni i uczeni są tacy poważni, tacy godni zaufania. I nawet sami nie wiedzą, jak bardzo to ich zdradza. Przecież wydalają! A jak w takim stanie rzeczy można być czcigodnym? Autorytet na sedesie – czy widział ktoś kiedyś podobne pośmiewisko? To chyba dlatego duchowni noszą takie długie szaty. Dzięki temu nikomu nie przyjdzie do głowy znajdować w nich aluzji do wydalania. Założę się, że papież, który stawiałby się przed wiernymi w majtkach, stałby się przyczyną sprawczą najgorszych herezji w historii… Suszące się slipy na sznurku przed oknem Palazzo Apostolico byłyby większym pogromcą Kościoła niż sam Belzebub zły i rogaty. * Arystokratyczna i kapłańska dyskrecja w wypowiadaniu się o czynnościach fizjologicznych ­podyktowana

130

rozdział iii

jest świadomością, że każda rewolta – o ile ma być skuteczna – musi zacząć się od uruchomienia i dopuszczenia do głosu najbardziej instynktownych potrzeb, najbardziej witalnych stron natury. Fizjologia zaś zdaje się być najpewniejszą forpocztą ich wszystkich. Atak na Bastylię rozpoczął się pewnie w takim tumulcie wydzielinowym, że nie chcielibyście tego ani oglądać, ani wąchać. * Wyzwolenie się od bieżących poglądów może zacząć się tylko wtedy, gdy zaczyna się używać emocji – jest to wyzwolenia warunek konieczny, choć jedynie w przypadku jeden na tysiąc – wystarczający. I dopiero gdy ktoś użyje emocji (na przykład w poglądzie, w dziele sztuki), podnosi się rwetes polityków i biskupów, nie wcześniej. Ci ostatni bowiem czują aż za dobrze, jak to się dzieje, że mają władzę i jakie są podstawy ich dominacji – dlatego też chwalą „obiektywny” chłód licznych uczonych humanistów, chcących jedynie opisywać. Ich na­ iwność ochoczo wykorzystują zresztą ku zwiększeniu aprobaty dla błogosławionego dla nich status quo.

131

zdrada mnichów

* Swoisty argument, jakiego używacie w debacie nad obrazą religijnych uczuć chrześcijańskich, a mianowicie, że ci, którzy obrażają uczucia chrześcijan, powinni, jeśli są tacy bohaterscy, odważyć się na obrazę wszechwpływowych żydów czy nadpobudliwych muzułmanów – otóż ten argument jest nieodpowiedni, panowie religijni. Niegodny was. On narusza waszą delikatność – zadajecie gwałt waszej dobroci… Zastanawiacie się może, o jaką delikatność waszą chodzi, o jakiej niewidzialnej dobroci jest mowa? Otóż tak, to prawda, jesteście dobrzy i delikatni. Jesteście dobrzy dobrocią i delikatnością cywi­ lizacyjną. To bowiem, że znajdzie się ktoś śmiały w kontrowersyjnej ekspresji waszych religijnych symboli oznacza, że wierzy, że wie o waszej delikatności – jest ona dla niego założeniem możliwości takiej ekspresji. Nie psujcie więc nam, prosimy, podniesienia relacji społecznych na wyższy poziom ucywilizowania. Nie straszcie go, błagamy, atawizmami z niższego poziomu cywilizacji.

132

rozdział iii

* Projekt dowodu na istnienie Boga. W świecie ludzkim najbardziej porażającym tworem nie są zapierające dech potężne katedry Mediolanu czy Sieny, zmasowane subtelności Tomasza czy Dunsa Szkota, nie barokowe zygzaki Bacha czy kogoś innego. Najbardziej porażającą rzeczą w świecie ludzkim jest osoba, która autentycznie słucha i na serio rozważa racje, które słyszy. Widok takiej osoby – tak rzadki, że prawie nieobecny – nie wywołuje zakręcenia się łezki w oku, oj nie! – on po prostu zmusza do spazmatycznego płaczu. To jest tak, jakby ktoś zobaczył ślad Boga, zostawiony przed chwilą dla niego, jakby ktoś poczuł dotyk uzdrawiającego Chrystusa, jakby ktoś posiadł w końcu namacalny dowód na istnienie Boga. * Jeżeli dialog jest prawdą, to prawdy prawie nie ma – jeżeli sednem ewolucji jest powiększanie się dialogu (Teilhard de Chardin), to uznajmy na początek pełnię naszej małpiej niemoty.

133

zdrada mnichów

* Projekt dowodu na istnienie Boga 2. Jeżeli ktoś autentycznie obraża się religijnie z powodu dzieła sztuki, to prawdopodobnie na to zasłużył – jest to kara za jego nieuczciwość, tzn. deklarowanie prawd nieprzeżytych. Z poznawczego punktu widzenia zatem istnieje być może konieczność obrażania tych uczuć, gdyż dzięki temu można określić z naukową wręcz precyzją jakość wiary tych czy innych osób. Co więcej, obrażanie miałoby również niepodważalny sens teologiczny: gdyż w tej mierze, w jakiej rzetelnie obrażana osoba de facto nie obrażałaby się wcale, mielibyśmy już chyba zgoła do czynienia z jasnym dowodem na istnienie Boga. * Często rozmyślam nad tym, jak katolik prawdziwie godny tego miana, a więc katolik zachwycony papieżem i widzący w nim postać z nieba rodem, jest w stanie umknąć procesowi ogólnego skundlenia. Ogólne skundlenie polega na nieuchronnej skłonności do padania na kolanka przed równie lub – co naturalnie częściej się zdarza – trochę

134

rozdział iii

mniej ­imponującymi „autorytetami”. Padanie to połączone być musi, co zrozumiałe, z wystawianiem swoich własnych piersi dla podziwu tym, których skundlony sam z kolei uznaje za kundli jeszcze bardziej wymieszanego gatunku. (Gdyż, rzecz to oczywista, kundel uogólniony jest w stanie widzieć wszędzie albo panów, albo kundli.) * Wszyscy jesteśmy zabiedzeni, mizerni, zagubieni. A jednak niektórzy, ku zdziwieniu co trzeźwiejszych widzów, postanowili mimo wszystko odgrywać rolę duchowych herosów i zostać opiekunami – duszpasterzami, ojcami duchownymi, ojcami świętymi… Boże, jakże żenująca to maskarada! * Było gruntowną pomyłką Kościoła chrześcijańskiego, że z głosiciela Ewangelii uczynił płatny zawód. Któż takiemu uwierzy w szczerość jego przesłania? Któż podąży za świadectwem jego wiary? Wiara nie jest przecież stałością zakładaną w każdym stałym wynagrodzeniu. I wiara nie zawsze w ogóle

135

zdrada mnichów

musi mieć miejsce, tak samo jak zawsze musi mieć miejsce wypłacana co miesiąc pensja. I wiara niekoniecznie zawsze zwycięża z rozpaczą, a przecież wypłata dla głosiciela wygląda na wyraźny dowód nieistnienia w nim rozpaczy… Zezwolenie na zarabianie Ewangelią zawarte w Nowym Testamencie wskazuje na istotne niepowodzenie misji chrześcijańskiej, zanim ta na dobre w ogóle się zaczęła. * Ksiądz: „Za to właśnie płaci mi sowicie kuria, że deklinuję słówko ‘miłość’ bez opamiętania”. * Z rozporządzenia biskupa do kapłanów podległej mu diecezji: „Każdy kapłan, który pociesza, powinien starannie zadbać o to, aby uprzednio już sam był pocieszony. Kapłani wyższej rangi dołożą wszelkich starań, aby upewnić się, czy takie pocieszenie u kapłanów niższej rangi rzeczywiście występuje. W razie wątpliwości kapłan sprawdzający jest zobowiązany w sumieniu do uruchomienia

136

rozdział iii

­ dpowiednich procedur kościelnych. Casus niepoo cieszonego kapłana powinna rozpatrzyć kompetentna komisja diecezjalna, która przedsięweźmie przewidziane prawem kościelnym i zdrowym rozsądkiem kroki, aby przywrócić stan pożądany”. * Duchowy kartezjanizm istniał na długo przez Kartezjuszem. Wyrażał się w istniejącym w zakonach kryterium duchowym, które polegało na tym, aby jasno i wyraźnie odciąć się od wszystkich niejasności duchowych – od wszelkich tzw. skrupułów związanych ze złożonym obcowaniem z żoną, dziećmi, rodzicami, mieniem, własnym ciałem. Ideał zakonny jest więc również ideałem wielkiej kalkulacji, wielkiej woli ostatecznego zapanowania nad życiem z punktu widzenia dobrego samo­poczucia własnego i dusz. * Czy nie dlatego katolicyzm mógł stworzyć bardzo konkretne, szczegółowe zasady duchowości, bo głosił hierarchiczność cnót? Czy to nie w ten sposób

137

zdrada mnichów

­ ieunikniona wielość dążeń – zwłaszcza wielość n stanowisk wobec cielesności – została zneutralizowana, a niepokój, który rodziła – osłabiony? Wytworzona przez hierarchiczność polaryzacja na bliższych i dalszych Bogu znalazła dodatkowo polityczne ugruntowanie w hierarchiczności społecznej, w zachwycie nad bogatymi i pogardzie dla biednych. Gdyby nie ta hierarchiczność, wielość musiałaby zostać zamieniona w dezorientujący pluralizm, pryncypialność zasad duchowości – w ich ogólnikowość, kazania mistyków i teologów – w dzienniki i wspomnienia. Chcąc więc mieć za wszelką cenę jasność w sprawach duchowych, tzw. Kościół musiał się oprzeć na k ­ łamstwie ­hierarchiczności. * Duchownych wyższych od niższych można łatwo odróżnić przez zakres obowiązku roztargnienia na nabożeństwach. Najwyższy Duchowny jest skupiony tak, jakby przed jego nosem przechadzał się spacerkiem sam Pan Bóg; w dobrym tonie jest natomiast, aby niższy duchowny czasami podrapał się po nosie lub najlepiej w nosie.

138

rozdział iii

* Syndrom andaluzyjski. Mistyk głosi negację prag­ nień. Pięknie! Pomysł to przedni i, zważywszy marność rzeczy ludzkich, konsekwentny; w najwyższym też stopniu racjonalny (skoro choroby i śmierć zanegują nam wkrótce pragnienia, zróbmy to lepiej sami trochę wcześniej – będzie może mniej bolało). Ale wprowadźmy tylko do jego cichutkiej celi krowę, świnię, konia – które będą tam sobie swobodnie jadły, żyły i wydalały, o tak, zwłaszcza wydalały. Zobaczmy, czy wtedy przypadkiem mistyk czegoś gorąco, czegoś lubieżnie nie zapragnie… Coś równie niefortunnego niewątpliwie przytrafiło się Janowi od Krzyża, temu uestetycznionemu piewcy negacji pragnień, w Andaluzji, gdzie pełnił ważne funkcje zakonne. Dowiadujemy się o tym w jednym z listów Teresy z Ávila, która prosi prowincjała karmelitów bosych o przeniesienie Jana do innego klasztoru, gdyż ten żali się jej, że nie może ścierpieć ludzi całego tego malowniczego regionu: „Musisz wiedzieć, Ojcze, że jakiś czas temu, pragnąc pocieszyć brata Jana od Krzyża w przykrości, jakiej doznaje musząc przebywać w Andaluzji (nie może znieść tamtejszych

139

zdrada mnichów

ludzi), obiecałam mu, że jeśli Bóg ­raczy nam dać oddzielną prowincję, wstawię się za nim, aby powrócił tutaj” (M.-D. Poinsenet, Stromą ścieżką. Święty Jan od Krzyża, tłum. I. Augustowicz, Wydawnictwo OO. Karmelitów Bosych, Kraków 1991, s. 139–140.). * Tzw. Kościół, wbrew wszelkim zasłużonym atakom na niego, pełni jednak istotną funkcję religijną: izolując wierzących i odbierając im prawo do wpływania na kształt ich Kościoła, uczy ich, aby nie pomylili wertykalnego wzrostu duchowego – który jest zawsze jednostkowy i osobisty – z rozwojem poziomym, kolektywnym, pseudo­‑religijnym: z przynoszącą profity i prestiż działalnością kościelną, z zawodowym samospełnieniem się przez religię, z dobrym samopoczuciem przywódcy w podobnie myślącej gromadzie. Te i tym podobne niedoskonałości tzw. Kościół wziął heroicznie na siebie. * Kiedy przyglądamy się bliżej wskazówkom udzielanym przez tzw. Kościół, możemy z łatwością

140

rozdział iii

z­ auważyć, że są one w głównej mierze rytualne, moralne czy moralno­‑religijne – że przynoszą pryncypia postępowania, są źródłem przepisów. Nie nawołują jednak do jednej fundamentalnej rzeczy: nie wzywają do oddania się Bogu. Z łatwością można domyślać się, dlaczego tak nie czynią. Wyższa duchowość nakazuje oddać się woli Boga, pozwolić kierować się Bogu we wszystkich szczegółach życia, tymczasem gdyby wszyscy wierni tak naprawdę uczynili, kościoły stałyby się częściowo, a może i w całości, zbyteczne. Jeżeli bowiem wierni byliby przekonani, że są kierowani we wszystkich sprawach przez Boga, do czego potrzebne byłoby im jeszcze kierownictwo omylnego bądź co bądź Kościoła? Tzw. Kościół boi się więc, aby wierni, pouczeni przez niego o zasadach duchowości, nie wyrwali mu się z jego objęć, i nie popadli – broń Boże! – w ręce samego Boga. I odwrotnie: fakt, że istnieją kościoły, a nawet w różnych miejscach globu kwitną, dowodzi, że ich przywódcy i wierni nie dowierzają, aby Bóg był tak wszechobecny i tak opiekuńczy, aby mógł kierować duszami bezpośrednio, bez asysty pomocników. W kościele rzymskim wierzy się

141

zdrada mnichów

wręcz, że na dobrą sprawę Duch św. jest w stanie oświecić skutecznie co najwyżej jednego jedynego człowieka na świecie! Według tzw. Kościoła obecność Boga w człowieku nie jest istotnie poznawcza czy duchowa, ale przede wszystkim m ­ etafizyczna, co, jak łatwo zauważyć, nie wyróżnia go w niczym pośród innych stworzeń, bo identyczna obecność zawarta jest również w kozie, kamieniu czy ateiście. Obecność Boga stwierdzana jest również w pewnych jego funkcjach, darach (na przykład w formie łaski uświęcającej) – nie zaś w formie obecności niezbywalnej i nieusuwalnej z ludzkiego bytu. Próżno w kościelnej doktrynie szukać aktywnej pneuma Orygenesa, oświecającej iskierki duszy Eckharta czy powszechnie dostępnego Inward Light kwakrów – wszystkie te idee bowiem podają w wątpliwość „zbawczą misję” tzw. Kościoła. W ujęciu Kościoła katolickiego pełne oddanie się człowieka Bogu może wprawdzie zaistnieć, ale dotyczy jedynie ludzi stanu „konsekrowanego”: człowiek otrzymujący powołanie do życia „konsekrowanego” „czuje się zobowiązany odpowiedzieć na nie bezwarunkowym poświęceniem Mu własnego życia,

142

rozdział iii

złożeniem w ofierze wszystkiego – ­teraźniejszości i przyszłości – w Jego ręce” (Jan Paweł II, Vita con‑ secrata, 17). Zauważmy, że tzw. Kościół może sobie pozwolić na takie oddanie się Bogu, bo „konsekrowani”, ze względu na materialne uzależnienie od instytucji kościelnej, znajdują się pod ścisłą kontrolą doktrynalną i – pomimo formuły, zachęcającej do nieprzewidywalnych działań – nie istnieją obawy, że łatwo wymkną się spod tej kontroli. Odnotujmy następnie, że skoro wskazówki tzw. Kościoła muszą być rytualne, moralne i moralno­ ‑religijne, bardziej niż duchowe, to tym samym fałszują koncepcję człowieka. Koncentracja na działaniu i etyce prowadzi bowiem prosto do przesadnego wyeksponowania wolności, do nacisku na jej oczywistość, na jej łatwą dostępność. Kościoły, niewątpliwie w imię troski o dobro wspólne, przyłączają się tutaj do cicho przyjmowanych, lecz żelaznych założeń systemu sądownictwa z jego tezą o oczywistości i wyraźnej dostępności wolności. W ten sposób wzmacniają również bezmyślne osądzanie innych, które kwitnie w życiu codziennym, zwłaszcza w życiu politycznym – osądzanie, które

143

zdrada mnichów

nie byłoby naturalnie możliwe, gdyby osądzający byli świadomi ukrytego charakteru wolności. Idąc dalej, należałoby napomknąć, że nacisk na tezę o widzialnym charakterze wolności w każdej etyce związany jest koniecznie z podkreślaniem ­silnej woli: gdyby bowiem postulaty etyczne były łatwe w realizacji, samo istnienie etyki nie byłoby niezbędne, a jej egzystencja stanęłaby pod znakiem zapytania. Dzieje się tu zatem inaczej niż w duchowości, w której uznanie wolności nie musi pociągać i nie pociąga za sobą akcentu na silną wolę – duchowość skupia się wszak na silnej woli Boga, nie człowieka. Poprzez postawienie nacisku na etykę, tzw. Kościół psuje zatem koncepcję człowieka jeszcze bardziej: podkreślając implicite bądź explicite wagę silnej woli, wprowadza gwałtowną dysharmonię w delikatnym układzie duchowo­‑emocjonalnych stanów. Tłumiąc bowiem któreś z tych stanów i walcząc z nimi, silna wola w ostatecznym rachunku jedynie je wzmacnia: stłumione chwilowo odejdą, ale za jakiś czas wrócą – być może silniejsze. Realizując swój plan majsterkowania człowiekiem, wola ta staje się tak

144

rozdział iii

wrogiem wszelkiego spokoju i zaśnięcia w Bogu – staje się twórcą demonów, które wykonuje z fragmentów człowieczeństwa według własnego pobożnego ­widzimisię. Przyznajmy: i któż by się spodziewał…? Któż by się spodziewał, że tyle podejrzanych założeń i niespodziewanych zagrożeń może zmieścić się w zwykłym kazaniu, w którym poczciwy kapłan wzywa ludzi do przyzwoitości…? * Owi wielcy ludzie, ludzie żelaznej woli – pomimo wszelakiego dostojeństwa, jakie przynosi im moc samoprzezwyciężenia – są niewiarygodni dlatego, iż istnieją podstawy by myśleć, że ich żelazna wola jest w stanie nakazać im nie tylko postępować, jak zechcą, ale również myśleć, jak potrzebują. Są niewiarygodni nie pomimo, ale ze względu na moc samo­przezwyciężenia. Ich żelazna wola jest w stanie nakazać im wierzyć w rozmaite poglądy bez względu na to, co sami, w swojej głębokiej warstwie, naprawdę mieliby ochotę sądzić. Nie wiadomo, czy w swoich poglądach ukazują swoją prawdziwą

145

zdrada mnichów

twarz, gdyż twarz, jaką prezentują, można ­przecież zawsze rozumieć jako dzieło ich silnej woli – dzieło woli, dzięki której mogą nam zaprezentować wszystko, co zechcą. Jeżeli są tak silni, że dzięki silnej woli przezwyciężyli – rzekomo lub naprawdę – wszystkie swoje najpotężniejsze instynkty, cóż może być dla nich łatwiejszego niż spreparowanie jakiegoś poglądu i zaprezentowanie go z całą bezczelną powagą jako prawdziwego? * Moc samoprzezwyciężenia można podziwiać, ubóstwiać, ale nie jest ona wiarygodna w praktyce. Wynosząc się ponad wszystkich i wszystko, kapłan, asceta itp. traci bowiem kontakt z empirią, a przez to także wiarygodność jako przywódca i prawo­dawca. W ten sposób, w praktyczny sposób, człowiek mocy okazuje się szczęśliwie człowiekiem niemocy. * Eckhart powiedział: „Kto jednak ma jej [dobrej woli] więcej, tego nikt inny nie wie, pozostaje to ukryte samej duszy, podczas gdy Bóg przebywa ­utajony

146

rozdział iii

w podstawie duszy” (Pouczenia duchowe, tłum. W. Szymony, 10, 33). To, co Eckhart mówi bardzo trafnie o tajemniczości dobrej woli, da się odnieść do całego świata duchowego w człowieku: równie ukryte są autentyczna wolność, czysta miłość, rzeczywista skaza lub walor duszy. Prawdziwe życie duchowe toczy się w takich głębiach, że trzeba by wygnać piekło z metafor głębokości i przejąć je na grunt swego myślenia, aby właściwie wyrazić tego życia skrytość. * Jeżeli stwierdza się coś o człowieku, stwierdza się coś stałego; stwierdziwszy zaś coś stałego, stwierdza się jednak coś nieprzezwyciężalnego, mechanicznego, niewolnego. Dochodzimy więc do tego, że stwierdzając coś ludzkiego, zamieniamy to natychmiast w nieludzkie. Dehumanizujemy odkryte ludzkie. Te pułapki antropologii to ostrzeżenie dla wszelkich koncepcji głoszących bardzo widzialną i niemalże dotykalną wolność – bo wszelkie stwierdzenie takiej wolności oznacza zamianę jej w mechanizm wolności… Czy nie na ochronie wolności

147

zdrada mnichów

przed tym ­wzrokiem bazyliszka zasadza się zamiar Opatrzności, aby ją ukryć w czeluściach psychiki i ciała? * Mówi się, że brak dymisji starego i chorego Jana Pawła II nadał godność wielu osobom równie chorym i starym – że pokazał światu, iż również człowiek stary może dokonać wiele wspaniałych osiągnięć. Być może. Ale z równym stopniem słuszności można by argumentować, że nabawiło ich nerwicy i pozbawiło tej godności, jaką jeszcze w swoich oczach posiadali. Od momentu pojawienia się spektakularnych aktów starego papieża każdy chory i stary człowiek mógł uświadomić sobie, że jest niczym – bo nie będzie nigdy w stanie dokonać czegoś choćby minimalnie podobnego do wyczynów papieskich. Wcześniej miał tylko swoje niedołęstwo i cierpiał na nie z powodu porównań z młodszymi. Teraz od góry zaatakował go ten stary papież, wzniesiony ponad planetę na surrealistycznych szczudłach przez wysokie technologie i hordy kamerdynerów.

148

rozdział iii

* Kościoły mogą być przydatne jako instytucje edukacyjne przekazujące wszystkim zainteresowanym: dzieciom, młodzieży i dorosłym, odpowiednią do ich sytuacji życiowej wiedzę religijną. Nie słyszano jednak, aby w jakiejś szkole kazano uczęszczać uczniom na lekcje do końca życia. Chodzi o to, aby wyedukować ucznia tak dobrze, aby ten nie musiał już nigdy do niej wracać – aby do końca życia był samodzielny i sam sobie dawał radę w życiu. Szkoła, która wzywałaby swoich absolwentów do stawiania się w jej progach raz w tygodniu, szybko straciłaby na wiarygodności i słusznie oskarżono by ją o brak kompetencji. Jeżeli w ogóle do czegoś, to kościół przydałby się do tego, aby wzmocnić jednostki w ich indywidualnych zadaniach, losach i kontekstach, a nie stanowić, jak obecnie, system, który chwaląc działania Grupy przed Bogiem, zakłada, a w konsekwencji również powiększa ich słabość. Stronę istotnie kultową i modlitewną kościoły mogłyby scedować zatem na jednostki, przygotowując je odpowiednio do tego zadania i ­uzasadniając

149

zdrada mnichów

teologicznie niezbędność oraz doniosłość tego kroku. Przecież wszystkie nabożeństwa i msze jest w stanie celebrować każdy wierzący człowiek, w domu czy kościele – jeżeli odczuwa taką potrzebę i natchnienie! Same kościoły mogłyby się zająć tym, w czym są być może społecznie niezastąpione – owym edukowaniem, a także organizacją nieliturgicznego życia towarzyskiego dla osób wierzących. * Należy być pewnym, że naśladując w miarę możliwości władztwo Chrystusa, tzw. Kościół będzie najpoważniejszy nawet wówczas, gdy będzie plótł najbardziej skończone głupstwa. * Marzeniem ascety jest pogrążyć się w tak dużej ascezie, aby już nie było wiadomo, zwłaszcza jemu samemu, o wstydliwych powodach, które popchnęły go ku ascezie – aby wszystkie te jego frustracje i impotencje, które kazały mu przyjść tu, a nie zostać tam, roztopiły się w otchłani rozmaitych przykrości ascezy. Miarą kunsztu ascety jest, oprócz innych

150

rozdział iii

rzeczy, stopień wytępienia tego wstydu lub zamienienia go na rzecz publiczną. * Przecież wiedzieli aż za dobrze, jakim celom może „służyć” kobieta. Dlatego modląc  się do Maryi, wykrzykiwali: ante partum, in partu, post partum. A zapewniam was, że był to krzyk okropny, krzyk podobny do szału ślepo rozdzielanych ciosów nożem w zaokrąglone części ciała lubieżnej kochanki, podejrzewanej o najgorsze. * Zarówno człowiek etyczny, jak wierzący musi z natury swojego powołania dokonywać krytyki życia, krytyki dynamizmów życiowych. Różnica między nimi jest jednak duża: pierwszy dość dobrze wie, gdzie ją skończyć (tam gdzie kończy się niemoralność), drugi – ze względu na ostateczną niepoznawalność życzeń Najwyższego – tego nie wie. Wierzący może zatem zawsze otrzeć się o manicheizm. Najczęstszym jednak wyjściem naprzeciw domniemanym oczekiwaniom Stwórcy jest coś, co niezbyt

151

zdrada mnichów

wyróżnia wierzącego na tle kogokolwiek innego: bezładne krytykanctwo tego lub owego z gotowością do krytyki wszystkiego i niczego. * Pewien nowoczesny mnich wyśmiewał przesławne „dotknięcia” duszy przez Boga, opisywane przez Jana od Krzyża (toques de Dios). Jawiły mu się one po prostu jako zbyt sentymentalne, rozmemłane, wręcz erotyczne. Odnieść moglibyście wrażenie, że mnich ten brzydził się wszelką intymnością z Bogiem – że obawiał się, iż Bóg zechce kiedyś przyjść do niego nago. * Kościoły pragną, abym uwierzył w natchniony charakter wszystkich ksiąg biblijnych – zarówno Ewangelii, jak i pozostałych ksiąg. Pragną także, abym w Ewangelii uwierzył mniej więcej we wszystko, również w to, co, jak się okazuje, sprzecznie i niezgodnie z faktami napisali ewangeliści. Dlaczego? No właśnie… Odpowiedź na to pytanie jest niesamowicie prosta, wręcz trywialna: bo wszystkie te rzeczy

152

rozdział iii

publikują w jednym tomie. (Och, chętnie powyciągałbym za uszy i pokręcił nosem pierwszego edytora, który posunął się aż do takiego zuch­walstwa!). * Pomieszanie semantyczne typowe dla Kościołów: Kościoły zasadzają się na pewnym własnym – właściwym dla każdego z nich – rozumieniu prawd duchowych, zakorzenionym w sercu, rozumie, przesądach, instynktach, woli, doświadczeniu ich twórców i uczestników, także w przeczytanych stronicach Biblii i innych książek. Jednak ich znaczenie wykładają całkowicie przez jednoznaczne dowody jedynie z Biblii. Stąd ta nieustanna żonglerka cytatami biblijnymi, której nie widać początku, ani końca… tak jakby religia była niepoważna. Zauważmy jednak, że to pokrętne wywodzenie swego odczucia ze źródeł zewnętrznych jest pierwszej wagi dla kościołów, gdyż osiągają przez to wrażenie kluczowe dla swej egzystencji – wrażenie, że ich prawdy duchowe są tak samo jasne, precyzyjne i dobrze ustabilizowane jak słowa i litery zapisane w Biblii, jak widzialna forma i kształt ciemnych liter otoczonych

153

zdrada mnichów

precyzyjnie przez biały arkusz papieru. Wrażenie to sugeruje, że prawda mieści się przede wszystkim nie w ich wnętrzu – a więc sferze podległej również, obok natchnień Ducha, licznym uwarunkowaniom, błędom, subiektywizmom – ale w czymś zewnętrznym, a więc całkowicie obiektywnym i obiektywnie od Boga danym. To pomieszanie semantyczne jest także w stanie umożliwić kościołom stworzenie rzekomo obiektywnych reguł uznawania twierdzeń, dzięki czemu w ogóle możliwa jest społeczność kościelna z całą konieczną dla niej dyscypliną. * Uwaga do proroka: twoje słowa wyglądają na niezwykle mądre, twoje słowa wyglądają zaskakująco pocieszająco. Przez ciebie mówi wspaniale albo Bóg, albo… bardzo, bardzo duży diabeł. * Krzyż narzucany siłą jest tylko inną formą diabła.

154

IV Był na tyle pokorny, by widzieć swoją mizerię. Był na tyle skromny, by dostrzec swoją niezdolność do mierzenia się z mocami. Dlatego zdecydował, że musi wiedzieć dokładnie. Aby wszystkie wrogie moce, które będą chciały go zniweczyć, był w stanie odesłać do dokładnego opisu. Aby odtąd mierzyły się, jeżeli będzie miał szczęście, nie z nim, lecz z tym opisem. * Samodzielny myśliciel – o ile jest rzeczywiście samodzielny – kończy na bezpłodnej krytyce, gdyż jako jednostka nie jest w stanie zrobić rzeczy kluczowej w poglądach: nie jest w stanie wytworzyć stałej pewności swoich twierdzeń, choćby były i one najsłuszniejsze. Rzecz ma się zatem biegunowo –

155

zdrada mnichów

inaczej niż w grupach, partiach, kościołach, których pewności najbardziej arbitralnych twierdzeń nie jest w stanie obalić ani głód, ani chłód, ani nawet sam Pan Bóg. * Jak zmienisz światopogląd, to będziesz miał dwa światopoglądy. * Bracia i siostry teiści! Jesteśmy zadowoleni, stojąc przed obliczem zdezorientowanych ateistów, bo sądzimy, że możemy wyjaśnić świat tezą o istnieniu Boga, tezą, którą oni odrzucili. Czyż nie tak? Czyż nie tak właśnie myślimy? Ale jest pytanie: co właściwie, szczerze mówiąc, mamy, bracia i siostry, wyjaśnione? Ateiści twierdzą, że świat jest wieczny i niewiele z tego wszystkiego rozumieją. To źle, bardzo głupio. My natomiast twierdzimy, że stwórcą świata jest wieczny Bóg, co wprawia nas niekiedy w dobry nastrój. Ale pojawia się problem: ile my z tej wieczności boskiej naprawdę rozumiemy, co my z tej osobowej wieczności naprawdę jesteśmy w stanie

156

rozdział iv

pojąć? Zapytajmy się szczerze: wiecznie istniejąca materia i wiecznie istniejący Bóg osobowy – która z tych tez jest dużo jaśniejsza? * Przez swoją psychologiczną fizjologię zakładającą metabolizm informacyjny (polegający na potrzebie operowania wciąż nowymi informacjami) człowiek już prawdopodobnie dziesięć razy przeskoczył prawdę – jeżeli w ogóle ją znalazł – poszukując i znajdując nowe. I, co jeszcze bardziej fatalne, nazywając to nowe prawdą. (Jest to rzecz fatalna, ale być może nieunikniona: prawda, która nie byłaby nowa, nie byłaby w stanie zachwycić, a więc ustanowić siebie jako coś rzeczywiście obowiązującego). Z drugiej strony jest też wysoce prawdopodobne, że przez tę fizjologię człowiek być może – pod innym pozorem – wiele razy już do tej ewentualnie odkrytej prawdy powrócił i nieraz jeszcze powróci. * Wykrzyczeć swego poczucia niesprawiedliwości (na przykład z powodu choroby, rozpaczy, nędzy) ­wielu

157

zdrada mnichów

nie może, bo właśnie uniemożliwia im to sama zachodząca niesprawiedliwość. Głosy zaludniające świat – choćby i były śmiertelnie poważne, najhałaśliwsze i krzyczące o niesprawiedliwości – to w istocie zawsze głosy zaspokojone, emfatycznie przeklinające drobne niewygody życia. * Jest chyba zrozumiałe, że myśli nie są do przezwyciężenia przez inne myśli, jeżeli te pierwsze zasadzają się na emocjonalności twardej, zasiedziałej, powtórzonej milion razy od pierwszych chwil zaistnienia jednostki. Ale czy większość istotnych myśli światopoglądowych jednostki nie zasadza się właśnie na takiej twardej emocjonalności? Czy większość jednostek nie orbituje zatem jedynie wokół światopoglądu ich dzieciństwa­‑młodości? Czy większość ludzi na świecie nie składa więc hołdu przede wszystkim swemu dzieciństwu­‑młodości, a potem bóstwom tego etapu życia? Czy większość z tych, którzy nie zgadzają się ze światopoglądem swojego dzieciństwa­‑młodości, nie mogą go po prostu zignorować, lecz walczą z nim na śmierć

158

rozdział iv

i ­życie, jak asceci ze swoją chucią? Letniość z letniości, żarliwość z żarliwości, bóstwa prawdziwe z bóstwa dziecinnego? Te skromne pytania powinny były dawno zasiać gruntowne wątpliwości pod adresem rozmaitych zabaw w nadczłowieka. A zważmy, że takie zabawy tkwią już u źródeł wszelkich pretensji do Obiektywizmu i Prawdy. * Poznawcza transcendencja? Same kłopoty… Aby przezwyciężyć daną tradycję, trzeba ją znać. A tradycje są ex definitione długie i przebogate. A jako że większość ludzi nie ma czasu na poznawanie, gdyż spędza go na zdobywaniu środków do życia i użycia, nigdy też nie będzie w stanie poznać dobrze swojej, określającej jej tradycji. Nie znając jej taką, jaką ona jest, nie będzie też mogła jej naturalnie przezwyciężyć. Jeżeli ktoś z kolei dysponowałby taką wiedzą, byłoby mu niezwykle trudno zwyczajnie jej się wyrzec i poszukać punktu odniesienia w innej. Przecież jej zdobycie wymagałoby od niego wielu lat pracy i koszt ten – nie wspominając

159

zdrada mnichów

o emocjonalnym zaangażowaniu, które z pewnością by się w niej pojawiło – byłby powodem, dla którego ociągałby się z jej odrzuceniem. Z kolei akceptując punkt odniesienia w innej tradycji, musiałby znowu przez wiele lat jej się uczyć i być może do śmierci pozostać żółtodziobem… żółtodziobem, który jest o wiele czymś gorszym niż ekspert w rzeczach choćby i pogardzanych. Trudno więc spodziewać się faktycznej poznawczej transcendencji rodzaju ludzkiego, jakiejś realizowalnej godności polegającej na poznawaniu. Ten brak transcendencji znajduje potwierdzenie w twardych faktach: zarówno jednostki, jak narody skoncentrowane są wyłącznie na monologowaniu, w którym, jak najsurowsze twory natury – i jak żałosne kukiełki zarazem – odtwarzają z poczuciem celebry same siebie, czyli głównie swoją własną, wcieloną w dzieciństwie tradycję. * Obiektywizm akademicki to krótkie, jasne i proste polecenie służbowe. Jest zrozumiałe, że w okresie tak wysokiego bezrobocia, jest ono, mimo ­wszelkich

160

rozdział iv

gruntownych wątpliwości, tak pilnie, jak widzimy, wykonywane. * Święta zasada zwierzyny łownej i pracowników nau­ kowych: nie wystawiaj zanadto uszu zza miedzy, bo ci je myśliwi odstrzelą – oj, odstrzelą… * Narzucona naukowcom humanistom konieczność pisania tekstów naukowych, polegających w zasadzie na komentowaniu poglądów wybitnych humanistów jest swoistym dostarczaniem towarzystwa na siłę, przymusem intelektualnych kontaktów i oswajaniem – gdy jeszcze takie się znajdzie – każdego dzikszego zwierzątka myślącego. Stąd naukowiec humanista nie może kultywować bez przeszkód swojej unikalnej prawdy, bo po prostu najzwyklej pospolicieje przez wszystkie te przymusowe towarzystwa. Zdegustowany nimi, ożywia się tedy na widok swojej własnej prawdy, której ślady szybko dostrzega, kiedy podniesie głowę znad książki.

161

zdrada mnichów

Problem zachodzi jednak wtedy, gdy zauważa, jak bardzo jego unikalna prawda jest mu obca, jak bardzo właściwie jest prawdą nie jego, lecz losu. Wówczas, po niejakim uniesieniu ja, ­przychodzi przygnębienie i znów serce zaczyna bić mu mocniej na widok choćby i najbardziej naukowo­ ‑grubiańskiego towarzystwa, w którym to przypadkowe ja zatraciłoby się i zapomniało. I tak, summa summarum, popada w grę tych dwóch oziębłości, które jakby odbijając go między sobą brzuchami, wywołują niejakie rozgrzanie serca. * Większość prac humanistycznych to prace zwykłe: polegają na prostym omawianiu autorów uznanych, co w sensie psychologicznym jest skromnym roztopieniem swojej osobowości, cichutkim harakiri prawie nieruchomym gestem pod płaszczem uznanego. Wśród gwałtowniejszych uczonych występuje jednak inny rodzaj prac naukowych. Polega on na sprawieniu jatki jednym uznanym przy cynicznym użyciu innych uznanych w charakterze tarcz,

162

rozdział iv

­ roni, sieci i artylerii. Przeważnie więc cicho jest b jak w czytelni, niekiedy tylko da się usłyszeć niemal bezgłośny syk skromnego samobójcy. Innym jednak razem na polu humanistycznej batalii fruwają – wśród plusków krwi i trzaskania czaszek – członki uznanych humanistów. * Zuchwałych Heglów, Heideggerów et id genus omne jest mało. Większość tzw. filozofów to mniej lub bardziej rzetelni, mniej lub bardziej sprytni omawiacze. Ci zaś różnią się zasadniczo jedynie wydolnością układu krążenia, który w ostatecznym rachunku decyduje o ilości woluminów, jakie wytworzy torturowane ciało zgarbione godzinami nad biurkiem. * Chłód intelektualisty: intelektualista wzdryga się przed wszelkimi wybuchami emocji u siebie i u innych, tak że jego myśl i działanie są wielkim hołdem złożonym rozumowi, rozwadze, także roztargnieniu… Chce nade wszystko wyjaśniać,

163

zdrada mnichów

aby uniknąć  – niepotrzebnych, jak powtarza  – wybuchów gniewu, eskalacji napięcia, odruchów ­irracjonalizmu. Intelektualista emocjonalnością się brzydzi, emocjonalne wypowiedzi uznaje za kompromitujące, odruchy emocjonalne traktuje jako niegodne. Pożąda klasycyzmu! Dlaczego? Prawdopodobnie dla­tego, że emocjonalności się boi. I zapewne ma swoje powody – w dzieciństwie mama czy tata nakrzyczeli na niego tak bardzo, że on już instynktownie wie, co to jest i nie chce tego więcej. Zdeklarowany intelektualista to może wciąż tamta mała istotka uciekająca na oślep przed swoim rozszalałym rodzicem… * Hasło „Wiedzieć, aby wiedzieć” to lejtmotiw Arystotelesa, scholastyków i… plotkarek всех стран. * Studiujemy wybitnych, a ci – aby być wybitnymi – muszą między innymi dużo twierdzić: muszą przecież czymś stworzyć ową pajęczą sieć pojęć i praw, którą będą chcieli opleść nas i w którą my damy się

164

rozdział iv

opleść w celu naszego opanowania, zrozumienia świata. I tu pojawia się problem: bo twierdząc dużo, z konieczności wybitni muszą głosić w większości rzeczy, które są niepewne – niepewne również, tak naprawdę, dla nich samych… Głosić zaś rzeczy niepewne to jednak z pewnością nie mówić ­prawdy – to kłamać. Ergo: studiujemy ludzi, którzy są łajdakami. * Nie zwrócono dotąd należytej uwagi na fakt, że obiektywizm jest formą życia, tzn. (również) umierania. Mówiąc konkretniej, jest formą obrony starszego organizmu (nauczającego) przed młodym organizmem (nauczanym), tak aby ten drugi został przytłoczony przez Prawdę, Naukę i Obiektywizm, i aby nie rościł sobie pretensji do kontaktu egalitarnego, w którym, rozzuchwalony, zasugerowałby powolny upadek starszego organizmu nauczającego, mimowolnie głosząc swe zwycięstwo przez cały okres edukacyjnego kontaktu – swe, rzecz jasna, niezasłużone zwycięstwo. A przecież jest to

165

zdrada mnichów

niesprawiedliwe i, jak to się mówi, każdy ma prawo się bronić. * Zrozumiałe jest oddanie ludzi dla prawdy, ale niezrozumiałe jest, dlaczego prawdą jest zawsze ich własna prawda. * Najwyższą jednoznaczną prawdą, która czyni prawdami, nawet nieraz absolutnymi, wszystko, na co spojrzy, jest potrzeba jednoznacznej prawdy. * Wielka zbrodnia, największa zbrodnia humanisty – mówić językiem potocznym, bezpośrednim. Na czym polega jej sedno? Na tym, że każdy tekst, bez względu na to, czym jest w swojej treści, musi być nade wszystko wolą mocy, tzn. musi być przezwyciężeniem jakiegoś fragmentu społecznego otoczenia, które humaniście i jego klienteli z powodu znużenia doskwiera. Konkludując: nie będziemy nigdy demokratami, gdy będziemy wciąż (takimi) humanistami.

166

rozdział iv

* Co minutę rodzi się ponoć na świecie sto sześćdziesiąt siedem osób. Ciekawe, ilu z nich będzie doktorami habilitowanymi? * Profesor poszedł bardzo zadowolony korytarzem, bo się z nim zgodziłem. * – Mamo, a panowie naukowcy każą mi kłamać. – A czemuż to, synku? – No bo ja prawie przy każdym zdaniu, no powia­ dam ci, mamo, przy każdym, chciałbym napisać: „wydaje mi się”, „chyba”, „może”, „być może”, „prawdo­podobnie”, „przypuszczalnie”, „widocznie”, „najwyraźniej”. A oni, ci panowie naukowcy, mówią, że to nienaukowe. Oni są głupi, mamo, prawda? * Nie dajmy się zmylić naukowcom: ich miny są nieskończenie bardziej uczone niż ich traktaty. Na widok takiej miny niejeden wprawdzie padł pod

167

zdrada mnichów

c­ iężarem swego poczucia niższości – było to jednak całkiem głupie i niepotrzebne… * Demaskacja, podobnie jak autodemaskacja, jest rzeczą bądź to niezwykłej uczciwości (Redlichekit), bądź to diabelskiej złośliwości (Nietzsche, jak wiadomo, sądził, że obu). Demaskacja należy więc do religijnie najbardziej niebezpiecznych czynności, gdyż trudno rozpoznać, kto – świetlisty aż do bólu anioł czy ohydny w swej złośliwości demon – kieruje aktualnie ostrzem twojego demaskującego wywodu. * U Nietzschego nie podziwiam, rzecz jasna, jego patosu; Nietzschego podziwiam za to, że wytrzymał swój patos, tzn. że w którymś miejscu swego pisania nie parsknął śmiechem na swój własny widok. * Twórczość to takie rozedrganie nerwów, w którym człowiek przestaje już wstydzić się samego siebie.

168

rozdział iv

* Diabły myślenia: autorytet dla myślenia jest dokładnie czymś odwrotnym niż rola, jaką pełni dla „wiernych“ – jest szatanem. * Trzeba przyjąć, że w zasadzie każdy autor dochodzi w tekstach, które pisze, do granic swoich ­intelektualnych możliwości, chociaż, obiektywnie rzecz biorąc, nie zawsze zachodzi zbyt daleko. Gdyby bowiem było dlań coś więcej sprytnego do powiedzenia, na pewno by to zrobił. Sądzi więc, że dotarł do granic możliwości ludzkich. Stąd domaga się specjalnego szacunku, zadania pytania, przeprowadzenia wywiadu. Oto dlaczego kiedy spotykają się dwaj szanujący się autorzy, szybko i wyraźnie niecierpliwią się, złoszcząc się na siebie i śląc ku sobie mimowolne uszczypliwości – każdy z nich nie może wybaczyć drugiemu, że ten nie rozpoczął jeszcze z nim wywiadu. * Oto jak można nielojalnie zachowywać się wobec rzeczywistości: opisywać ją, uczynić z opisywania

169

zdrada mnichów

etos – ale w intencji, aby uciec od niej i od jej przykrości, aby nie mieć z nią nic do czynienia. Wynaturzony etos, ale jeden z ostatnich szczęśliwych (po nim jest tylko zgoła nieelokwentne nieszczęście): opisywać rzeczywistość z pogardy do niej i w tym opisywaniu znajdować jedyne swoje zaspokojenie życiowe, jedyną swoją radość z rzeczywistości. * Wydawało się, że odkrył coś prawdziwego. Zapisał tę myśl. Potem jednak, kiedy do niej powrócił, okazała się kompletnie niezrozumiała. Nie mógł pojąć, co chciał przez nią powiedzieć. Ale bynajmniej nie zrezygnował z niej. Przeciwnie: jako do niezrozumiałej, nabrał do niej niezwykłego szacunku. Choć bowiem już z pewnością nie oznaczała niczego rzeczywistego, sama wyglądała jak wyższa rzeczywistość… * Rzecz dziwna, w każdym razie dziwna dla niespecjalisty: na wielkim, ogólnokrajowym kongresie filozoficznym nie było ani jednego mówcy, który zdecydowałby się powiedzieć, co myśli o świecie…

170

rozdział iv

* Najpodlejszy i najpopularniejszy rodzaj piśmiennictwa – oparty na powoływaniu się na innych – może nosić w oczach niektórych pozory największej ­duchowej doskonałości. Dlaczego? Dlatego, że zdaje się o wiele bardziej nieegocentryczny niż pisarstwo twórcze, z konieczności eksponujące ja autora. * My, humaniści, nie powinniśmy w płaszczyźnie kultury powtórzyć pychy mnichów i ich zdrady ­świeckich w aspiracjach duchowych, nie powinniśmy głosić wszem i wobec, że z natury jesteśmy bliżej prawdy, tak jak duchowni głoszą, że z natury są bliżej Boga. Skoro najbardziej ciekawe poznanie jest wtedy, gdy można o nim mówić (Blaise Pascal), jest tedy rzeczą istotną, abyśmy nie tylko mówili o naszym poznaniu, a w innych widzieli jedynie naszych słuchaczy. Jest również istotne, a może najistotniejsze, abyśmy szukali strategii, które zachęcą biernych dotąd słuchaczy do zainteresowania się człowieczeństwem dzięki temu, że będą mogli samo­dzielnie o nim mówić. Niech każdy szczerszy

171

zdrada mnichów

pisarz pisze z poczuciem winy, wiedząc, że godny go czytelnik zasługuje raczej na samodzielność myślenia, niż na kolejną bierną percepcję, choćby i nawet jego znamienitej książki. * Ograniczanie się do komentarza to znamię niewolników. Ale my znamy ich aż za dobrze: przecież to oni piszą gruntowne monografie. * Religia profesorska. Wartość dzieła filozoficznego (lub „filozoficznego”) – czy nie jest określana według poniesionej ofiary przy jego stworzeniu? Jeden z kolegów filozofów w odruchu podkreślenia wartości swej książki mówi mi, że aby ją napisać przeczytał kilka tysięcy stron w obcym języku, drugi – że nad książką pracował dwanaście a nawet szesnaście godzin dziennie przez kilka lat (i dlatego domaga się trochę szacunku), trzeci w końcu opowiada, jak czekał na genialną intuicję, nie poświęcając z natury niskiej lekturze ani minuty, i jak wiele udręk przeżył podczas tego czekania.

172

rozdział iv

* Religia profesorska 2. Istnieje jakieś poczucie wyższości i pogarda dla tych, którzy szczerze uznają, że nie mogą zrozumieć, o co chodzi „wybitnym”. Sądzić należy, że pogarda ta jest właściwie para­ religijna – jest to pogarda dla tych, którzy nie podejmują się szlachetnej ofiary, aby pozyskać religijne zasługi za mękę wycierpianą na krzyżu zrozumienia „­wybitnego”. * Dziecko dziwi się światem, ale bardzo krótko i wobec nielicznych rzeczy. Szybko zachodzi inna rzecz, znacznie mniej filozoficzna: dziecko wszystkie rzeczy uważa za normalne. Aby dziwić się światem, jak przystało na filozofa, trzeba zatem właśnie nie patrzeć na świat jak dziecko – trzeba nań patrzeć jak na arbitralność. * Niektóre nasze poglądy są opryszkami: nachalnie nas napastują. Nasze podejście do nich powinno to uwzględniać, a zwłaszcza powinniśmy się ­trzymać

173

zdrada mnichów

zasady, że jak ­opryszka się nie zaczepia, to i on przeważnie daje człowiekowi spokój. * Rzekłem do przyjaciela: „Pytasz, czy dyskusja intelektualna jest możliwa, czy twoje głębokie racje mogą liczyć na wysłuchanie? Słuchaj, tamtemu powodzi się przez dziesięć czy dwadzieścia lat i być może będzie mu powodzić się przez następne trzydzieści lat. Jakie myśli ty, człecze udręczony, możesz z nim wymienić, nie popadając w czarne ­przygnębienie?”. * Polscy myśliciele – a ściślej bezmyśliciele – chorują na jedną chorobę: na samych siebie, a ściślej na tradycyjnie, od wieków, niepluralistyczne społeczeństwo. W atmosferze łatwej sławy – bo tu niewiele potrzeba samodzielnie myśleć, aby intensywnie błyszczeć – jest to choroba trudna do zdiagnozowania i niewielu ją dostrzega; jeszcze mniej przechodzi kurację. Wytworzenie realnych sprzeczności społecznych, które dodatkowo byłyby płodne ­intelektualnie, stano­ wiłoby bowiem praktycznie ­zadanie ­niemożliwe

174

rozdział iv

i moralnie może podejrzane. (Nota bene: z tego powodu większość poglądów, jakie poruszają intelektualistów na ­realnie ­spluralizowanym ­Zachodzie, polscy bezmyśliciele, nawet jeśli je gruntownie poznali, mogą znać, ściśle biorąc, jedynie ze słyszenia i jako pogłoskę – i zresztą opowiadają się wobec nich tak, jak opowiada się wobec pogłosek: chwilową ekscytacją albo wzruszeniem ramion). * Intelektualista wie, że większość ludzi jest miernie wykształcona i sprawami intelektualisty w ogóle niezainteresowana, ale nie przestaje i nie potrafi przestać z nią ciągle debatować, ciągle ją kokietować, ciągle się na nią gniewać. Dlaczego? Dlatego że podniesiono ją albo też sama się podniosła do godności „społeczeństwa”, „Europejczyków”, „rozwiniętych (obywatelskich, nowoczesnych, postępowych, zamożnych) społeczeństw Zachodu” itd. * Filozofowie są ciągle wzajemnie na siebie wściekli, bo ze względu na naturalne w tym fachu o ­ ddalenie

175

zdrada mnichów

od empirii każdy kolega, a nawet zwyczajny łyk nieprofesjonalista, może ważyć się na zanegowanie ich wniosków – wniosków, które osiągnęli nieraz podczas wieloletnich refleksji i często traumatycznych przeżyć… Jeżeli usprawiedliwiałbym tę wściekłość, to jednak nie wiem, co mógłbym powiedzieć w obronie faktu, że po mimo wszystkich tych dokuczliwości tak pożądliwie zbierają się w gromady: w wydziały, instytuty, konferencje.

176

S PI S TRE Ś C I Rozdział I. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5 Rozdział II. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 56 Rozdział III. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 116 Rozdział IV. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 155

Recenzje naukowe: Dr hab. Leszczek Kleszcz Dr hab. Sławomir Raube, prof. UwB Skład i opracowanie graficzne: Krzysztof Rutkowski © Copyright by Zbigniew Kaźmierczak Białystok 2020 ISBN 978-83-7657-377-9 Wydanie II, poprawione i uzupełnione Wydawca: PRYMAT Mariusz Śliwowski ul. Hetmańska 42, 15-727 Białystok tel. 602 766 304, 881 766 304 e-mail: [email protected] www.prymat.biasoft.net