Wyklęty lud ziemi
 8306011775

  • Commentary
  • Bibuła

Table of contents :
Przedmowa do wydania polskiego — Elżbieta Rekłajtis . 5
1. Przemoc........................................... 19
Przemoc a sytuacja międzynarodowa........................63
2. Blaski i cienie działania spontanicznego .... 72
3. Bezdroża świadomości narodowej.............................101
4. O kulturze narodowej................................................141
Kultura narodowa a walka wyzwoleńcza. Wzajemne
zależności.........................................................................161
5. Wojna kolonialna a zaburzenia psychiczne . . . 169
Seria A............................................................... 172
Seria B............................................................................183
Seria C.................................................................................190
Seria D.................................................................................197
Zbrodnicze skłonności mieszkańców Afryki Północnej
a walka narodowowyzwoleńcza........................................... 200
Konkluzja........................................................................................213
Posłowie — Jean Paul Sartre...................................... 217

Citation preview

Frantz FANON

wyklęty lud ziemi

Frantz Fanon (1925—1961) urodzony na Martynice wnuk czarnego niewolnika, lekarz psychiatra, pisarz, ideolog dekolonizacji, działacz polityczny; z wyboru Algierczyk, uczestnik walki o wyzwolenie Algierii. Autor słynnych, tłumaczonych na wiele języków książek: Peau noire, masques blancs; L’An V de la révolution algérienne; Les damnés de la terre.

FA NON wyklęty lud ziemi

biblioteka myśli współczesnej

Frantz FANON

wyklęty lud ziemi Przełożyła Hanna Tygielska Przedmowa poprzedziła Elżbieta Rekłajtis Posłowie Jean Paul Sartre

Państwowy Instytut Wydawniczy 1985

Tytuł oryginału LES DAMNËS DE LA TERRE

Okładkę projektował MACIEJ URBANIEC

© 1961 by François Maspero éditeur S.A.R.L.

© Copyright for the Pollsh édition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1985

ISBN 83-06-01177-5

PRZEDMOWA DO WYDANIA POLSKIEGO

Charakteryzując dzieło Fanona trzeba z konieczności mówić jednocześnie o jego życiu, o tym, jak ono przebiegało i jak on sam je kształtował — podobnie jak inne, bardziej podległe woli twórcy składniki owego integralnego „dzieła”. Ideolog dekolonizacji, działacz, uczestnik walki o wyzwole­ nie Algierii, Frantz Fanon był człowiekiem o głębokim, żywym intelekcie i nieprzeciętnej sile charakteru, prostolinijnym i nie­ strudzonym zarówno w intelektualnym rozpoznawaniu sytuacji i stających przed nim problemów, jak też w działalności zmierzającej do ich rozwiązywania. Żył trzydzieści sześć lat. Wnuk czarnego niewolnika, urodził się w licznej rodzinie w Port de France na Martynice fran­ cuskiej w roku 1925. Potem francuska szkoła i studia medycz­ ne w Lyonie, francuska kultura, pogłębiana dzięki zaintereso­ waniom filozoficznym poprzez intensywne lektury i dodatkowe wykłady (między innymi słuchał Merleau-Ponty’ego). Specja­ lizacja w dziedzinie psychiatrii to również poszukiwanie wyjś­ cia na światło z dezorientującej, osobiście dla niego nieznośnej „kafkowskiej” sytuacji, która doprowadzała ludzi skolonizo­ wanych — widział to coraz wyraźniej — do patologicznych zaburzeń osobowości występujących w skali społecznej. Podstawową nieprawdę osobistej sytuacji Fanona, francus­ kiego lekarza, demaskował sam kolor jego skóry. A ściślej: sposób postrzegania i traktowania jego osoby jako Czarnego przez Francuzów „prawdziwych”, Białych. Dotkliwie odczu­ wane przejawy rasizmu, z którymi spotykał się na co dzień i obserwował we Francji, powodowały, że początkowo Fanon ujmował tę sytuację przede wszystkim jako sytuację Czarnego wśród Białych, z wszystkimi jej implikacjami i konsekwen­ 5

cjami. Po artykułach w „Esprit”1 poddał ją gruntownej ana­ lizie w pierwszej swojej (pominąwszy próby literackie) książce pod tytułem Peau noire, masques blancs, wydanej w Paryżu w 1952 roku. Problem został przebadany na podstawie bogatego materiału. Oprócz doświadczeń osobistych i introspekcji złożyły się nań badania przypadków klinicznych z własnej praktyki lekarskiej, obserwacja zachowań ludzi, wciąż poszerzany zasób wiedzy o społeczeństwie. „Jeszcze nie biały, już nie całkiem czarny, byłem wyklęty" — to zdanie Fanona z Peau noire... przywołuje Francis Jeanson w przedmowie do drugiego wydania tej książki w 1965 roku, dodając od siebie: „Wyklęty? Na pewno nie, lecz niewątpli­ wie skazany na to, by być świadomym siebie, obecnym dla siebie, obecnym dla innych, w centralnym miejscu swojego i ich dramatu.”’ Gdy w 1952 roku ukazało się pierwsze wydanie Peau noire..., Fanon, ożeniony z Francuzką, pełnił z ramienia francuskiego Ministerstwa Zdrowia funkcję dyrektora szpitala psychiatrycz­ nego w Blidzie — jedynej tego rodzaju placówki w Algierii. Wybrał tę pracę odrzucając wiele innych przedstawionych mu ofert w metropolii, jak też na Antylach. Praktyka lekarska, zarządzanie szpitalem, artykuły spe­ cjalistyczne, udział w konferencjach naukowych — pracę tę kontynuował również po wybuchu w Algierii powstania (1 lis­ topada 1954 roku). Początkowo Fanon po kryjomu tylko po­ maga powstańcom: ukrywa poszukiwanych, leczy rannych, szkoli sanitariuszy, dostarcza leków i środków opatrunkowych. Wojna mnoży trafiające do jego szpitala przypadki. Obok „zwykłych”, tych, w których rozpoznawał wielorakie skutki zniewolenia kolonialnego, strachu, nędzy i bezradności, teraz zdarzały się inne, na przykład komisarzy policji francuskiej przeciążonych codziennymi wielogodzinnymi seansami śledztw i tortur. Nasila się wojna, represje stają się coraz bardziej bezwzględne. W roku 1956 Frantz Fanon w oficjalnym liście do „ministra rezydenta”3 w Algierii, którym był wówczas Robert Lacoste, zgłasza swoją dymisję i zrywa z Francją. ■ „Le syndrome Nord-Africain” (1952), ,,Antillais et Africains” (1955) — włączone do pośmiertnego tomu Pour la révolution africaine (Ecrits politiques), Paris 1964. * F. Fanon, Peau notre, masques blancs, Paris 1965 (wyd. 2), s. 18 (przedmowa F. Jeanson). * Zob. F. Fanon, Pour la révolution africaine.

6

Skierowany do Tunezji przez władze Algierii walczącej, ukonstytuowane już w Rządzie Tymczasowym (Gouvernement Provisoire de la Révolution Algérienne — GPRA), Fanon na­ dal pracuje jako lekarz w szpitalu w Manuba. Włącza się też do pnacy w pionie informacji. Prowadzi dział polityczny w podziemnym organie rewolucji „El-Moudjahid” (pierwszy jego numer ukazał się w czerwcu 1956 w Algierze; po „batalii algierskiej” i likwidacji przez siły francuskie wydawnictwa wraz z personelem pismo wychodziło w Tunisie). Ścisła współ­ praca i stała wymiana myśli w zespole redakcyjnym stworzyła później, po śmierci Fanona, pewne trudności w zidentyfikowa­ niu jego artykułów, oczywiście nie podpisywanych. Z pomocą kolegów zmarłego oraz żony, Jossie Fanon (pracującej potem w zespole tygodnika Frontu Wyzwolenia Narodowego, „La Révolution Africaine”) ustalono autorstwo artykułów, które znalazły się w tomie pod tytułem Pour la révolution africaine. Bezpośrednia praca Fanona w dziale informacji przynosi materiały stymulujące jego obserwacje i refleksje, które za­ warł w dTugiej swojej książce: L’An V de la révolution algé­ , * rienne dla której sam proponował tytuł: „Réalité d’une na­ tion”. Jest to znamienny szczegół, bowiem tę książkę Fanon pisze już wyraźnie z pozycji „my, Algierczycy”. Opisuje cha­ rakterystyczne dla walczącej Algierii głębokie przeobrażenia, które już dokonały się w społeczeństwie jako skutek prowa­ dzonej przez nie walki zbrojnej. Analizuje między innymi zmianę powszechnego stosunku do radia, dawniej odrzuca­ nego jako „kolonialne", obce i zbytnio naruszające hierarchiczne obyczaje domowe, a które w czasie wojny wyzwoleńczej za­ częło przynosić „Głosem Algierii” najbardziej oczekiwane in­ formacje, nadzieję i poczucie wspólnoty. Inne opisywane zja­ wiska to zmiany w stosunkach między pokoleniami; nagłe rozszerzenie się zakresu ról podejmowanych przez kobiety, rów­ nież młode dziewczyny, dla potrzeb walki; dokonujące się w warunkach wojny zmiany we wzajemnych stosunkach mał­ żonków. Te i inne zjawiska, w tym samym czasie badane przez socjologów francuskich9 i charakteryzowane negatywnie * F. Fanon, L’An V de la révolution algérienne, Paris 195B. Tytuł wyd. 2: Sociologie d'une révolution. L'An V de la révolution algé­ rienne, Paris 1968. Przekład polski: Algieria zrzuca zasłoną, U. z. Szy­ mański, Warszawa 1962. ■ P. Bourdieu, A. Sayad, Le déracinement, la crise de l'agriculture traditionnelle en Algérie, Parla 1964.

7

w kategoriach rozpadu tradycyjnych struktur społecznych, dla Fanona są przede wszystkim widomym świadectwem przeobra­ żeń pozytywnych: kształtowania się nowych form stosunków międzyosobowych i społecznych, uwalniania się od anachro­ nizmów, wreszcie — istnienia narodu coraz bardziej świado­ mego i zintegrowanego. Idea narodu dojrzewała powoli w umyśle Fanona. Niewąt­ pliwie był on pod dużym wpływem myśli marksistowskiej; skądinąd początkowo koncentrował się na problemie stosunków Czarny—Biały, na zagadnieniach rasizmu, wreszcie — na pro­ blematyce wyzwalania się ludzi i ludów z wszechdominacji kolohialnej. Krystalizowanie się idei wspólnoty narodowej jako tej rzeczywistości, w której człowiek skolonizowany prostuje się i wyzwala, utrudniała jego sytuacja osobista: uświadomiw­ szy sobie dość wcześnie absurd identyfikowania się z Francją, nie znajdował w kolonialnym społeczeństwie antylskim, roz­ warstwionym według stopnia białości lub czarności skóry, punktu zaczepienia dla swojej potrzeby przynależności, nade wszystko zaś — potrzeby wolności. Czym jest naród, zrozu­ miał, jak się zdaje, włączając się bez reszty w wyzwoleńczą walkę Algierii. Uważał się odtąd i był uznawany za Algier­ czyka. Decyzja ta nie była łatwa; fakt porzucenia rodzinnych wysp — gdzie nie widział szans ruszenia naprzód sprawy wy­ zwolenia — dla nowej ojczyzny nigdy nie przestał go nurto­ wać. Odnotowuje to w swoich pamiętnikach Simone de Beau­ voir 6 kreśląc mroczną, pełną wewnętrznych konfliktów i blizn sylwetkę Fanona. Doświadczenie wspólnoty narodowej i włączenie idei narodu do dotychczasowych przemyśleń na temat dróg dekolonizacji jednostek i społeczeństw znaczą ważny etap rozwoju myśli Fanona. O ile w jego wystąpieniu („Rasizm a kultura”) na I Kongresie Pisarzy i Artystów Czarnej Afryki, który odbył się w 1956 roku w Paryżu, idea narodu jest niemal nieobecna, to już na II Kongresie w Rzymie w roku 1959 Fanon poświęca swój referat „wzajemnemu wspieraniu się kultury narodowej i walki wyzwoleńczej”; tekst ten włączył później do szerszych rozważań o kulturze narodowej i narodowej świadomości za­ wartych w książce Wyklęty lud ziemi. Od chwili przyłączenia się do narodu algierskiego i jego • S. de Beauvoir, Siłą rzeczy. Warszawa 1967. 8

walki Fanon, jak każdy z powstańców, narażony był nieustan­ nie na śmierć. W 1959 roku na granicy algiersko-marokańskiej wiozący go samochód najechał na minę. Fanon wyszedł z tego wypadku z poważnymi uszkodzeniami kręgosłupa. Znany jako jeden z najwybitniejszych ludzi rewolucji algierskiej, stał się obiektem uparcie ponawianych zamachów terrorystycznych. Dzięki przypadkowi, jak również własnej intuicji (która w szpi­ talu rzymskim kazała mu opuścić zajmowany początkowo po­ kój, wkrótce potem ostrzelany z karabinu maszynowego) udało mu się w tym okresie ocalić życie. W czasie, gdy główną sprawą w polityce zewnętrznej GPRA staje sie umiędzynarodowienie „konfliktu algierskiego”, Fanon porzuca praktykę lekarską i zaczyna występować jako rzecznik władz rewolucyjnych. Bada możliwości utworzenia bazy FLN (Front de Liberation Nationale) na granicy malijskiej, jako ambasador Rządu Tymczasowego przebywa w Ghanie, objeż­ dża szereg innych krajów Afryki niosąc poparcie Algierii dla krajów walczących o wyzwolenie; przekonanie Fanona o ko­ nieczności współdziałania wszystkich krajów afrykańskich wal­ czących z kolonializmem wyraziło się w inicjatywie, niebawem zrealizowanej, szkolenia powstańców angolańskich w party­ zanckich oddziałach algierskich. Rozmawia z przywódcami państw, nawiązuje osobistą przyjaźń z Lumumbą, którego wizja przyszłej Afryki była najbliższa jego własnej. Secesja Katangi, śmierć Lumumby7 i dramat rozgrywający się w jego kraju, już niepodległym — wszystkie te i im podobne wydarzenia Fanon głęboko przeżywał emocjonalnie i intelektualnie. Pod ich wpływem zajął się problemami uwarunkowań i zagrożeń pierw­ szego okresu niepodległości. W tym okresie Fanon jest już chory na białaczkę. Ze świa­ domością, że zostało mu niewiele czasu, tocząc beznadziejną walkę z chorobą, z pogłębiającą się właściwą mu nerwowością i niepokojami pisze w ciągu dziesięciu tygodni — od kwietnia do czerwca 1961 roku — swoje ostatnie dzieło, które tu pre­ zentujemy. Pisze je w gorączkowym napięciu i obawie, że nie zdąży powiedzieć wszystkiego, co musi być wyraźnie po­ wiedziane i, nade wszystko, usłyszane, zarówno przez koloni­ zatorów, jak wyzwalających się. Latem 1961 roku Fanon leczy się w Moskwie. Jesienią jedzie ’ Z okazji śmierci Lumumby Fanon zamieścił artykuł w „Afrlque-Actlon", nr 18, 20 111961. 9

wraz z żoną i sześcioletnim synem do USA. Umiera tam w szpitalu w początkach grudnia. Zgodnie ze swoją wolą został pochowany w Algierii; po ofi­ cjalnych ceremoniach żałobnych i wzruszających słowach po­ żegnania od przedstawicieli walczącej Algierii w Tunisie trum­ na, okryta algierskim sztandarem, została przez partyzantów przeniesiona przez granicą i pogrzebana na kontrolowanym przez nich terenie. Świadomość i wynikające z niej działanie wyznaczało główną linią życia i dzieła Fanona. Świadomość — nie ta ubogo racjo­ nalna, cerebralna tylko, lecz świadomość w pełni ludzka, nie­ zależna i harda, szanująca intuicją, śmiało przekraczająca za­ czarowany krąg sytuacji, czyli jednostronnie widzianych i absolutyzowanych tak zwanych realiów. „Skazany na świadomość”, uczynił ją Fanon również osią przemyśleń dotyczących procesów wyzwalania sią ludzi i krajów Trzeciego Świata. Naturalnym punktem wyjścia tych rozważań, zważywszy osobiste usytuowanie i pierwsze doświadczenia Fa­ nona, była diagnoza stanu świadomości człowieka czarnego, a szerzej: człowieka skolonizowanego, oraz alienacji, jakiej ulega jego psychika, wreszcie — określenie warunków i środ­ ków niezbędnych do jej uzdrowienia. Jeśli w pracach Fanona jest zawsze uwzględniany, a nie­ kiedy nawet przeważa kliniczny, jednostkowy aspekt problemu, to ujęcie takie przyczynia się do uwiarygodnienia jego twier­ dzeń, również ogólnych. Ta metoda wynika zresztą z przeko­ nania — którego książka Wyklęty lud ziemi jest wielkim ma­ nifestem — że owo uzdrawiające wyzwolenie człowieka, ludów, regionów... i świata, nie wyłączając „białego”, dotkniętego pa­ tologią bodaj jeszcze cięższą, dokonuje się wprawdzie na wielu poziomach ludzkiej egzystencji, ale zacząć się musi od tego przełomu — na poziomie świadomości jednostkowej — który z „rzeczy skolonizowanej” czyni człowieka. Z całą konsekwencją autor stosuje te wnioski najpierw do samego siebie, przecinając rozterki człowieka wykształconego, nauczonego uważać się za Francuza wbrew wszystkiemu, to jest wbrew oczywistości faktów. Jak wiemy, wymowa fak­ tów przeważyła nad jego osobistą alienacją kolonialną. Wy­ siłek zdobycia się na decyzję i cięcie dokonane na sobie samym uświadomiło Fanonowi zakres zniewolenia wynikającego z sy­ tuacji tych, których nazywa „intelektualistami skolonizowa­ nymi”. IG

Wnioski, do których autor dochodził stopniowo, w kolejnych fazach swoich przemyśleń i doświadczeń: lekarza, uczestnika rewolucji algierskiej, polityka i pisarza, a które w sposób najpełniejszy przedstawił w niniejszej książce, są daleko idące: nie ma uzdrowienia psychiki, nie ma wyzwolenia człowieka z „mineralnego” stanu „rzeczy skolonizowanej” bez zlikwido­ wania i odwrócenia sytuacji kolonialnej. Odwrócenia jej w sensie użycia przemocy jako niezbędnego sposobu usunięcia skutków wiekowej przemocy kolonialnej. To jest istota rewo­ lucji. Zawarty w niej element przemocy jest według Fanona sednem terapii uczłowieczającej ludzi skolonizowanych, ko­ niecznym warunkiem wyzwolenia ich świadomości i zwłaszcza chorej podświadomości. Tylko walka zbrojna, ujawniająca bez­ pośrednio istotę zniewolenia i wyzwolenia, ukazująca naocz­ nie, że „skóra kolona nie jest więcej warta niż skóra sko­ lonizowanego”, dokonać może oczyszczenia psychiki, uzdrowić ją, dać impuls do przyspieszonego rozwoju ludzi związanych wspólnotą mającą teraz dla nich dokładnie cenę życia. Wymogi narodowej walki zbrojnej stwarzają fakty doko­ nane posuwające skokowo rozwój świadomości, wyzwalają pożądane postawy, kruszą przesądy. Oczywistość tych zmian wobec oczywistych wymogów walki sprawia, że zostają one w społeczeństwie aprobowane, do czego nie doszłoby tak szyb­ ko w innych okolicznościach. Procesy zmian i nowej integracji w stosunkach rodzinnych i społecznych zapoczątkowane w okre­ sie walki mogą ulec osłabieniu wraz ze zwycięstwem; Fanon, chociaż nie dożył niepodległości Algierii, był tego świadomy. Jednakże niezaprzeczalny historyczny fakt ujawnienia się ogromnych możliwości samorealizacji tkwiących w społeczeń­ stwie zapoczątkowuje ukierunkowane procesy rozwoju, nie dające się już odwrócić ani na dalszą metę zahamować. Pochodząc z Antyli, Fanon nie mógł nie napotkać w swoim rozwoju intelektualnym żywych śladów działalności kulturowej i twórczości poprzedzających go w metropolii sławnych roda­ ków, jak Maran, Césaire, studenckiej grupy redaktorów „Légi­ time Défense” (1932), czy następnie „L’Etudiant Noir" oraz innych, związanych z tym samym nurtem poszukiwań tożsa­ mości kulturowej, które wykrystalizowały się w koncepcji i ruchu négritude (Césaire, Damas, Senghor i inni). Trudno dziwić się fascynacji młodego Frantza Fanona tą ideą zwracającą się do czarnej poezji i literatury, sztuki, do przeszłości Afryki, gloryfikującą walory czarnej kultury i rasy. 11

Do rozpoznania przez niego jej fałszywości jako drogi do wyzwolenia przyczyniła się decydująco lektura „Czarnego Orfeusza”, przedmowy Sartre’a do antologii malgaskiej poezji francuskojęzycznej (Paryż 1948). Zdanie o négritude jako o „słabym momencie postępu dialektycznego” i „antytezie po­ twierdzającej, teoretycznie i praktycznie, supremację Białego” oraz wniosek Sartre’a o nieuniknionej konieczności przekro­ czenia i odrzucenia zarówno tezy, jak i antytezy, czyli négri­ tude — brutalnie rozbijały złudzenia Fanona. „Poczułem się, czytając tę stronę, jakby mi odbierano ostatnią szansę”, zapisał później.1 Zrozumiał, iż négritude jako sposób przezwyciężania alienacji może co najwyżej dać poczucie wyzwolenia, i to ogra­ niczonego, pojedynczym jednostkom ze świata kultury, lecz sytuacji nie odwraca, a więc nie otwiera drogi wyzwalania się skolonizowanych ludzi, społeczeństw i kultur. Po niewielu la­ tach potrafił już — bogaty w doświadczenia „własnej” wojny algierskiej — przeciwstawić bezsensowi indywidualnego, inte­ lektualnego szukania tożsamości ideę narodu i kultury naro­ dowej. A koncepcji wyzwalania pośredniego, zawsze poprzez kulturę europejską — ideę walki bezpośredniej. Doświadczenia osobiste zmieniły perspektywę ja—ty, w któ­ rej początkowo ujmował Fanon stosunki międzyludzkie, na ich postrzeganie z pozycji my (my Algierczycy, my ludzie walczący trzech kontynentów), umacniając intuicje co do dróg dezalienacji intelektualistów ze społeczeństw skolonizowanych. Droga do wolności i człowieczeństwa prowadzi przez związa­ nie się z własnym społeczeństwem, świadomie zaakceptowanym i akceptującym. Także i tę więź zatwierdza walka: po której jestem stronie? z kim — przeciw komu? Szczególnie owocne i „przeobrażające” są w krajach kolonialnych kontakty inteli­ gencji miast ze wsią. Poniekąd przymusowe z początku, gdy działacze ruchu wyzwoleńczego z miast ukrywali się na wsi, kontakty te dawały im poznać atmosferę szczerości, odwagi, braterstwa i solidarności bez zastrzeżeń, jakich istnienia nie podejrzewali. Znalazłszy się wśród chłopów, owi inteligenci odkrywali nieoczekiwanie, że są wśród swoich, czuli to; tym samym pozbywali się rezerwy i fałszywych wyobrażeń, zmie­ niali się sami, stawali się cząstką narodu. Dlatego, dodaje Fanon, nic bardziej nie przeraża władz kolonialnych niż mno­ żenie się kontaktów tego rodzaju.* • F. Fanon, Peau noire,.., s. 127—128.

12

Walka wyzwoleńcza jest faktem kulturowym. Więcej — „świadomość narodowa jest najwyższą formą kultury” W ciągu lat swojej działalności i obserwacji krajów kolonial­ nych i wyzwalających się Fanon wyrobił sobie przekonanie, iż naród stanowi dla nich etap nie do przeskoczenia — wbrew opiniom rozpowszechnionym wśród Francuzów, iż ta faza już się przeżyła we współczesnym świecie. Świadomość narodowa, która, jak się zastrzega, nie jest nacjonalizmem, lecz „roz­ winiętą świadomością społeczną i polityczną”, mieści w sobie na równi z wolą samodzielnego rozwoju troskę o postęp spo­ łeczny. Zagrożeniem wciąż jeszcze kruchej niepodległości kra­ jów wyzwolonych jest nade wszystko możliwość przechwy­ cenia jej przez burżuazję dla swoich interesów. Wówczas nie­ podległość stawałaby się tylko formalna, kraj zaś podlegałby nadal potęgom imperialistycznym. W tym sensie socjalistyczna droga rozwoju jest zarazem zabezpieczeniem suwerenności państwa i narodowego charakteru kultury. Dlatego też dla socjalistycznych krajów w Afryce nie może być obojętne utrzy­ mywanie się kapitalizmu w innych krajach afrykańskich, gdyż stanowią one nieustanne zagrożenie dla całego kontynentu. Rozumienie przez Fanona socjalizmu w odniesieniu do kra­ jów wyzwalających się jest szczególne. Przede wszystkim od­ rzuca on opinię o konieczności dokonywania przez nie wyboru między systemem kapitalistycznym i socjalistycznym. Wpraw­ dzie dla zdobycia niepodległości kraje te musiały wykorzysty­ wać rywalizację między obu systemami, jednakże nie wolno im dać się w nią wciągnąć. „Trzeci Świat nie powinien poprze­ stać na określeniu się względem wartości już zastanych. Prze­ ciwnie, powinien wydobywać swoje wartości, stwarzać inne metody i własny styl. Problem nie polega na dokonaniu — za wszelką cenę — wyboru między socjalizmem i kapitalizmem tak, jak zostały one zdefiniowane przez lu­ dzi innych kontynentów i epok” (s. 65; podkr. E.R.). Przyjęcie drogi socjalistycznej narzuca się, ciągnie Fa­ non, ze względu na nasze zadania narodowe i uniwersalne. Po to jednak, aby ten ustrój mógł funkcjonować, abyśmy mogli stale respektować inspirujące nas zasady, potrzeba nam oprócz wkładu ludzkiego czegoś więcej. Ogrom pracy i wyrzeczeń, jakich żądają przywódcy, jest zbyt wielki, na dłużej nie do wytrzymania; nie może on dać spodziewanych rezultatów w obecnych warunkach pracy, przy obecnych zasadach orga­ nizacji, struktury gospodarki i wymiany handlowej. O skutecz­ 13

ności socjalizmu w krajach wyzwalających się decydują dobrze przemyślane radykalne i gruntowne zmiany w tym zakresie. Zagrożenie losów rewolucji narodowowyzwoleńczej i społecz­ nej ze strony rodzimej burżuazji wspieranej z zewnątrz jest jednym z głównych wątków niniejszej pracy. Jeśli idzie o Al­ gierię, Fanon spodziewał się, że uchroni ją przed tym nie­ bezpieczeństwem spontaniczność, masowość i plebejski charak­ ter ruchu narodowego. Spontaniczność mas, kierowana i ograniczana przez świado­ me swojej roli kierownictwo, spontaniczność jako metoda w walce rewolucyjnej — sama idea, tak fascynująca Fanona, inspirowana realiami Algierii budzi szereg wątpliwości. Jednak Fanonowskie rozumienie spontaniczności częściowo je rozpra­ sza. Jest ona dla niego, jak się wydaje, tym wolnym od zaha­ mowań sposobem bycia, działania i poznawania, który w sko­ lonizowanym społeczeństwie, zwłaszcza w jego części nie ma­ jącej nic do stracenia, przede wszystkim na wsi, ujawnia się nagle i jednocześnie (pod wpływem impulsu nawet drugorzęd­ nej wagi), wówczas gdy zagrożenie podstaw bytu społecznego i biologicznego osiąga takie natężenie, że przestają działać główne siły utrzymujące stan zniewolenia, jak: strach, poczu­ cie beznadziejności, inercja. Spontaniczność jest zatem aspektem tego samego kapitalnego procesu odradzania się człowieka: powrotu nadziei, wyobraźni, poczucia wspólnoty i siły, kreatywności. Fakt, że spontaniczność ta wyraża się najpierw w walce — w odważnym użyciu przemocy, gdy wszystkie inne sposoby ratowania się zawiodły — nie odbiera jej wyżej scharaktery­ zowanego pozytywnego znaczenia. Nie jest to bowiem nie kon­ trolowany, irracjonalny akt rozpaczy i odwetu, lecz działanie konieczne do życia i odrodzenia, działanie, do którego zmusza niewzruszona zaciętość i głuchota przeciwnika. W tym rozu­ mieniu walka wyzwoleńcza i podlegająca samokontroli sponta­ niczność są istotnie przejawem kultury narodowej. Człowiek wyzwolony porzuca kolonialny układ odniesień i mówi przede wszystkim do swoich. Nie poddaje się już me­ tropolitalnym oczekiwaniom „kulturalnego, dobrego wychowa­ nia”, nie usiłuje „być na poziomie” w oczach ludzi Zachodu — co w kolonialnej sytuacji zawsze znaczyło schlebianie wszyst­ kim ich wyobrażeniom i przyzwyczajeniom, aż do samobójcze­ go zaprzeczenia godności i odrębności własnej, a także własne­ go społeczeństwa. 14

Takim człowiekiem wyzwolonym był Fanon. To, co mówi o działaniu kolonializmu i o Europie, jest bezwzględne; społe­ czeństwa skolonizowane muszą znać prawdę, żeby umieć bro­ nić swojej wolności. „Europa w sposób nie znający miary puchnie od złota i su­ rowców krajów kolonialnych: Ameryki Łacińskiej, Chin, Afryki. Ze wszystkich kontynentów, nad którymi Europa wznosi dziś swoją górę obfitości, od wieków płyną w jej kierunku dia­ menty i nafta, jedwab i bawełna, drewno i towary egzotyczne. Europa jest dosłownie tworem Trzeciego Świata. Bogactwa, którymi się dusi, zostały skradzione krajom słabo rozwiniętym. Porty Holandii, doki w Bordeaux i Liverpoolu, wyspecjali­ zowane w handlu Murzynami, zawdzięczają swój rozgłos mi­ lionom deportowanych niewolników. I kiedy słyszymy, jak przywódca jakiegoś europejskiego państwa oświadcza z ręką na sercu, że jego obowiązkiem jest przyjście z pomocą nieszczęs­ nym krajom zacofanym, nie drżymy z wdzięczności. Wprost przeciwnie, mówimy sobie: «będzie to odszkodowanie, które nam się słusznie należy . * Nie zgadzamy się, aby pomoc dla krajów słabo rozwiniętych była dziełem sióstr miłosierdzia. Ta pomoc winna sankcjonować podwójny akt świadomości: uświadomienie sobie przez kolonizowanych, że to im się należy, i przez potęgi kapitalistyczne, iż rzeczywiście powinny zapłacić” (s. 68). Fanon nie wybacza ludziom wykształconym, szczególnie przy­ wódcom dekolonizujących się krajów, zachowywania przez nich wobec byłych metropolii poniżających i fałszywych postaw układnych niewolników. Nie waha się wymieniać ich z nazwi­ ska i przypominać okoliczności ich zachowań przeniewierczych wobec własnych krajów, kontynentów i kultur. Gdy Fanon stwierdza rozkład społeczny i „agonię” Europy zachodniej, fakt ten wydaje się w gruncie rzeczy nie obcho­ dzić go specjalnie; mówi o tym, aby ostrzec współbraci z kra­ jów Trzeciego Świata, że „lepiej się od niej trzymać z daleka”. Sartre, który rozumie dobrze Fanona, a będąc Francuzem zna kolonialny sposób postrzegania świata i myślenia swoich rodaków, przewiduje, jakim skandalem będzie w ich oczach taka postawa czarnego myśliciela; chwyta okazję, by ten szok jeszcze bardziej spotęgować. „Dla ojców byliśmy jedynymi rozmówcami, synowie w ogóle nie uważają nas za rozmówców: staliśmy się przedmiotem wypowiedzi" — stwierdza Sartre — ewokując kolonialny typ 16

„cywilizowanego” Murzyna czy Araba, czyli wykształconego „na Francuza” tak zwanego euoluć, który był dumny i wdzięczny, jeśli Francuzi chcieli dostrzegać jego istnienie i rozmawiać z nim. Gdy nawet któryś z nich ulegał rozgoryczeniu i zgłaszał rewindykacje w imieniu swoich, to dotyczyły one integracji, czyli szerszego dostępu do obywatelstwa francuskiego. Tacy — sądzi Sartre — nie podniosą buntu, nie targną się na Europej­ czyków po to, by stać się jednym z nich. Nawiasem mówiąc, wiemy z tejże książki Fanona, że taki typ „skolonizowanego inteligenta” w innym nieco wydaniu trwa również w niepodległych krajach, stanowiąc niemałą przeszkodę w ich dalszym uniezależnianiu się. Fanon, człowiek wyzwolony dzięki swojej decyzji i dzięki walce, oddycha już innym powietrzem niż tamci. Nie Europa stanowi dla niego podstawowy układ odniesień, nie jej normy określają, co i jak mówi. Przedmiotem, który go zajmuje, są społeczeństwa zdekolonizowane, sprawa ich wyjścia z zacofania gospodarczego i społecznego, ich zdrowie fizyczne i psychiczne, wolność i rozwój autonomicznej kultury, ich rola w urządza­ niu świata na nowych zasadach. Nieco wizjonerskie — w roku 1961 — idee Fanona, podzielane lub podejmowane przez przy­ wódców Algierii, zyskujące z czasem zwolenników w innych rozwijających się krajach, na naszych oczach zaczynają oble­ kać się w ciało. Nie wydaje się też, aby historia najnowsza krajów Trzeciego Świata unieważniała jego bodaj najostrzej atakowaną na Za­ chodzie tezę o decydującej roli chłopstwa w walkach wyzwo­ leńczych tych krajów. Stanowisko Sartre’a jako pierwsza — świadomie przeryso­ wana, zgodnie z jego zamysłem pisarskim — reakcja człowieka Zachodu na książkę Wyklęty lud ziemi jest znamienne. Dzieło to jest zaskoczeniem dla czytelników francuskich już od strony formalnej: po raz pierwszy ktoś „z kolonii” mówi tutaj nie do nich, lecz o nich. Słusznie postąpił Sartre, że wydobył z niej to, co wraz z jego komentarzem mogło poruszyć wyobraźnię jego rodaków, dotknąć ich, uświadomić zmiany zachodzące w pokolonialnym świecie — podczas gdy oni i cała reszta kapitalistycznego „mieszczaństwa” tkwią w gnuśności i sta­ rych złudzeniach na temat własnych racji oraz roli, nie widząc tego. „Ja, Europejczyk, wykradam tę książkę wrogowi i robię z niej narzędzie uzdrowienia Europy. Korzystajcie zatem. 16

Czytajcie tę książkę — dowiecie się o sobie. Może się zmieni­ cie i uratujecie jeszcze Europę.” Miał słuszność Sartre, powtarzam, że rozumiejąc więcej od mas rodaków w palącej wówczas sprawie wojny algierskiej i dekolonizacji w ogóle zajął się nimi samymi, sprawą ich świadomości, ich przyszłością. Z pewnością to właśnie było jego zadaniem, nie zaś ewentualne dywagacje na temat takich treści zawartych w Wyklętym ludzie ziemi, jak walka wyzwoleńcza, uzdrawianie zniewolonej psychiki, wiązanie się odrodzonej wspólnoty narodowej — których zrozumienie zależy od ich przeżywania, a więc treści raczej niedostępnych z zewnątrz, i to z Francji 1961 roku. Książka Wyklęty lud ziemi szybko zdobywała sobie rozgłos. Już w 1962 roku ukazał się jej przekład włoski, a w 1963, sta­ raniem wydawnictwa Presence Africaine — angielski. W trzy miesiące po ukazaniu się dzieła, pisze jeden z zachodnich komentatorów Fanona, rozczytywali się nim w Algierii wszyscy interesujący się ideologicznymi i praktycznymi problemami rewolucji. W latach 1962—1963 rozdziały książki publikował „ElMoudjahid”. W Mali i Gwinei fragmenty książki ukazywały się w prasie rządowej. Arabskie przekłady dzieł Fanona w Syrii i Libanie rozszerzyły ich znajomość na Bliskim Wschodzie. Przekłady hiszpańskie wydawano na Kubie. Jednocześnie z roz­ powszechnianiem książek Fanona w Europie rozchodziły się one w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej, w Azji Południowej i Południowo-wschodniej nieco później, szczególnie dzięki ta­ nim masowym nakładom amerykańskim w latach 1965—1966. Fanon nie pretendował w swoim ostatnim dziele do stwo­ rzenia naukowej i wyczerpującej analizy podjętych proble­ mów, nie unikał też tonów polemicznych; książka jego nie tylko zyskała wielką poczytność, lecz idee w niej sformuło­ wane oddziałały silnie w krajach rozwijających się — i nie tylko; dość przypomnieć ich niewątpliwy wpływ w kręgach „nowej lewicy” i Black Power. Jak pisał Martin Luther King, „zwolennicy Black Power nie zwracają się do Gandhiego ani Tołstoja. Ich Biblią jest Wyklęty lud ziemi... Uważając się po części [...] za «wyklętych», ta czarna młodzież amerykańska odwołuje się do poglądu Fanona, iż tylko przemoc prowadzi do wyzwolenia”. * O rozmiarach popularności Fanona, szczególnie * M. L. King, Where do we go from here? Chaos or community. New York 1987, s, 55. PodaJe za: A, B. Gordon, Problemy nacfonalno3 — Wyklęty lud ziemi

IT

tej jego książki, świadczy narastająca bibliografia poświęca­ nych mu prac i artykułów: A. B. Gordon podaje około dwustu ważniejszych pozycji.10 Wkład myśli Fanona odnaleźć można w treści wielu różnych tekstów, w tym dokumentów oficjalnych powstających w kra­ jach Trzeciego Świata lub z ich inicjatywy czy też z ich udziałem. Przypominają również o nim te akcenty i momenty w polityce międzynarodowej oraz w życiu społecznym i kultu­ rowym różnych rozwijających się krajów, które po latach potwierdzają trafność jego spostrzeżeń, obaw i nadziei.

Elżbieta Rekłajtia

-oswobodittelno) borby w tworczestwie Franca Fanona, Moskwa 1977, s. 200—209. 11 Tamże, a. 229—235.

1. PRZEMOC

Wyzwolenie narodowe, odrodzenie narodowe, zwrócenie państwa narodowi, Commonwealth; jakiekolwiek przyjąć określenia, jakąkolwiek nazwę, dekolonizacja zawsze jest zjawiskiem gwałtownym. Na każdym poziomie: kontaktów interpersonalnych, nowego nazewnictwa klubów sporto­ wych, składu spotkań towarzyskich, policji, rad nad­ zorczych banków państwowych i prywatnych — de­ kolonizacja polega po prostu na zastąpieniu jedne­ go „gatunku” ludzi — innym. Bez stadium przejścio­ wego; substytucja jest całkowita, pełna, absolutna. Oczy­ wiście można w tym miejscu wspomnieć o pojawieniu się nowego narodu, organizowaniu nowego państwa, jego sto­ sunków politycznych, orientacji politycznej i ekonomicznej. Postanowiliśmy jednak zająć się wyłącznie ową tabula rasa, która nieodmiennie jest punktem wyjścia dekolonizacji. Jej wyjątkowe znaczenie polega na tym, że od pierwszej chwili ustanawia minimum rewindykacyjne skolonizowa­ nego. Gwarancją powodzenia jest tu gruntowna zmiana krajobrazu społecznego. Ogromne znaczenie tej zmiany tkwi w tym, że jest ona chciana, żądana, wymagana. Poczucie jej konieczności nie wykrystalizowane, ale gwałtowne i uporczywe, istnieje w świadomości i w życiu skolonizo­ wanych — i kobiet, i mężczyzn. Ewentualność tej prze­ budowy żyje również, jako perspektywa budzącej grozę przyszłości, w świadomości innego „gatunku“ kobiet i męż­ czyzn: kolonizatorów. Dekolonizacja, mająca zmienić porządek świata, niesie z sobą zapowiedź całkowitego chaosu. Nie bywa przy tym wynikiem zabiegu magicznego, naturalnego wstrząsu czy obopólnego porozumienia. Dekolonizacja jest, jak wiado1S

mo, procesem historycznym, a zatem może być zrozumiała, może być czytelna i jasna dla siebie samej tylko wtedy, gdy jednocześnie wyodrębni się ruch tworzący historię, który naóaje jej kształt i treść. Dekolonizacja to zetknięcie dwóch z natury wrogich sobie sił, a ich odmienność wy­ wodzi się z substancji, którą rodzi i którą się żywi kolo­ nializm. Ich pierwsza konfrontacja dokonała się pod zna­ kiem przemocy; ich współistnienie — a raczej wyzysk kolonizowanego przez kolonizatora — przebiegało z udzia­ łem karabinów i armat. Kolonizator i kolonizowany to starzy znajomi. Kolonizator słusznie mawia, że „ich“ zna. Przecież sam ich stworzył i w dalszym ciągu stwarza. Ko­ lonizator azerpie swoje racje, to znaczy swoje dobra, z systemu kolonialnego. Dekolonizacja nigdy nie przechodzi niepostrzeżona, gdyż dotyczy istoty ludzkiej i gruntownie ją modyfikuje; zmie­ nia biernych widzów, przygniecionych własną nieistotnością, w głównych aktorów, przybierających niemal monu­ mentalne pozy w świetle jupiterów Historii. Nadaje ludz­ kiej istocie czysty rytm, który niosą nowi ludzie, nowy język, nowe człowieczeństwo. Dekolonizacja to stwarzanie nowego człowieka. Nie odbywa się ono jednak na mocy siły nadprzyrodzonej: skolonizowana „rzecz“ staje się czło­ wiekiem w tym samym procesie, w którym się wyzwala. W dekolonizacji zawiera się żądanie pełnego ponownego rozpatrzenia sytuacji, jaką stwarza kolonializm. Określa ją doskonale zdanie: „ostatni będą pierwszymi”. Dekolonizacja jest weryfikacją tego zdania. I może właśnie dlatego de­ kolonizacja opisywana jest zawsze dekolonizacją udaną. Natomiast dekolonizacja obnażona i bez zasłon to blis­ kość pocisków i ociekających krwią noży. Ostatni mogą stać się pierwszymi tylko na drodze decydującej, morder­ czej konfrontacji obu protagonistów. Zasada, wedle któ­ rej ostatni mają stanąć na czele, jednym skokiem (zbyt gwałtownym, jak sądzą niektórzy) przebywając słynne szczeble drabiny społecznej, może zatryumfować tylko wte­ dy, gdy zastosuje się wszystkie możliwe środki, oczywiście z przemocą włącznie. Taki program zmiany układów w społeczeństwie — bez względu na stopień jego rozwoju — można realizować je­ 20

dynie wtedy, gdy od początku, to znaczy od chwili sformu­ łowania owego programu, jest się całkowicie zdecydowa­ nym zniweczyć wszelkie przeszkody, jakie staną na drodze. Mieszkaniec kolonii, który podejmuje się zrealizować ów program, być jego siłą napędową, od wieków był przyzwy­ czajony do przemocy. Od urodzenia zaś nie ma wątpliwości, że ów świat, ciasny i najeżony zakazami, może zostać przebudowany tylko przemocą. Świat kolonialny to świat podzielony. Darujmy tu sobie opis miast tubylczych i miast europejskich, szkół dla tu­ bylców i szkół dla Europejczyków; podobnie sprawę ist­ nienia apartheidu w Afryce Południowej. Istotne jest bo­ wiem wnikliwe spojrzenie, które pozwoliłoby nam dostrzec główne, podstawowe zarysy tego podziału. Baczne przyj­ rzenie się kolonialnemu światu, jego organizacji, podzia­ łowi geograficznemu, pozwoli nam wyodrębnić szkielet, wokół którego będzie się reorganizować społeczeństwo zdekolonizowane. Świat skolonizowany jest podzielony na dwie części. Li­ nię podziału, granicę wyznaczają koszary i posterunki po­ licji. Dla skolonizowanego jedynym ważnym, zinstytucjo­ nalizowanym partnerem, porte-parole kolonizatora i reżimu jest policjant lub żołnierz. W społeczeństwie kapitalistycz­ nym wszystko, co jest pewną zewnętrzną formą szacunku dla ustalonego porządku — a więc religijne lub świeckie na­ uczanie, kształtowanie postaw moralnych, przekazywanych z ojca na syna, wzorowa uczciwość robotników, nagradzana w pięćdziesięciolecie lojalnej, nieskazitelnej służby, miłość wsparta na harmonii i rozsądku — wszystko to tworzy wokół osoby wyzyskiwanej atmosferę uległości i inercji, znacznie ułatwiającą działanie sił porządkowych. W krajach kapitalistycznych pomiędzy osobą wyzyskiwaną a władzą roi się od specjalistów w zakresie moralności, doradców, „dezorientatorów”. W koloniach natomiast policjanci i żoł­ nierze samą swą namacalną obecnością, bezpośrednimi i częstymi interwencjami utrzymują stały kontakt ze sko­ lonizowanym i radzą mu, za pomocą kolby karabinu lub napalmu, żeby się „nie wychylał”. Jak widać, w tym przy­ padku język, jakim władza porozumiewa się z poddanym, jest językiem czystej przemocy. Nie zmniejsza ucisku, nie maskuje panowania. Podkreśla je manifestacyjnie, z czys­ tym sumieniem siły gwarantującej porządek. Pośrednik 21

ów wnosi przemoc do domów i umysłów skolonizowanych. Obszar zamieszkiwany przez skolonizowanych i obszar zamieszkiwany przez kolonistów to nie dwie uzupełniające się strefy. W tym przypadku podział nie służy jedności wyższego rzędu. Według zasad logiki arystotelesowskiej są to strefy wzajemnie się wykluczające: pojednanie jest nie­ możliwe, o jedną z nich jest za dużo. Miasto kolonizatora to miasto z kamienia i stali. Pełne światła i asfaltu oraz — śmietników pękających od resztek nie znanych, nigdy nie widzianych, nawet w marzeniu, produktów. Stopy koloniza­ tora zawsze są osłonięte, może z wyjątkiem plaży, ale tam nie można ich dostrzec z powodu odległości. Stopy są chronione solidnym obuwiem, chociaż 'lice są czyste, gład­ kie, bez dziur czy kamieni. Miasto Kolonizatora to miasto syte, leniwe; brzuch kolonisty — pełen zawsze dobrych rzeczy. Miasto kolonizatora to miasto białych, obcych. Miasto skolonizowane, miasto tubylcze, miasto czarne, medino, *, rezerwat, to miejsce podejrzane, zamieszkane przez podejrzanych osobników. Na świat przychodzi się tu byle jak, byle gdzie. Umiera się byle gdzie, na byle co. To świat zagęszczony; człowiek na człowieku, lepianka na le­ piance. Miasto wygłodniałe, spragnione chleba, mięsa, bu­ tów, węgla, światła. Miasto skulone, miasto na kolanach, miasto pełzające. Miasto czarnuchów, miasto brudasów. Jego mieszkaniec spogląda pożądliwie na miasto koloniza­ tora. Marzy mu się posiadanie. Na wszystkie możliwe spo­ soby: siedzieć za stołem kolonizatora, spać w jego łóżku, najchętniej z jego żoną. Skolonizowany jest zawistny. Ko­ lonizator o tym wie; przyłapuje jego ukradkowe spoj­ rzenia i rozglądając się bacznie dokoła stwierdza cierpko: „Oni chcą zająć nasze miejsce.” To prawda, każdy skoloni­ zowany przynajmniej raz dziennie marzy, żeby być na miejscu kolonizatora. Świat podzielony, świat przecięty na dwie części, za­ mieszkują dwa różne gatunki. Cechą szczególną sytuacji kolonialnej jest to, że spoza rzeczywistości ekonomicznej, Wszelkich nierówności, ogromnych różnic w sposobie żyda, przebija się zawsze na pierwszy plan sytuacja człowieka. Przyjrzawszy się z bliska światu kolonialnemu spostrze1 Medina (arab.) — część miasta zamieszkiwana przez ludność arab­ ską. (Przyp. tłum.) 22

gamy, że linię podziału wyznacza w nim fakt przynależności bądź nieprzynależności do danego gatunku, do danej rasy. W koloniach infrastruktura ekonomiczna jest jednocześ­ nie superstrukturą. Przyczyna jest skutkiem: jest się bo­ gatym, bo się jest białym, jest się białym, bo się jest bogatym. Dlatego właśnie analizy marksistowskie zastoso­ wane do sytuacji kolonialnej muszą uwzględniać ten stan rzeczy. Wszystko, łącznie z koncepcją społeczeństwa prekapitalistycznego, tak dokładnie przemyślaną przez Marksa, w naszym przypadku wymaga specjalnego spojrzenia. Chłop pańszczyźniany różni się od rycerza, lecz aby nadać tej różnicy moc prawną, trzeba się odwołać do prawa bos­ kiego. W koloniach obcy przybysz narzuca swą obecność za pomocą armat i sprzętu zmechanizowanego. Mimo ujarz­ mienia tubylców, mimo przywłaszczenia sobie ich mienia, kolonizator pozostaje obcy. To nie fabryki, nie własność ziemska, nie konta bankowe określają „klasę rządzącą”. Określa ją fakt przybycia z zewnątrz, to, że w niczym nie przypomina autochtonów; że jest „inna”. Przemoc, która patronowała powstawaniu kolonialnego świata i niestrudzenie towarzyszyła procesowi niszczenia tubylczych form życia społecznego, przemoc, która bezpo­ wrotnie zniweczyła dawny system ekonomiczny, wygląd, strój — przejdzie w ręce mieszkańca kolonii w chwili, gdy zdecydowawszy się na aktywne uczestnictwo w historii sko­ lonizowana masa runie na niedostępne dotąd miasta. Wy­ sadzenie w powietrze kolonialnego świata stanie się jasnym i zrozumiałym wzorem działania, akceptowanym przez każ­ dą z jednostek składających się na skolonizowany naród. Rozpad kolonialnego świata to zniesienie granicy i zapew­ nienie stałej łączności między dwiema strefami. Zniszczyć świat kolonialny to znaczy zlikwidować jedną ze stref, po­ grzebać ją na zawsze lub wyrzucić poza granice zajmowa­ nego obszaru. Kwestionowanie świata kolonialnego przez mieszkańca kolonii nie ma w sobie nic z racjonalnej konfrontacji róż­ nych punktów widzenia. Nie jest dyskusją nad tym, co uni­ wersalne, lecz niezbornym stwierdzeniem absolutnej wyjąt­ kowości. Świat kolonialny to świat manichejski. Koloni­ zatorowi nie wystarcza fizyczne ograniczenie — za pomocą policji i wojska — przestrzeni skolonizowanego. Koloniza­ 23

tor czyniąc ze skolonizowanego kwintesencję zła5 podkre­ śla totalny charakter wyzysku kolonialnego. Nie wystarcza mu odmawianie społeczności skolonizowanej jakichkolwiek wartości. Nie zadowala się stwierdzeniem, że wartości opuściły lub lepiej jeszcze — nigdy nie były obecne w sko­ lonizowanym świecie. Tubylec — według kolonizatora — to osobnik całkowicie amoralny; obcy wszelkim normom, negujący wartości. Jest on — trzeba to wyraźnie powie­ dzieć — wrogiem wartości. A zatem jest złem absolutnym. Elementem wrogim, niszczącym wszystko, czego dotknie; elementem deformującym, wykrzywiającym wszystko, co ma związek z estetyką lub etyką; wcieleniem złowrogich mocy; nieświadomym i nieubłaganym narzędziem ślepych sił. Dlatego Meyer mógł we Francuskim Zgromadzeniu Na­ rodowym oświadczyć, że napływ ludności algierskiej jest równoznaczny z prostytuowaniem Republiki. Wartości ze­ tknąwszy się ze skolonizowanym narodem stają się zatru­ te, skażone. Obyczaje skolonizowanego, jego tradycja, mi­ ty — zwłaszcza mity — są symbolem tubylczości, a zatem wrodzonego da. Dlatego też można postawić znak rów­ ności pomiędzy DDT, środkiem przeciwko robactwu roz­ noszącemu choroby, i religią chrześcijańską, niszczącą w zarodku herezje, instynkty, zło. Odwrót żółtej gorączki i ewangelizacja są zjawiskami tej samej natury. Należy jednak zaznaczyć, że łatwe sukcesy misjonarzy świadczą jedynie o rozmiarach alienacji ogarniającej skolonizowany lud. Mam konkretne powody, by w tym miejscu mówić o religii chrześcijańskiej. Kościół w koloniach to Kościół białych, Kościół obcych. Nie wzywa on skolonizowanego na drogę prowadzącą do Boga, lecz na drogę białego, pana, ciemięzcy. A jak wiadomo, wielu jest wezwanych, lecz mało wybranych. Nieraz manicheizm ów z nieubłaganą logiką prowadzi do odczłowieczenia skolonizowanego. Mówiąc wprost spy­ cha go do rzędu zwierząt. Dlatego też język kolonizatora, gdy wypowiedź dotyczy skolonizowanego, jest językiem terminów zoologicznych. Mówi się o rozpełzaniu się żół­ tych, o wyziewach tubylczego miasta, o stadach, zaduchu, rojeniu się, mrowieniu, gestykulacji. Kolonizator, chcąc • W Peau noire, masques blancs pokazaliśmy mechanizm tego manlchejskiego świata.

24

znaleźć właściwe określenie, zawsze odwołuje się do świata zwierząt. Europejczyk nie ma trudności z tym „obrazo­ wym” słownictwem. Skolonizowany doskonale rozumie, czemu ów zabieg ma służyć. Wyże demograficzne, rozhisteryzowane pospólstwo, twarze pozbawione ludzkich ry­ sów, bezkształtne opasłe ciała, bezładna zgraja, niczyje dzieci, lenistwo wygrzewające się w słońcu, roślinny tryb życia — wszystko to mieści się w kolonialnym słowniku. Generał de Gaulle mówi o „żółtej tłuszczy”, a Mauriac o czarnej, brązowej i żółtej masie, która niedługo zaleje świat. Skolonizowany wie o tym i śmieje się słysząc słowa, wedle których jest zwierzęciem. Wie, że nim nie jest. W chwili, gdy to odkrywa, sięga po broń, mającą zapewnić tryumf człowieczeństwu. Kiedy skolonizowany zaczyna się szarpać na uwięzi i nie­ pokoić kolonizatora, śle mu się dobre dusze, które na „kon­ gresach kultury” odsłaniają przed nim specyfikę i bogactwo wartości zachodniego świata. Ale za każdym razem, gdy mowa o wartościach zachodniego świata, skolonizowany doznaje nagłego skurczu mięśni, tężeje. Kiedy rozpoczyna się proces dekolonizacji, skolonizowani otrzymują szereg propozycji. Tłumaczy im się szeroko, że dekolonizacja nie może być krokiem wstecz, że trzeba wesprzeć się na wy­ próbowanych, trwałych i opatentowanych wartościach. Bywa jednak, że skolonizowany na samą wzmiankę o za­ chodniej cywilizacji wyciąga maczetę, albo przynajmniej upewnia się, czy ma ją pod ręką. Przemoc, która legła u źródeł supremacji białych wartości, gwałt, jaki patrono­ wał ich zwycięskiej konfrontacji z trybem życia i myślenia tubylców, sprawiają, że w chwili, gdy proces zaczyna się odwracać, skolonizowany uśmiecha się drwiąco na dźwięk słów o wartościach zachodniego świata. W trakcie koloni­ zowania kolonizator tak długo urabia kolonizowanego, aż ten donośnym, wyraźnym głosem przyzna wyższość białym wartościom. Podczas dekolonizacji skolonizowana masa kpi sobie z nich, wyśmiewa je, rzyga nimi. Zazwyczaj nie widać tego wszystkiego tak wyraźnie, gdyż w procesie dekolonizacji niektórzy intelektualiści z kolonii nawiązują dialog z burżuazją metropolii. Dotąd miejscowa ludność uważana była za bezkształtną masę. Kilka wyróżniających się jednostek nie mąciło jednolitego obrazu. W okresie zdobywania przez kolonię niepodległości 25

burźuazja kolonialna gorączkowo szuka kontaktu z „elita­ mi”. Podejmuje z nimi sławetny dialog o wartościach. Z chwilą gdy zauważa, że nie jest w stanie utrzymać pa­ nowania nad kolonialnymi państwami, postanawia konty­ nuować walkę na tyłach, na terenie kultury, wartości, me­ tod itp. Warto przypomnieć, że znakomitej większości sko­ lonizowanych ludów zagadnienia te zupełnie nie obchodzą. Dla skolonizowanego ludu wartością najistotniejszą, bo naj­ bardziej konkretną, jest ziemia: ziemia gwarantująca chleb i, oczywiście, godność. Godność ta nie ma nic wspólnego z godnością „osoby ludzkiej”. Skolonizowany nigdy nie słyszał o idealnej „osobie ludzkiej”. Wiedział tylko, że mo­ żna go bezkarnie aresztować, bić i głodzić; nigdy żaden moralista, nigdy żaden ksiądz nie przyszedł, by zamiast nie­ go znosić chłostę czy dzielić jego głód. Dla skolonizowa­ nego moralne jest to, co tłumi butę kolonizatora, łamie jego przemoc, jednym słowem: usuwa go bez pardonu z pola widzenia. Sławetna zasada, mówiąca, że wszyscy lu­ dzie są równi, urzeczywistni się w koloniach dopiero wte­ dy, gdy skolonizowany poczuje się równy kolonizatorowi. Krok dalej, a zacznie walczyć o to, żeby być kimś więcej. Zdecydował się już zastąpić kolonizatora, zająć jego miej­ sce. Wali się w gruzy cały świat, materialny i duchowy. Intelektualista, idący dotąd śladem kolonizatora po terenie abstrakcyjnego uniwersalizmu, będzie walczył o to, żeby kolonizator i skolonizowany mogli spokojnie żyć w nowym świecie. Jego uwagi uchodzi jednak fakt — tak silny jest wpływ, jaki wywarł na niego kolonializm, piętnując nawet sposób myślenia — że kolonizator z chwilą zniknięcia ko­ lonialnego kontekstu traci rację bytu, współistnienia. Nie­ przypadkowo, zanim jeszcze doszło do jakichkolwiek nego­ cjacji pomiędzy rządem algierskim a francuskim, europej­ ska mniejszość, tzw. liberalna, zażądała, ni mniej, ni wię­ cej, tylko podwójnego obywatelstwa. Innymi słowy, z bez­ piecznego schronienia na terenie czystej abstrakcji zmusiła kolonizatora do zupełnie konkretnego skoku w nieznane. Kolonizator wie doskonale, że piękne słowa nie zastąpią rzeczywistości. Skolonizowany odkrywa więc, że jego oddech i bicie serca nie różnią się niczym od tych samych funkcji orga­ nizmu kolonizatora. Odkrywa, że skóra tego ostatniego jest tyle samo warta, co jego własna. Świat drży w posadach. 20

Oto źródło nowej, rewolucyjnej pewności siebie skoloni­ zowanego. Jeśli istotnie moje życie ma taką samą wartość jak życie kolonizatora, to on nie może piorunować mnie spojrzeniem, zamieniać w słup soli, nie muszę truchleć na dźwięk jego głosu. Jego obecność przestaje wprawiać mnie w popłoch. Czyli mam go gdzieś. Nie tylko nie krępuję się już jego obecnością, ale szykuję mu takie niespodzianki, że wkrótce pozostanie mu tylko wziąć nogi za pas. Sytuacja kolonialna, jak powiedzieliśmy, niesie z sobą pewną dychotomię, którą narzuca światu. Dekolonizacja znosi podział, niwecząc za jednym zamachem niejednorod­ ność i jednocząc na bazie narodu a nieraz — rasy. Znane są bezwzględne słowa patriotów senegalskich o działaniach ich prezydenta Senghora: „Żądaliśmy afrykanizacji kadr, a doszło do tego, że Senghor afrykanizuje Europejczyków.” Dowód na to, że mieszkaniec kolonii ma bezpośrednie, znakomite wyczucie pozwalające stwierdzić, czy dekoloniza­ cja zachodzi, czy nie; warunek minimum: ostatni będą pierwszymi. Intelektualista z kolonii obwarowuje owo pragnienie licz­ nymi Zastrzeżeniami i trzeba przyznać, że nie brak mu argumentów: mówi o pracownikach administracji, kadrze technicznej, specjalistach. Skolonizowany odbiera także pró­ by faworyzowania pewnych kręgów jako sabotaż i nierzad­ ko rozlegają się głosy: „w takim razie, po co ta cała nie­ podległość...” Na tych skolonizowanych obszarach, gdzie toczyła się prawdziwa walka wyzwoleńcza, gdzie lała się krew, a długi okres trwania walki zbrojnej sprzyjał przechodzeniu inte­ lektualistów na stronę mas ludowych, występuje zjawisko odcięcia się od nadbudowy, która dotąd była dziełem burżuazji kolonialnej. Narcystyczny monolog burżuazji kolonialnej, prowadzony głosami jej teoretyków, zdołał wyryć w umysłach skolonizowanych przekonanie, że istota rzeczy pozostaje niezmienna, mimo wszelkich ludz­ kich błędów. Zachodnia istota rzeczy, oczywiście. Skoloni­ zowany przyznawał podobnym ideom słuszność, a wśród zwojów jego mózgu tkwił strażnik gotów w każdej chwili bronić podstaw kultury grekołacińskiej. Otóż podczas walki wyzwoleńczej, w chwili, gdy skolonizowany na nowo zaczy­ na odczuwać więź łączącą go ze współrodakami, ten straż­ nik znika. Wszystkie wartości kultury śródziemnomorskiej, 27

tryumf istoty ludzkiej, światła i piękna, stają się martwym! i bezbarwnymi bibelotami. Wszystkie mowy — zbiorem martwych słów. Wartości mające uszlachetnić duszę oka­ zują się bezużyteczne, gdyż nie dotyczą konkretnej walki, do której ruszył naród. Weźmy indywidualizm. Skolonizowany intelektualista do­ wiedział się od swoich nauczycieli, że jednostka powinna afirmować samą siebie. Burżuazja kolonialna systematycz­ nie wbijała do głowy mieszkańcom kolonii obraz społe­ czeństwa złożonego z jednostek, w którym każdy zamyka się w swym subiektywnym świecie, a jedynym bogactwem jest bogactwo myśli. Skolonizowany, który w czasie walki o wyzwolenie będzie miał szczęście wmieszać się w lud, szybko odkryje, że teoria ta jest fałszywa. Same formy organizacji walki narzucą mu słownictwo dotąd nie znane. Brat, siostra, towarzysz, to słowa wymazane przez burżuazję kolonialną, dla której bratem jest portfel, a towarzy­ szem — dobry interes. Skolonizowany intelektualista w trakcie swoistego autodafé asystuje przy upadku wszyst­ kich swych idoli: w ich miejsce pojawia się egoizm, skłon­ ność do rekryminacji, dziecinna głupota, zadufanie. Intelek­ tualista, zdekomponowany przez działanie kultury koloni­ zatorów, odkrywa nagle sens zgromadzeń, ludowych ko­ misji, zebrań w obrębie dzielnicy lub danej komórki. To, co dotyczy jednostki, staje się sprawą wszystkich, gdyż w praktyce czeka nas wspólny los: albo wszyscy zostaniemy wytropieni przez najemników i wymordowani, albo wszyscy się uratujemy. Całkowita odmowa ucze­ stnictwa, dotychczas uświęcona, w tej sytuacji przestaje być możliwa. Słowo „samokrytyka” stało się modne; nie wszyscy jed­ nak wiedzą, że jest to wynalazek afrykański. Czy to pod­ czas dżemaa3 Afryki Północnej, czy na zgromadzeniach w Afryce Zachodniej konflikty między mieszkańcami wio­ ski tradycyjnie roztrząsane były publicznie. Samokrytyka we własnym gronie, ze szczyptą humoru, bez napięcia; ostatecznie interes był wspólny. Intelektualista wtapiając się w lud przejmuje jego cechy, rezygnuje z wyrachowa­ nia, znaczącego milczenia, podtekstów, ukrytych zamiarów, zatajania. Można powiedzieć, że już wtedy tryumfuje wspól­ 1 Dżemaa (arab.) — zgromadzenie. (Przyp. tłum.) 28

nota; zaczyna od niej promieniować własne światło, własna mądrość. Bywa jednak, że dekolonizacja dokonuje się na obszarze, gdzie walki wyzwoleńcze przebiegały mniej gwałtownie. I wówczas odnaleźć można tych samych intelektualistów z dawnym sprytem, przebiegłością, podejrzliwością. Zacho­ wują w nienaruszonym stanie reakcje i sposób myślenia nabyte w czasie obcowania z burżuazją kolonialną. Roz­ pieszczani wczoraj przez kolonializm, dziś — przez władzę państwową biorą się do grabienia kraju. Nie zważając na nic wspinają się (kombinacje, legalne kradzieże: import-eksport, spółki akcyjne, giełda, przywileje) po grzbiecie nędzy, obecnie upaństwowionej. Żądają nacjonalizacji han­ dlu, czyli w praktyce zarezerwowania rynku i korzystnych okazji wyłącznie dla krajowców. Głoszą tezę o nadrzędnej konieczności zalegalizowania procederu okradania narodu. W pierwszym okresie niepodległości, gdy stale mówi się o zaciskaniu pasa, ich złodziejskie praktyki wywołują obu­ rzenie i wściekłość ludu. Lud wolny i pogrążony w nędzy, wobec tego, co dzieje się na kontynencie afrykańskim i na świecie zdobywa świadomość społeczną w przyspieszonym tempie. To właśnie owe „osobistości” będą musiały zro­ zumieć. Asymilacja kultury ciemięzcy i uczestnictwo w niej nie odbywa się za darmo. Skolonizowany płaci przejęciem spo­ sobu myślenia właściwego burżuazji kolonialnej. Z tego właśnie powodu skolonizowany intelektualista jest nie­ zdolny do prowadzenia dialogu. Żaden bowiem przedmiot, żadna idea nie potrafią pochłonąć go bez reszty. Natomiast walcząc ramię w ramię z ludem jest całkowicie pod jego wpływem. Jest bezbronny wobec szlachetności i uczciwości ludu. Stąd już bardzo blisko do populizmu. Intelektualista przekształca się w coś w rodzaju potakiwacza, przyklas­ kującego każdemu słowu; lud jest dla niego wyrocznią. Ani fellah, ani bezrobotny, ani człowiek przymierający gło­ dem nie głoszą prawd, gdyż są nimi. Słowem, intelektualista w owym okresie zachowuje się jak zwykły oportunista. Jego postępowanie nie uległo zmianie. Lud natomiast nie zastanawia się, czy go odrzu­ cić, czy przyjąć. Lud chce tylko, żeby wszystko było wspól­ ne. Włączenie się skolonizowanego intelektualisty w potęż­ ny nurt ludowy zostaje zakłócone przez istniejący w nim 29

samym osobliwy kult szczegółu. Nie chcę przez to powie­ dzieć, że lud jest bezmyślny. Lud lubi, gdy mu się tłumaczy; chciałby pojąć pewne mechanizmy; lubi wiedzieć, dokąd idzie. Intelektualista jednak w początkowej fazie in­ tegrowania się z ludem skupia się na drobiazgach, zapomi­ nając o głównym celu walki, którym jest rozgromienie kolonializmu. Oszołomiony różnorodnością form walki, skupia się na sprawach lokalnych i nadto je celebruje. Nie panuje nad całością. Usiłuje zaszczepić pojęcie dyscypliny tej przerażającej, miażdżącej wszystko machinie, jaką jest ludowa rewolucja. Działając na poszczególnych od­ cinkach frontu, gubi nieraz z oczu jedność ruchu i w przy­ padku lokalnej porażki traci wiarę lub wpada w rozpacz. Ludowi natomiast od początku chodzi o całość. Ziemia i chleb: jak zdobyć ziemię i chleb? Ów cel, pozornie ogra­ niczony i wąski, określa najlepiej i najbardziej skutecznie model działania. Należy też zwrócić uwagę na problem prawdy. Dla ludu prawda przypisana jest wyłącznie krajanom. Żadna praw­ da absolutna, żaden wywód o przejrzystości duszy nie może zachwiać tego przekonania. Na fałsz sytuacji ko­ lonialnej skolonizowany odpowiada fałszem. Jego stosunek do krajanów jest jasny, do kolonizatorów — pokrętny i nieczytelny. Prawda przyspiesza demontaż ustroju kolo­ nialnego, powoduje wyłonienie się narodu. Prawda chroni tubylców i gubi obcych. W sytuacji kolonialnej nie istnieje postępowanie zgodne z prawdą. Dobrem jest po prostu to, co „im” szkodzi. Widzimy, że manicheizm cechujący społeczeństwo kolo­ nialne pozostał w stanie nienaruszonym. Kolonizator w dal­ szym ciągu jest wrogiem, przeciwnikiem, człowiekiem, któ­ rego trzeba zlikwidować. Po jednej stronie ciemięzca wprawia w ruch machinę niewolenia, wyzysku, grabieży. Po drugiej stronie przed­ miot kolonizacji — zgięty, wyzuty z wszystkiego — własną energią zasila ową machinę i zapewnia nieustanny prze­ pływ między kolonią a portami i pałacami „metropolii”. Obrazek jest ustalony raz na zawsze: na tle obłoków łagod­ nie kołysze się palma, fale morskie rozbijają się o plażę, surowce odpływają i przypływają dając tym dostateczną rację obecności kolonizatora; przykucnięty na piętach tu­ bylec, jakby obumarły, trwa w swym odwiecznym śnie. 30

Kolonizator tworzy historię. Jego życie jest epopeją, rodza­ jem odysei. Jest prapoczątkiem: „to myśmy stworzyli tę ziemię”. Jest przyczyną, wiąz z którą ustanie skutek: „jeśli stąd wyjedziemy, wszystko się zmarnuje, ten kraj cofnie się do średniowiecza”. Naprzeciw kolonizatora — senne, odurzone istoty, trawione gorączką i „obyczajami przod­ ków”, tworzą jakby mineralne tło nowoczesnej dynamiki kolonialnego merkantylizmu. Kolonista tworzy historię i wie o tym. Ponieważ jednak stale szuka punktów odniesienia w historii metropolii, dowodzi, że jest jej przedłużeniem na kolonialnym gruncie. Historia ta nie jest zatem historią kolonii, lecz historią metropolii; grabieży, gwałtów i zbrodni. Bezruch, na jaki skazany jest skolonizowany, może zostać przerwany dopiero wówczas, gdy on sam położy kres historii kolonizacji, historii grabieży i powoła do życia historię narodu, histo­ rię dekolonizacji. Świat podzielony, świat manichejski, nieruchomy świat posągów: posąg generała, który podbił kraj, posąg inżyniera, który zbudował most. Pewny siebie świat, miażdżący spi­ żem sieczone batem grzbiety. Oto świat kolonialny. Tubylec to istota wtłoczona w jego ciasne ramy; apartheid jest tylko jednym z rodzajów podziału kolonialnego świata. Pierwszą rzeczą, jakiej tubylec się uczy, to tkwić w miej­ scu, nie przekraczać zakreślonych granic. Dlatego właśnie sny tubylca są snami angażującymi mięśnie, snami o dzia­ łaniu, snami agresywnymi. Śnię, że skaczę, pływam, bie­ gam, wdrapuję się na coś. Śnię, że wybucham śmiechem, jednym susem przekraczam rzekę, zmotoryzowana zgraja ściga mnie i nie może dogonić. W świecie kolonialnym sko­ lonizowany zachłystuje się wolnością między dziewiątą wieczór a szóstą rano. Stężałą w mięśniach agresywność skolonizowany wyłado­ wuje najpierw na pobratymcach. Czarni rzucają się na siebie, a policja i sędziowie śledczy nie mogą się nadziwić Wzrostowi przestępczości w Afryce Północnej. Dalej zoba­ czymy, czym należy tłumaczyć to zjawisko.4 Skolonizowany żyje w stanie stałego napięcia wobec układu kolonialnego. Świat kolonizatora to świat wrogi, świat, który odpycha, lecz równocześnie przyciąga. Jak powiedzieliśmy, skolo-* * Zob. rozdział 5 ,.Wojna kolonialna a zaburzenia ** ,‘psycMczn« 31

nizowany marzy nieustannie o zajęciu miejsca kolonizatora. Nie o tym, żeby być kolonizatorem, lecz żeby zająć jego miejsce. Świat — wrogi, przytłaczający i agresywny, wszel­ kimi sposobami odpychający skolonizowaną masę — nie jest obrazem piekła, od którego chcialoby się jak najszyb­ ciej uciec, lecz rajem istniejącym w zasięgu ręki, strzeżo­ nym przez cerbery. Skolonizowany żyje w ciągłej niepewności, gdyż — z trudnością odczytując różnorodne znaki kolonialnego świata — nigdy nie wie, czy przekroczył zakreślone gra­ nice, czy nie. W świecie urządzonym przez kolonizatora skolonizowany zawsze jest potencjalnym winowajcą. Jego wina nie wiąże się z poczuciem odpowiedzialności; jest rodzajem przekleństwa, mieczem Damoklesa. W głębi du­ szy skolonizowany nie uznaje żadnego nacisku. Jest pod­ porządkowany, ale nie oswojony. Uznany za istotę niższego rzędu, ale nie przekonany o swej niższości. Czeka cierpli­ wie, aż czujność kolonizatora osłabnie, aby mu skoczyć do gardła. Jego napięte mięśnie są w stałej gotowości. Nie jest ani niespokojny, ani sterroryzowany. W każdej chwili go­ tów jest porzucić rolę łownej zwierzyny i przyjąć rolę myś­ liwego. Skolonizowany to człowiek prześladowany, który ani na chwilę nie przestaje marzyć o tym, żeby samemu stać się prześladowcą. Symbole społeczne — wojsko, dźwięk trąbek dobiegający z koszar, wojskowe parady i łopoczące flagi — są jednocześnie czynnikiem hamującym i pobu­ dzającym. Nie mówią: „Stój”, tylko: „Bądź czujny”. Dla­ tego też mieszkańcowi kolonii nie grozi uśpienie czuj­ ności lub zapomnienie; buta kolonizatora i jego nieustan­ na chęć wypróbowywania trwałości systemu kolonialnego raz po raz przypominają mu, że ostatecznej konfrontacji nie można odkładać w nieskończoność. Impuls każący mu zająć miejsce kolonizatora prowadzi do nieustannego napięcia mięśni. Wiadomo przecież, że w pewnych warunkach emo­ cjonalnych obecność przeszkody wzmaga chęć jej prze­ kroczenia. Stosunki między kolonizatorem a skolonizowanym to stosunki mas. Liczebności kolonizator przeciwstawia siłę. Kolonizator jest bezwstydny. Jego instynkt samozacho­ wawczy każę mu głośno przypominać mieszkańcowi kolonii: „to ja jestem tutaj panem”. Kolonizator utrzymuje w sko­ lonizowanym wściekłość, nie dopuszczając do jej wybuchu. 32

Skolonizowany unieruchomiony jest w zaciśniętych szczypcaęh kolonializmu. Lecz, jak wykazaliśmy, petryfikacja ta jest pozorna. Napięcie mięśni rozładowuje się okresowo w krwawych wybuchach: walki między plemionami, walki między grupami, walki między ludźmi. Na tym ostatnim poziomie często mamy do czynienia ze zjawiskiem negowania zdrowego rozsądku. Ponieważ ko­ lonizator lub policjant mogą w każdej chwili uderzyć sko­ lonizowanego, zmieszać go z błotem, rzucić na kolana, sko­ lonizowany sięga po nóż z powodu każdego wrogiego lub zaczepnego spojrzenia swego pobratymca. Ma możliwość bronienia swej osobowości wyłącznie przed współplemieńcami. Walki między plemionami podsycają stare urazy za­ grzebane w pamięci. Rzucając się na oślep w wir bójki, skolonizowany usiłuje sobie udowodnić, że kolonializm nie istnieje, że nic się nie zmieniło, że historia toczy się dalej. Mamy tu do czynienia — na poziomie wspólnoty — z oczy­ wistym przypadkiem znanych zachowań zastępczych; kąpiel w bratniej krwi pozwala nie dostrzegać prawdziwego wroga, odłożyć na później nieuniknioną konieczność, jaką jest zbrojna walka przeciwko kolonializmowi. Zbiorowe samobójstwo, możliwe w przypadku walki między plemio­ nami, jest jedną z dróg rozładowywania napięcia mięśni. Podobne zachowanie jest reakcją na ostateczne zagro­ żenie; kolonizator, którego życie i panowanie nie doznają przy tym najmniejszego uszczerbku, przekonuje się raz jeszcze, że ma do czynienia z półgłówkami. Skolonizowany ponadto — za sprawą religii — zdaje się nie dostrzegać kolonizatora. Fatalizm odbiera ciemięzcy wszelką moc sprawczą; zło, nędza, przeznaczenie — wszystko zależy od Boga. Jednostka godzi się na unicestwienie z woli Boga; ugina się przed kolonizatorem, przed losem i za sprawą swego rodzaju nowej wewnętrznej równowagi osiąga spo­ kój kamienia. Tymczasem życie toczy się dalej; groźne mity, których nie brak w społeczeństwach słabo rozwiniętych, pełnią rolę czynnika hamującego agresję skolonizowanego: złe duchy pojawiają się za każdym razem, gdy się zrobi coś nie tak; ludzie-lamparty, ludzie-węże, psy o sześciu łapach, zombi; niewyczerpane bogactwo zwierząt, od drobnych żyjątek po potwory, buduje wokół skolonizowanego świat zakazów, barier, zahamowań o wiele groźniejszy niż świat kolonizaJ — Wyklęty lud ziemi

33

tora. Magia, która przenika tubylcze społeczeństwo, pełni w dynamice gospodarki popędami określone funkcje. Jedną z cech charakterystycznych społeczeństw słabo rozwiniętych jest to, iż popęd płciowy jest przede wszystkim sprawą grupy, sprawą rodziny. Znany jest, opisany szczegółowo przez etnografów, fakt istnienia społeczności, gdzie męż­ czyzna, któremu przyśnił się stosunek seksualny z kobietą do niego nie należącą, musi to wyznać publicznie oraz wy­ nagrodzić — w naturze czy pracą — jej męża lub pokrzyw­ dzoną rodzinę. Dowodzi to przy okazji, że tzw. społeczeń­ stwa prymitywne przywiązują wielką wagę do tego, co nie uświadomione. Wzbudzający lęk świat mitu i magii traktowany jest jak rzeczywistość. Przerażając, integruje z tradycją, z historią regionu lub plemienia, dając jednocześnie oparcie, rację bytu, dowód tożsamości. Wszystko, co dotyczy tajemnicy bytu w krajach słabo rozwiniętych, dzieje się w wymiarze wspólnoty, mającej swe źródło w magii. Omotując się plą­ taniną powtarzanych w nieskończoność czynności dowodzę trwałości mojego świata, naszego świata. Zombi są znacz­ nie bardziej przerażające niż koloniści. Dlatego ważniejszy jest stosunek do oddawania moczu, plucia lub wychodzenia z domu po zapadnięciu zmroku niż do zakutego w żelazo świata kolonialnego. Siły magiczne, siły nadprzyrodzone są zdumiewająco ży­ wotne. Siła kolonizatora natomiast, jako obca, nieustannie maleje. I rzeczywiście przestaje być groźna, struktury mi­ tyczne są jej przeciwnikiem. Jak zatem widzimy, wszystko jest nieustanną konfrontacją rozgrywaną w sferze urojeń. W trakcie walki wyzwoleńczej podzielony sztucznie na­ ród, strwożony, lecz szczęśliwy, że może się zagubić w splą­ tanym świecie snu i fantazji — rozpada się, reorganizuje i pośród krwi i łez stwarza konkretne sytuacje, wyma­ gające natychmiastowego działania. Nakarmić mudżahedinów, rozstawić straże, zapewnić byt ludziom pozbawio­ nym środków do życia, pomóc rodzinom, w których ojciec został zabity lub aresztowany — oto konkretne zadania, przed jakimi staje naród w trakcie walki o wyzwolenie. Sfera emocjonalna skolonizowanego utrzymywana jest stale w stanie zapalnym, niczym żywa rana pod działaniem odkażającego środka. Sfera psychiki — skurczona i zmar­ 34

twiała — odżywa w działaniach mięśni, na podstawie cze­ go uczeni,panowie twierdzą, że skolonizowany jest histe­ rykiem. Emocje w stanie najwyższego napięcia, pod nie­ widzialną kontrolą utrzymującą stały kontakt z rdzeniem osobowości, rozładowują się w erotyzmie, rozluźnieniu od­ wlekającym chwilę wybuchu. Uczuciowość skolonizowanego szuka też ujścia w mniej lub bardziej ekstatycznych tańcach. Dlatego w badaniach nad światem kolonialnym należy przywiązywać wagę do rozumienia tańca i opętania jako zjawiska szczególnego. Odprężenie skolonizowanego to przede wszystkim gra mięś­ ni, w czasie której najostrzejsza agresja, największa wście­ kłość daje się skanalizować, przekształcić, oszukać. W krę­ gu tanecznym wszystko jest dozwolone. Krąg chroni, krąg daje przyzwolenie. O wyznaczonej godzinie, w wyznaczo­ nym dniu, mężczyźni i kobiety spotykają się na umówio­ nym miejscu i pod surowym spojrzeniem plemiennej star­ szyzny zaczynają z pozoru bezładną, lecz w rzeczywistości całkowicie uporządkowaną pantomimę, gdzie w przeczą­ cych ruchach głowy, skrętach kręgosłupa, odrzuceniu ciała do tyłu można odczytać jak w otwartej książce wyrażony na rozmaite sposoby olbrzymi wysiłek wspólnoty chcącej wyzwolić się, wyrwać, wypowiedzieć. Wszystko jest dozwo­ lone... w obrębie tanecznego kręgu. Pagórek, podwyższenie przybliżające do księżyca, stromy brzeg rzeki przywodzą­ cy na myśl jedność tańca i ablucji, obmycia, oczyszczenia, są miejscami uświęconymi. Wszystko jest dozwolone; w rzeczywistości jedynym celem tego spotkania jest spo­ wodowanie wybuchu, mającego wyzwolić stłumiony popęd, nagromadzoną agresję. Symboliczne zadawanie śmierci, odgrywane galopady, wyobrażone morderstwa, wszystko musi znaleźć ujście. Głęboko skrywana furia wypływa wrzącą lawą. Jeszcze krok, a opętanie osiągnie pełnię. W podobnych seansach łączą się ze sobą opętanie i egzorcyzm: wampiry, dżiny, zombie, Legba, Wudu. Rozpad osobowości, rozdwo­ jenie, roztopienie, są niesłychanie ważnym czynnikiem sta­ bilności świata kolonialnego. Na wyznaczone spotkanie lu­ dzie idą zniecierpliwieni, rozdrażnieni, „podminowani”. Wracając niosą do wioski spokój, ciszę, bezruch. W okresie walk wyzwoleńczych występuje zobojętnienie na tego rodzaju praktyki. Skolonizowany, pod ścianą 35

ż nożem na gardle lub ściślej mówiąc z elektrodą na geni^ taliach, traci ochotę na podobne bujdy. Po latach ucieczki od rzeczywistości, nurzania się w naj­ dziwaczniejszych urojeniach, człowiek z karabinem w ręku rusza wreszcie do walki z jedyną silą, która mu naprawdę zagrażała: z kolonializmem. Młodzieniec dorastający wśród szczęku broni i ognia śmieje się do rozpuku z odległych zombi, dwugłowych koni, widm i dżinów, które przy ziew­ nięciu wślizgują się do gardła. Odkrywa rzeczywistość i przekształca ją działając w życiu codziennym, stosując przemoc, snując wizje wyzwolenia. Zatem agresywność, nawet bardzo silna, w okresie kolo­ nialnym do niczego nie prowadzi: rozładowuje się w tańcu lub opętaniu; gaśnie w bratobójczych walkach. Problem w tym, żeby uchwycić ją w chwili zmieniania obiektu. Dawniej szukała ujścia w mitach, w zbiorowym samobój­ stwie. Nowe warunki nadadzą jej inny kierunek. Wyzwalanie się kolonii — w obecnym kontekście poli­ tycznym i historycznym — stawia przed naszą epoką pro­ blem teoretyczny wielkiej wagi: kiedy można powiedzieć, że nadeszła pora rozpoczęcia walki wyzwoleńczej? Co po­ winno ją poprzedzać? Procesy dekolonizacyjne przybierają różne kształty, trudno zatem ściśle określić, co jest dekolonizacją prawdziwą, a co — pozorną. Człowiek zaangażowa­ ny ma obowiązek już na wstępie podjąć decyzję co do środków i taktyki, precyzyjnie określić plan postępowania i sposób prowadzenia walki. W przeciwnym razie zapanuje śiepa dowolność ze wszystkimi negatywnymi konsekwen­ cjami tego faktu. Jakie siły mogą skolonizowanemu wskazać drogi ujścia dla agresji i sposób, w jaki można ją wykorzystać? Przede wszystkim partie polityczne, elity intelektualne oraz środo­ wiska związane z handlem. Należy jednak zaznaczyć, że niektóre formacje polityczne ograniczają swą działalność do formułowania zasad, powstrzymując się od rzucania haseł. Cała aktywność narodowych partii politycznych w okresie kolonialnym skupia się na sukcesach wyborczych; mnożą się filozoficzno-polityczne dysertacje na temat prawa na­ rodów do samostanowienia, prawa człowieka do godności i chleba, głosi się zasadę „jeden człowiek — jeden głos”. Partie te nie obstają zazwyczaj przy konieczności próby siły, bo celem ich nie jest obalenie systemu. Pacyfiści, lega­ 38

liści, w rzeczywistości zwolennicy porządku... nowego; wszystkie te formacje polityczne stawiają przed burżuazją kolonialną jeden problam, problem „władzy”. Stosunek elit do przemocy nie jest jednoznaczny. Są napastliwe w sło­ wach, lecz ugodowe — w postawach. W wypowiedziach przywódców partii narodowych zawsze zawarta jest su­ gestia, że nie należy ich traktować serio. Zjawiska te tłumaczyć trzeba składem osobowym kie­ rownictwa partii narodowych oraz ich zwolenników. Zwo­ lennikami partii narodowych są mieszkańcy miast: robo­ tnicy, nauczyciele, drobni rzemieślnicy i kupcy, którzy korzystając z pewnych ulg właśnie zaczęli czerpać korzyści z sytuacji kolonialnej. Każda z tych grup ma tu swoje określone interesy. Żądają poprawy warunków bytu, zwięk­ szenia zarobków. Nigdy nie dochodzi do zerwania dialogu między partiami narodowymi a kolonializmem. Dyskutuje się o inwestycjach, wyborach, wolności prasy, wolności zrzeszania się. O reformach. Nie dziwmy się zatem, że sporo tubylców angażuje się w walkę u boku partii poli­ tycznych, będących w rzeczywistości filiami metropolii. Ruszają do boju na dźwięk abstrakcyjnego hasła: „władza w ręce proletariatu”, zapominając, że w ich kraju należy walczyć przede wszystkim z programem partii narodowych. Skolonizowany intelektualista zużywa zapasy agresji na niemal jawne manifestowanie woli wtopienia się w świat kolonialny. Wprzęga ją w służbę własnych jednostkowych interesów. Tak powstaje klasa wolnych niewolników, klasa wyzwoleńców. Intelektualista domaga się zwiększenia ich liczby, możliwości stworzenia prawdziwej klasy wyzwo­ leńców. Masom natomiast nie zależy na zwiększaniu szans jednostki. Masy żądają nie statusu kolonizatora, lecz jego miejsca. Ogromna większość mieszkańców kolonii chce zie­ mi kolonizatora, nie szukają oni porozumienia z koloniza­ torem: chcą zająć jego miejsce. Propaganda większości partii narodowych nie obejmuje chłopów, a w koloniach tylko chłopi są naprawdę rewo­ lucyjni. Nie mają nic do stracenia, a wszystko do wygrania. Zdeklasowany i wygłodniały chłop pierwszy spośród wyzy­ skiwanych odkrywa, że tylko przemoc się opłaca. Dla niego kompromis nie istnieje; nie widzi możliwości porozumienia. Kolonizacja czy dekolonizacja. nieważne, zmienia się jedy­ nie układ sił. Wyzyskiwany zaczyna rozumieć, że wolność 37

to cel uświęcający wszystkie środki, łącznie z przemocą. Gdy w 1956 roku, po rezygnacji Guy Molleta, wobec algier­ skich kolonistów Front Wyzwolenia Narodowego w słyn­ nej odezwie oświadczył, że kolonializm ustępuje dopiero wtedy, gdy ma nóż na gardle, żadnemu Algierczykowi nie przyszło do głowy, że mogą to być słowa zbyt mocne. Wyrażono po prostu to, co każdy Algierczyk odczuwał w głębi duszy: kolonializm nie jest mechanizmem myślą­ cym, nie jest ciałem obdarzonym rozumem. Jest przemocą w stanie czystym i może ustąpić jedynie przed jeszcze większą przemocą. Kiedy zbliża się moment decydujący, burżuazja kolo­ nialna, dotąd bierna, wchodzi do akcji. Wprowadza ze sobą nowe pojęcie, będące wytworem sytuacji kolonialnej: non-violence. Non-violence sygnalizuje elitom intelektual­ nym i ekonomicznym, że burżuazję kolonialną łąozą z nimi wspólne interesy, a zatem porozumienie dla obopólnego dobra jest sprawą pilną i konieczną. Non-violence to pró­ ba załatwienia problemu kolonializmu przy stole, z dala od gwałtownych gestów, rozlewu krwi, pożałowania god­ nych zajść. Jeżeli jednak masy nie czekając, aż miejsca dokoła stołu zostaną zajęte, posłuchają własnego głosu i zaczną podpalać i podkładać bomby, „elity” i przywódcy partii burżuazyjnych nie mieszkając zwrócą się do kolo­ nizatorów mówiąc: „To poważna sprawa! Nie wiadomo, do czego jeszcze może dojść, trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie, jakiś kompromis.” Kompromis wymaga tu szczególnej uwagi, gdyż nigdy nie bywa sprawą prostą. Jest pożądany tyleż przez system kolonialny, co przez młodą rodzimą burżuazję. Rzecznicy systemu kolonialnego spostrzegają bowiem, że masy mogą dokonać zniszczenia: wysadzanie mostów, niszczenie ferm, represje i wojna rujnują gospodarkę. Kompromis jest na rękę również rodzimej burżuazji, która nie bardzo pojmu­ jąc wszystkie konsekwencje tajfunu obawia się, że może zostać zmieciona jego potężnym podmuchem z powierzchni ziemi; dlatego powiada kolonizatorom: „Mamy jeszcze szansę nie dopuścić do rzezi, masy jeszcze mają do nas za­ ufanie, działajcie szybko, zanim będzie za późno.” Krok dalej i przywódca partii narodowej odcina się od przemocy stosowanej przez masy. Stwierdza wyniośle, że nie ma nic wspólnego z Mau-Mau, terrorystami, mordercami. Zwykle 38

lokuje się na no man's land, między terrorystami i koloni­ zatorami, proponując swoje usługi w „rozmowach”: daje do zrozumienia, że ponieważ kolonizatorzy nie mogą nawiązać dialogu z Mau-Mau, oń z miłą chęcią podejmuje się roli pośrednika. W ten sposób maruderzy walki narodowowy­ zwoleńczej, ta część obywateli, która zawsze była jej prze­ ciwna, za sprawą swoistego salto mortale staje nagle na czele negocjacji, gorliwie poszukując kompromisu, gdyż za­ wsze skrzętnie wystrzegała się zerwania z kolonializmem. Przed przystąpieniem do negocjacji większość partii na­ rodowych próbuje znaleźć wytłumaczenie tego, co zwyklo się nazywać „bestialstwem tubylców”. Nie uznając prawa narodu do walki partie te potępiają często na własnych zebraniach czyny rzucające się w oczy, ohydne — zdaniem prasy i opinii publicznej metropolii. Obiektywizm za wszel­ ką cenę, oto oficjalna dewiza polityki inercji. Jednakże postawa ta, tak charakterystyczna dla intelektualistów z kolonii i przywódców partii narodowych, wcale nie jest obiektywna. W rzeczywistości obie te grupy obawiają się, że rozwiązanie spornych kroków przy użyciu siły nie jest najlepszym sposobem obrony ich własnych interesów. Po­ nadto są przekonane o nieskuteczności podobnych metod. Nie mają wątpliwości, że wszelka próba złamania ucisku kolonialnego siłą jest objawem bezrozumnej rozpaczy, że jest — samobójstwem. W ich wyobraźni poczesne miejsce zajmują czołgi i myśliwce kolonizatora. Gdy słyszą: „trze­ ba działać”, natychmiast widzą bomby spadające im na głowy, wozy pancerne sunące po ulicach, strzelaninę, po­ licję... i nie ruszają się z miejsca. Z góry mają poczucie przegranej. Nie muszą dodatkowo manifestować niezdol­ ności do dochodzenia swoich praw przemocą; wystarczają­ cym świadectwem jest ich codzienne życie i postępowanie. Pod tym względem przyjmują postawę równie naiwną jak Engels w słynnej polemice z Himalajami naiwności, jakimi był pan Dühring: „«Robinson ze szpadą w ręku» zniewala Piętasżka. Skąd wziął szpadę? Nawet na baśniowych wys­ pach z robinsonad szpady nie rosną jeszcze na drzewach, i na to pytanie pan Dühring nie daje odpowiedzi. Równie jak to, że Robinson mógł sobie sprawić szpadę, możemy przyjąć, że pewnego pięknego poranka Piętaszek ukazuje się z naładowanym rewolwerem w ręku, a wtedy cały sto­ sunek «przemocy * zostaje odwrócony: Piętaszek komen­ 30

deruje, a Robinson musi harować. Niech nam czytelnik wybaczy, że tak konsekwentnie wracamy do tej, należącej właściwie do pokoju dziecinnego, a nie do nauki, historii o Robinsonie i Piętaszku, ale cóż jesteśmy winni? Musimy sumiennie stosować aksjomatyczną metodę pana Diihringa i nie nasza to wina, że wciąż poruszamy się przy tym na terenie czystej dziecinady. A więc rewolwer zwycięża szpadę, wobec czego nawet mistrz dziecięcej aksjomatyki zrozumie, że przemoc nie jest zwykłym aktem woli, lecz do urzeczywistnienia jej potrzebne są nader realne warunki, mianowicie narzędzia, z których doskonalsze zwycięża mniej doskonałe, dalej, że narzędzia te muszą być wyproduko­ wane, co oznacza zarazem, że producent doskonalszych na­ rzędzi przemocy, vulgo broni, zwycięża producenta narzę­ dzi mniej doskonałych, że więc, jednym słowem, zwycię­ stwo przemocy polega na produkcji broni, a ta znowu na produkcji w ogóle, a więc — na «sile ekonomicznej», na «stanie gospodarczym», na środkach materialnych, jakimi rozporządza przemoc.” 5 Zwolennicy reform mówią dokład­ nie to samo: „Z czym zamierzacie ruszyć przeciwko koloni­ zatorom? Z nożami? Ze strzelbami?" Prawdą jest, że narzędzia grają poważną rolę w stoso­ waniu przemocy, gdyż w konsekwencji wszystko zasadza się na ich proporcjach. Pod tym akurat względem proces dekolonizacji jest bardzo pouczający. Weźmy przykład kam­ panii hiszpańskiej, będącej prawdziwą wojną kolonialną. Napoleon, mimo że posiłki jego na wiosnę 1810 roku osiąg­ nęły ogromną liczbę 400 000 ludzi, musiał się wycofać. A przecież armia francuska z racji doskonałego uzbrojenia, odwagi żołnierzy i wojskowego geniuszu dowódców, była postrachem Europy. Przeważającej sile armii napoleońskiej Hiszpanie, ożywieni niewzruszoną wiarą w narodowe wy­ zwolenie, przeciwstawili słynną guerillę, którą dwadzieścia pięć lat wcześniej bojownicy amerykańscy wypróbowali na oddziałach angielskich. Ale guerilla w wydaniu mieszkańca kolonii, jako narzędzie walki skierowane przeciwko innym narzędziom walki, byłaby całkowicie nieskuteczna, gdyby nie fakt, że jest nowym elementem w międzynarodowym procesie współzawodnictwa trustów i metropolii. B F. Engels, Anty-Duhnng, tłum. P. Hoffman, Warszawa 1965, część 2 rozdz. III. 40

W początkowej fazie kolonizacji jeden oddział mógł za­ jąć szmat ziemi: Kongo, Nigerię, Wybrzeże Kości Słonio­ wej itd. Wałka narodowowyzwoleńcza odbywa się w cał­ kowicie odmiennej sytüacji. Kapitalizm w okresie rozkwitu widział w koloniach jedynie źródło surowców, którymi, po odpowiedniej obróbce, można było zarzucić rynki europej­ skie. Dziś, kiedy faza akumulacji kapitału jest zakończona, koncepcja rentowności musi ulec modyfikacji. Kolonie sta­ ły się rynkiem zbytu. Ludność kolonialna stała się klien­ telą. Zatem, skoro stale trzeba wzmacniać garnizony, skoro handel upada i nie może być mowy o eksporcie fabrykatów i produktów przemysłowych, rozwiązanie przy pomocy wojska nic wchodzi w rachubę. Niewolnictwo przestaje być pod względem ekonomicznym korzystne dla metropolii. Związana z monopolami burżuazja w metropolii nigdy nie poprze rządu, którego polityka jest wyłącznie polityką ba­ ta. Przemysłowcy i finansiści metropolii oczekują od swego rządu nie dziesiątkowania ludności tubylczej, ale obrony — za pomocą odpowiednich posunięć ekonomicznych — swych „słusznych interesów”. W koloniach obserwujemy zatem ścisły związek między kapitalizmem a przemocą. Co więcej, mieszkaniec kolonii nie stawi swemu ciemięzcy czoła sam. Istnieje pomoc poli­ tyczna i dyplomatyczna krajów i narodów postępowych. Przede wszystkim jednak istnieje współzawodnictwo, nie­ ubłagana wojna, jaką prowadzą ze sobą finansiści. Kiedyś jedna Konferencja Berlińska mogła podzielić Afrykę mię­ dzy kilka państw. Obecnie przestało być istotne, czy dany obszar Afryki pozostaje pod panowaniem francuskim, czy belgijskim: liczy się tylko ochrona stref ekonomicznych. Ostrzał artyleryjski, polityka spalonej ziemi, ustąpiły miej­ sca podporządkowaniu ekonomicznemu. Obecnie nie odpo­ wiada się już krwawym odwetem na bunt jednego czy drugiego kacyka. Nastały czasy większej elegancji i mniej­ szej krwiożerczości, i nawet o likwidacji rządów Fidela Castro myśli się w kategoriach pokojowych. Aby zdławić Gwineę, usuwa się Mossadeka. Przywódca reformista, któ­ ry wzdraga się przed użyciem przemocy, myli się uważa­ jąc, że koloniści „wszystkich nas wymordują”. Wojskowi, owszem, w dalszym ciągu, bawią się jak za czasów pod­ boju, lecz finansiści potrafią sprowadzić ich na ziemię. Dlatego właśnie od narodowych „rozsądnych” partii po­ 41

litycznych wymaga się, aby możliwie jak najprościej przed­ stawiły swoje postulaty i ramię w ramię z kolonizatorem, spokojnie i beznamiętnie, zastanowiły się nad rozwiąza­ niem, które zadowoli obie strony. Zwolennicy reform, któ­ rych działalność jest często karykaturą syndykalizmu, decy­ dując się na aktywność, obierają drogi pokojowe: strajki ostrzegawcze zakładów przemysłowych w ośrodkach miej­ skich, masowe manifestacje na cześć danego przywódcy, bojkot autobusów lub importowanych artykułów spożyw­ czych. We wszystkich tych przypadkach chodzi w tej sa­ mej mierze o wywarcie nacisku na kolonizatora, co o roz­ ładowanie napięcia. Podobna hibernoterapia, leczenie ludu snem, daje niekiedy pozytywne rezultaty. Wówczas kon­ kluzją w dyskusji wokół okrągłego stołu może stać się posunięcie polityczne, pozwalające panu M‘ba, prezydentowi Republiki Gabonu, oświadczyć uroczyście po przybyciu z wizytą oficjalną do Paryża: „Gabon jest niezależny, ale między Gabonem a Francją nic się nie zmieniło, wszystko jest jak dawniej.” Rzeczywiście, jedyną zmianą jest to, że M‘ba jest prezydentem Gabonu przyjmowanym przez prezydenta Republiki Francuskiej. Niezawodnym sojusznikiem burźuazji kolonialnej w pro­ cesie pacyfikacji skolonizowanych jest religia. Jako wzór do naśladowania przywołuje się zastępy świętych, którzy nadstawiali drugi policzek, odpuszczali winy, bez słowa skargi znosili plwanie i obelgi. Elity państw skolonizowa­ nych — wyzwoleńcy — obejmując przewodnictwo ruchu kończą nieodmiennie jako producenci namiastki walki. Po­ sługują się niewolą swoich braci, żeby zawsty­ dzać zwolenników niewolnictwa lub by dostarczyć odpo­ wiednio zabarwionej ideologicznie dawki humanitaryzmu kołom finansistów, konkurujących z ich bezpośrednimi cie­ mięzcami. Nigdy nie zwracają się wprost do samych nie­ wolników, nigdy praktycznie ich nie mobilizują. Przeciw­ nie, w chwili prawdy, to znaczy — dla nich — w chwili kłamstwa szermują hasłem mobilizacja mas niczym niezawodną bronią, która jak za dotknięciem czarnoksięs­ kiej różdżki ma spowodować „koniec kolonialnego reżi­ mu”. Oczywiście, w łonie wspomnianych ugrupowań poli­ tycznych, pośród kadry znaleźć można rewolucjonistów stanowczo odrzucających podobną farsę. Jednakże ich in­ terwencje i objawy niezadowolenia wywołują zdecydowaną 42

niechęć machiny partyjnej. Stopniowo izoluje się ich, a następnie usuwa. Jednocześnie, za sprawą swoistej dialektyki, policja kolonialna kładzie na nich łapę. Stale za­ grożeni, omijani przez dawnych towarzyszy, tępieni przez władze partyjne, niepożądani w miastach, osobnicy o pło­ miennym wejrzeniu osiadają na wsi. Wówczas, lekko oszołomieni, dostrzegają, że masy chłopskie rozumieją ich w pół słowa i prosto z mostu stawiają im pytanie, na któ­ re nie byli przygotowani: „no, to kiedy?” Zetknięciem się miejskich rewolucjonistów z wieśniaka­ mi zajmiemy się później. Teraz powróćmy do zagadnienia partii politycznych wskazując na ich, mimo wszystko, po­ stępowy charakter. W swych przemówieniach przywódcy polityczni „wymieniają” naród. A zatem, żądania miesz­ kańców kolonii zyskują kształt. Nie ma treści, nie ma poli­ tycznego ani społecznego programu, pojawia się natomiast forma, niewyraźna, ale narodowa, rodzaj ramy — wymóg minimum zostaje spełniony. Politycy przemówieniami i artykułami w pismach nacjonalistycznych pobudzają na­ ród do marzeń. Mimo że starają się unikać wszystkiego, co wywrotowe, wywołują groźny ferment w świadomości słu­ chaczy i czytelników. Często posługują się językiem oj­ czystym lub dialektem. Jest to jeszcze jeden sposób pod­ sycania marzeń: wyobraźnia wykracza poza ramy porządku kolonialnego. Nieraz też mówią: „my, Murzyni”, „my, Arabowie”, i zwrot ten, w czasach kolonialnych obciążony dwuznacznością, zostaje w pewien sposób uświęcony. Na­ rodowcy igrają z ogniem. Gdyż, jak ostatnio jeden z afry­ kańskich przywódców pouczał grupę młodych intelektuali­ stów, „trzeba się zastanowić, zanim zacznie się mówić do mas, masy zapalają się bardzo szybko”. Otóż i podstęp, do jakiego ucieka się historia. Podstęp bardzo skuteczny w koloniach. Kiedy przywódca partii narodowej zwołuje ludzi na wiec, w powietrzu czuć zapach krwi. Na ogół jednak chodzi mu wyłącznie o pokazanie swojej siły... bynajmniej nie o po­ służenie się nią. Mimo to wywołane w ten sposób poru­ szenie — samo dotarcie na miejsce wiecu, przemówienia, tłumy, policjanci, manifestacja siły, aresztowania, usuwa­ nie mówców — całe to zamieszanie wywołuje u ludzi wrażenie, że oto nadeszła oczekiwana chwila. W sytua­ cjach konfliktowych partie polityczne gorliwie nawołują 43

lewicę do zachowania spokoju i czujnie obserwują prawi­ cę, celem odgadnięcia liberalnych zamysłów kolonizatora. Lud, aby utrzymać formę i gotowość rewolucyjną, wyko­ rzystuje pewne epizody z życia wspólnoty. Bandyta całymi tygodniami wymykający się policji, człowiek, który zanim padł, zastrzelił kilku policjantów, więzień popełniający sa­ mobójstwo, żeby nie wydać wspólników, stają się symbo­ lami, wzorami do naśladowania, „bohaterami”. Rzecz jasna, na nic się zda mówienie, że to złodzieje, dranie i zbo­ czeńcy. Jeżeli czyn, za który człewiek jest ścigany przez kolonialne siły porządkowe, skierowany jest wyłącznie przeciwko osobie lub własności kolonialisty, ocena jego jest jasna i oczywista. Identyfikacja dokonuje się automa­ tycznie. Należy w tym miejscu podkreślić rolę, jaką w owym procesie dojrzewania gra historia czasów podboju. Dla sko­ lonizowanego ludu ci, co stali na czele walki z najeźdźcą, zawsze są bohaterami narodowymi. Behanain, Sundiata, Samory, Abdel Kader szybko zmartwychwstają w okresie poprzedzającym walkę zbrojną. Lud rusza w drogę, prze­ rywa martwotę kolonializmu, zaczyna tworzyć Historię. Nagłe pojawienie się nowego narodu i zniszczenie struk­ tur kolonialnych może być wynikiem bądź gwałtownego zrywu jednego ludu, bądź peryferyjnego działania agre­ sywnego wymierzonego w ustrój kolonialny ze strony wie­ lu skolonizowanych ludów jednocześnie. Skolonizowany lud nie jest sam. Mimo wysiłków kolo­ nializmu przez jego granice przenikają wszelkie wiado­ mości i pogłoski. Dzięki nim skolonizowany lud dowiaduje się, że walka przenosi się z miejsca na miejsce, że wybu­ cha to tu, to tam, podkopując rządy kolonialne. Przemoc nie odstrasza, lecz zachęca do działania. Zwycięstwo naro­ du wietnamskiego w Dien-Bien-Fu nie jest tylko wietnam­ skim zwycięstwem. Od lipca 1954 roku wszystkie ludy skolonizowane zadają sobie pytanie: „co zrobić, żeby mieć własne Dien-Bien-Fu? jak się do tego zabrać?” Nikt już nie wątpi, że jest to możliwe. Chodzi jedynie o ostatecz­ ne przygotowanie, organizację, ustalenie daty. Wszech­ obecna przemoc wpływa nie tylko na zachowanie miesz­ kańców kolonii, lecz również na kolonizatorów, którzy nagle uświadamiają sobie możliwość zwielokrotnienia Dien-Bien-Fu. Rządy kolonialne popadają w rodzaj paniki 44

upo Rządkowa hej. Planują Wzięcie steru rządów w swoje ręce, skierowanie ruchu wyzwoleńczego na prawo, roz­ brojenie ludu; dekolonizujmy,, i to szybko. Dekolonizujmy Kongo, zanim stanie się nową Algierią. Głosujmy na ustawę ramową dla Afryki, stwórzmy Wspólnotę, zrefor­ mujmy ją, ale przede wszystkim dekolonizujmy, dekoloni­ zujmy... Dekolonizuje się w takim tempie, że przy okazji narzuca się niepodległość Houphouet-Boigny. Na strategię Dien-Bien-Fu, tak jak ją rozumie skolonizowany, koloni­ zator odpowiada strategią ujmowania w ramy... z całym szacunkiem dla suwerenności państw. Powróćmy jednak do owej wszechobecnej przemocy, do przemocy dosłownej, namacalnej. Jak widzieliśmy, w okre­ sie poprzedzającym wybuch walki chadza ona różnymi drogami. Po etapie wszelkiego rodzaju metamorfoz, którym podlega za sprawą reżimu kolonialnego, zwracając się to przeciw przedstawicielom innych plemion, to przeciw są­ siadom, przemoc wchodzi wreszcie na właściwy tor: sko­ lonizowany rozpozna je prawdziwego przeciwnika, znajduje odpowiednie określenie dla swojej niedoli i całą wściekłość i nienawiść kieruje na nową drogę. Jak dokonuje się przej­ ście od klimatu przemocy de przemocy konkretnej? Co powoduje wybuch? Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że opisany proces narusza spokój kolonialisty. Ów, znając tubylców, szybko spostrzega zachodzące zmiany. Liczba „dobrych tubylców” maleje; na widok kolonisty coraz częś­ ciej zapada milczenie. Spojrzenia twardnieją, gesty i słowa stają się wyraźnie napastliwe. Równocześnie ożywiają się partie narodowe, liczba wieców rośnie, zwiększają się siły policyjne, pojawiają posiłki wojskowe. Pierwsi wpadają w popłoch żyjący na odludziu farmerzy. Żądają stanow­ czych działań. Władza sięga po środki spektakularne, aresztuje jednego czy drugiego prowodyra, organizuje parady wojskowe, ma­ newry, popisy lotnicze. Demonstracja siły, wojskowe ćwi­ czenia, zapach prochu unoszący się w powietrzu nie odstra­ sza jednak nikogo. Bagnety i wystrzały podsycają nastroje agresji. Napięcie rośnie; każdy pragnie udowodnić, że jest gotów na wszystko. W takich warunkach wybuch nastę­ puje samoczynnie, nerwy nie wytrzymują, strach oślepia, palec na cynglu drży. Strzelanina wybucha o byle co: 45

tak było z Setif w Algierii, z Carrières Centrales w Ma­ roku, z Moramanga na Madagaskarze. Represje, zamiast zahamować rozwój wypadków, wy­ wierają na świadomość narodową wpływ nie zamierzony przez ciemięzcę. W koloniach na początkowym etapie roz­ woju świadomości hekatomby wzmacniają przekonanie o konieczności walki, gdyż dowodzą, że kwestie sporne mię­ dzy ciemięzcą a ciemiężonymi można rozwiązać wyłącznie silą. Zauważmy, że partie polityczne nie rzucają hasła do zbrojnego powstania i nie przygotowują go. Represje i wy­ wołana strachem reakcja na nie mają miejsce bez ich wie­ dzy. Wydarzenia ich zaskakują. Najlepszy to moment do aresztowania przywódców ugrupowań narodowych. Dziś już jednak rządy krajów kolonialnych wiedzą, jak bardzo niebezpieczne jest pozbawianie mas przywódców. Lud po­ zbawiony wędzidła rozpoczyna rzeź, popełnia „bestialskie zbrodnie”. Masy dają upust swej „żądzy krwi” i żądają od kolonistów uwolnienia przywódców, którym w udziale przypada niewdzięczne zadanie przywrócenia spokoju. Lud spontanicznie zainwestowawszy agresję w potężne przed­ sięwzięcie, jakim jest obalenie systemu kolonialnego, staje się obrońcą jałowego hasła : „uwolnić Iksa lub Igreka”.6 Ko­ lonizator uwalnia przywódców i zaczyna z nimi dyskuto­ wać. Wybija godzina ludowych festynów. Nieraz aparat partyjny pozostaje nienaruszony. Jed­ nak wskutek represji i spontanicznej reakcji ludu przy­ wódcy partyjni przestają panować nad szeregowymi człon­ kami partii. Masy zaczynają czynnie przeciwstawiać się siłom wojskowym okupanta; sytuacja pogarsza się z każ­ dym dniem. Nie aresztowani przywódcy zostają na lodzie. Odsunięci i niepotrzebni z całą swą biurokracją i wywa­ żonym programem, uciekają się do ostatecznej sztuczki: zaczynają „występować w imieniu narodu, któremu za­ mknięto usta”. Kolonializm z reguły nie przepuszcza po­ dobnej okazji: przekształca odstawionych na boczny tor osobników w partnerów, na poczekaniu obarcza ich przy­ wróceniem porządku i przyznaj e krajowi niepodległość. Jak widzimy, przemoc jest sprawą powszechnie znaną • Bywa, że aresztowany przywódca jest prawdziwym rzecznikiem mas. W tym przypadku wykorzystuje się jego pobyt w więzieniu na wylansowanie nowych przywódców.

46

i głównym zadaniem jest nie tyle odpowiedzieć na nią jeszcze większą agresją, ile — znaleźć sposób na powstrzy­ manie kryzysu. Na czym właściwie polega owa przemoc? Jak powiedzie­ liśmy wyżej, wywodzi się ona z przeświadczenia skoloni­ zowanych mas, że wyzwolenie musi się dokonać i może się dokonać wyłącznie siłą. Za sprawą jakiej to jednak aberracji umysłowej ludzie pozbawieni oparcia w technice, wygłodniali i osłabieni, ludzie, którym obce są jakiekol­ wiek formy organizacyjne, w obliczu ekonomicznej i woj­ skowej potęgi okupanta dochodzą do wniosku, że wyzwo­ lić się mogą wyłącznie za pomocą siły? Co daje im wiarę w zwycięstwo? Odpowiedź jest prosta: siła jako metoda — i na tym polega groza sytuacji — doskonale nadaje się na hasło partii politycznej. Przywódcy mogą wezwać naród do walki zbrojnej. Warto się nad tym zastanowić. Fakt, że nie­ mieccy militaryści pragną uregulować sprawę granic przy użyciu siły, dla nikogo nie jest niespodzianką, lecz to, że — na przykład — naród angolski chwyta za broń albo że Al­ gierczycy wybierają przemoc, to coś nowego. Skolonizo­ wani, niewolnicy czasów nowożytnych, są niecierpliwi. Wiedzą, że tylko szaleństwo może ich wyzwolić z kolo­ nialnego ucisku. W świecie ustalił się nowy typ stosunków. Narody słabo rozwinięte szarpią łańcuchy i — o dziwo! — zrywają je. Można utrzymywać, że śmierć głodowa w do­ bie sputników to rzecz niepoważna, lecz dla skolonizowa­ nych mas istnieją konteksty mniej księżycowe. Doświad­ czenie uczy, że obecnie żadne państwo kolonialne nie jest w stanie zastosować jedynej skutecznej metody walki: utrzymać przez dłuższy czas znacznych sil okupacyjnych na terenach okupowanych. Kraje kolonialne stale nękane wystąpieniami własnych robotników potrzebują policji na użytek wewnętrzny. Po­ nadto w obecnej sytuacji międzynarodowej wojsko jest im potrzebne do obrony własnego ustroju. Wreszcie nie można nie doceniać wpływu mitu mówiącego, że ruchami wyzwo­ leńczymi kieruje Moskwa. Co przełożone na język panikarskiej argumentacji kolonialnych rządów brzmi: „jak tak dalej pójdzie, komuniści skorzystają z zamieszania i opanują cały świat”. Fakt, że skolonizowany szermuje groźbą użycia siły, do­ 47

Wodzi, że ma świadomość wyjątkowego charakteru obec­ nej sytuacji i zamierza z tego skorzystać. Ponadto na pla­ nie doświadczenia bezpośredniego, w sytuacji, kiedy nowo­ czesność dociera do najodleglejszych zakątków Czarnego Lądu, tubylec z całą ostrością zaczyna spostrzegać, czego nie posiada. Masy za sprawą dość dziecinnego rozumowa­ nia dochodzą do wniosku, że wszystko to, czego nie mają, zostało im skradzione. Dlatego w niektórych krajach sła­ bo rozwiniętych sfrustrowane masy szybko, w kilka lat po uzyskaniu niepodległości, zaczynają myśleć, że „nie warto było” się bić, skoro w rzeczywistości nic się nie zmie­ niło. Po roku 1789 najuboższy nawet chłop francuski czer­ pał konkretną korzyść z rewolucyjnego wstrząsu. Truiz­ mem natomiast jest twierdzenie, że w większości przypad­ ków 95% ludności krajów słabo rozwiniętych nie odczuwa bezpośrednich zmian w związku z niepodległością. Baczny obserwator z łatwością dostrzega utajone niezadowolenie, podobne do żarzących się głowni, które po wygaśnięciu pożaru stale grożą nowym. Mówi się, że mieszkańcom kolonu zbytnio się spieszy. Nie zapominajmy jednak, że stosunkowo niedawno zarzu­ cano im ospałość, lenistwo i fatalizm. Wiemy, że przemoc, w caasie walki wyzwoleńczej skierowana na ściśle okre­ ślone tory, nie wygasa natychmiast za pierwszym łopotem narodowych sztandarów. Tym bardziej że krzepnięcie struk­ tury narodowej odbywa się w kontekście decydującej roz­ grywki między kapitalizmem a socjalizmem. Rozgrywka ta nadaje uniwersalny wymiar lokalnym po­ stulatom. Każdy wiec, każdy akt represji wywołuje echo na arenie międzynarodowej. Zbrodnia w Sharpeville na długie miesiące wstrząsnęła opinią światową. Na łamach gazet, w eterze, w prywatnych rozmowach Sharpeville funk­ cjonowało jako symbol. Za jego sprawą miliony ludzi usłyszały o apartheidzie w Afryee Południowej. Nie można tłumaczyć wyłącanie demagogią zainteresowania wielkich tego świata drobnymi zdarzeniami zachodzącymi w kra­ jach słabo rozwiniętych. Każdy bowiem wybuch niezado­ wolenia, każda rewolta w Trzecim Swiecie wpisują się w kadr zimnej wojny. W Salsbury zatłuczono dwóch męż­ czyzn i oto cały blok zaczyna wirować, robi się głośno o ofiarach, a przy okazji wypływa problem Rodezji w po­ wiązaniu z całością kontynentu afrykańskiego i wszystkimi 48

skolonizowanymi ludźmi na świecie. W tym samym czasie drugi blok rozległością wywołanej reakcji mierzy wewnę­ trzne słabości swojego systemu. Skolonizowane ludy poj­ mują, że żadnej ze stron lokalne incydenty nie są obojęt­ ne. W konsekwencji ludy przestają ograniczać się do wła­ snych horyzontów, tak silnie oddziaływa na nie atmosfera powszechnego wstrząsu. W sytuacji, gdy co kwartał dowiadujemy się, że szósta czy siódma flota kieruje się ku takim czy innym brze­ gom, gdy Chruszczów grozi, że uratuje Castro przy pomocy karabinów, gdy Kennedy w przypadku Laosu decyduje się na rozwiązanie ostateczne, mieszkaniec kolonii lulb kra­ ju, który właśnie uzyskał niepodległość, ma wrażenie, że tak czy inaczej udział w szalonym marszu go nie minie. W rzeczywistości od dawna już maszeruje. Weźmy, na przykład, rządy młodych republik. Ludzie sprawujący wła­ dzę dwie trzecie czasu poświęcają czujności, usiłowaniu zapobiegnięcia grożącemu niebezpieczeństwu, a pozostałą jedną trzecią — pracy dla kraju. Jednocześnie gorączkowo poszukują oparcia. Zgodnie z dialektyką, opozycja odwraca się z pogardą od metod parlamentarnych. Szuka sojusz­ nika, który by ją poparł w rozpętaniu rewolty. Atmosfera gwałtu i przemocy, charakterystyczna dla etapu kolonial­ nego, w dalszym ciągu ciąży nad życiem wyzwolonego kraju. Trzeci Świat nie jest samotną wyspą. Przeciwnie, leży w samym centrum zawieruchy. Stąd akcenty agresji i gniewnego podniecenia — które w normalnych warunkach powinny zaniknąć — stale są obecne w przemówieniach przywódców krajów słabo rozwiniętych. Zrozumiały staje się brak grzeczności u tych ludzi. Mniej widoczna jest natomiast ich wyszukana uprzejmość w kontaktach z po­ bratymcami i towarzyszami. Niegrzeczność zostawia się dla obcych, dla byłych kolonizatorów, którzy przyjeżdżają, obserwują, przeprowadzają wywiady. Mieszkaniec dawnej kolonii bardzo często ma wrażenie, że konkluzja tych ostat­ nich jest z góry sformułowana. Przyjazd dziennikarza do opisywanego kraju ma mu tylko zapewnić wiarygodność. Zdjęcia ilustrujące artykuł mają dowodzić, że wie, o czym mówi, że sam tam był. Bezpośrednim celem wywiadu jest potwierdzenie znanej tezy: wszystko się wali, odkąd nas tam nie ma. Dziennikarze często skarżą się na de przyjęcie, niedobre warunki pracy, na to, że napotykają 4 — Wyklęty lud ziemi

48

mur obojętności i wrogości. Zupełnie naturalne. Przywódcy partii narodowych wiedzą, że opinia światowa kształtowa­ na jest wyłącznie przez prasę zachodnią, a dziennikarz zachodni, przeprowadzając wywiad, rzadko pragnie oddać przysługę swym rozmówcom. W czasie wojny algierskiej najbardziej liberalni reporterzy francuscy na określenie walki wyzwoleńczej używali wyłącznie dwuznacznych epi­ tetów. Na zarzuty odpowiadali naiwnie, że są po prostu obiektywni. Dla skolonizowanego obiektywizm jest zawsze wrogiem. W tym kontekście zrozumiały staje się nowy ton międzynarodowej dyplomacji na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ we wrześniu 1960 roku. Przedstawiciele kolonii byli agresywni, gwałtowni i krzykliwi, a ludy, które repre­ zentowali, bynajmniej ich za to nie potępiały. Radykalizm afrykańskich przywódców spowodował pęknięcie wrzodu i pozwolił dokładniej zrozumieć charakter wszystkich „vetol” w dialogu między mocarstwami, a zwłaszcza — drugorzędne miejsce zarezerwowane dla Trzeciego Świata. Zapoczątkowana przez młode republiki dyplomacja prze­ stała być sztuką niuansów, aluzji i fluidów. Obarczano swych przedstawicieli nie tylko sprawą obrony państwo­ wości i prawa mas do dobrobytu, lecz również prawa na­ rodów do wolności i chleba. Zrodziła się dyplomacja dynamiczna, dyplomacja w cią­ głym wrzeniu, osobliwie kontrastująca z nieruchomym, zastygłym światem kolonializmu. Dlatego widok Chruszczowa walącego butem w stół sali obrad ONZ nie śmieszy przedstawicieli państw słabo rozwiniętych. Albowiem ten mużyk, za którym stoją czołgi, pokazuje, jak należy roz­ mawiać z kapitalistycznymi łajdakami. Z tego samego po­ wodu nie gorszy ich Castro w mundurze polowym na sesji ONZ. Okazuje bowiem po prostu, że świadom jest istnienia dyplomacji siły. Niechby zjawił się na sesji z ka­ rabinem w dłoni, ale to już mogłoby natrafić na sprzeciwi W kontekście nieubłaganej walki pomiędzy kapitalizmem a socjalizmem rozruchy, desperackie zamachy, wystąpienia ludzi uzbrojonych w siekiery i kuchenne noże zdobywają sobie prawo obywatelstwa. W 1945 roku 4500 zabitych z Setifu mogło umknąć uwa­ dze świata; w 1947 — 90 000 zabitych na Madagaskarze mogło zasłużyć jedynie na wzmiankę w prasie; w 1952 — 200 000 ofiar represji w Kenii mogło napotkać względną 54

obojętność. W tamtych latach sprzeczności interesów mię­ dzynarodowych nie były jeszcze tak wyraźne. Wojna ko­ reańska i wojna w Indochinach rozpoczęły nowy etap. Momentami decydującymi były Budapeszt i Suez. Skolonizowani, korzystając z bezinteresownego popar­ cia państw socjalistycznych, rzucają się z bronią w ręku na twierdzę kolonializmu. Ta zaś, nieugięta, póki w grę wchodzą noże i gołe pięści, zaczyna się chwiać, gdy walka rozgrywa się w kontekście zimnej wojny. W nowych okolicznościach Amerykanie coraz poważniej traktują swą rolę patrona międzynarodowego kapitalizmu. Na początku radzą państwom europejskim dekolonizować po dobroci. Potem nie wahają się okazać najpierw szacun­ ku, a wreszcie poparcia dla hasła: Afryka dla Afrykańczyków. Dziś Stany Zjednoczone otwarcie głoszą prawo narodów do samostanowienia. Ostatnia podróż Mennen-Williamsa wyraźnie dowodzi, że Amerykanie są zdecydo­ wani bronić Trzeciego Świata. Jak widać, przemoc w wy­ konaniu mieszkańca kolonii jest obsurdalna jedynie wte­ dy, gdy ją porównujemy in abstracto z wojenną machiną agresora. Jeżeli jednak spojrzymy na nią przez pryzmat układów międzynarodowych, okazuje się groźbą zupełnie realną. Stałe rozruchy i nękająca działalność wywrotowa Mau-Mau rozregulowują życie ekonomiczne kolonii, nie przedstawiając najmniejszego niebezpieczeństwa dla me­ tropolii. Dla imperializmu jednak najważniejsze to uchro­ nić masy przed socjalistyczną zarazą. Niebezpieczeństwo jest poważne nawet na etapie zimnej wojny; cóż dopiero stałoby się z kolonią, drążoną przez partyzantkę, w przy­ padku wojny gorącej? Kapitalista zaczyna pojmować, że działania wojskowe przeciwko partyzantom mogą przynieść wyłącznie straty. Kolonie muszą zniknąć w imię pokojowego współistnie­ nia: kapitalizm skłonny jest tolerować ich neutralność. Prze­ de wszystkim trzeba uniknąć niepewnej sytuacji strategicz­ nej, ryzyka, jakie z sobą niesie podatność mas na wrogą doktrynę; nie wolno dopuścić do głębokiej nienawiści dzie­ siątków milionów ludzi. Ludy skolonizowane doskonale znają reguły obowiązujące w polityce międzynarodowej. Wszystkie decyzje i posunięcia są funkcją przemocy ogar­ niającej cały świat, nawet jeśli z trybun grzmi się przeciw­ ko niej. 51

W obecnej dobie pokojowe współistnienie dwóch bloków zakłada istnienie przemocy w krajach kolonialnych. Być może, kiedy kolonie znikną, przemoc znajdzie sobie inne ujście. Niewykluczone, że wtedy wypłynie kwestia mniej­ szości narodowych. Już dzisiaj niektóre z nich zalecają gwałt jako jedyną metodę rozwiązywania problemów i nie­ przypadkowo — jak słyszymy — czarni ekstremiści w Sta­ nach Zjednoczonych tworzą oddziały zbrojne. Nieprzypad­ kowo też w tak zwanym wolnym świecie powstają komitety obrony mniejszości żydowskiej w ZSRR, a generał de Gaulle w jednym ze swych przemówień wylał kilka łez nad lo­ sem milionów muzułmanów uciskanych przez dyktaturę komunistyczną. Kapitalizm i imperializm nie mają wątpli­ wości, że walka z rzeczywistością i ruchy narodowowyzwo­ leńcze są wywoływane na zamówienie „z zewnątrz”. Sięga się zatem po wypróbowane metody: radio Wolna Europa, komitety obrony uciskanych mniejszości... „Antykolonializm”, przypominający wojnę podjazdową, jaką pułkownicy francuscy toczyli w Algierii przy pomocy OAS i działań psychologicznych. „Wykorzystywanie ludu przeciwko ludo­ wi”. Wiadomo, co z tego wynika. Nastrój gwałtu i zagrożenia, długi cień rakiet nie prze­ rażają bynajmniej skolonizowanych. Jak wiemy, historia ostatnich kilku lat skłania ich do „rozumienia“ podobnej sytuacji. Między przemocą epoki kolonialnej a przemocą czasów pokoju, w której skąpany jest współczesny świat, istnieje coś na kształt wspólnictwa, jednolitości. Skoloni­ zowani przywykli do podobnej atmosfery. Oto nareszcie dorównują epoce. Nieraz dziwi nas, że tubylec kupuje radio tranzystorowe zamiast sukni dla żony. Nie powinno. Oni są przekonani, że ich los rozstrzyga się dziś. Żyją w przededniu końca świata i uważają, że wszystko im się należy. Doskonale rozumieją Fumę, Fumi, Lumumbę i Czombego, Ahidżo i Mumię, Keniatę i wszystkich, któ­ rych co jakiś czas wysuwa się na pierwszy plan. Doskonale rozumieją tych ludzi, bo zdemaskowali siły za nimi stojące. Skolonizowani, ludzie „słabo rozwinięci”, są obecnie zwie­ rzętami politycznymi w najbardziej właściwym całej na­ szej planecie znaczeniu tego słowa. Niepodległość przyniosła skolonizowanym ludom moral­ ne zadośćuczynienie i uświęciła ich godność. Nie dano im jednak dość czasu, żeby wypracowali własne społeczeństwo, 52

stworzyli i wypróbowali wartości. Żar, w jakim człowiek i obywatel rozwija się i wzbogaca, nie został rozniecony. Pogrążeni w nieokreśloności ludzie łatwo dochodzą do wniosku, że wszystko decyduje się gdzieś daleko, dla wszy­ stkich jednocześnie. W tej sytuacji przywódcy zaczynają się wahać i wybierają neutralność. O neutralności można mówić bez końca. Niektórzy poj­ mują ją jako frymarczenie, branie od obu stron. Neutral­ ność, twór zimnej wojny, pozwalając krajom słabo rozwi­ niętym na przyjmowanie pomocy z obu stron, przeszkadza jednocześnie każdej ze stron w udzielaniu pomocy należy­ tej. Za, dosłownie, astronomiczne sumy, jakie inwestuje 6ię w przemysł wojenny, inżynierowie przemienieni w mecha­ ników nuklearnej machiny mogliby w ciągu kilkunastu lat podnieść poziom życia krajów słabo rozwiniętych o 60%. Jak widzimy, przedłużanie i pogłębianie zimnej wojny nie leży w dobrze pojętym interesie krajów słabo rozwiniętych. Na ogół nikt ich jednak o zdanie nie pyta. Dlatego, jak można, starają się nie angażować. Lecz czy taka możli­ wość istnieje? Powiedzmy, na przykład, że Francja prze­ prowadza w Afryce doświadczenia z bombą atomową. Wy­ jąwszy werbalny sprzeciw, wiece i zrywane z hukiem sto­ sunki dyplomatyczne, nie zachodzi nic, co pozwalałoby stwierdzić, że — w tym konkretnym przypadku — narody Afryki mają jakikolwiek wpływ na postępowanie Francji. Neutralność wywołuje u obywatela Trzeciego Świata pe­ wien stan ducha, w życiu codziennym objawiający się pod postacią śmiałości graniczącej z wyzwaniem. Zdecydowane odrzucenie kompromisu, nieugięta wola zrzucenia więzów, przypominają zachowanie dumnych i gołych młodzików, gotowych pójść w ogień za byle co. Wszystko to zbija z tropu zachodnich obserwatorów. Zbyt wielka jest prze­ paść między zachowaniem mieszkańców dawnej kolonii a tym, czym dysponują. Kraj bez tramwajów, wojska, pie­ niędzy w żadnym stopniu nie usprawiedliwia brawury mieszkańców. Czyste bluźnierstwo. Trzeci Świat nieraz robi wrażenie, że dramat i regularna dawka kryzysu są mu niezbędne do życia. Mocni w słowach przywódcy krajów, w których nic nie ma, wzbudzają zniecierpliwienie. Trzeba coś zrobić, żeby zamilkli. Zatem uwodzi się ich. Wręcza kwiaty. Zaprasza. Są rozchwytywani. Oto właśnie neutral­ ność. Na temat tych niemal całkowitych analfabetów ist­ 53

nieje ogromna literatura. Bez przerwy podróżują. Przy­ wódcy i studenci krajów słabo rozwiniętych są żelazną klientelą towarzystw lotniczych. Decydenci z Afryki i Azji mają możność w ciągu jednego miesiąca odbyć szkolenie poświęcone planowaniu socjalistycznemu w Moskwie i ko­ rzyściom, jakie niesie ekonomia liberalna, w Londynie lub w Uniwersytecie Columbia. Afrykańscy syndykaliści, ze swej strony, robią postępy w przyspieszonym tempie. Ledwo otrzymają kierownicze stanowisko, już tworzą zwią­ zki autonomiczne. Bez kilkudziesięciu lat praktyki związ­ kowej w uprzemysłowionym kraju wiedzą z góry, że syndykalizm apolityczny nie ma sensu. Nigdy nie zetknęli się z machiną burżuazyjną, nie pogłębili swej świadomości w walce klas. Być może nie jest to konieczne. Być może. Zobaczymy dalej, że owa chęć wszechogarnięcia, przecho­ dząca często w swą własną karykaturę, jest jedną z naj­ bardziej charakterystycznych cech krajów słabo rozwi­ niętych. Powróćmy jednak do pojedynku Skolonizowanego z kolo­ nizatorem. Jak widzimy, żaden z przeciwników nie kryje broni. Przykłady historyczne: Indochiny, Indonezja i oczy­ wiście Afryka Północna. Trzeba pamiętać, że podobna wojna mogłaby wybuchnąć byle gdzie, w Gwinei czy na Somali, i dziś jeszcze może wybuchnąć wszędzie, gdzie ko­ lonializm, wedle swego własnego przekonania, ciągle ist­ nieje: na przykład w Angoli. Walka zbrojna dowodzi, że lud wierzy jedynie w przemoc. Ludzie, którym z uporem wmawiano, że są w stanie pojąć wyłącznie język siły, po­ stanawiają wypowiedzieć się poprzez jej użycie. Koloni­ zator od wieków wskazywał im drogę, jaką winni obrać, aby się wyzwolić. Sam podsunął im sposób i teraz — za sprawą ironii losu — musi wysłuchiwać, że to on rozumie tylko siłę. Kolonializm ma przemoc w herbie i nigdy tego nie ukrywał. Każdy pomnik, posąg Faidherbe‘a czy Lyauteya, Bugeauda czy sierżanta Blandana, wszyscy konkwi­ stadorzy zastygli w brązie na kolonialnej ziemi, mówią to samo: „Jesteśmy tu dzięki naszym bagnetom”... Zdanie to nietrudno uzupełnić. W okresie walk powstańczych każdy kolonizator prowadzi dokładne rachunki. Nie dziwi to jego pobratymców, a co dziwniejsze — nie zaskakuje też sko­ lonizowanych. Zresztą twierdzenie „my albo oni” nie jest paradoksem, gdyż — jak widzieliśmy — kolonializm po­ 54

lega właśnie na stworzeniu świata manichejskiego, świata podzielonego. Zatem kiedy — zalecając określone metody — kolonizator żąda od każdego przedstawiciela uciskanej mniejszości likwidacji 30, 100 lub 200 tubylców, widzi, że nikogo tym nie gorszy i że właściwie cały problem polega na tym, czy akcję da się przeprowadzić za jednym zama­ chem, czy na raty.7 Rozumowanie przygotowujące z matematyczną ścisłością likwidację skolonizowanego narodu nie wywołuje u sko­ lonizowanego moralnego wstrząsu. Zawsze wiedział, że jego spotkania z kolonizatorem odbywać się będą na ringu. Dlatego nie traci czasu na próżne lamenty i niemal nigdy nie szuka sprawiedliwości w obrębie świata kolonialnego. Argumentacja kolonizatora nie wstrząsa nim ani go nie przeraża, bo i on problem swego wyzwolenia rozpatruje w kategoriach siły: „trzeba tworzyć grupy po dwieście, pięćset ludzi i niech każda załatwi jednego kolonizatora”. W takiej to dyspozycji umysłowej przeciwnicy stają do walki. Dla skolonizowanego przemoc jest praxis absolutną. Bo­ jownik to ten, kto działa. Świadczą o tym pytania, jakie organizacja stawia kandydatom: „gdzie pracowałeś? z kim? co zrobiłeś?” Grupa wymaga, żeby każda jednostka do­ konała czynu, po którym nie ma odwrotu. W Algierii, na przykład, gdzie niemal wszyscy agitatorzy byli skazywani na śmierć bądź ścigani przez francuską policję, zaufanie było tym większe, im bardziej desperacki był popełniony czyn. Nowy człowiek stawał się pewny dopiero wtedy, gdy zatrzaskiwał za sobą furtkę wiodącą do kolonializmu. Me­ chanizm ten, jak się wydaje, funkcjonował w Kenii i u Mau-Mau, gdzie każdy członek grupy musiał osobiście ude­ rzyć ofiarę. W ten sposób każdy stawał się odpowiedzialny za jej śmierć. Działać to pracować nad śmiercią koloniza­ tora. Użycie przemocy pozwala również tym członkom gru­ ’ Oczywiście takie oczyszczanie pola przez wessanie wszystkiego, co się na nim znajduje, niszczy to, co zamierzano uratować. To właśnie miał na myśli Sartre mówiąc: „Powtarzając hasła rasistowskie odkry­ wamy, że zjednoczenie wszystkich pozostałych mieszkańców ziemi prze­ ciwko tubylcom jest nierealne 1 że mamy tu do czynienia z uporczy­ wie powracającą Ideą, która wprowadzona w czyn mogłaby doprowa­ dzić jedynie do masakry mieszkańców kolonii, tego wiecznego absur­ dalnego marzenia kolonizatora, w praktyce oznaczającego natychmiasto­ wą likwidację kolonializmu.” Critique de la raison dialectique, s. 346. 55

py, którzy od niej odeszli bądź zostali usunięci, powrócić, odnaleźć swoje miejsce, zreintegrować się. Przemoc jest zatem czynnikiem mediacyjnym. Człowiek skolonizowany wyzwala się w trakcie stosowania przemocy i poprzez nią. Działanie oświeca działającego, wskazując mu cel i środki do niego prowadzące. Z perspektywy tak pojmowanej przemocy poezja Cesaire’a nabiera znaczenia proroctwa. Warto tu przypomnieć fragment jego tragedii: Buntownik (sic!) mówi: BUNTOWNIK (twardo) Nazwisko: upokorzony. Imię: wzgardzony. Stan: zbuntowany. Wiek: wiek kamienia. MATKA Rasa: ludzka. Religia: braterstwo.. BUNTOWNIK Rasa: upadła. Religia... nie wy mi ją dacie ani wasza bezbronność... tylko ja, ja sam, mój bunt, dwie biedne zaciśnięte pięści i rozczochrana głowa. (łagodnie) Pamiętam ten dzień. Był listopad. Nie miał jeszcze sześciu miesięcy, kiedy pan zajrzał do chaty o ścianach pokrytych sadzą jak rdzawy księżyc; macał drobne, muskularne ciało, dobry to był pan, pieszczotliwie wodził grubymi palcami po małej pulchnej twarzyczce. Błękitne oczy śmiały się, małe usta wdzięcznie prosiły o coś słodkiego: to dobra sztuka, powiedział pan, patrząc na mnie, mówił jeszcze inne miłe rzeczy, trzeba się za to wziąć od razu; dwadzieścia lat to wcale nie za dużo, żeby zrobić z niego dobrego chrześcija­ nina i dobrego niewolnika, oddanego, dobrego sługę, dobrego strażnika galerników, o bystrym oku i twardej pięści. I tak człowiek ten rozprawiał nad kołyską mego syna, nad ko­ łyską strażnika galerników. Czołgaliśmy się z nożami w dłoniach... MATKA Zginiesz, nieszczęsny. BUNTOWNIK Zabiłem, zabiłem go własnymi rękami... Tak: żyzna to śmierć, zapowiada urodzaj... była noc. Czołgaliśmy się wśród trzciny cukrowej. Noże śmiały się do gwiazd, ale my nie zwracaliśmy uwagi na gwiazdy. Trzcina cukrowa żłobiła nam twarze strugami zielonych łez. MATKA Marzył mi się syn, który zamknie oczy matce. BUNTOWNIK Wołałem je otworzyć mojemu synowi na blask innego słońca. 56

MATKA ...Synu mój... złą śmiercią, śmiercią bez nadziei... BUNTOWNIK śmiercią silną i wspaniałą, Matko. MATKA za zbyt wielką nienawiść BUNTOWNIK za zbyt wiele miłości MATKA Oszczędź mnie, duszę się w twoich więzach. Krwawię twymi ranami. BUNTOWNIK Mnie świat nie oszczędza... W każdym nieszczęśniku na świecie, biczowanym, torturowanym, doznaję śmierci i upo­ korzenia. MATKA Boże, wybaw go. BUNTOWNIK Serce moje, ty nie wybawisz mnie od wspomnień... Był listopadowy wieczór... Nagle krzyki rozdarły ciszę. Skoczyliśmy, my, niewolnicy, my, mierzwa, my, bydło o stwardniałych od cierpliwości kopytach. Biegliśmy jak potępieńcy, huknęły strzały... Waliliśmy na oślep. Pot i krew spływały po nas orzeźwiającą strugą. Rozdawa­ liśmy ciosy wśród krzyków, a krzyki stawały się coraz bar­ dziej przeraźliwe; wrzask wielki poniósł się ku wschodowi; płonęły zabudowania gospodarcze, a płomień muskał nasze policzki. Wtedy zaatakowaliśmy dom pana. Wybiliśmy okna. Wyważyliśmy drzwi. Pokój pana otwarty był na oścież. Pokój pana był rzęsiście oświetlony i pan był wewnątrz, bardzo spokojny... nasi ludzie stanęli jak wryci... to przecież był pan... Wszedłem. To ty, powiedział bardzo spokojnie... To ja, to właśnie ja, mówiłem, dobry niewolnik, niewolnik wierny, niewolnik niewolny — i nagle jego oczy stały się dwoma spłoszonymi karaluchami... uderzyłem, trysnęła krew, to jedyny chrzest, jaki dziś pa­ miętam.’

Zrozumiałe, że w podobnej atmosferze powszedni szary dzień jest niemożliwy. Nie można już być fellahem, sutenerern czy alkoholikiem jak dawniej. Przemoc reżimu kolonialnegio i kontrprzemoc skolonizowanego równoważą się i odpowiadają sobie wzajemnie jako wyjątkowo jednorodne 9 A. Césalre, Les armes miraculeuses (Et les chiens se taisaient). S. 133—137. 57

zjawisko. Przemoc będzie tym bezwzględniejsza, im większa liczba ludności metropolii zamieszkiwać będzie kolonię. Gwałt będzie rozwijać się w sercu narodu proporcjonalnie do gwałtu, jakiego dopuszczać się będzie system kolonial­ ny, który się neguje. Rządy metropolii — w pierwszej fa­ zie okresu powstańczego — są niewolnikami kolonistów. Kolonizatorzy zagrażają równocześnie mieszkańcom kolonii i swym własnym rządom. W stosunku do jednych i drugich posługują się tymi samymi metodami. Morderstwo popeł­ nione na burmistrzu z Evian jest pod względem techniki i motywacji odpowiednikiem zamordowania Ali Bumendżela. Dla kolonizatora alternatywa nie brzmi: Algieria algierska czy Algieria francuska, lecz: Algieria niepodległa czy Algieria kolonialna. Wszystko inne to literatura albo próba zdrady. Kolonizator rozumuje z nieubłaganą logiką i dopóki nie wydobędziemy na światło dzienne mechaniz­ mów jego myślenia, kontrlogika, jaką można odczytać w postępowaniu skolonizowanego, nie przestanie zbijać nas z tropu. W chwili gdy skolonizowany decyduje się odpo­ wiedzieć na gwałt gwałtem, represje policyjne automatycz­ nie wyzwalają represje ze strony sił narodowych. Nie osią­ ga się jednak równowagi rezultatów, gdyż skutiki ostrzeli­ wania z broni maszynowej umieszczonej na pokładach sa­ molotów czy okrętów przekraczają znacznie, pod wzglę­ dem efektu i konkretnych strat, to, czego może dokonać skolonizowany. Ten stały bumerang terroru otwiera oczy skolonizowanym, nawet najbardziej wyalienowanym. Mają oto bowiem okazję przekonać się naocznie, że wszystkie wypowiedzi na temat równości osoby ludzkiej nie są w stanie ukryć banalnej prawdy, wedle której siedmiu Fran­ cuzów zabitych i rannych na przełęczy Sakamody wznieca najwyższe oburzenie cywilizowanych umysłów, podczas gdy splądrowanie duarów • Gergor i dahry Dżerah, masa­ kra setek ludzi, którzy byli bezpośrednim powodem tamtej zasadzki, „obchodzą ich tyle co nic”. Terror, kontrterror, przemoc, kontrprzemoc... Oto co z goryczą podkreślają ob­ serwatorzy, starający się opisać krąg nienawiści tak cha­ rakterystyczny dla Algierii. W zjawisku walki zbrojnej wyróżniamy coś, co można ■ Duar (arab.) — skupisko namiotów koczowniczych plemion Afryki Pin. (Przyp. tłum.)

58

nazwać punktem niezwTotnym. Niemal zawsze są nim represje na wielką skalę, obejmujące wszystkie sektory ży­ cia skolonizowanego ludu. W Algierii punkt ten osiągnięto w 1955 roku dwunastoma tysiącami ofiar z Philippeville i zorganizowaniem w roku 1956 przez Lacoste’a oddziałów milicji w miastach i na wsi.10 Cały świat — łącznie z koło” Aby pojąć wagą decyzji. Jaką w tej sprawie podjęty władze fran­ cuskie w Algierii, trzeba przypomnieć najważniejsze wydarzenia tego okresu. I tak w numerze 4 „Résistance Algérienne’’ z 28 marca 1957 czytamy: „Zgodnie z postanowieniem Zgromadzenia Ogólnego ONZ rząd francuski postanowił utworzyć w Algierii oddziały sił porządko­ wych. Należy skończyć z rozlewem krwi, postanowiono w ONZ. La­ coste odpowiada: stwórzmy oddziały milicji. Powstrzymać ogień, ra­ dzono w ONZ. Lacoste grzmi: uzbrójmy cywilów. Byłoby wskazane, żeby obie zainteresowane strony wspólnie rozpatrzyły możliwość demo­ kratycznego 1 pokojowego rozwiązania konfliktu, zaleca ONZ. Lacoste decyduje: odtąd każdy Europejczyk będzie posiadał broń i będzie mógł jej użyć przeciwko wszystkiemu, co uzna za podejrzane. Dzikie, niczym nie usprawiedliwione, graniczące z ludobójstwem represje mu­ szą być zwalczane przez powołane do tego władze, postanawia się w ONZ. Lacoste odpowiada: wzmocnljmy represje, zorganizujmy polo­ wanie na Algierczyków. Po czym oddaje władzę cywilną w ręce woj­ skowych, a wojskową — w ręce cywilów. Kolo się zamyka. W środku Algierczyk: bezbronny, wygłodzony, osaczony, poszturchiwany, bity, linczowany, a wkrótce — mordowany, bo podejrzany. Dzisiaj w Algierii nie ma Francuza, który nie miałby prawa nosić broni. Nie ma Fran­ cuza — w miesiąc po apelu ONZ, mającym przywrócić spokój — który nie miałby prawa i obowiązku tropienia podejrzanych. W miesiąc po przegłosowaniu końcowego wniosku Zgromadzenia Ogól­ nego ONZ nie ma w Algierii Europejczyka, który w jakiś sposób nie brałby udziału w tej najstraszliwszej akcji eksterminacyjnej czasów nowożytnych. Trzeba znaleźć demokratyczne rozwiązanie? Zgoda, po­ wiada Lacoste, zacznijmy od likwidacji Algierczyków. Dajmy broń cywilom i niech sobie radzą sami. Prasa paryska odniosła się z re­ zerwą do tych uzbrojonych grup. Faszystowskie bojówki, mówiono. Tak. Ale czymże jest faszyzm jako system godzący w prawa czło­ wieka Jak nie rodzajem kolonializmu w krajach tradycyjnie kolonial­ nych? Systematycznie zalecane morderstwa pod osłoną prawa, mówiono dalej. Ale czyż skóra Algierczyka od stu trzydziestu lat nie krwawi stale coraz to głębszymi, liczniejszymi 1 groźniejszymi ranami? Kenne-Vlgnes, poseł MRP, zastanawia się, czy powstanie podobnych grup na zawsze nie podzieli dwóch wspólnot zamieszkujących Algierię. Tak. Ale czyż status kolonii nie spowodował już tego podziału? Rewolucja algierska jest próbą zakwestionowania go 1 zasypania przepaści między dwoma narodami. Rewolucja algierska zwraca się do okupanta ze sło­ wami: «Przestańcie kąsać zmaltretowaną, pokrytą ranami skórę algierskąl Pozwólcle, niech przemówi algierski naród!« Stworzenie uzbrojonych grup odciąży Armię. Będzie można użyć części jednostek wojskowych do ochrony granicy tunezyjskiej 1 ma-

59

nizatorami — pojął, że „odtąd wszystko musi być inaczej”. Skolonizowany lud nie prowadzi ścisłych rachunków. Ogromne wyrwy, jakie powstają w jego szeregach, uważa za zło konieczne. A kiedy w odpowiedzi wybiera drogę gwałtu, bierze na siebie wszystkie wynikające z tego kon­ sekwencje. Żąda jedynie, żeby i w tym przypadku nie prowadzić zbyt skrupulatnych rozliczeń. Na dewizę: „wszy­ scy tubylcy są jednakowi”, odpowiada: „wszyscy koloniza­ torzy są tacy sami.” 11* rokańsklej. To wielka sześclusettyslęczna armia. Prawie cała mary­ narka wojenna 1 lotnictwo. Sprawnie działające sity policyjne dowo­ dzone przez byłych katów narodu tunezyjskiego 1 marokańskiego. Jednostki terytorialne wzmocnione stoma tysiącami ludzi. Trzeba od­ ciążyć armią. Twórzmy nowe oddziały sił porządkowych. Zbrodnicze obłąkanie Lacoste’a wywiera wpływ nawet na zupełnie trzeźwo myś­ lących Francuzów. Motywacja zaś leżąca u podstaw tworzenia tych oddziałów jest wewnętrznie sprzeczna. Armia francuska jest powołana do wielkich czynów. Nie należy jej degradować czyniąc z niej narzę­ dzie kneblujące algierskie usta. Nade wszystko zabrania się analizować, myśleć, mierzyć wielkość 1 natężenie algierskiej rewolucji; dowódcy okręgów, dowódcy dzielnic, dowódcy ulic, dowódcy bloków, dowódcy pięter... Do struktur poziomych dochodzą struktury pionowe. W ciągu 48 godzin zanotowano dwa tysiące zgłoszeń. Europejczycy zamieszkujący Algierię natychmiast odpowiedzieli na wezwanie Lacoste'a do zbrodni. Każdy Europejczyk niech sporządzi spis pozostałych przy życiu Algierczyków ze swego sektora. Porady, «natychmiastowy odpór» wobec aktów terroru, wykrywanie podejrzanych, likwidowanie «zbiegów», wzmocnienie sił policyjnych. Zaiste, trzeba odciążyć Armię. Przeczesywanie terenu odbywa się odtąd piętrami. Zbrodnie popełnione na jednostkach ustępują miejsca ludobójstwu. Powstrzymać rozlew krwi, radzono w ONZ. Najlepszym sposobem replikuje Lacoste, jest doprowadzić do sytuacji, w której w ogóle nie będzie czego rozlewać. Naród algierski, wydany najpierw na pastwę band Massu, dostaje się teraz pod opiekę milicji miejskiej. Decydując się na utworzenie tych oddziałów Lacoste jasno daje do zrozumienia, że nie pozwoli się wtrącać do swojej wojny. Jego postanowienie dowodzi, że depra­ wacja nie zna granic. Owszem, dziś trochę mu się nie wiedzie, ale za to może cały świat pociągnąć za sobą w przepaść. „Każda taka decyzja wywołuje wzmożony opór Algierczyków, rośnie intensywność walki. Naród algierski po każdej zaplanowanej i dokonanej zbrodni prze­ ciwnika wyostrza swą świadomość i wzmacnia opór. Tak. Armia francuska jest niezrównana. Bo i jedność narodu algierskiego nie ma sobie równej!! I” 11 Dlatego w początkowej fazie działań zbrojnych nie bierze się jeńców. Dopiero z czasem, uświadamiając kadrę pod względem poli­ tycznym, przywódcom udaje się przekonać masy, że: 1) nie każdy żoł­ nierz przybywający z metropolii jest ochotnikiem, że są wśród nich ludzie, których ta wojna przejmuje wstrętem; 2) na obecnym etapie walki ruch wyzwoleńczy dla własnego dobra powinien podporządko-

60

Skolonizowanego można torturować, można zgwałcić i zabić jego żonę; nie poskarży się nikomu. Rząd kolonial­ ny może codziennie powoływać komisję mającą na celu badanie podobnych spraw. Dla skolonizowanego komisje te nie istnieją. I coś w tym jest. Niedługo upłynie siedem lat zbrodniczej wojny w Algierii, a jeszcze ani jeden Francuz nie zasiadł na ławie oskarżonych francuskiego sądu pod zarzutem zamordowania Algierczyka. Wszędzie w kolo­ niach, w Indochinach czy na Madagaskarze tubylec zawsze wiedział, że od tamtej strony niczego nie można oczekiwać. Kolonizator nieustannie pracuje nad tym, żeby skolonizo­ wanemu uniemożliwić wyzwolenie, nawet we śnie. Skolo­ nizowany natomiast bez przerwy opracowuje kombinacje mające doprowadzić do unicestwienia kolonizatora. Na pla­ nie intelektualnym manicheizm kolonizatora rodzi mani­ cheizm skolonizowanego. Regule „tubylec równa się zło absolutne" odpowiada reguła „kolonizator równa się zło absolutne”. Pojawienie się kolonizatora oznacza śmierć tubylczej społeczności, letarg kulturowy, petryfikację jednostki. Dla skolonizowanego życie może rozkwitnąć na nowo tylko na rozkładających się zwłokach kolonizatora. Tak wygląda dokładne zestawienie owych dwóch procesów myślowych. Bywa, że przemoc — jako jedyna forma działania — jest dla skolonizowanego ludu czynnikiem pozytywnym, nadającym kształt. Taka forma działania ma właściwości scalające, gdyż w jej kontekście każdy człowiek staje się ogniwem potężnego łańcucha przemocy, który wykrystali­ zował się jako reakcja na przemoc kolonisty. Poszczególne grupy nawiązują łączność i przyszły naród osiąga spójność. Zbrojna walka mobilizuje go, wprowadza na wspólną dro­ gę, z której nie ma odwrotu. Mobilizacja mas spowodowana wojną narodowowyzwo­ leńczą wprowadza do świadomości jednostki ludzkiej poję­ cie wspólnej sprawy, odpowiedzialności za losy kraju, wspólnoty ludzkich dziejów. W ten sposób etap drugi, etap tworzenia się narodu, będzie łatwiejszy dzięki istniewać się pewnym międzynarodowym konwencjom; 3) armia blorąca jeńców jest armią i przestaje być uważana za bandę rozbójników; 4) w każdym przypadku posiadanie jeńców jest cennym środkiem na­ cisku, który można wykorzystać dla zabezpieczenia losu naszych żoł­ nierzy pojmanych przez wroga.

61

niu owej zaprawy scalającej, powstałej w gniewie i krwi. W tym świetle bardziej zrozumiałe staje się słownictwo używane w krajach słabo rozwiniętych. W dobie kolonial­ nej nawoływano lud do walki z uciskiem. Po wyzwoleniu nawołuje się go do walki z nędzą, analfabetyzmem, zaco­ faniem. Walka toczy się dalej. Lud zdobywa przeświad­ czenie, że życie jest nieustanną walką. Jak powiedzieliśmy, przemoc stosowana przez koloniza­ tora jednoczy lud. A przecież z samej swej natury kolo­ nializm niesie ze sobą podział, podsyca dążenia separaty­ styczne; nie wystarcza mu istnienie plemion, pogłębia dzie­ lące je różnice, tworzy nowe. System kolonialny popiera kacyków, ekshumuje dawne bractwo marabutów “. Mimo to przemoc, jaką stosuje, scala naród, gdyż przedmiotem jej jest naród jako całość. Dlatego też kolonializm w naj­ głębszej swej istocie zawiera element zjednoczenia, znosi podziały regionalne i plemienne. Partie narodowe bez­ względnie tępią kaidów *** i wodzów plemion. Likwidacja kaidów i wodzów jest wstępem do zjednoczenia narodu. Dla jednostki przemoc jest odtrutką. Wyzwala tubylca z kompleksu niższości, uwalnia go od postaw kontempla­ cyjnych i desperackich. Dzięki niej staje się odważny, ura­ sta we własnych oczach. Nawet jeśli walka zbrojna była tylko symboliczna, nawet jeśli dekolonizacja szybko go zdemobilizowała, i tak miał dość czasu, aby się przekonać, że wyzwolenie jest sprawą wszystkich razem i każdego z osobna, i że żaden przywódca nie ma szczególnych zasług. Przemoc wynosi cały naród na piedestał przywódcy. Stąd owa wroga powściągliwość wobec protokołu, z którego ustanowieniem tak się śpieszą młode rządy. Masy, które — poprzez przemoc — uczestniczyły w wyzwoleniu narodu, nie pozwolą nikomu drapować się w togę „wyzwoliciela”. Są zazdrosne o wynik swej działalności i strzegą się przed oddaniem w ręce jakiemuś samozwańczemu bóstwu swej przyszłości, losu, ojczyzny. Jeszcze wczoraj zupełnie nie­ odpowiedzialne, dziś sądzą, że rozumieją wszystko i o wszy­ stkim mogą decydować same. Świadomość rozjaśniona » Marabut (arab, morablt) — pustelnik, misjonarz, apostoł Islamu; grób jego jest często miejscem pielgrzymek (zakonnik-żołnierz). (Przyp. tłum.) ** Kald (arab. qald) — w Afryce Pin. urzędnik muzułmański repre­ zentujący władzę sądowniczą, administrację i policję. (Przyp. tłum.)

82

blaskiem gwałtu nie daje się stłumić. Demagodzy, oportuniści, wszelkiego rodzaju „udawacze” mają odtąd ciężkie zadanie. Praxis, która popchnęła masy do rozpaczliwej walki, wyzwala w nich żarłoczną żądzę konkretu. Jaka­ kolwiek mistyfikacja jest na dłuższą metę praktycznie niemożliwa.

PRZEMOC A SYTUACJA MIĘDZYNARODOWA

Jak wspominaliśmy, na obszarach słabo rozwiniętych przy­ wódca polityczny nieustannie wzywa lud do walki. Walki z kolonializmem, walki z nędzą i zacofaniem, walki z re­ liktami przeszłości. Słownictwo młodej republiki jest słow­ nictwem sztabu generalnego: „mobilizacja mas”, „front robót rolnych”, „front walki z analfabetyzmem”, „ponie­ sione porażki”, „odniesione zwycięstwa”. Młoda republika przez pierwszych kilka lat rośnie w atmosferze pola bitwy. Przywódca polityczny z niepokojem mierzy drogę, jaką ma do przebycia jego kraj. Mówi: „zadśnijmy pasa i pra­ cujmy”. Kraj ogarnięty szaleństwem tworzenia podejmuje gigantyczny, nieproporcjonalny do możliwości wysiłek. Program zakłada nie tylko wydźwignięcie kraju z kryzy­ su, lecz również doścignięcie innych narodów za pomocą wszelkich dostępnych środków. Narody europejskie osiąg­ nęły swój obecny poziom na skutek pewnych działań. Daj­ my dowód światu i samym sobie, że jesteśmy zdolni do tego samego. Ten sposób stawiania problemu nie wydaje się nam zbyt rozsądny. Państwa europejskie stały się państwami narodowymi, kiedy burżuazja skoncentrowała w swoich rękach większą część zasobów narodowych. Kupcy i rzemieślnicy, uczeni i bankierzy zmonopolizowali finanse, handel i naukę. Bur­ żuazja stała się klasą najbardziej dynamiczną i przedsię­ biorczą. Po dojściu do władzy przejęła podstawowe działy gospodarki: przemysł, komunikację, a wkrótce — poszuki­ wanie „zamorskich” rynków zbytu. W Europie, z nielicznymi wyjątkami (Anglia, na przy­ kład, wysforowała się nieco do przodu), państwa stające się państwami narodowymi znajdowały się w niemal identycz­ nej sytuacji ekonomicznej. Specyfika rozwoju każdego z nich nie narzucała niczego innym. 63

Dzisiaj niepodległość, kształtowanie się narodów na ob­ szarach słabo rozwiniętych stwarza zupełnie nowe proble­ my. Na terenach tych — oprócz kilku wyjątków — niemal we wszystkich krajach brak infrastruktury. Masy w dal­ szym ciągu walczą z nędzą, bronią się przed nią i w dal­ szym ciągu Skurczonymi z głodu żołądkami wytyczają mapę głodu. Świat słabo rozwinięty to świat nędzy, świat nieludzki. A przy tym — pozbawiony lekarzy, inżynierów, kadry kierowniczej. W porównaniu z nim narody Europy opływają w bogactwa wszelkiego rodzaju. Zasobność euro­ pejska jest w najwyższym stopniu kompromitująca, gdyż powstała na grzbietach niewolników, żywiła się ich krwią, w prostej linii wywodzi się z ich ziemi i skarbów jej wnę­ trza. Dobrobyt i postęp Europy zostały skropione potem i krwią Murzynów, Arabów, Indian i żółtych. Nie wolno nam o tym zapomnieć. Gdy państwo kolonialne, zniecier­ pliwione żądaniami kolonii domagającej się niepodległości, oświadcza narodowym przywódcom: „Chcecie, to bierzcie sobie tę niepodległość i wracajcie do średniowiecza”, nowo wyzwolony lud zwykle wyraża zgodę i podejmuje wyzwa­ nie. Wtedy kolonializm wycofuje swoje kapitały, odwołuje kadry techniczne i buduje wokół młodego państwa aparat nacisku ekonomicznego.14 Gloryfikacja niepodległości ustęu W obecnej sytuacji międzynarodowej kapitalizm nie ogranicza blokady ekonomicznej do kolonii Afryki 1 Azji. Działaniami przeciwko F. Castro Stany Zjednoczone otworzyły nowy etap na trudnej dro­ dze prowadzącej człowieka do wolności. Ameryka Łacińska, kontynent złożony z niepodległych państw mających swoich przedstawicieli w ONZ, bljących własną monetę, winien stać się lekcją dla Afryki. Dawne kolonie, po wyzwoleniu w dalszym ciągu pogrążone w nędzy i stra­ chu, muszą dźwigać pęta zachodniego kapitalizmu. Wyzwolenie Afryki, rozwój świadomości, pozwoliły narodom Ame­ ryki Łacińskiej przerwać cykl dyktatur. Castro objął władzę 1 dal ją ludowi. Jankesi odczuli to jako wyzwanie; Stany Zjednoczone orga­ nizują brygady kontrrewolucyjne, tworzą rząd tymczasowy, palą zbio­ ry trzciny cukrowej, chcą bezlitośnie rozprawić się z narodem kubań­ skim. Ale sprawa nie jest łatwa. Kubańczycy wiele wycierpią, ale zwy­ ciężą, Prezydent Brazylii Janes Quadros oświadczył właśnie w deklara­ cji o historycznym znaczeniu, że jego kraj będzie wszelkimi środkami bronił rewolucji kubańskiej. Być może niedługo rząd Stanów Zjed­ noczonych również ustąpi wobec woli ludów. Uroczyście będziemy obchodzić ten dzień, gdyż będzie to decydujący dzień dla wszystkich ludzi na śwlecle. Dolar, moneta oparta wyłącznie na pracy niewolników rozsianych po całym śwlecle, na naftowych szybach Środkowego Wschodu, kopal64

puje miejsca złorzeczeniom. Potęga kolonialna nie szczędząc starań skazuje młody naród na regres. Oświadcza: „zachciało się wam niepodległości, to ją bierzcie i zdychajcie”. Przywódcy narodowi mają wtedy tylko jedno wyjście: za­ żądać od narodu ogromnego wysiłku. Od wygłodzonych ludzi żąda się surowej diety, od zwiotczałych mięśni — nieludzkiej pracy. Skazane na samowystarczalność państwo z pomocą nędznych środków, jakimi rozporządza, próbuje zażegnać wielki głód i wielką nędzę ogarniającą kraj. Lud się mobilizuje i rozpoczyna długie konanie na oczach sytej, wzgardliwej Europy. Nieraz kraje Trzeciego Świata rezygnują z podobnej próby i godzą się, aby pierwszy etap po wyzwoleniu prze­ żyć w warunkach ustanowionych przez dawnego opie­ kuna. Wykorzystując swoje położenie geograficzne, które sprawia, że liczą się w walce między blokami, podpisują odpowiednie porozumienia i opowiadają się po jednej ze stron. Dawna kolonia zamienia się w kraj uzależniony ekonomicznie. Była potęga kolonialna — utrzymując w sta­ nie nietkniętym, a nieraz nawet wzmocnionym, więzi han­ dlowe typu kolonialnego — godzi się małymi dawkami zasilać budżet niepodległego państwa. Jak widzimy, wy­ zwalanie się kolonii stawia przed światem bardzo istotny problem: odsłaniając prawdziwy stan kolonii, niepodle­ głość sprawia, że życie w nich staje się nie do zniesienia. Fundamentalna, zdawałoby się, sprawa, jaką jest konfron­ tacja kolonializmu z antykolonializmem czy kapitalizmem, schodzi na dalszy plan. Dziś najważniejszy jest — rysujący się na widnokręgu — problem redystrybucji dóbr. Ludz­ kość pod groźbą katastrofy musi tę kwestię rozwiązać. Można by sądzić, że dla świata, a zwłaszcza dla Trze­ ciego Świata, wybiła godzina wyboru między systemem kapitalistycznym a socjalistycznym. Kraje słabo rozwinięte, które wykorzystały zawziętą konkurencję między dwoma systemami, aby sobie zapewnić tryumf w walce o wyzwo­ lenie narodowe, na tym etapie muszą wycofać się z zawo­ dów. Trzeci Świat nie powinien poprzestać na określeniu się względem wartości już zastanych. Przeciwnie, powi­ ciach Peru i Kongo, plantacjach Uniter Frult czy Firestone, przestanie miażdżyć swą potęgą niewolników, którzy go stworzyli 1 którzy — z pustą głową i pustym brzuchem — żywią go własną krwią.

S — Wyklęty lud ziemi

85

nien wydobywać swoje wartości, stwarzać inne metody i własny styl. Problem nie polega na dokonaniu — za wszelką cenę — wyboru między socjalizmem i kapitaliz­ mem tak, jak zostały one zdefiniowane przez ludzi innych kontynentów i epok. Wiemy jednak z pewnością, że ustrój kapitalistyczny nie jest w stanie zapewnić nam warunków realizacji naszego zadania narodowego i naszej uniwersal­ nej misji. Wyzysk kapitalistyczny, trusty i monopole są wro­ gami krajów słabo rozwiniętych. Ustrój socjalistyczny na­ tomiast, ustrój obejmujący naród jako całość, przyjmujący jako zasadę, że człowiek jest dobrem najcenniejszym, po­ zwoli nam posuwać się naprzód szybciej i bardziej harmo­ nijnie, unicestwiając tę karykaturę społeczeństwa, gdzie środki produkcji należą do niewielkiej grupy ludzi, a naród w ogóle się nie liczy. Skoro chcemy, by ustrój nasz funkcjonował skutecznie, skoro nie chcemy gwałcić zasad, które legły u źródeł jego powstania, trzeba nam czegoś więcej niż normalnej pracy. Niektóre spośród krajów słabo rozwiniętych dokonują nadludzkich wysiłków. Mężczyźni i kobiety, młodzi i sta­ rzy, entuzjastycznie zaprzęgają się do roboty, gotowi zostać niewolnikami narodowej sprawy. Całkowite oddanie, od­ rzucanie każdego zajęcia nie będącego dziełem zbiorowym, rodzi nową moralność narodową, przywracającą siły i za­ ufanie do świata i jego dziejów, która rozbraja nawet najbardziej uprzedzonych obserwatorów. Naszym jednak zdaniem, podobny wysiłek nie może być zjawiskiem dłu­ gotrwałym. Młode kraje po wycofaniu się dawnych wład­ ców podjęły wyzwanie. Ster rządów spoczywa w rękach nowej ekipy; wszystko należy zrobić od nowa, wszystko na nowo przemyśleć. Kolonializm był zainteresowany pewnymi określonymi bogactwami naturalnymi i pewnymi określonymi ich źródłami, głównie tymi, które zasilały jego przemysł. Jak dotąd nie dokonano rzetelnego bilansu bogactw naturalnych dawnych kolonii. Dlatego też młode niezależne państwa są niejako zmuszone do respektowania kierunku działań gospodarczych wyznaczonych przez rządy kolonialne. Mogą, oczywiście, znaleźć sobie innych ekspor­ terów, inne rynki zbytu, lecz profil eksportu pozostanie nie zmieniony. Kolonializm wytyczył pewne kierunki i — pod groźbą katastrofy — nikt nie ośmieli się ich zmienić. Sytuacja wymaga jednak, aby wszystko zacząć od nowa, 66

zmienić rodzaj towarów wywozowych, a nie tylko ich od­ biorcę; raz jeszcze przebadać ziemię, jej wnętrze, rzeki, a może nawet wykorzystać słońce. Aby to uczynić, po­ trzebne jest coś więcej niż siła wytwórcza... Potrzebne są kapitały, technicy, inżynierowie, mechanicy itd. ... Mówiąc wprost, sądzimy, że kolosalny wysiłek, którego od krajów słabo rozwiniętych domagają się ich przywódcy, nie przy­ niesie oczekiwanych rezultatów, jeśli nie zmieni się wa­ runków pracy. Wieki upłyną, zanim świat zezwierzęcony przez siły imperialistyczne odzyska ludzkie oblicze.15 Należy zatem uczynić wszystko, żeby te warunki od­ mienić. Pod żadnym pozorem nie wolno zgodzić się na to, co nam proponują kraje zachodnie. Kolonializm i im­ perializm nie wyrównają swych rachunków z chwilą wy­ cofania z naszego terytorium sztandarów i oddziałów po­ licji. Przez całe wieki kapitaliści zachowywali się w kra­ jach słabo rozwiniętych jak zbrodniarze wojenni. Depor­ tacje, masakry, ciężkie roboty, niewolnicza praca — oto sposoby powiększania zasobów złota i diamentów, bo­ gactwa i władzy. Nie tak dawno hitlerowcy przekształcili Europę w kolonię. Rządy wielu krajów zażądały później zadośćuczynienia i zwrotu cennych przedmiotów, które im ukradziono: dzieła kultury, obrazy, rzeźby, witraże po­ wróciły do dawnych właścicieli. Europejczyk od dnia za­ kończenia wojny ma na ustach tylko jedno zdanie: „Niem­ cy muszą zapłacić.” Adenauer, przy okazji procesu Eichmanna, jeszcze raz prosząc naród żydowski o wybaczenie potwierdził gotowość swego kraju do dalszego wypłacania państwu Izrael ogromnych sum jako rekompensaty za hi­ tlerowskie zbrodnie.16 15 Bywa, że kraj gęsto zamieszkały przez Europejczyków, wchodząc w niepodległość z bagażem murowanych domów 1 przestronnych ulic, zapomina o swoim wygłodzonym i wynędzniałym zapleczu. Ironia losu: zachowuje się tak, jakby owe miasta nastały wraz z niepodległością, i starannie pokrywa milczeniem datę ich powstania. « Trzeba zaznaczyć, że Niemcy nie zapłaciły w całości za wojenne zbrodnie. Nie wyegzekwowano całości odszkodowań, jakimi obciążono zwyciężone państwo, gdyż zachodnie kraje włączyły Niemców w swój antykomunistyczny system obronny. Podobnie kraje kolonialne próbują od swoich dawnych kolonii — mimo że nie są one włączone w za­ chodni system obronny — otrzymać bazy wojskowe i dogodne obszary strategiczne. Zadecydowano wspólnie, że dla dobra strategii NATO, w imię wolnego świata, zapomni się o rewindykacjach. Na Niemcy 67

. Analogicznie można sądzić, że państwa imperialistyczne popełniłyby wielki błąd i dopuściłyby się bezprzykładnej niesprawiedliwości, gdyby poprzestały na wycofaniu z na­ szej ziemi oddziałów wojskowych, administracji i intendentury, których zadaniem było odkrywanie bogactw, wy­ dobywanie ich i wysyłanie do metropolii. Moralne zadość­ uczynienie, jakie niesie z sobą niepodległość, nie zaślepia nas, chleba nam nie daje. Bogactwo państw imperiali­ stycznych jest także naszym bogactwem. Twierdzenie to dotyczy nie tylko wytworów zachodniej techniki czy sztuki. Europa w sposób nie znający miary puchnie od złota i surowców krajów kolonialnych: Ameryki Łacińskiej, Chin, Afryki. Ze wszystkich kontynentów, nad którymi Europa wznosi dziś swoją górę obfitości, od wieków płyną w jej kierunku diamenty i nafta, jedwab i bawełna, drew­ no i towary egzotyczne. Europa jest dosłownie tworem Trzeciego Świata. Bogactwa, którymi się dusi, zostały skradzione krajom słabo rozwiniętym. Porty Holandii, Li­ verpool, doki w Bordeaux i Liverpoolu, wyspecjalizowane w handlu Murzynami, zawdzięczają swój rozgłos milionom deportowanych niewolników. I kiedy słyszymy, jak przy­ wódca jakiegoś europejskiego państwa oświadcza z ręką na sercu, że jego obowiązkiem jest przyjście z pomocą nieszczęsnym krajom zacofanym, nie drżymy z wdzięcz­ ności. Wprost przeciwnie, mówimy sobie: „będzie to od­ szkodowanie, które nam się słusznie należy”. Nie zgadza­ my się, aby pomoc dla krajów słabo rozwiniętych była dziełem sióstr miłosierdzia. Ta pomoc winna sankcjonować podwójny akt świadomości: uświadomienie sobie przez kolonizowanych, że to im się należy, i przez potęgi kapitalistyczne, iż rzeczywiście powinny zapłacić.1’* regularnie spadał deszcz dolarów 1 maszyn. Silne, podniesione z upad­ ku Niemcy były dla zachodniego świata koniecznością. W dobrze rozu­ mianym Interesie tzw. wolnej Europy leżały Niemcy kwitnące, od­ budowane, bądące osłoną przed ewentualnym atakiem czerwonych. Niemcy wspaniale wykorzystali kryzys europejski. Dziś Stany Zjedno­ czone 1 niektóre państwa europejskie odczuwają zrozumiałą gorycz wobec Niemiec, które — jeszcze wczoraj na kolanach — dziś wydają im na rynkach ekonomicznych nieubłaganą wojnę. *’ „Wprowadzając zdecydowane rozróżnienie między -budową socja­ lizmu w Europie» a -naszymi stosunkami z Trzecim Światem» (jakby łączyły nas z nim tylko więzy polityki zewnętrznej) w sposób świado­ my lub nie wyrażamy raczej chęć przejęcia spadku po kolonializmie 68

Gdyby przez głupotę — nie mówmy o niewdzięczności — kraje kapitalistyczne nie chciały płacić, wówczas nieubła­ gana dialeiktyka własnego systemu doprowadzi je do zgu­ by. Faktem jest, że młode państwa w niewielkim tylko stopniu przyciągają prywatne kapitały. Różne są tego po­ wody. Kapitaliści, dowiedziawszy się — a dowiadują się o tym pierwsi — że rząd ich kraju zabiera się do dekolonizacji, natychmiast wycofują z kolonii kapitały. Dekolonizacji niezmiennie towarzyszy ucieczka kapitałów. Warunki stawiane przez prywatne spółki, skłonne in­ westować w kraje świeżo wyzwolone, w praktyce okazują się nie do przyjęcia albo nie do spełnienia. Wierne zasa­ dzie natychmiastowej rentowności, do której przywykły w trakcie eksploatacji „zamorskich krain”, wykazują re­ zerwę w stosunku do wszelkich inwestycji długotermino­ wych. Buntują się, a często jawnie okazują wrogość ewen­ tualnym zapędom młodych rządów do gospodarki plano­ wej. W ostateczności kapitaliści zgodziliby się udzielać pożyczek młodemu państwu, lecz pod warunkiem, że sumy te będą przeznaczone na zakup półfabrykatów i maszyn, czyli tego, co wprawia w ruch fabryki metropolii. Nieufność zachodnich kół finansowych należy tłumaczyć niechęcią do ryzyka. Finansiści wymagają stabilizacji po­ litycznej i jasnej sytuacji społecznej, co jest niemożliwe, gdyż położenie ogółu ludności tuż po wyzwoleniu jest rozpaczliwe. A zatem, w poszukiwaniu gwarancji, jakich dawna kolonia dać im nie może, żądają, aby młode pań­ stwo wpuściło na swoje terytorium kilka garnizonów lub przystąpiło do określonych układów gospodarczych czy wojskowych. Spółki żądają od swoich rządów baz wojsko­ wych na terenach dawnych kolonii, chcąc w ten sposób zapewnić sobie ochronę interesów. Ostatnim posunięciem takich spółek jest domaganie się od własnego rządu zabez­ pieczenia inwestycji, które decydują się robić w kraju słabo rozwiniętym. Tylko nieliczne kraje spełniają warunki stawiane przez niż wolę przyczynienia się do prawdziwego wyzwolenia krajów rozwi­ jających się. Chęć stworzenia luksusowego socjalizmu dzielącego do­ bra pochodzące z grabieży. Podobnie czynią rozbójnicy, którzy dzieląc łupy odkładają trochę na jałmużnę dla biednych zapominając, że ich ograbili.” (Marcel Pćju, Umrzeć za de Gaulle'a, artykuł opublikowany w „Temps Modernes”, nr 175-76, 1960). 68

trusty i monopole. Operujące na stabilnych rynkach zbytu prywatne kapitały pozostają zamrożone, zablokowane w Europie. Tym bardziej zamrożone, że kapitaliści nie chcą inwestować na własnym terytorium. Rentowność w po­ dobnym przypadku jest bowiem żadna, a system podatko­ wy odstrasza największych śmiałków. Sytuacja na dłuższą metę staje się groźna. Przepływ kapitałów zostaje zahamowany albo znacznie zmniejszony. Szwajcarskie banki przestają obsługiwać kapitały, Europa się dusi. Mimo ogromnych sum przeznaczanych na cele wojskowe międzynarodowy kapitalizm goni ostatkiem sił. Zagraża mu też inne niebezpieczeństwo. Z chwilą gdy Trzeci Świat, za sprawą egoizmu i amoralności państw zachodnich, zostaje opuszczony i skazany na regres, a w każdym razie na stagnację, kraje słabo rozwinięte obierają drogę autarchii kolektywnej. Przemysł zachodni szybko traci zamorskie rynki zbytu. Maszyny zaczynają zalegać składy, rynek europejski staje się widownią bezlitosnej walki między trustami a kołami finansowymi. Zamykanie fabryk, rozprzężenie i bezrobocie zmuszają europejski pro­ letariat do otwartej walki przeciwko ustrojowi kapitali­ stycznemu. Monopoliści pojmują wówczas, że w ich do­ brze pojętym interesie leży udzielanie pomocy — i to po­ mocy na wielką skalę, bez stawiania wygórowanych wa­ runków — krajom słabo rozwiniętym. A zatem, jak widzi­ my, młode państwa źle czynią kokietując kraje kapitali­ styczne. Jesteśmy silni, bo takie jest nasze prawo i prawda jest po naszej stronie. Naszym obowiązkiem jest uświado­ mić krajom kapitalistycznym, że głównym problemem na­ szych czasów nie jest walka między nimi a ustrojem so­ cjalistycznym. Należy skończyć z zimną wojną, która do niczego nie prowadzi, wstrzymać przygotowania do za­ głady nuklearnej świata, zacząć bezinteresownie inwesto­ wać w kraje słabo rozwinięte i udzielać im pomocy tech­ nicznej. Los świata zależy od tego, jak rozwiązany zostanie ten problem. Państwa kapitalistyczne nie powinny wciągać państw socjalistycznych w dyskusję nad „losem Europy”. Obecność kolorowych, wygłodniałych tłumów nie sprzyja podobnym próbom. Sukces Gagarina jest wyczynem „przynoszącym zaszczyt”, ale nie Europie wbrew temu, co sądzi generał de Gaulle. Od pewnego czasu mężowie stanu państw ka­ 70

pitalistycznych, intelektualiści, przybierają wobec Związku Radzieckiego postawę ambiwalentną. Po nieudanej próbie zjednoczenia się w celu unicestwienia ustroju socjalistycz­ nego zrozumieli, że należy się z nim liczyć. Kokietują go więc, krygują się, bezustannie przypominając narodowi ra­ dzieckiemu, że „należy do Europy”. Traktując Trzeci Świat jak płynną masę, zdolną zalać całą Europę, nie dostrzega się sił postępu, pragnących szczę­ ścia ludzkości. Trzeci Świat nie zamierza organizować gło­ dowej krucjaty przeciwko Europie. Wymaga tylko od tych, którzy przez wieki utrzymywali go w niewolnictwie, żeby mu pomogli zrehabilitować człowieka; zapewnić mu triumf wszędzie, raz na zawsze. Oczywiście nie jesteśmy tak naiwni, by wierzyć, że do­ konać się to może za sprawą dobrej woli rządów europej­ skich. Ten ogromny wysiłek, którego celem jest przywró­ cenie człowiekowi należnego mu miejsca w świecie, może być podjęty jedynie przy współudziale ludów Europy, lu­ dów, które — i to im należy uświadomić — często w spra­ wach kolonializmu schodziły na pozycje naszych wspólnych władców. Dlatego ludy Europy muszą się ocknąć, pomyśleć i przerwać wreszcie nieodpowiedzialną zabawę w śpiącą królewnę.

2. BLASKI I CIENIE DZIAŁANIA SPONTANICZNEGO

Rozważania na temat przemocy pomogły nam uświadomić sobie częste rozmijanie się — różnicę rytmu — między ka­ drami partyjnymi a masami. W każdej organizacji poli­ tycznej czy związkowej istnieje przepaść między masami, żądającymi natychmiastowej i całkowitej poprawy sytua­ cji, a kadrami kierowniczymi, które zdając sobie sprawę z trudności, ograniczają i zmniejszają te wymagania. Dla­ tego też masy często okazują przywódcom partyjnym gro­ żące wybuchem niezadowolenie. W miarę upływu czasu, podczas gdy ludzie będący u steru uznają spełnienie każ­ dego kolejnego żądania za zwycięstwo, masy nabierają przekonania, że zostały zdradzone. Mnożą się manifestacje i postulaty, narastają konflikty związkowe; pociąga to za sobą upolitycznienie mas. A upolityczniony związkowiec wie, że lokalny konflikt między nim a pracodawcą to tyl­ ko przejaw konfliktu istotnego. Skolonizowani intelektua­ liści, zaznajomiwszy się w metropolii z funkcjonowaniem partii politycznych, zakładają je na miejscu, żeby zmobili­ zować masy i wywrzeć nacisk na administrację kolonialną. Powstawaniu partii politycznych w koloniach towarzyszy tworzenie się elity intelektualnej i handlowej. Elity naj­ wyższą czcią otaczają organizację jako taką, fetyszyzują ją, co wyklucza racjonalną analizę społeczeństwa kolonialnego. Pojęcie „partia” pochodzi z metropolii. Partia, narzędzie nowoczesnej walki, zostaje przeniesione, w nie zmienionej formie, na grunt rzeczywistości wielokształtnej i rozchwia­ nej, będącej konglomeratem niewolnictwa, poddaństwa, han­ dlu wymiennego, rzemiosła i operacji giełdowych. Pierwszym potknięciem partii politycznych jest mechani­ czne przeniesienie schematu organizacji, przystosowanej do 72

kierowania walką proletariatu w wysoko uprzemysłowio­ nym społeczeństwie kapitalistycznym. Drugim — niewprowadzenie do niej niezbędnych zmian i korekt. Poważny, klasyczny już, błąd większości partii politycznych na inte­ resujących nas obszarach polega na zwróceniu się przede wszystkim do najbardziej uświadomionych grup ludności: proletariatu miejskiego, rzemieślników i urzędników, sta­ nowiących zaledwie jeden procent ogółu mieszkańców. Obeznany z propagandą partii i oczytany w jej litera­ turze proletariat w niewielkim tylko stopniu jest przygo­ towany do podjęcia radykalnych haseł bezpardonowej wal­ ki o wyzwolenie narodowe. Należy podkreślić, że w kolo­ niach proletariat jest oczkiem w głowie reżimu kolonial­ nego. Ow nie ukształtowany jeszcze twór jest nawet w pe­ wien sposób uprzywilejowany. W krajach kapitalistycz­ nych proletariat nie ma nic do stracenia; jest klasą, któ­ ra — w pewnych okolicznościach — może mieć wszystko do wygrania. W koloniach proletariat może tylko stracić. Jest bowiem częścią skolonizowanego narodu, absolutnie niezbędną do funkcjonowania machiny kolonialnej: motor­ niczy, taksówkarz, górnik, doker, tłumacz, pielęgniarz etc... Te właśnie grupy zawodowe skupiają wiernych zwolenni­ ków partii, a ponieważ w systemie kolonialnym zajmują miejsce uprzywilejowane, stanowią „burżuazyjne” skrzydło skolonizowanego narodu. W skład partii wchodzą przede wszystkim mieszkańcy miast, gdyż majstrowie, robotnicy, intelektualiści i ludzie związani z handlem zamieszkują głównie miasta. Ich men­ talność naznaczona jest w znacznym stopniu przez względ­ nie dostatnie środowisko, w którym się obracają. Wśród tych grup kwitnie kult „nowoczesności ”. Ludzie do nich należący podejmują walkę z tradycją, obskurantyzmem i dążyć będą do reformy obyczajów, do obalenia granito­ wego cokołu, na którym wspiera się naród. Partie narodowe w przeważającej większości odnoszą się do mas chłopskich z nieufnością. Masy chłopskie wydają im się nijakie, bierne. Członkowie partii narodowych (robo­ tnicy i intelektualiści) szybko przejmują od kolonizatorów pejoratywne opinie na temat wsi. Jeśli jednak chcemy w pełni zrozumieć powody tej nieufności, musimy uzmy­ słowić sobie fakt, że kolonializm umacniał i ugruntowywał swe panowanie przez utrzymywanie wsi w stanie stagna­ 73

cji. Opanowane przez marabutów, czarowników i wodzów masy chłopskie żyją w dalszym ciągu w warunkach feu­ dalnych, a owa średniowieczna struktura cieszy się stałym poparciem administracyjnych i wojskowych władz kolonii. Młoda burżuazja, zwłaszcza związana z handlem, stale potyka się o przeszkody stawiane przez feudalnych wład­ ców: marabut i czarownik zagradzają chorym drogę do lekarza; dżemaa sprawują sądy i obchodzą się bez adwo­ katów; kaidzi wykorzystują swą władzę polityczną i admi­ nistracyjną przy podejmowaniu decyzji dotyczących handlu i transportu; wodzowie w imię religii i tradycji przeciw­ stawiają się wprowadzeniu na rynek nowych artykułów, paraliżując handel. Młodej, rozwijającej się burżuazji zależy na zniesieniu zakazów i barier. Mieszkańcy wsi, odcięci przez miejsco­ wych feudałów od dostępu do artykułów przemysłowych, są bardzo pożądanym rynkiem zbytu. Feudalni władcy stanowią mur oddzielający młodych, kształconych na zachodzie narodowców od mas. Na każdą próbę nawiązania przez elity kontaktu z masami wiejskimi wodzowie plemion i przywódcy bractw reagują przestro­ gami, groźbami, klątwami. Popierani przez okupanta feudałowie z niepokojem obserwują próby przeniknięcia elit na wieś. Zdają sobie sprawę, że idee, jakie niosą ze sobą ludzie z miasta, podważają zasadę ponadczasowości ustroju feudalnego. Ich prawdziwym wrogiem nie jest okupant, z którym całkiem dobrze dają sobie radę, ale właśnie ci reformatorzy, zamierzający zdemontować tubylczą społecz­ ność, a co za tym idzie, pozbawić znaczenia tradycyjne autorytety. Kształceni w Europie reformatorzy żywią wobec mas chłopskich uczucia pokrewne tym, jakie do klasy tej żywi proletariat krajów uprzemysłowionych. Historia rewolucji burżuazyjnych i proletariackich uczy, że masy chłopskie często pełnią rolę hamulca rewolucji. Masy chłopskie kra­ jów uprzemysłowionych na ogół są warstwą najmniej uświadomioną, najgorzej zorganizowaną, a także — naj­ bardziej podatną na anarchię. Reprezentują zespół cech — indywidualizm, brak dyscypliny, chciwość, skłonność do nagłej wściekłości i równie nagłego zwątpienia — charak­ terystycznych dla postawy, obiektywnie rzecz biorąc, reak­ cyjnej. 74

Partie narodowe, przejmując od partii zachodnich me­ tody i program, omijają w swej akcji propagandowej masy chłopskie. Niesłusznie, gdyż, jak zapewne wykazałaby ra­ cjonalna analiza skolonizowanego społeczeństwa, chłopi w koloniach żyją w tradycyjnym środowisku o nie zmienio­ nej strukturze, inaczej niż w krajach uprzemysłowionych, gdzie tradycyjne środowisko zostało zniszczone przez in­ dustrializację. I tak na przykład postawy indywidualisty­ czne odnajdujemy w koloniach nie wśród chłopstwa, lecz wśród wykluwającego się proletariatu. Porzuciwszy wieś z powodu przeludnienia chłopi bez ziemi udają się do miast i tworzą lumpenproletariat, zapełniający dzielnice biedoty i próbujący znaleźć sobie miejsce w portach i mia­ stach, które powołało do życia kolonialne panowanie. Na­ tomiast pozostałe na wsi masy chłopskie żyją w warun­ kach nie zmienionych; ci, dla których nie starcza pożywie­ nia, emigrują do miast. Pozostający na miejscu zaciekle bronią tradycji i są w społeczeństwie kolonii elementem najbardziej zdyscyplinowanym, elementem o wspólnotowej strukturze społecznej. Co prawda, znieruchomienie, życie w obrębie sztywnych ram, grozi od czasu do czasu wybu­ chami, których źródłem jest fanatyzm religijny lub kon­ flikty między plemionami. Co się zaś tyczy reakcji spon­ tanicznych, masy chłopskie są jednak zdyscyplinowane i bezinteresowne. Jednostka podporządkowana jest wspól­ nocie. Brak zaufania jest obopólny. Ubrany po europejsku, mó­ wiący językiem ciemięzcy, pracujący z nim, nieraz miesz­ kający w tej samej dzielnicy mieszkaniec miasta uważany jest przez chłopów za odszczepieńca, który zaparł się naro­ dowego dziedzictwa. Mieszkaniec miasta to „zdrajca, sprze­ dawczyk”, zżyty z ciemięzcą i całkowicie dopasowany do wąskich ram systemu kolonialnego. Stąd częsta w ustach wieśniaków opinia, że ludzie z miast są niemoralni. Nie mamy tu do czynienia z klasyczną opozycją wsi i miasta, lecz raczej z konfliktem między skolonizowanym nie ma­ jącym z kolonializmu nic, a tym, kto z wyzysku kolonial­ nego czerpie konkretne korzyści. Kolonizatorzy wykorzystują to w walce z partiami narodowymi. Mobilizują mieszkańców gór i obszarów nieuprawnych do walki z mieszkańcami miasta. Buntują lud­ ność z głębi kraju przeciw mieszkańcom wybrzeża; roz­ 75

budzają konflikty między plemionami. Nie należy się zatem dziwić koronacji Kalondżi na króla Kasai ani temu, że przed kilku laty Zgromadzenie przywódców Ghany kazało NKrumahowi zapłacić tak wysoką cenę. Partie polityczne nie docierają na wieś. Zamiast wy­ korzystać istniejące struktury i wypełnić je postępową, narodową treścią, usiłują — w ramach systemu kolonial­ nego — wstrząsnąć zastaną rzeczywistością. Sądzą, że można już wypłynąć na szerokie wody, podczas gdy łań­ cuchy kolonialnego systemu są jeszcze całkiem solidne. Nie można -powiedzieć, by partie te wychodziły masom na spotkanie. Próbują je opanować wedle z góry przyjętego wzoru, nie zaznajamiając z programem. Po prostu pew­ nego dnia z nieba spadają na wieś nikomu nie znani, prze­ ważnie bardzo młodzi ludzie i z polecenia władz central­ nych zabierają się do kierowania duarem lub zabitą decha­ mi wioską jak komórką w rozwiniętym kapitalistycznym przedsiębiorstwie. Przywódcę wioski czy plemienia igno­ ruje się, a nieraz wyśmiewa. Nonszalancko depcze się his­ torię lokalną, tę jedyną faktycznie istniejącą rzeczywistość narodową, zamiast w imię dziejów przyszłego państwa pie­ czołowicie wpisać historię danej miejscowości czy dzieje odwiecznych konfliktów między klanami i plemionami w ramy konkretnej działalności, do jakiej wzywa się naród. Starcy, otaczani w tradycyjnej społeczności wielkim szacun­ kiem i zwykle cieszący się ogromnym autorytetem, są pu­ blicznie ośmieszani. Kolonialna służba bezpieczeństwa nie mieszkając wykorzystuje powstałe przy okazji nieporozu­ mienia i stara się być na bieżąco w sprawach decyzji po­ dejmowanych przez ową karykaturę władzy. Do akcji wkracza policja, a że jest doskonale poinformowana — uderza nieomylnie. Wysłannicy z miasta oraz najbardziej aktywni spośród nowych działaczy zostają aresztowani. Porażki potwierdzają wyniki „teoretycznej analizy”, przeprowadzonej przez przywódców partyjnych. Bolesne doświadczenie, jakim jest nieudana próba zwerbowania mas chłopskich, wzmaga nieufność i utrwala wrogość wo­ bec tej grupy ludności. Ponieważ po zwycięskiej walce narodowowyzwoleńczej błąd zostaje powtórzony, w dal­ szym ciągu dominują tendencje decentralizacyjne i sepa­ ratystyczne. Trybalizm fazy: kolonialnej w fazie narodowej 76

ustępuje miejsca regionalizmowi; zaczyna obowiązywać termin: federalizm. Nieraz jednak masy wiejskie, mimo że luźno związane z partiami politycznymi, wywierają decydujący wpływ na proces dojrzewania świadomości narodowej : zastępują par­ tie w działaniu, albo — rzadziej — wypełniają puste miej­ sce powstałe w wyniku nieskuteczności ich posunięć. Działalność propagandowa partii narodowych zawsze znajduje jakiś oddźwięk wśród mas chłopskich. Na prowin­ cji żywe jest wspomnienie walki z kolonizatorami. Kobiety stale jeszcze śpiewają dzieciom pieśni, które towarzyszyły bojownikom w walce z najeźdźcą. Chłopcy w wieku 12, 13 lat z szacunkiem powtarzają nazwiska starców, którzy brali udział w ostatnim powstaniu; sny małych mieszkań­ ców duarów nie są snami o kosztownych zabawkach czy sukcesach w szkole (jak w przypadku ich miejskich ró­ wieśników); w snach identyfikują się z bojownikami, których bohaterska śmierć jeszcze dziś wyciska łzy z oczu. Równolegle do pierwszych prób organizowania zacząt­ ków klasy robotniczej w miastach, na wsi dochodzi do pozornie niezrozumiałych wybuchów. Tytułem przykładu wspomnijmy powstanie na Madagaskarze w 1947 roku. Władze kolonialne stwierdziły kategorycznie: bunt. Dziś wiemy, że sprawy były o wiele bardziej skomplikowane. Podczas drugiej wojny światowej mocarstwa kolonialne zwiększyły swoje wpływy i zagarnęły wolne dotychczas ziemie. Zaczęto mówić o ewentualnym umieszczeniu na wyspie uciekinierów żydowskich, kabylskich i antylskich. Rozeszła się wieść, że biali mieszkańcy Afryki Południo­ wej zamierzają przy współudziale państw kolonialnych opanować wyspę. Po zakończeniu wojny tryumfalnie wy­ brano rząd spośród kandydatów partii narodowych. Wkrót­ ce potem rozpoczęły się represje przeciwko komórkom partii MDRM (Mouvement Démocratique de la Rénovation Malgache — Demokratyczny Ruch Odnowy Madagaskaru). Kolonializm, aby osiągnąć swe cele, sięgnął po klasyczne metody: aresztowania, międzyplemienną propagandę rasi­ stowską, tworzenie partii z nie zorganizowanego lumpenproletariatu. Partia zwana partią Wydziedziczonych z Ma­ dagaskaru (Déshérités de Madagaskar — PAD ESM) swą prowokacyjną działalnością miała usprawiedliwić nasila­ jące się represje. W tym konkretnym przypadku banalna Ï7

operacja, jaką jest ukartowane z góry zlikwidowanie uprze­ dnio stworzonej partii, przybrała gigantyczne rozmiary. Masy chłopskie, od kilku lat w defensywie, wobec bezpo­ średniego zagrożenia zdecydowały się na dziki opór. Uzbro­ jony we włócznie, a częściej w kamienie i kije lud nagłym zrywem, pod hasłem wyzwolenia narodowego rozpoczął powstanie, które ogarnęło cały kraj. Ciąg dalszy jest znany. Powstania zbrojne są tylko jednym z działań, poprzez które masy chłopskie włączają się do walki narodowej. Wieś niemal zawsze reaguje na represje spotykające partię narodową w mieście. Wiadomości są na ogół wyolbrzy­ mione: masowe aresztowania przywódców, karabiny ma­ szynowe na każdym rogu, krew tubylców zalewająca mia­ sta, koloniści kąpiący się w arabskiej krwi. Pod wpływem tych wieści wybucha długo hamowana, długo narastająca nienawiść. Najbliższy posterunek policji zostaje otoczony, funkcjonariusze zlinczowani, nauczyciel — zamordowany, a lekarzowi udaje się ujść z życiem tylko dlatego, że przy­ padkowo nie było go w domu... Zjawiają się oddziały pacyfikacyjne, lotnictwo rozpoczyna bombardowanie. Sztan­ dar rewolucji łopocze na wietrze, odżywają wojenne tra­ dycje, za entuzjastycznym przyzwoleniem kobiet mężczyźni idą w góry, rusza partyzantka. Zupełnie spontanicznie chłopi stwarzają sytuację ogólnego zagrożenia; koloniza­ torzy zaczynają się bać, coraz bardziej angażują się w woj­ nę lub zaczynają negocjować. Jaka jest reakcja partii narodowych na brzemienne w skutki pojawienie się chłopów na arenie walki? Jak wiemy, większość partii narodowych nie uwzględnia w swoim programie walki zbrojnej. Partie nie przeciwstawiają się działaniom powstańczym; z całym zaufaniem odnoszą się do spontanicznego wystąpienia wieśniaków. Można powie­ dzieć, że reagują na pojawienie się tego nowego elementu jak na mannę spadającą z nieba, modląc się, by nie usta­ ła. Wykorzystują ruch, lecz nie ujmują go w ramy orga­ nizacyjne. Nie wysyłają swoich ludzi na wieś: nie upoli­ tyczniają mas, nie uświadamiają ich, nie próbują podnieść poziomu walki. Mają nadzieję, że natężenie działalności mas chłopskich nie osłabnie. Nie zachodzi kontaminacja między ruchem wiejskim a jego odpowiednikiem miejskim. Każdy z nich ewoluuje zgodnie z własną dialektyką. Partie narodowe nie próbują kierować ruchem mas 78

chłopskich mimo ich całkowitej dyspozycyjności. Nie wska­ zują celu, poprzestają na pobożnym życzeniu, by ruch nie ustał, a bombardowania trwały bez końca. Jak zatem wi­ dzimy, również i w tym przypadku partie nie wykorzy­ stują otwierającej się przed nimi możliwości zintegrowania mas wiejskich, upolitycznienia ich, udoskonalenia metod walki. Zachowują wobec wsi zgubną nieufność. Działacze polityczni, przyczajeni w miastach, dają kolo­ nializmowi do zrozumienia, że nie mają nic wspólnego z powstańcami, albo opuszczają kraj. Rzadko przystają do partyzantów. W Kenii, na przykład, podczas rewolty Mau-Mau żaden znany działacz nie przyłączył się do tego ru­ chu ani nie próbował wystąpić w obronie walczących. Pomiędzy poszczególnymi warstwami społecznymi jed­ nego narodu nie dochodzi do wzajemnego zrozumienia; nie dochodzi nawet do spotkania. Dlatego też w chwili uzyskania niepodległości, co następuje po stłumieniu wy­ stąpień mas chłopskich, jako wynik negocjacji między ko­ lonializmem a partiami politycznymi, niemożność porozu­ mienia znacznie się pogłębia. Wieśniacy z dystansem od­ nosić się będą do reform strukturalnych proponowanych przez rząd oraz do obiektywnie postępowych innowacji so­ cjalnych, gdyż członkowie aktualnego rządu nigdy w okre­ sie kolonialnym nie próbowali wyjaśnić całemu narodowi celów partii, sytuacji kraju ani problemów międzynarodo­ wych. Wrogość, z jaką mieszkańcy wsi i „feudałowie” odnoszą się do partii narodowych po odzyskaniu niepodległości, jest dalszym ciągiem nieufności, jaką darzyli je w okresie kolonialnym. Służby wywiadowcze krajów kolonialnych nie składają broni i podsycając niezadowolenie nieraz spra­ wiają młodym rządom poważne kłopoty. Reasumując, mo­ żna powiedzieć, że rząd płaci koszty swej opieszałości z czasów walki narodowowyzwoleńczej oraz stałej pogardy żywionej wobec mieszkańców wsi. Naród staje się rodza­ jem państwa z rozumną głową i ogromnym, bezwładnym, niezdolnym do życia ciałem. Stąd tendencje do przezwyciężania bezwładu owego ciel­ ska za pomocą scentralizowanej administracji i wtłoczenia społeczeństwa w sztywne ramy. Stąd też opinia, że kraje słabo rozwinięte wymagają swoistej dyktatury. Nieufność przywódców do mas chłopskich może przybierać bardzo 79

poważne rozmiary. Tak jest w przypadku niektórych państw, których rządy wiele lat po uzyskaniu niepodle­ głości uważają interior za obszar na tyle niespokojny, że głowa państwa oraz ministrowie zapuszczają się tam jedy­ nie przy okazji manewrów. Ziemie leżące w głębi kraju są obszarem nieznanym. Jest paradoksem, iż postawa rządu narodowego wobec mas chłopskich przywodzi na myśl rzą­ dy kolonialne. „Nigdy nie wiadomo, jak masy mogą za­ reagować”; młodzi przywódcy nie wahają się mówić: „Ko­ nieczny jest bat, skoro mamy kraj wyciągnąć ze średnio­ wiecza.” Lecz jak wykazaliśmy na przykładzie okresu ko­ lonialnego, podobna nonszalancja w traktowaniu chłopstwa jest przeszkodą w osiągnięciu jedności narodowej, prze­ szkodą na drodze do postępu. Bywa też, że kolonializm próbuje rozwarstwić i zróżni­ cować ruch narodowowyzwoleńczy. Zamiast podjudzać szejków i przywódców plemion przeciwko „rewolucjoni­ stom” z miast, biura do spraw tubylców organizują ple­ miona i bractwa w partie. Jako swoiste antidotum na po­ wstałą w mieście partię, która zaczyna „ucieleśniać wolę narodu” i staje się rzeczywistym niebezpieczeństwem dla kolonialnego rządu, jak grzyby po deszczu rodzą się coraz to nowe grupy, pojawiają nowe tendencje, tworzą partie oparte na zasadzie etnicznej bądź regionalnej. Poszczególne plemiona zamieniają się w partie polityczne, bez ograni­ czeń korzystając z porad kolonialistów. Table ronde może się rozpocząć, partia narodowa, jednolita pod względem ideologicznym, ginie pod lawiną sprzecznych tendencji. Partie plemienne zdecydowanie przeciwstawiają się cen­ tralizacji i jedności oskarżając partię narodową o dykta­ turę. Z czasem zarzut ten zostanie podjęty przez narodową opozycję. Na razie jednak spośród kilku partii, które pro­ wadziły walkę wyzwoleńczą, kolonizator wybiera jedną. Okoliczności tego faktu są znamienne: gdy jakaś partia zdobywa jednomyślne poparcie całego narodu i staje jako jedyny partner do rozmowy, kolonizator robi unik i mak­ symalnie opóźnia termin negocjacji. Opóźnienie ma dopro­ wadzić do zminimalizowania żądań partii lub wymuszenia na jej kierownictwie odsunięcia elementów „ekstremi­ stycznych”. Jeśli jednak żadna partia nie wysunęła się na pierwszy 80

plan, wybiera się tę, która wydaje się „najrozsądniejsza”. Wtedy pozostałe partie narodowe, nie dopuszczone do udziału w rozmowach, gorączkowo zaczynają podważać zasady porozumienia podpisanego przez kolonizatora i wy­ braną partię. Ta ostatnia natomiast, „odgórnie” obdarzona władzą, zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nio­ są ze sobą demagogiczne i prowokacyjne działania konku­ rencyjnych partii, próbuje zatem je zniszczyć skazując na nielegalność. Prześladowana organizacja szuka schronienia na peryferiach miast i wsi. Tam zaczyna podburzać masy chłopskie przeciwko „sprzedawczykom z wybrzeża i nędz­ nikom ze stolicy”. Każdy argument jest dobry: religia, nowatorskie posunięcia nowej władzy grożące zerwaniem z tradycją etc. Do maksimum wykorzystuje się zacofanie mas chłopskich; rewolucyjność wsi wywodzi się w prak­ tyce z jej prymitywnego, emocjonalnego, spontanicznego charakteru. Zaczynają dochodzić wieści o ruchach w gó­ rach, we wsiach zaczyna wrzeć. Mówi się, że tu czy tam policja strzela do chłopów, że sprowadzono dodatkowe po­ siłki, że godziny rządu są policzone. Partie opozycyjne, po­ zbawione jasno sformułowanego programu, mając za wy­ łączny cel zajęcie miejsca ekipy rządzącej, oddają swój los w ręce spontanicznych, ciemnych mas chłopskich. Bywa też, że opozycja szuka oparcia nie w masach chłopskich, lecz w związkach zawodowych młodego pań­ stwa. W tym przypadku rząd zwraca się do mas z apelem o niepopieranie żądań robotników, określając je jako nie­ odpowiedzialne awanturnictwo i deptanie narodowej prze­ szłości. Opinie powzięte o partiach politycznych dotyczą również — mutatis mutandis — związków zawodowych. Organizacje zwiążkowe na terytorium kolonialnym są po­ czątkowo zazwyczaj filiami związków zawodowych metro­ polii i echem ich działalności. Kiedy walka narodowowyzwoleńcza wchodzi w fazę de­ cydującą, część tubylczych związkowców zaczyna postu­ lować konieczność utworzenia syndykatów narodowych. Dawna, importowana z metropolii organizacja zaczyna gwałtownie pustoszeć. Tworzenie nowych związków jest jednym ze sposobów, w jaki ludność miejska wywiera presję na władze kolonialne. Powiedzieliśmy, że proleta­ riat kolonii to klasa w stadium embrionalnym i grupa uprzywilejowana. Narodowe związki zawodowe, powsta( — Wyklęty lud ziemi

SI

jące w miastach w wyniku walki, mają jednak program polityczny, program narodowy. Związki zawodowe stwo­ rzone na decydującym etapie walki o niepodległość sku­ piają w sobie uświadomiony, dynamiczny element naro­ dowy. Zlekceważone przez partie polityczne masy chłopskie w dalszym ciągu pozostają na marginesie. Istnieje oczywiście związek zawodowy rolników, lecz twór ten zadowala się wypełnianiem zbiorowego obowiązku, jakim jest „zjedno­ czenie sił w walce z kolonializmem”. Działacze związkowi szkoleni przez związkowe organizacje metropolii nie po­ trafią zorganizować mas chłopskich. Straciwszy kontakt z mieszkańcami wsi, koncentrują się na werbowaniu pra­ cowników metalurgii, dokerów, pracowników gazowni, elektrowni etc... Na etapie kolonialnym tubylcze organizacje związkowe stanowią spektakularną siłę uderzeniową. W dużych ośrod­ kach miejskich związki są w stanie unieruchomić, a w każ­ dym razie w dowolnym momencie zatrzymać gospodarkę kolonialną. Ponieważ zaś większa część ludności europej­ skiej zamieszkuje miasta, podobne akty znajdują w jej psychice głęboki oddźwięk: brak światła, brak gazu, nie wywiezione śmiecie, żywność gnijąca na ulicach. Przyczółki metropolii, którymi w ramach systemu kolo­ nialnego są miasta, silnie odczuwają działalność organizacji zwiądcowych. Stolica, ostoja kolonializmu, z trudnością znosi owe podziemne wstrząsy. Ale „interior” (masy chłop­ skie) nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Z ogólnonarodowego punktu widzenia istnieje dyspro­ porcja między znaczeniem związków zawodowych a resz­ tą narodu. Po wyzwoleniu robotnicy zgrupowani w orga­ nizacje związkowe mają nagle wrażenie, że znaleźli się w pustce. Ściśle określony cel, w chwili gdy został osiągnięty, w porównaniu z wielkim zadaniem budowy państwa oka­ zuje się niczym. Obserwując rodzimą burżuazję, zazwyczaj ściśle związaną z rządem, przywódcy związkowi odkrywa­ ją, że dłużej nie mogą zamykać się w wąskich ramach działalności czysto związkowej. Od zarania odcięte od mas chłopskich, z natury niezdolne do wyjścia ze swymi hasła­ mi poza przedmieścia, związki zawodowe schodzą na po­ zycje coraz bardziej polityczne. I tak z czasem kandydują do przejęcia władzy. Wszelkimi sposobami starają się zapę­ 82

dzić burżuazję w ślepy zaułek: protesty przeciwko utrzy­ mywaniu baz wojskowych na terytorium kraju, podważa­ nie sensowności umów handlowych, opozycyjne stanowisko w sprawach polityki zagranicznej rządu. Robotnicy, obec­ nie „niezależni”, zawisają w próżni. Nazajutrz po uzyska­ niu niepodległości, związki spostrzegają, że ogłoszenie ro­ botniczych postulatów mogłoby wywołać wzburzenie reszty narodu. Robotnicy są bowiem faworytami władzy. Najbar­ dziej uprzywilejowaną częścią ludu. Działalność zmierzają­ ca do poprawy ich warunków życia byłaby niepopularna, a nawet mogłaby wywołać wzburzenie upośledzonych mas chłopskich. Związki zawodowe, przed którymi wszelka działalność czysto związkowa jest zamknięta, drepczą w miejscu. Zjawisko to tłumaczy obiektywną konieczność stworze­ nia programu zdolnego zainteresować cały naród. Związki zawodowe odkrywają nagle konieczność uświadomienia i zorganizowania mieszkańców interioru. Ponieważ jednak nigdy dotąd nie dbały o porozumienie z masami chłopski­ mi, a masy te są jedynymi spontanicznie rewolucyjnymi silami w kraju — działalność związków okazuje się nie­ skuteczna, a ich program anachroniczny. Przywódcy związkowi, uwikłani w działania polityczne i związkowe, chcąc nie chcąc biorą udział w przygotowy­ waniu zamachu stanu. Interior — jak zazwyczaj — w tym nie uczestniczy. Dochodzi do swego rodzaju próby sił między burżuazją a robotniczymi związkami zawodowymi. Rodzima burżuazja — w myśl dawnych tradycji kolo­ nialnych — demonstruje siłę policyjną i wojskową, pod­ czas gdy związki organizują wiece, mobilizują dziesiątki tysięcy zwolenników. Chłopi patrzą na burżuazję i na robotników — którzy, jak by nie było, jedzą, podczas gdy oni głodują — i wzruszają ramionami. Wzruszają ra­ mionami, gdyż wiedzą, że jedni i drudzy uważają ich za „trzecią siłę”. Związki, partia i rząd z makiawelizmem, któremu obca jest wszelka moralność, posługują się masa­ mi jak ślepą, bezwolną siłą. Jak siłą bydlęcą. W pewnych okolicznościach masy chłopskie mogą jednak wywrzeć decydujący wpływ na przebieg walki wyzwoleń­ czej i na kształt przyszłego państwa. Zjawisko to, mające dla krajów słabo rozwiniętych znaczenie podstawowe, roz­ patrzymy szczegółowo. 83

Powtórzmy: partie dążąc do wyzwolenia spod kolonial­ nego ucisku szukają porozumienia. Wewnątrz partii zajść zatem mogą dwa podstawowe procesy. Po pierwsze, mo­ że się zdarzyć, że po dokonaniu szczegółowej analizy kolonialnej rzeczywistości i sytuacji międzynarodowej in­ telektualiści zaczną krytykować ideologiczną miałkość par­ tii i jej nieudolność strategiczną i taktyczną. Zaczną zasy­ pywać przywódców partyjnych podstawowymi pytaniami: „co to jest narodowość? jak rozumiecie to słowo? co ono zawiera? jaki jest cel niepodległości i jak chcecie ją osiąg­ nąć?” — domagając się, by środki prowadzące do celu traktowane były z należytą powagą. Do punktu mówiącego „przez wolne wybory” proponują dodać „i przy użyciu wszelkich innych sposobów”. Przy pierwszej okazji przy­ wódcy partyjni szybko likwidują „ferment”, określając go mianem „młodzieńczej gorączki”. Ale ponieważ powyższe żądania nie są wyrazem ani fermentu, ani „młodzieńczej gorączki”, ci, którzy je głoszą, szybko zostaną izolowani. Przywódcy partyjni w glorii swego doświadczenia zdecy­ dowanie odcinają się od „awanturników i anarchistów”. Jak widzimy, machina partyjna okazuje się niereformowalna. Rewolucyjna mniejszość staje naprzeciw przy­ wódców partyjnych przerażonych perspektywą dostania się w wir spraw, których istota, siła i ukierunkowanie są kompletną niewiadomą. Drugi ze wspomnianych procesów ma związek z kadrą kierowniczą wyższego i niższego szcze­ bla, z powodu swej radykalnośd zawsze najbardziej na­ rażoną na szykany władz kolonialnych. Należy podkreślić, że na ogól ludzie ci doszli do władzy w partii za cenę wy­ trwałej pracy, poświęcenia i patriotyzmu najwyższej próby. Pochodzą z nizin społecznych, często rekrutują się spośród drobnych rzemieślników, robotników sezonowych, a nie­ raz — bezrobotnych. Dla nich partia narodowa nie ozna­ cza „politykowania”, lecz jedyny dostępny sposób przejścia z poziomu zwierzęcia na poziom człowieka. Ludzie ci, dziś skrępowani legalnością partii, dawniej w ramach przyzna­ wanych im zadań objawiali inicjatywę, odwagę i stopień uświadomienia, automatycznie zapewniające im zaintere­ sowanie policyjnych sił kolonialnych. Aresztowani, skazy­ wani, torturowani, zwalniani, okres przymusowego odosob­ nienia wykorzystywali jako czas poddania idei próbie 84

1 utwierdzenia się w woli wprowadzenia jej w czyn. Wśród głodowych strajków, solidarni w obliczu zbiorowej mogiły, czekali na uwolnienie, by natychmiast wziąć udział w walce zbrojnej. W tym samym czasie za murami wię­ zienia kolonializm — osaczony ze wszystkich stron — zaczynał kokietować umiarkowanych. Zbliża się czas rozłamu; podział na nielegalną i legalną frakcję partii staje się nieunikniony. Potencjalni członko­ wie pierwszej czują się niepożądani i osamotnieni. Człon­ kowie drugiej — zachowując wszelkie środki ostrożności — starają się im pomóc; daremnie. Proces izolacji pogłębia się coraz bardziej. „Nielegalni" nawiązują kontakt z inte­ lektualistami, których stanowisko mieli okazję poznać kil­ ka lat wcześniej. W wyniku tego spotkania powstaje par­ tia podziemna, działająca na marginesie partii legalnej. Represje przeciwko odszczepieńcom rosną, w miarę jak partia legalna nawiązuje kontakt z kolonializmem, pró­ bując reformować go „od wewnątrz”. Członkowie frakcji nielegalnej wchodzą w ślepą uliczkę historii. Przeganiani z miast, grupują się początkowo na przedmieściach. Poli­ cja odkrywa ich kryjówki i zmusza do definitywnego opuszczenia miasta, do odejścia na zawsze z miejsca walki politycznej. Wędrują wtedy w góry, na wieś, ku masom chłopskim. Wsiąkają w nie, kryjąc się w ten sposób przed policją. Działacz, który — zamiast bawić się w chowa­ nego z policjantami w mieście — doży swój los w ręce mas chłopskich, nigdy nie przegra. Chłopski płaszcz otuli go szczelnie, z nieoczekiwaną troskliwością i siłą. Wygna­ ni do interioru, odcięci od środowisk miejskich, gdzie wy­ pracowywali pojęcie narodu i walki politycznej, stają się prawdziwymi partyzantami. Śledzeni i ścigani, przenoszą­ cy się z miejsca na miejsce pod osłoną mroku, mają oka­ zję przemierzyć kraj i dokładnie go poznać. Zapominają o kawiarniach, dyskusjach nad zbliżającymi się wyborami, podłości tego czy innego policjanta. Do uszu ich zaczyna docierać prawdziwy głos kraju; oczy zaczynają dostrzegać ogromną, nieskończoną nędzę ludu. Zaczynają pojmować, ile cennego czasu stracili na jałowe rozważania o ustroju kolonialnym. Zaczynają rozumieć, że zmiana to nie refor­ ma ani tymczasowa poprawa. W oszołomieniu, które od­ tąd stale będzie ich udziałem, zaczynają rozumieć, że działalność polityczna, jeśli jest uprawiana tylko w mia­ 85

stach, nigdy nie doprowadzi do konkretnych przemian, nigdy nie wstrząśnie ustrojem kolonialnym. Uczą się rozmawiać z chłopami. Odkrywają, że masy wiejskie swe wyzwolenie widziały zawsze w kategoriach gwałtu i przemocy: odbieranie ziemi obcym, walka naro­ dowa, zbrojne powstanie. Proste. Odkrywają wewnętrznie spójną, zastygłą w bezruchu warstwę społeczną, przecho­ wującą nie naruszone wartości moralne i miłość ojczyzny. Odkrywają lud szlachetny, gotów do poświęceń i wyrze­ czeń, niecierpliwy i niezłomny. Jest sprawą oczywistą, że to spotkanie ściganych przez policję działaczy ze zniecier­ pliwionymi, z natury skłonnymi do buntu masami może dać mieszankę wybuchową o niespotykanej mocy. Przy­ bysze z miast zaazynają uczyć się od ludu, w zamian da­ jąc lekcje przysposobienia politycznego i wojskowego. Lud sięga po broń. Edukacja nie trwa zbyt długo, gdyż masy, czując pod skórą drgające mięśnie, zmuszają przywódców do przyspieszenia biegu wypadków. Rozpoczyna się walka zbrojna. Wybuch powstania zaskakuje partie polityczne. Program ich nigdy nie przewidywał użycia siły; samo ich istnienie jest zaprzeczeniem konieczności jej użycia. Niektóre z nich nieoficjalnie podzielają przekonania kolonizatorów o rych­ łym, krwawym zakończeniu rozruchów, rade, że stoją na uboczu. Ogień jednak, niby gwałtowna epidemia, rozprze­ strzenia się na cały kraj. Czołgi i samoloty nie przynoszą oczekiwanych rezultatów. Zasięg zła wprawia kolonializm w zdumienie. Wśród przedstawicieli narodu ciemięzcy dają się słyszeć głosy podkreślające powagę sytuacji. Tubylcy w lepiankach zaczynają żyć nowym, narodo­ wym rytmem. Szeptem, w głębi duszy, intonują nie koń­ czący się hymn ku chwale bohaterskich wojowników. Po­ wstanie ogarnia cały naród. Teraz z kolei partie legalne są odizolowane. Pewnego dnia przywódcom powstania jawi się koniecz­ ność objęcia działaniami powstańczymi miast. Nieprzy­ padkowo, w zgodzie z dialektyką zbrojnej walki narodo­ wowyzwoleńczej. Zwolennicy systemu kolonialnego nie wątpią bowiem w jego trwałość mimo nękających akcji partyzantki i niewyczerpanych rezerw energii dostarcza­ nych przez wieś. W istocie nie czują się zagrożeni. Przy­ wódca powstania postanawia zatem przenieść wojnę na 86

terytorium nieprzyjaciela, do spokojnych, rozdyskutowanych miast. Przeniesienie walki zbrojnej do miast stawia przed przy­ wódcami poważne problemy. Większość przywódców, ludzi urodzonych lub wychowanych w mieście, opuściło swoje naturalne środowisko z powodu prześladowań policji kolo­ nialnej i niezrozumienia ze strony „rozsądnych” członków legalnych partii politycznych. Wycofanie się na wieś było w równym stopniu ucieczką przed represjami, co wyrazem nieufności wobec starych struktur politycznych. Kontakt z miastem zapewniały im osoby sprawujące kierownicze funkcje w legalnych partiach politycznych. Jednak drogi ich nie zawsze pokrywały się z drogami przywódców partii legalnych, nieufnych, roztrząsających nieprawości kolo­ nializmu. Pierwsze próby, jakie ludzie z lasu podejmują celem nawiązania kontaktu z dawnymi przyjaciółmi — z tymi spośród nich, których uważają za najbardziej lewicowych — potwierdzają obawy i odbierają ochotę do dalszych kon­ taktów. Trzeba szukać innej drogi. Powstanie zbrojne zro­ dzone na wsi przeniknie do miast za pośrednictwem mas wiejskich gnieżdżących się na przedmieściach, warstwy, która nie zdołała dorwać się do żłobu w ramach systemu kolonialnego. Ci, których przeludnienie wsi i wywłaszcze­ nie zmusiło do opuszczenia rodzinnej ziemi, niestrudzenie krążą wokół większych ośrodków miejskich z nadzieją, że pewnego dnia się tam wedrą. Właśnie owa masa, mieszkańcy dzielnic biedoty, lumpenproletariat — stanie się ostrzem powstania w miastach. Lumpenproletariat, banda głodomorów bez przynależności i miejsca na ziemi, jest jedną z najbardziej rewolucyjnych sił skolonizowane­ go narodu. W latach poprzedzających rewoltę Mau-Mau w Kenii brytyjskie władze kolonialne robiły wszystko, żeby za­ straszyć lumpenproletariat. W latach 1950—51 policja i misjonarze połączyli wysiłki, aby powstrzymać ogromny napływ młodych Kenijczyków ze wsi i lasów, którzy, po­ zbawieni środowiska, kradli, uprawiali rozpustę, popadali w alkoholizm etc. Przestępczość nieletnich w koloniach jest bezpośrednim wynikiem istnienia lumpenproletariatu. Również w Kongo w 1957 roku przedsięwzięto drakońskie środki mające wypchnąć z powrotem na wieś „nieletnich 87

łobuzów”, zakłócających ustalony porządek. Otwarto obozy pracy mające resocjalizować osobników z marginesu pod okiem ewangelickich misjonarzy i, oczywiście, belgijskiej armii. Proces tworzenia się lumpenproletariatu jest logiczną konseikwencją pewnych określonych warunków i ani nie­ strudzona działalność misjonarzy, ani aresztowania nie są w stanie zahamować jego rozwoju. Lumpenproletariat jak zgraja szczurów, mimo kopnięć, mimo kamieni, nie przestaje podgryzać korzeni drzewa. Dzielnica biedoty umacnia najgłębsze przekonanie sko­ lonizowanego, że wszelkimi sposobami, choćby ryjąc pod ziemią, trzeba opanować wrogą fortecę. Lumpenproleta­ riat, wytwór miasta i poważne zagrożenie jego „bezpie­ czeństwa”, oznacza stały, nieodwracalny proces rozkła­ du, gangrenę szerzącą się z samego jądra kolonialnego panowania. Sutenerzy, przestępcy, bezrobotni, głosząc wspólne żądania, rzucają się do walki wyzwoleńczej ni­ czym wzorowi ludzie pracy. Zdeklasowane nieroby poprzez konkretną akcję zbrojną odnajdują drogę integracji z na­ rodem. Nie szuikają rehabilitacji ani w ramach społeczeń­ stwa kolonialnego, ani w ramach moralności ciemięzcy. Przeciwnie, wiedzą, że sforsować bramę miasta mogą wy­ łącznie z bronią w ręku. Bezrobotni i „podludzie” rehabi­ litują się wobec samych siebie i wobec historii. Prosty­ tutki, służące za marne grosze, desperaci, wszyscy stojący na krawędzi szaleństwa lub samobójstwa, odnajdują rów­ nowagę, włączają się do marszu i śmiało biorą udział w po­ chodzie rozbudzonego narodu. Partie nie rozumieją tego nowego zjawiska, zjawiska, które przyspiesza ich rozpad. Wtargnięcie walki zbrojnej do miast zmienia krajobraz bitwy. Oddziały kolonialne, dotąd w całości skierowane przeciwko wsi, pospiesznie zwracają się ku miastom, aby zapewnić bezpieczeństwo kolonom i ich własności. Niebezpieczeństwo grozi ze­ wsząd — siły represyjne ulegają rozproszeniu. Cała ziemia ojczysta, cały świat kolonii zaczyna drżeć. Uzbrojone od­ działy chłopów prowadzą działania nękające. Powsta­ nie w miastach to mieszanka wybuchowa o ogromnej mocy. Rezerwa przywódców powstania w stosunku do trady­ cyjnej polityki partii narodowych wzrasta na widok entu88

zjazmu i zapału, z jakim lud demontuje machinę kolo­ nialną. Każde zwycięstwo jest kolejnym argumentem prze­ ciwko temu, co nazywają teraz wodolejstwem, werbalizmem, „blagologią”, jałową agitacją. Ich nienawiść do de­ magogii i „politykowania” rośnie. Dlatego też początkowo spontaniczność święci prawdziwy tryumf. Bunty raz po raz wybuchające na wsi są świadectwem wszechobecności i siły elementu narodowego. Każdy uzbro­ jony mieszkaniec kolonii jest kawałkiem zmartwychwsta­ łego narodu. Rozruchy chłopskie stanowią poważne niebez­ pieczeństwo dla reżimu kolonialnego, gdyż osłabiają go i zmuszają do rozdrobnienia sił, w każdej chwili gotowe je unieszkodliwić. Obowiązuje prosta zasada: należy uczy­ nić wszystko, żeby uratować naród. Bez programu, bez przemówień, bez rezolucji, bez koncepcji. Jedno jest pew­ ne: obcy muszą odejść. Stwórzmy wspólny front przeciw­ ko najeźdźcy i umocnijmy się walką zbrojną. Jak długo trwa zagrożenie kolonialne, sprawa narodu staje się sprawą każdego. Raz rozpoczęty proces wyzwala­ nia ogarnia cały kraj. Na tym etapie króluje działanie spontaniczne. Powstają ośrodki kierownicze. Na każdym skrawku ziemi tworzy się miniaturowy rząd i zaczyna spra­ wować władzę. Wszędzie, w dolinach, w lasach, w dżungli, w małych miasteczkach spotkać można władzę państwową. Każdy, kto bierze udział w walce, ucieleśnia naród i robi wszystko, żeby na danym obszarze ów naród zatryumfo­ wał. Mamy tu do czynienia ze strategią bezpośrednich wy­ ników. Celem i programem spontanicznie powstałych od­ działów jest wyzwolenie danego obszaru. Skoro naród jest wszędzie — jest i tutaj. Jeszcze krok, a okaże się, że tyl­ ko tutaj. Taktyka polityczna i strategia wojskowa mie­ szają się ze sobą. Sztuka polityki staje się sztuką militar­ ną. Działaczem politycznym jest ten, kto walczy. Walczyć i uprawiać politykę to jedno. Wydziedziczony, przywykły do życia w zamkniętym krę­ gu niesnasek i drobnych rywalizacji lud uroczyście dostę­ puje oczyszczenia; to, co dotąd dzieliło poszczególne grupy jego przedstawicieli, zostaje zapomniane w imię narodu. Tradycyjnie wrogo nastawione do siebie rodziny wyma­ zują w zbiorowej ekstazie wszystko z pamięci i zapomi­ nają o przeszłości. Mnożą się akty pojednania. Głęboko ukryte urazy wychodzą na światło dzienne i przestają istes

nieć. Nagłe ubóstwienie narodu wynosi świadomość na nie­ znany dotąd poziom. Jedność narodu to przede wszystkim jedność w obrębie grupy, zanik dawnych nieporozumień, ostateczne zlikwidowanie niedomówień. Proces oczyszcze­ nia obejmuje również te osoby, które kolaborując z oku­ pantem zhańbiły swój kraj. Zdrajcy i konfidenci zostają osądzeni i ukarani. Lud prze naprzód świadom swojej mocy prawodawcy: poznaje swoje możliwości i za­ mierza je wykorzystać. Każdy moment przebudzenia z ko­ lonialnego snu ma temperaturę wrzenia. Wsie ogarnia atmosfera serdeczności, demonstracyjna szlachetność, roz­ brajająca dobroć, nieustająca gotowość oddania życia za „sprawę”. Przywodzi to na myśl tajne stowarzyszenie, kościół, przeżycia mistyczne. Nikt nie pozostaje obojętny na nowy rytm, który opanował kraj. Wysyła się emisa­ riuszy do sąsiednich plemion. To oni tworzą system łączności między powstańcami, poruszając rejony dotąd obojętne. Plemiona będące w stanie permanentnej wojny składają broń i ze łzami w oczach ślubują sobie pomoc i poparcie. Ręka w rękę, w walce przeciw wspólnemu wro­ gowi bratają się dawni przeciwnicy. Narodowy krąg roz­ szerza się, przyłączają się doń coraz to nowe plemiona; nowe ciosy spadają na wroga. Każda mieścina czuje się jednocześnie czymś wyjątkowym i jednym z ogniw łań­ cucha. Solidarność plemion, solidarność miejscowości, so­ lidarność całego narodu objawiają się na tym etapie natę­ żeniem walki przeciwko wspólnemu wrogowi. Każdy nowo powstały oddział, każdy kolejny wystrzał są dowodem, że pościg za nieprzyjacielem trwa. Solidarność ta ze zdwojoną siłą objawi się na etapie drugim: na etapie przejścia nieprzyjaciela do działań ofen­ sywnych. Siły kolonialne, po wybuchu, który je rozproszył, jednoczą się, reorganizują i przystosowują metody walki do natury powstania. Ofensywa nieprzyjaciela przerywa stan euforii i upojenia, tak charakterystyczny dla począt­ ków walki narodowowyzwoleńczej. Nieprzyjaciel koncen­ truje siły i rusza do ataku, uderzając w ściśle określone punkty. Oddziały powstańcze zaczynają ponosić ogromne straty. Tym większe że rzadko unikają otwartej walki. Po­ czątkowy optymizm sprawia, że ludzie nie znają strachu lub też nie w pełni uświadamiają sobie niebezpieczeństwo. Grupa uzbrojonych ludzi, wierzących, że ucieleśniają na­ 90

ród1, nigdy się nie cofa ani nie poniża do jakiejkolwiek taktyki. Straty są ogromne; zaczynają się pierwsze wątpli­ wości. Przegrana bitwa urasta do rozmiarów przegranej wojny. Powszechne jest przekonanie, że losy kraju roz­ strzygają się tu i teraz. Spontaniczność jako zasada ponosi jednakże porażkę: system kolonialny oparł się jej. Po euforii następuje etap realizmu, niedawne złudzenia na miarę wieczności ustę­ pują miejsca praktycznej doczesności. Lekcja faktów, cia­ ła podziurawione strzałami z karabinów maszynowych, zmuszają do reinterpretacji wydarzeń. Instynkt samoza­ chowawczy domaga się postawy bardziej giętkiej, mniej bezkompromisowej. Przykładem pierwsze miesiące wojny narodowowyzwoleńczej ludu angolskiego. 15 marca 1961 roku chłopi angolscy grupami liczącymi po dwa, trzy tysiące osób zaatakowali oddziały portugalskie. Mężczyźni, kobiety, dzieci, uzbrojeni i gołymi rękami z zapałem i od­ wagą zalali — w zwartej masie — ziemie, gdzie panował kolonizator, żołdak i portugalski sztandar. Kosztem tysięcy Angolańczyków wysieczonych ogniem karabinów maszy­ nowych zdobyto kilka osiedli i lotnisk. Wtedy przywódcy powstania postanowili zmienić taktykę. Kilka miesięcy temu przywódca angolski Holden Roberto zreorganizował narodową armię Angoli wedle doświadczeń innych państw, z uwzględnieniem zasad walki partyzanckiej. W przypadku partyzantki walka przenosi się z miejsca na miejsce w ślad za wędrującymi oddziałami. Partyzant zabiera ze sobą na wojnę ojczyznę na swych bosych sto­ pach. Armia narodowowyzwoleńcza nie jest armią jednej decydującej operacji, lecz regularnym wojskiem, w nie­ ustannym pochodzie przemierzającym lasy i drżącym z podniecenia na widok chmury kurzu, wzbijanego gdzieś w oddali przez oddział nieprzyjaciela. Do akcji przyłączają się kolejne plemiona, poszczególne grupy ludności zmie­ niają miejsce pobytu. Mieszkańcy północy przenoszą się na zachód, mieszkańcy równin wędrują w góry. Nie ma lep­ szych i gorszych pozycji strategicznych. Nieprzyjaciel sądzi, że nas ściga, a my tymczasem zachodzimy go od tyłu, uderzając w najmniej spodziewanym momencie. Te­ raz my rozpoczynamy pościg. Mimo całej techniki i siły ognia nieprzyjaciel drepcze w miejscu, zapada się coraz głębiej. A my maszerujemy, maszerujemy i śpiewamy. 91

Dla przywódcy powstania nadchodzi czas uświadamia­ nia walczących, kształcenia, indoktrynowania; tworzenia regularnej armii, scentralizowanej władzy. Fizyczne roz­ drobnienie, charakterystyczne dla narodu w walce, musi zostać przezwyciężone. Działacze, którzy w swoim czasie uciekli od jałowego politykowania, odkrywają nowe obli­ cze polityki: nie techniki usypiania czy mistyfikacji, ale środka, z którego pomocą można zintensyfikować walkę i przygotować lud do świadomego kierowania państwem. Przywódcy zaczynają rozumieć, że ruchy chłopskie, nawet te o bardzo dużym zasięgu, wymagają kontroli i kierow­ nictwa. Przywódcy muszą zanegować sens rewolty rozu­ mianej wyłącznie jako bunt i przekształcić ją w rewolu­ cyjną walkę. Wiedzą, że zwycięstwo w tej walce związane jest z jasnym określeniem celów, wyraźną metodą, a zwła­ szcza z uświadomieniem sobie przez masy własnych możli­ wości. Opierając się wyłącznie na nienawiści mas, można wytrwać kilka dni, kilka miesięcy, ale nie można zwycię­ żyć w wojnie narodowej, nie można zdruzgotać machiny wojennej przeciwnika, nie można zmienić ludzi, jeżeli za­ niedba się świadomość bojowników o wolność. Nie wy­ starczy ani granicząca z szaleństwem odwaga, ani naj­ piękniejsze slogany. Z czasem wojna narodowowyzwoleńcza brutalnie rozwie­ wa złudzenia przywódców. Nieprzyjaciel zmienia taktykę. Bezwzględnej polityce represji towarzyszą odtąd spekta­ kularne gesty pojednania, manewry, „działania psycholo­ giczne”. Przeciwnik próbuje — i to nieraz z sukcesem — ożywić przy pomocy prowokatorów konflikty między ple­ mionami, rozpoczyna działania dywersyjne. W tym celu kolonializm zwraca się do dwóch kategorii tubylców. Prze­ de wszystkim wykorzystuje swych tradycyjnych sojusz­ ników: wodzów plemion, kaidów, szamanów. Pozbawione historii masy chłopskie, wiodące życie, w którym nic się nie zmienia, a wszystko powtarza, otaczają stałą czcią swoich kapłanów, potomków starych rodów. Całe plemię jak jeden mąż podporządkowuje się zaleceniom wodza. Kolonializm nie żałuje złota i sowicie wynagradza zaufa­ nych ludzi. Również wśród lumpenproletariatu kolonializm znajduje materiał podatny na manipulację. Dlatego ruch narodowo­ wyzwoleńczy nie może pominąć tej grupy społecznej. Za­ 02

wsze odpowiada ona na wezwanie do powstania, lecz jeśli spotka ją lekceważenie, wygłodniała i zdeklasowana sama przystąpi do zbrojnej walki i weźmie udział w konflik­ cie — po stronie kolonizatora. Ten zaś, nigdy nie tracąc okazji do poszczucia czarnych na siebie wzajemnie, zna­ komicie spożytkuje nieświadomość i ignorancję, wrodzone cechy lumpenproletariatu. Jeżeli ta czasowo nie wykorzy­ stana rezerwa sił ludzkich nie zostanie natychmiast zor­ ganizowana przez siły powstańcze, zajmie u boku oddzia­ łów kolonialnych miejsce najemników. W Algierii z lum­ penproletariatu rekrutowali się harki1 i messaliści; w An­ goli — ludzie należący do ugrupowań zbrojnych przygo­ towujących wejście armii portugalskiej; w Kongo lumipenproletariat to tłumy demonstrujące w Kasai czy w Katan­ dze; w Leopoldville wykorzystuje się go do organizowa­ nia „spontanicznych” wieców przeciwko Lumumbie. Nie­ przyjaciel, analizując siły powstańcze i coraz dokładniej — wroga, jakim jest skolonizowany lud, dostrzega słabość ideologii i duchową chwiejność pewnych warstw. Na mar­ ginesie zdyscyplinowanej i zorganizowanej awangardy wi­ dzi masy, których stosunek do walki może w każdej chwili zostać odwrócony przez wieloletni nawyk nędzy, upokorzeń i nieodpowiedzialności. Nieprzyjaciel nie licząc się z kosz­ tami stara się to wykorzystać. Bagnety i represje wywo­ łują nową falę spontanicznego działania. Do Konga płyną bel­ gijskie franki, na Madagaskarze mnożą się prześladowania Howa, w Algierii rekruci siłą wcielani do francuskiej armii pełnią rolę zakładników. Przywódca powstania widzi, jak naród w jednej chwili zmienia kurs. Całe plemiona tworzą oddziały harki i wyposażone w nowoczesną broń wchodzą na wojenną ścieżkę, podbijając sąsiednie plemiona, które propaganda natychmiast nazywa powstańcami. Załamuje się owocna, wspaniała jedność pierwszych dni rewolucji. Ulatnia się jednomyślność, następuje krytyczny moment powstania. Upolitycznienie mas staje się koniecznością hi­ storyczną. Efektowny zryw, który za jednym zamachem miał dać skolonizowanemu narodowi absolutną władzę, przekonanie, że wszystkie części narodu płyną tym samym nurtem z tą 1 Harki (arab, harka — ruch) — osoba służąca w pomocniczych od­ działach poUcji. (Przyp. Uum.) 03

samą szybkością, siła dająca nadzieję — w praktyce oka­ zują się słabością. Nie można mówić o żadnej poważnej zmianie w świadomości mieszkańca kolonii, dopóki jest on przekonany, że bezpośrednio ze skolonizowanego prze­ kształcić się może w wolnego obywatela niezależnego pań­ stwa, dopóki ślepo wierzy w mit o wszechpotędze swoich mięśni. Mieszkaniec kolonii przystępuje do walki zbrojnej z entuzjazmem. Największy zapał wykazują wieśniacy, najmniej skażeni sposobem życia narzucanym przez kolo­ nializm. Od niepamiętnych czasów podstępem i sztuczka­ mi graniczącymi z umiejętnościami prestidigitatorów chło­ pi, jak mogli, bronili swej odrębności przed zakusami kolonizatora. Nigdy naprawdę nie zostali podbici. Duma, nieufność wobec mieszkańców miast, niechęć do świata wzniesionego przez obcych, stale unikanie kontaktów z przedstawicielami kolonialnej administracji, oznaczały jedno: dychotomii kolonizatora mieszkaniec wsi przeciw­ stawiał swą własną dychotomię. Antyrasistowski rasizm, chęć ocalenia własnej skóry, re­ akcje skolonizowanego na ucisk kolonialny są wystarcza­ jącymi powodami przystąpienia do walki zbrojnej. Jedinak człowiek nie wypowiada wojny, nie znosi represji, nie ry­ zykuje życiem całej rodziny po to, żeby zadośćuczynić swej nienawiści czy swemu rasizmowi. Rasizm, nienawiść, ura­ za, „słuszna żądza odwetu”, nie mogą być pożywką dla walki narodowowyzwoleńczej. Nagłe przebłyski świado­ mości pchające człowieka w bitewny zgiełk, zanurzające go w niemal patologicznym oniryzmie, gdzie twarz dru­ giego człowieka wywołuje zawrót głowy, krew domaga się jego krwi, a jego śmierć — siłą bezwładu — pociąga za sobą własną śmierć; cała ta namiętność pierwszych godzin walki zanika, jeśli żywi się wyłącznie własną substancją. Prawda, że liczne zbrodnie popełniane przez siły kolonial­ ne stale dostarczają przyczyn emocjonalnych, nowych po­ wodów do nienawiści i do tropienia kolonisty, „żeby go zabić”. Dla przywódcy jednak z każdym dniem staje się coraz bardziej oczywiste, że z nienawiści nie można robić programu. Tak jak nie można — chyba że z czystej perwersji — uważać za partnera kogoś, kto stale wynajduje nowe sposoby mnożenia zbrodni, pogłębiania „przepaści”, powodując w ten sposób integrowanie się całego narodu po stronie powstania. Przeciwnik zawsze próbuje zjednać 94

sobie pewne grupy ludności, niektóre regiony, niektórych wodzów. Z czasem koloniści i policja otrzymują odpo­ wiednie dyrektywy. Następuje manewr; postępowanie ule­ ga „humanizacji”. Przeciwnik sięga po tak obce mu zwroty jak „pan”, „pani”. Mnożą się formuły grzecznościowe i wyrazy szacunku. Człowiekowi skolonizowanemu za­ czyna się wydawać, że zachodzą zmiany. Człowiek skolonizowany, chwytający za broń nie tylko dlatego, że przymierał głodem i widział rozpad społecz­ ności, w której przyszo mu żyć, ale również dlatego, że kolonizator uważał go za zwierzę i jak zwierzę traktował, jest bardzo czuły na podobne uprzejmości. Nienawiść za­ czyna ustępować pod wpływem chwytów psychologicz­ nych. Teoretycy i socjologowie dorzucają swoje, mnożą się prace o „kompleksach”: kompleks frustracyjny, kompleks wojenny, kompleks podatności na kolonializm. Nagle pod­ nosi się tubylca na własny poziom, próbuje się go rozbroić psychologią i, oczywiście, pewną sumą pieniędzy. Wszyst­ kie te sposobiki, to pospieszne łatanie co większych dziur — dość zresztą sprytnie przeprowadzane — w końcu od­ noszą pewien sukces. Głód mieszkańca kolonii jest tak wielki, głód wszystkiego, co jest w stanie przydać mu choć trochę człowieczeństwa — nawet na kredyt — jest tak niepowstrzymany, że w niektórych przypadkach jał­ mużna odnosi skutek. Niepewną, zamgloną świadomość mie6izkańca kolonii może rozświetlić byle iskra. Wielkie pragnienie jednoznaczności cechujące początki walki jest niezwykle podatne na mistyfikację. Gwałtowne, obejmujące wszystko żądania, jak błyskawica tnące niebo, maleją i przygasają. Rozjuszony wilk gotów rozszarpać każdego, kto stanie mu na drodze, burza, której jeden podmuch miał wstrząsnąć światem, w miarę upływu czasu — a czas płynie — zmieniają się nie do poznania. Mieszkaniec ko­ lonii gotów jest skapitulować wobec najdrobniejszego ustępstwa ze strony przeciwnika. Przywódcy z niepokojem obserwują tę chwiejność. Po okresie początkowej dezorientacji perfidne postępowanie przeciwnika zmusza ich do podjęcia akcji wyjaśniającej, akcji odmulania zbiorowej świadomości. Wojna trwa, wróg organizuje się, umacnia, rozszyfrowuje strategię strony przeciwnej. Walka narodowowyzwoleńcza nie polega na przebyciu wyznaczonego odcinka drogi jednym skokiem. 05

Epopeja trwa dnie i noce, dzień w dzień, a cierpienia, jakie z sobą niesie, są większe od udręki okresu kolonial­ nego. Z perspektywy miasta wszystko wygląda inaczej. „Nasi” mają się jakby lepiej. Są poważani. Trzeba jednak za to drogo zapłacić — zwiększeniem nacisku. Czas pły­ nie i nie wolno dopuścić do tego, aby skolonizowany biorący udział w walce, aby naród, którego obowiązkiem jest dawać mu oparcie — wahał się. Nie wolno pozwolić na przekonanie, że cel został osiągnięty. Tak jak nie wolno podawać w wątpliwość możliwości całkowitego zwycię­ stwa. Bezustannie trzeba wyjaśniać, tłumaczyć. Naród musi wiedzieć, dokąd idzie i jak ma tam dojść. Wojna to nie jedna bitwa, ale seria następujących po sobie lokal­ nych starć, z których żadne nie ma znaczenia decydującego. Należy zatem oszczędzać siły; nie wolno stawiać wszyst­ kiego na jedną kartę. Kolonializm posiada rezerwy znacz­ nie potężniejsze niż te, którymi dysponuje skolonizowany. Wojna trwa. Przeciwnik się broni. Wielka konfrontacja nie jest sprawą dnia dzisiejszego ani jutra. W praktyce trwa ona od pierwszego dnia, a skończy się nie wtedy, gdy przeciwnik zniknie, ale wtedy, gdy zrozumie, że w jego własnym interesie leży zakończenie walki i uznanie suwerenności kolonii. Trzeba dokładnie określić cel walki. W przeciwnym razie lud przy każdym najdrobniejszym ustępstwie ze strony wroga będzie podawał w wątpliwość konieczność dalszej wojny. Pogarda okupanta i jego zde­ cydowana chęć utrzymania się za wszelką cenę są tak oczywiste, że każda inicjatywa mająca pozór dobrej woli, każda próba porozumienia witana jest ze zdumieniem i radością. Skolonizowany szybko wpada w euforię. Trzeba wzmóc akcję uświadamiającą i sprawić, żeby każdy ucze­ stnik walki rozumiał, że drobne ustępstwa ze strony przeciwnika nie powinny go zaślepiać. Ustępstwa te są jedynie drobnymi koncesjami, nie dotyczą istoty sprawy, a z punktu widzenia skolonizowanego istoty sprawy doty­ czy tylko to, co bezpośrednio godzi w ustrój kolonialny. Nieraz najbardziej widoczne dowody obecności okupan­ ta nagle znikają. Owo spektakularne znikanie spowodo­ wane jest koniecznością zmniejszenia wydatków i zapobie­ żenia nadmiernemu rozproszeniu sił zbrojnych. Cena jest tu wysoka. Jest nią zwiększenie nacisku we wszystkich dziedzinach życia. Trzeba zatem na przykładach historycz96

nych wykazać narodowi, że za podobną karykaturę ustępstw, za stosowanie zasady ustępstwa za wszelką cenę, niejeden kraj zapłacił niewolą może mniej widoczną, ale — niemal całkowitą. Cały naród, wszyscy biorący udział w walce, muszą znać prawo historii mówiące, że niektóre ustępstwa są w istocie inną formą ucisku. W przeciwnym razie przywódcy partii politycznych łatwo mogą pójść z by­ łymi władcami kolonialnymi na haniebny układ. Skoloni­ zowany musi wiedzieć, że kolonializm nie robi mu łaski. To, co osiągnie na drodze walki politycznej czy zbrojnej, nie jest skutkiem dobrej woli czy czułego serca koloniza­ tora, lecz obiektywnej konieczności. Ponadto skolonizo­ wany musi wiedzieć, że ustępstwa te nie są ustępstwami ze strony kolonializmu, lecz — z jego własnej. Gdy rząd brytyjski postanawia przyznać ludności afrykańskiej kilka miejsc więcej w Zgromadzeniu Kenii, trzeba wielkiej na­ iwności lub całkowitej nieświadomości, by sądzić, że jest to ustępstwo ze strony rządu brytyjskiego. Czyż w rze­ czywistości to nie naród Kenii poszedł na ustępstwo? Sko­ lonizowane ludy, ludy wykorzystywane i grabione muszą zmienić swoje dotychczasowe nastawienie. W ostateczności kompromis jest dopuszczalny, ale nigdy nie może gra­ niczyć z kompromitacją. Akcja wyjaśniająca, stopniowe poszerzanie obszarów świadomości, stopniowe zgłębianie historii społeczeństw, możliwe są jedynie w ramach działalności organizacji ogarniającej swymi wpływami cały kraj. W jej skład wchodzi element rewolucyjny przybyły z miast na począt­ ku walki zbrojnej oraz ludzie napływający na wieś w mia­ rę rozwoju walki. Tworzy się jądro, organizacyjny zaro­ dek powstania. Z czasem również chłopi — na drodze doświadczeń doskonalący swoje zdolności poznawcze — stają się zdolni do kierowania walczącym ludem. Naród i jego przywódcy zostają partnerami nieustannie wymie­ niającymi doświadczenia, uczącymi się wzajemnie i wzbo­ gacającymi. Umacnia się, a nieraz całkowicie reformuje tradycyjne instytucje. Trybunał kompetencyjny, dżemaa, zgromadzenia ustawodawcze, przekształcają się w trybu­ nały rewolucyjne i w komitety polityczno-wojskowe. Ko­ misarze polityczni towarzyszą każdemu oddziałowi; są w każdej wsi. Lud borykający się z coraz to nowymi proble­ mami znajduje u nich radę i pomoc. Komisarze polityczni 7 — Wyklęty lud ziemi

97

są zobowiązani do udzielania wyjaśnień, których brak grozi dezorientacją ludu. Człowiek walczący z bronią w ręku przeżywa nieraz trudne chwile widząc, jak wielu spośród mieszkańców jego kraju wiedzie w miastach do­ statnie życie, tak jakby to, co dzieje się w górach, nie miało z nimi nic wspólnego, jakby nie wiedzieli, że oto nastąpił decydujący zryw. Martwota miast, niczym nie zakłócony ich dzień powszedni wywołuje u wieśniaka gorzkie przekonanie, że pewna część narodu robi na woj­ nie dobry interes. Podobne myśli wywołują odruch buntu i wzmagają u mieszkańca wsi tendencje do pogardy i po­ tępienia wszystkich mieszkańców miast bez wyjątku. Ko­ misarz polityczny winien pomóc ludziom zrozumieć tę po­ stawę uświadamiając im, że pewne grupy mają własne interesy, nie zawsze w pełni zgodne z interesem narodo­ wym. Lud zaczyna wtedy rozumieć, że niepodległość to zagadnienie wielowątkowe i trudne. Na tym etapie wal­ ki podobne wyjaśnienie jest niesłychanie ważne, gdyż po­ maga przejść od wszechobejmującego nacjonalizmu do świadomości społeczno-ekonomicznej. Lud, który na po­ czątku walki przejął prymitywny manicheizm kolonizato­ ra: Biali i Czarni, Chrześcijanie i Muzułmanie, dowiaduje się, że Czarny nieraz jest bardziej biały niż Bia^y i że per­ spektywa posiadania sztandaru narodowego i niepodle­ głego państwa nie powoduje we wszystkich warstwach społecznych automatycznego wyrzeczenia się przywilejów czy rezygnacji z zaspokajania własnych potrzeb. Lud widzi, że nie wszyscy mieszkańcy kraju tracą głowę, lecz prze­ ciwnie — traktują wojnę jako okazję do osiągania korzy­ ści materialnych i umacniania swej potęgi. Wielu z nich trudni się handlem i bogaci kosztem ludu, obficie skra­ plającego krwią ojczystą ziemię. Prymitywnie uzbrojony człowiek stający do walki z wojenną machiną kolonializmu spostrzega, że niszcząc ucisk kolonialny jednocześnie przy­ czynia się do stworzenia nowego systemu wyzysku. To okrutne odkrycie wyzwala odruch buntu. Tylko na począt­ ku walki wszystko jest proste: z jednej strony źli, z dru­ giej — dobrzy. Nierealną, idyliczną jasność początków osnuwa cień naznaczający świadomość walczącego. Lud odkrywa, że niegodny wyzysk człowieka przez człowieka może mieć wersję murzyńską i arabską. Słychać krzyk: zdrada. Głos ten należy sprecyzować. Zdrada nie dotyczy 98

narodu, lecz — klasy społecznej. Lud powinien wołać ra­ czej „łapaj złodzieja”. W imię prawdy należy zrewidować uproszczone rozumienie pojęcia „pana”, „władcy”. Gatunek ten bowiem gwałtownie się różnicuje. Jasne się staje, że niektórzy spośród kolonizatorów nie biorą udziału w roz­ pętywaniu zbrodniczej histerii i zdecydowanie różnią się od pozostałych osobników swego gatunku. Do niedawna bezkrytycznie wciskani w monolit, któremu na imię oku­ pant, ludzie ci w rzeczywistości potępiają wojnę kolonial­ ną. Prawdziwy skandal wybucha, gdy kilku z nich prze­ chodzi na drugą stronę, zostaje Murzynami lub Arabami, godzi się na cierpienie, tortury, śmierć. Takie wydarzenia nie pozostają bez wpływu na niena­ wiść, jaką skolonizowany żywił do wszystkich Europejczy­ ków bez wyjątku. Skolonizowany mówi o podobnych przy­ padkach z szacunkiem i za sprawą swoistej licytacji emo­ cjonalnej obdarza je absolutnym zaufaniem. Jednocześnie w metropolii — dotąd okrutnej i żądnej krwi — podno­ szą się liczne, nieraz należące do osób ogólnie poważa­ nych, głosy stanowczo potępiające politykę rządu i postu­ lujące konieczność uznania woli skolonizowanego narodu. Żołnierze dezerterują z armii kolonialnej, inni otwarcie odmawiają uczestnictwa w walce przeciwko narodowi bro­ niącemu swej niepodległości, idą do więzień, cierpią w imię prawa kolonii do niepodległości i decydowania o wła­ snym losie. Kolonizator przestaje być kimś, kogo natychmiast na­ leży zlikwidować. Niektórzy przedstawiciele okupanta oka­ zują się znacznie bardziej zaangażowani w walkę naro­ dowowyzwoleńczą niż niejeden syn skolonizowanego na­ rodu. Linia dzieląca rasy i rasizmy zostaje przekroczona w dwóch kierunkach. Nie wystarczy już być Murzynem czy Arabem, by mieć patent na wiarygodność. Nie sięga się po karabin ani maczetę na widok każdego kolonialisty. Świadomość z wolna wypływa na otwarte wody prawd częściowych, niejednoznacznych, zmiennych. Jest to bardzo trudny etap. Dojrzewanie ludu powinna ułatwić dyscyplina organizacji oraz ideologiczny poziom jej przy­ wódców. Ten ostatni kształtuje się w miarę rozwoju wal­ ki, posunięć przeciwnika, zwycięstw i porażek. Przywód­ cy okazują swą siłę i autorytet wskazując błędy, wycią­ gając wnioski z każdej klęski wynikającej z braku uświa­ 99

domienia, wykorzystując każde potknięcie jako odskocznię do dalszego postępu. Każde niepowodzenie — nawet lo­ kalne — musi być punktem wyjścia do dyskusji ogar­ niającej cały kraj. Rewolucja dowodzi swej dojrzałości, dowodzi, że rządzi się prawami racjonalnymi tylko wtedy, gdy wychodząc od poszczególnego przypadku posuwa naprzód świadomość ogółu. Wbrew tym wszystkim, którzy sądzą, że nadmierna analiza niesie ze sobą niebezpieczeń­ stwo wątpliwości, przywódcy z całą stanowczością muszą bronić wszystkich zasad wykutych w ogniu walki naro­ dowej, walki człowieka o wolność. Istnieje swoista — typowo rewolucyjna — pogarda i wrogość do rozszcze­ piania włosa na czworo, do rozpatrywania jednostkowych przypadków; istnieje też inny rodzaj wrogości — zdumie­ wająco podobny do tej pierwszej — wrogości typowo kontrrewolucyjnej, groźnej, anarchistycznej. Jeśli nie zo­ stanie w porę opanowane, niechybnie doprowadzi do klęs­ ki powstania już po kilku tygodniach. Bojownik narodowej sprawy, który uciekł z miasta przed demagogią i reformistycznymi zapędami przywód­ ców partyjnych, rozczarowany do „polityki”, odkrywa w konkretnym działaniu politykę nową, w niczym niepodobną do dawnej. Politykę przywódców, ludzi wtłoczonych w his­ torię, którzy na swe barki wzięli ciężar dowodzenia w wojnie o narodowe wyzwolenie. Jest to polityka narodo­ wa, rewolucyjna, społeczna. Nowa rzeczywistość objawia się wyłącznie poprzez czyn. W walce, gdy rzeczywistość kolonialna rozsypuje się w kawałki, ukazują się nie znane dotąd fragmenty całości; sprzeczności, dawniej starannie maskowane, objawiają się bez osłonek. Lud, który odkry­ wa nową rzeczywistość i poznaje ją w walce, idzie na­ przód zrzuciwszy pęta kolonializmu, odporny na wszelkie próby mistyfikacji, głuchy na pochwalne pieśni na cześć narodu. Jedynie zorganizowana przemoc, przemoc stoso­ wana świadomie (gdyż przywódcy uświadomili masom jej rzeczywisty sens), pozwoli rozszyfrować otaczającą rze­ czywistość społeczną i da do niej klucz. Bez tak pojętej walki, bez w pełni uświadomionego działania cały ruch jest tylko karnawałowym zrywem, zwykłą namiastką. Nie­ znaczne zmiany, flaga narodowa, kilka reform na górze, a w dole — szara, jednolita, „tkwiąca w średniowieczu”, bezładnie rozfalowana masa.

3. BEZDROŻA ŚWIADOMOŚCI NARODOWEJ

Jak uczy historia, walka przeciw kolonializmowi nie od razu ma charakter walki narodowowyzwoleńczej. Przez długi czas skolonizowany dąży wyłącznie do likwidacji najbardziej oczywistych niesprawiedliwości: przymusowej pracy, kar cielesnych, ograniczenia praw politycznych itd. Z czasem jednak walka o demokrację, walka przeciwko uciskowi wydobywa się z oparów uniwersalistycznego neoliberalizmu i z trudem kieruje sobie drogę ku żądaniom o charakterze narodowym. Nieprzygotowanie elit, nieobec­ ność organicznej więzi między nimi a masami, ich ospa­ łość i — powiedzmy szczerze — tchórzostwo okazane w de­ cydującym momencie walki leżą u źródeł tragicznych wy­ darzeń. Świadomość narodowa w przypadku krajów rozwijają­ cych się nie jest skoordynowaną krystalizacją najtajniej­ szych dążeń całego ludu ani konkretnym wytworem jego mobilizacji, lecz kształtem bez treści, nietrwałym i ulot­ nym. Fakt ten tłumaczy łatwość, z jaką młode niepodle­ głe państwa mówią o narodzie i o wspólnocie etnicznej, o państwie i o plemieniu. Zjawisko to, świadczące o cią­ głym tkwieniu w przeszłości, przeszkadza skonsolidować naród. Jak zobaczymy, słabości te i wynikające z nich nie­ bezpieczeństwa są historycznym skutkiem niezdolności ro­ dzimej burżuazji krajów słabo rozwiniętych do zracjonali­ zowania działań ludu, to znaczy — wydobycia z nich ele­ mentu racjonalnego. Klasyczna, niemal wrodzona wada świadomości narodo­ wej w krajach rozwijających się nie jest wyłącznie kon­ sekwencją okaleczenia skolonizowanego przez ustrój ko­ lonialny. W równym stopniu jest wynikiem ospałości ro101

dzimej burżuazji, jej ubóstwa intelektualnego oraz w pełni kosmopolitycznej formacji umysłowej. Rodzima burżuazja obejmująca władzę po upadku rządu kolonialnego to burżuazja zapóźniona w rozwoju. Jej siła ekonomiczna jest prawie żadna, a w każdym razie nie­ porównywalna z siłą burżuazji metropolii, której miejsce zamierza zająć. W swym woluntarystycznym narcyzmie rodzima burżuazja szybko dochodzi do przekonania, że z powodzeniem może zastąpić burżuazję metropolii. Fakt uzyskania przez kraj niepodległości stawia ją w sytuacji przymusowej i wyzwala w niej reakcje katastroficzne, co sprawia, że kieruje wiemopoddańcze apele do dawnej metropolii. Warstwę tę, stanowiącą w istocie najbardziej światłą część nowego państwa, w której ¿kład wchodzą pracownicy nauki oraz ludzie trudniący się handlem, ce­ chuje niewielka liczebność, skupienie w stolicy i określony typ działalności: handel, rolnictwo, wolne zawody. Nie spotykamy w niej przemysłowców ani finansistów. Bur­ żuazja krajów rozwijających się nie jest nastawiona na produkcję, wynalazczość, budowanie, pracę. W całości kon­ centruje się na działaniach typu pośredniczącego. Jej po­ wołaniem jest być częścią obiegu, systemu. Burżuazja ko­ lonii ma psychikę człowieka interesu, a nie wielkiego prze­ mysłowca. Trzeba przyznać, że pazerność kolonizatora i system embargo wprowadzony przez kolonializm nie po­ zostawiały jej dotąd dużego wyboru. W systemie kolonialnym nie ma miejsca dla burżuazji akumul/ującej kapitał. Można zatem przypuszczać, że his­ torycznym przeznaczeniem prawdziwej burżuazji w kraju rozwijającym się jest zaparcie się samej siebie, zaparcie się siebie jako instrumentu kapitału i uczynienie z siebie niewolnika kapitału rewolucyjnego, którym jest lud. W kraju słabo rozwiniętym rodzima burżuazja powinna uznać tak rozumianą zdradę swego przeznaczenia za swój obowiązek i całkowicie podporządkować się ludowi; oddać do jego dyspozycji kapitał intelektualny i techniczny, zdo­ byty na uniwersytetach metropolii. Jak zobaczymy dalej, niestety, dość często rodzima burżuazja rezygnuje z tej słusznej, heroicznej drogi wiodącej daleko w przyszłość i obiera z całym spokojem drogę inną, groźną, bo antynarodową: drogę klasycznej burżuazji, „burżuazji mieszczań­ skiej”; głupio, płasko, cynicznie mieszczańskiej. 102

Jak powiedzieliśmy, na pewnym etapie cel partii staje się ściśle narodowy. Partie mobilizują lud za pomocą haseł niepodległościowych, resztę odkładając na potem. Zapytane o program gospodarczy państwa, którego niepodległości żądają, o ustrój, jaki zamierzają wprowadzić, nie potrafią udzielić odpowiedzi, gdyż nie mają pojęcia o gospodarce własnego kraju. Gospodarka rozwija się poza nimi. Ich znajomość real­ nych i potencjalnych bogactw naturalnych kraju jest czy­ sto książkowa, przybliżona. Mogą zatem wypowiadać się w tej kwestii wyłącznie w sposób ogólnikowy i abstrak­ cyjny. Po uzyskaniu niepodległości burżuazja kraju roz­ wijającego się, zmniejszona pod względem liczebności, nie posiadająca kapitału, odmawiająca wejścia na drogę rewo­ lucji, popada w żałosną stagnację. Nie znajduje ujścia dla swych umiejętności, którym — jak nieco zbyt pochopnie twierdziła — w okresie panowania kolonialnego nie po­ zwalano się rozwijać. Mizerne środki i nieliczna kadra skazują ją na produkcję typu rzemieślniczego. Gospodarka narodowa, ze względu na swe dość ograniczone możliwoś­ ci, zmuszona jest opierać się na zasobach krajowych. Głosi się chwałę rzemiosła. Nie mogąc budować wielkich fabryk, rentownych dla kraju i dla niej samej, burżuazja otacza drobne rzemiosło troskliwą opieką, niezupełnie wolną od szowinizmu. Odpowiada to poczuciu godności narodowej przynosząc jednocześnie korzyści. Kult wyrobów krajo­ wych w połączeniu z niemożnością znalezienia nowych dróg jest powodem przerzucenia się burżuazji na produkcję rolną, charakterystyczną dla okresu kolonialnego. Uzyskanie niepodległości nie wywiera najmniejszego wpływu na gospodarkę narodową. Jak dawniej odbywają się zbiory orzeszków ziemnych, kakao, oliwek. Trwa eksport surowców. Przemysł praktycznie nie istnieje. W dalszym ciągu wywozi się surowce; jest się zapleczem Europy; sta­ łym dostawcą produktów surowych. Mimo to rodzima burżuazja nie przestaje domagać się upaństwowienia poszczególnych sektorów życia gospodar­ czego. Nacjonalizacja w jej rozumieniu nie oznacza by­ najmniej oddania całej gospodarki w służbę narodu celem zaspokojenia jego potrzeb. Nacjonalizacja nie oznacza przestawienia państwa na nowe stosunki społeczne, których utrwalenie mogłaby ułatwić. Nacjonalizacja to 103

po prostu przeniesienie na tubylców przywilejów, które dotychczas były domeną kolonizatorów. Ponieważ jednak burżuazja nie posiada wystarczających środków materialnych ani intelektualnych (brak inżynie­ rów, techników), musi ograniczyć swoje zakusy do przej­ mowania agencji i przedsiębiorstw handlowych, dawniej należących do kolonizatorów. Przejmuje zawody będące dotąd domeną ludności europejskiej: lekarz, adwokat, ku­ piec, przedstawiciel, pełnomocnik generalny, komiwojażer. Jest przekonana, że w imię godności narodu i własnego bezpieczeństwa musi zająć te stanowiska. Zaczyna żądać, żeby wszystkie wielkie spółki zagraniczne zwracały się do niej w sprawach nawiązania kontaktu z dawną kolonią i utrzymywania w niej swoich placówek. Rodzima burżuazja odkrywa w sobie historyczną misję — jest nią pośrednictwo. Jak widzimy, nie chodzi tu o powołanie, mające na celu przekształcenie bytu narodowego, lecz zu­ pełnie prozaicznie o stworzenie czegoś w rodzaju pasa transmisyjnego dla kapitalizmu, który, zmuszony do kamu­ flażu, przybiera maskę neokolonializmu. Burżuazja bez uszczerbku dla godności własnej i bez kompleksów przyj­ muje rolę agenta handlowego zachodniej burżuazji. Owo lukratywne, chociaż mało reprezentacyjne zajęcie, krótko­ wzroczność i brak ambicji symbolizują niezdolność naro­ dowej burżuazji do wypełnienia swej historycznej roli. Dynamika, wynalazczość, chęć odkrywania nowych świa­ tów, cechujące burżuazję jako klasę, są w tym przypadku boleśnie nieobecne. Wśród burżuazji dawnych kolonii do­ minuje chęć użycia. Na planie psychologicznym identyfi­ kuje się ona z burżuazją zachodnią, której nauk nie zapomniała. Burżuazja kolonii naśladuje burżuazję za­ chodnią w tym, co negatywne i dekadenckie, nie przebyw­ szy uprzednio etapu odkryć i wynalazczości, będącego doś­ wiadczeniem zachodniej burżuazji. Wschodząca burżuazja kolonii identyfikuje się ze zmierzchem burżuazji zachod­ niej. Nie należy sądzić, że w ten sposób przeskakuje pewne etapy. W rzeczywistości zaczyna od końca. Rodzi się już stara, nie zaznawszy żywotności, odwagi, zuchwalstwa mło­ dości i wieku dojrzałego. W zaprzepaszczaniu możliwości znacznie pomaga jej bur­ żuazja zachodnia, powracająca do dawnych kolonii w po­ staci turystów poszukujących egzotyki, polowań i kasyn. 104

Rodzima burżuazja bierze w swe ręce organizację ośrod­ ków wypoczynkowych i miejsc rozrywki dla przybyszów z Zachodu. Działalność ta przyjmuje miano turystycznej i rozrasta się w przemysł. Jako przykład takiej działal­ ności przypomnijmy „party” organizowane w Ameryce Łacińskiej, kasyna Hawany, Meksyku, plaże Rio, małe Brazylijki, Meksykanki, trzynastoletnie metyski, Acapulco, Copacabanę — przejawy deprawacji burżuazji. Pozbawiona ideologii, zamknięta w sobie, odcięta od ludu, sparaliżo­ wana wrodzoną niemocą przemyślenia problemów w per­ spektywie całego narodu, burżuazja grać będzie rolę ajen­ ta na usługach Zachodu i w praktyce uczyni ze swego kraju lupanar Europy. Wspomnijmy żałosny widok, jaki przedstawiają niektóre republiki Ameryki Łacińskiej. Biznesmeni ze Stanów Zjed­ noczonych, bankierzy, technokraci przenoszą się „w tropi­ ki”, kiedy tylko zechcą, i tam przez tydzień nurzają się we wszystkim, co może im ofiarować „rezerwat”. Zachowanie się właścicieli ziemskich niewiele odbiega od postawy burżuazji. Wielcy właściciele ziemscy w chwili proklamowania niepodległości żądają nacjonalizacji gos­ podarstw rolnych. Za pomocą licznych kombinacji udaje im się przejąć gospodarstwa kolonizatorów, wzmacniając w ten sposób swój wpływ w danym rejonie. Nie podejmują p^zy tym żadnych prób odnowy rolnictwa, zintensyfikowa­ nia go czy zintegrowania z całością gospodarki narodowej. W praktyce właściciele ziemscy ograniczają się do żąda­ nia od władz administracyjnych zwielokrotnienia ułatwień i przywilejów, jakimi cieszyli się przedstawiciele metro­ polii. Wyzysk robotników rolnych zwiększa się i nabiera mocy prawnej. Przy pomocy kilku sloganów, w imię wyż­ szej konieczności, nowi „kolonialiści” będą żądać od robo­ tników rolnych ogromnego wysiłku. Nie ma mowy o mo­ dernizacji rolnictwa ani o planie jego rozwoju; reformy — nawet te niosące ze sobą minimum ryzyka — sieją panikę wśród właścicieli ziemskich, klasy ostrożnej i niezdecydo­ wanej, coraz bardziej grzęznącej w strukturach kolonial­ nych. Wszelkie inicjatywy leżą w gestii rządu. Rząd tor­ peduje je albo popiera i finansuje. Właściciele ziemscy boją się najmniejszego ryzyka. Z naturjZ są wrogo nasta­ wieni do wszystkiego, co nowe. Praca na ruchomych pias­ kach nie pociąga ich. Chcą działań szybkich, o gwaranto­ 105

wanym powodzeniu. Zyski, jakie osiągają, ogromne w po­ równaniu z wysokością dochodu narodowego, nie są reinwestowane. W psychice właścicieli ziemskich niepodzielnie panuje model oszczędzania do pończochy. Nieraz — zwłasz­ cza bezpośrednio po wyzwoleniu — burżuazja składa w za­ chodnich bankach żniwo zebrane na ojczystej ziemi. Po­ ważne sumy wydaje też na wystawne życie, samochody i wille — postawa typowa, wielokrotnie opisywana przez ekonomistów. Jak wspomnieliśmy, burżuaizja dawnej kolonii, obejmu­ jąc władzę, bezceremonialnie dąży do zdobycia stano­ wisk dotąd pozostających w rękach obcokrajowców. Na­ zajutrz po uzyskaniu niepodległości musi pozbyć się nie­ dobitków kolonializmu: europejskich adwokatów, kupców, właścicieli ziemskich, lekarzy, wyższych urzędników. Bur­ żuazja wypowiada bezwzględną walkę tym wszystkim, „którzy obrażają godność narodową”. Stanowczo głosi ko­ nieczność unarodowienia kadr, ich afrykanizacji. Postępo­ wanie to z czasem przybiera cechy rasizmu. Burżuazja mó­ wi rządowi bez ogródek: dajcie nam te stanowiska. I nic nie uśmierzy jej gwałtownych żądań, dopóki w całości ich nie przejmie. Ze swej strony proletariat miejski, masa bezrobotnych, rzemieślnicy, wszystko to, co zwykło określać się mianem „drobnych zawodów”, naśladując ślepo zachowanie burżuazji, również przybiera postawę nacjonalistyczną. Jedyna różnica polega na tym, że burżuazja zwalcza Europejczy­ ków, rzemieślnicy natomiast i „drobne zawody” zwalczają obywateli innych państw Afryki. Na Wybrzeżu Kości Sło­ niowej będą to rasistowskie wystąpienia przeciwko ludziom z Dahomeju i z Górnej Wolty. Dahomejczycy i obywatele Górnej Wolty, do chwili wyzwolenia grający ważną rolę w handlu tego kraju, stają się przedmiotem napaści ze strony mieszkańców Wybrzeża Kości Słoniowej. Od nacjo­ nalizmu przechodzimy do ultranacjonalizmu, szowinizmu, rasizmu. Słychać głosy domagające się wyjazdu obcokra­ jowców, pali się ich sklepy, demoluje stragany, linczuje się ich, a w końcu rząd zmusza przybyszów do opuszcze­ nia kraju, dając w ten sposób satysfakcję „prawowitym” obywatelom. W Stenegalu odbywają się manifestacje prze­ ciw Sudańczykom, tak oto komentowane przez Mamadu Dia: „W rzeczywistości lud senegalski przyjął mit Mali 106

jedynie z powodu przywiązania do przywódców. Jego przy­ łączenie do Mali było tylko nowym wyznaniem wiary w politykę tych ostatnich. W żaden sposób nie osłabia to żywotności terytorium senegalskiego, tym bardziej że obecność sudańska w Dakarze była zbyt widoczna, aby można było o niej zapomnieć. Fakt tein wyjaśnia, dlaczego upadek Federacji został przyjęty przez masy ludowe z uczuciem ulgi i nie uczyniono nic, aby mu zapobiec.” 1 I tak, podczas gdy część narodu senegalskiego natych­ miast wykorzystuje dostarczoną przez rząd okazję pozby­ cia się Sudańczyków krępujących ich działalność w han­ dlu i w administracji, mieszkańcy Konga, do niedawna nie mogący uwierzyć w masowy odpływ Belgów, postana­ wiają zmusić do wyjazdu Senegalczyków zamieszkałych w Leopoldville i Elizabethville. Jak widzimy, w obu przypadkach mechanizm jest iden­ tyczny. Apetyty intelektualistów i ludzi interesu młodego państwa są ograniczane przez Europejczyków — dla mas natomiast konkurencją są głównie Afrykańczycy innej na­ rodowości. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej — Dahomejezycy, w Ghanie — Nigeryjczycy, w Senegalu — Sudańczycy. Wymóg negryfikacji czy arabizacji kadr nie wywodzi się z autentycznej potrzeby unarodowienia, lecz jest wyłącznie wyrazem chęci przejęcia przez burżuazję władzy, którą do­ tąd sprawowali obcokrajowcy. Masy wysuwają podobny postulat; w tym jednak przypadku łączy się pojęcie Mu­ rzyna czy Araba z określonym terytorium. Pomiędzy wzru­ szającymi oświadczeniami o jedności kontynentu i opisaną wyżej postawą narzuconą masom przez warstwy wyższe istnieje wiele odcieni. Rozpoczyna się lawirowanie mię­ dzy — coraz bardziej mglistym — mitem jedności afry­ kańskiej a rozpaczliwym powrotem do szowinizmu w naj­ bardziej obrzydliwym i nieustępliwym wydaniu. „Przywódcy senegalscy, będący głównymi teoretykami jedności afrykańskiej, nieraz poświęcający dla tej idei lo­ kalne organizacje polityczne i własne stanowiska, pono­ szą — dobrowolnie — ogromną odpowiedzialność. Ich błąd, nasz błąd polegał na tym, że zaślepieni walką przeciwko powtórzeniu się sytuacji podobnej do bałkańskiej, nie * Mamadou Dla, Nations africaines et solidarité mondiale, Paris, S. 140. 107

zwracaliśmy uwagi na owo prekolonialne zjawisko, jakim jest terytorializm. Błędem było, że nie poświęciliśmy w na­ szych analizach dość uwagi temu zjawisku, będącemu owo­ cem kolonializmu, a także zjawiskiem socjologicznym, któ­ rego żadna teoria o jedności, choćby najbardziej miła dla ucha i godna pochwały, nie zniweczy. Daliśmy się zwieść mirażowi idei satysfakcjonującej umysł i biorąc ideał za rzeczywistość uwierzyliśmy, że wystarczy potępić teryto­ rializm i jego naturalny wytwór — mikronacjonalizm, aby uświadomiwszy je sobie zapewnie sukces naszemu chime­ rycznemu przedsięwzięciu.” 2 Od senegalskiego szowinizmu do trybalizmu uolof droga niedaleka. Wszędzie tam, gdzie rodzima burżuazja, z po­ wodu małostkowości i braku określonej postawy ideolo­ gicznej, nie potrafiła oświecić całego narodu, a przede wszystkim ludu; wszędzie tam, gdzie rodzima burżuazja okazała się niezdolna do rozszerzenia swojej wizji świata — masy wycofują się na pozycje plemienne; wspólnota plemienna zaczyna święcić tryumf. Ponieważ jedynym ha­ słem burżuazji jest: „zająć miejsce cudzoziemców”, i po­ nieważ we wszystkich dziedzinach życia burżuazja po­ spiesznie dochodzi swych praw i miejsca te zajmuje, sza­ rzy obywatele — taksówkarze, sprzedawcy ciastek, czyścibuty — również podnoszą głos i żądają, żeby Dahomejczycy wracali do siebie, lub posuwają się o krok dalej — aby Fulbejowie i Fulanie wracali do buszu. Z tej perspektywy oceniać należy fakt, że w młodych państwach często zwycięża federalizm. Jak wiemy, kolonia­ lizm uprzywilejowywał pewne regiony. Gospodarka kolonial­ na nie obejmowała narodu jako całości; pełniła funkcję uzupełniającą w stosunku do metropolii. Koloniści prawie nigdy nie eksploatują całego kraju. Wydobywają bogac­ twa narodowe i eksportują je do zakładów przemysłowych metropolii, pozwalają bogacić się ludziom związanym z pewnymi sektorami gospodarki, skazując resztę ludności na życie w nędzy. W chwili uzyskania niepodległości obywatele żyznych regionów uświadamiają sobie swą uprzywilejowaną sytua­ cję i w odruchu samozachowawczym odmawiają żywienia innych. Obszary bogate w orzeszki ziemne, kakao, diamen­ * Tamże. 108

ty stają się nagle pierwszymi regionami w kraju. Ich mieszkańcy z nienawiścią spozierają na innych, w obawie przed zawiścią, głodem, zagrożeniem. Odżywają konflikty sprzed doby kolonialnej, budzi się nienawiść dzieląca ple­ mienne wspólnoty. Balubas nie chce karmić Luluas. Katan­ ga obwołuje się państwem, a Albert Kalondji — królem południowego Kasai. Jedność afrykańska, mgliste pojęcie, do którego miesz­ kańcy Afryki byli ślepo przywiązani, a którego wartość doraźna polegała na nacisku, jaki wywierało na kolonia­ lizm, okazuje się mitem. Tryumfuje regionalizm. Rodzima burżuazjia, kurczowo czepiająca się dóbr leżących w zasię­ gu ręki, nie widząca dalej własnego nosa, okazuje się nie­ zdolna do stworzenia jedności narodowej, niezdolna do stworzenia trwałych podstaw bytu narodowego. Front na­ rodowy, przed którym wycofał się kolonializm, zaczyna się chwiać i ostatecznie — rozpada się. Bezwzględna walka, jaką toczą ze sobą wspólnoty etnicz­ ne i plemiona, agresywna żądza przejęcia stanowisk pozo­ stawionych przez cudzoziemców są również źródłem kon­ fliktów religijnych. Po wsiach i w buszu drobne bractwa, miejscowe wyznania, kulty marabutów odżywają ze zdwo­ joną siłą; następuje nawrót tendencji separatystycznych. W dużych miastach wśród pracowników administracji do­ chodzi do konfrontacji między dwiema wielkimi religiami objawionymi: islamem i katolicyzmem. Kolonializm, który zadrżał w posadach przed nowo naro­ dzoną jednością afrykańską, zbiera teraz siły i próbuje ją złamać, wykorzystując w tym celu wszystkie jej słabości. Zwraca się do ludów Afryki i objawia im istnienie różnic „natury duchowej”. Senegalski dziennik „Afrique Nou­ velle” co tydzień dostarcza porcję nienawiści do islamu i Arabów. Przeciwko Libańczykom — w których rękach spoczywa większa część handlu wybrzeża zachodniego — kieruje się narodowy wymiar sprawiedliwości. Przy okazji misjonarze przypominają masom, że czarne imperia na długo przed powstaniem europejskiego kolonializmu nęka­ ne były inwazjami arabskimi. Wysuwa się śmiałą tezę o wielkiej roli, jaką w przygotowaniu gruntu dla europej­ skiego kolonializmu odegrała okupacja arabska, wiele mó­ wi się też o kulturowej zaborczości islamu. Muzułmanów na ogół nie dopuszcza się do kierowniczych stanowisk. 109

(Sdzie indziej zachodzi zjawisko odwrotne: tubylcy wyzna­ nia chrześcijańskiego są uznawani za świadomych wrogów niezawisłości narodowej. Kolonializm bezwstydnie manipuluje rad, że Afrykańczycy, jeszcze wczoraj zjednoczeni przeciwko niemu, powstają dziś przeciwko sobie. W niektórych umysłach „noc świętego Bartłomieja” rysuje się coraz wyraźniej; koloni­ zator śmieje się w duchu dysząc szumne deklaracje na temat jedności afrykańskiej. Religia dokonuje podziałów wewnątrz jednego narodu, przeciwstawiając sobie wspól­ noty duchowe, utrzymywane i wzmacniane przez kolonia­ lizm i jego zauszników. Pojawiają się zupełnie nieoczeki­ wane zjawiska. W krajach o większości katolickiej mniej­ szości muzułmańskie popadają w dewocję o niespotykanym natężeniu. Przywraca się muzułmańskie święta; islam broni się zażarcie przed zaborczością religii katolickiej. Można usłyszeć ministra radzącego niezadowolonym, żeby się wy­ nieśli do Kairu. Bywa też, że amerykański protestantyzm przenosi na afrykańską ziemię swoje antykatolickie prze­ sądy i pod osłoną religii podsyca nieporozumienia między plemionami. W skali kontynentu napięcie religijne może przybrać maskę najbardziej pospolitego rasizmu. Afrykę dzieli się na białą i czarną. Są to nazwy zastępcze: na południe i północ od Sahary rasizm zrzuca maskę. Podkreśla się tu tysiącletnią tradycję Białej Afryki, jej przynależność do śródziemnomorskiej cywilizacji, fakt, iż jest przedłuże­ niem Europy, związki z kulturą grekołacińską. Afryka Czarna natomiast to obszar uśpiony, niecywilizowany... dziki. Na porządku dziennym są niesmaczne uwagi o za­ słonach na twarzach kobiet, poligamii, domniemanej po­ gardzie Arabów dla rodzaju żeńskiego. Wszystko to przy­ wodzi na myśl zachowanie kolonizatorów. Burżuazja każ­ dego z dwóch potężnych obszarów, przeżarta tym, co w europejskiej myśli najbardziej zdegenerowane, przejmuje pałeczkę od Europejczyków i rozpowszechnia na kontynen­ cie afrykańskim niezwykle niebezpieczną dla przyszłości Afryki filozofię rasizmu. Ospałość burżuazji i jej skłonność do naśladownictwa wydają na świat kolonialną wersję ra­ sizmu. Nic zatem dziwnego, że w kraju, który się ma za afrykański można usłyszeć czysto rasistowskie wypowiedzi i spotkać się z objawami paternalizmu, tak że ma się gorz­ 110

ki posmak obecności w Paryżu, Brukseli czy w Londynie. W pewnych regionach Afryki panuje niepodzielnie beł­ kotliwy paternalizm w stosunku do Murzynów, niegodne, ukute w kulturze zachodniej przekonanie, że do Murzyna nie dociera ani logika, ani rozum. Niejednokrotnie można stwierdzić, że mniejszości murzyńskie utrzymywane są w stanie na wpół niewolniczym, co wystarczająco usprawie­ dliwia podejrzliwość i nieufność krajów Czarnej Afryki do krajów Afryki Białej. Nierzadko obywatel Czarnej Afryki, spacerując po jednym z wielkich miast Afryki Białej, sły­ szy za sobą dziecinne głosy wołające: „czarnuch” lub spo­ tyka się ze strony osób urzędowych z pobłażliwością wo­ bec „Murzynka Bambo”. Zdarza się również, że ucznio­ wie przybyli z Afryki Czarnej do liceum na północ od Sahary pytani są przez kolegów, czy tam, gdzie mieszkają, są jakieś domy, światło i czy praktykuje się kanibalizm. Zdarza się też niestety, że w niektórych regionach na pół­ noc od Sahary Afrykańczycy przybyli z kraju leżącego na południu spotykając krajanów błagają ich, żeby ich zabrali „byle gdzie, ale do Murzynów”. Podobnie w niektórych młodych krajach Czarnej Afryki posłowie czy ministrowie oświadczają z powagą, że prawdziwym niebezpieczeństwem nie jest ponowne opanowanie kraju przez kolonializm, lecz ewentualna inwazja „arabskich wandali z północy”. Jak widać, niemoc burżuazji objawia się nie tylko w sferze życia gospodarczego. Objąwszy władzę w imię dość wąsko pojętego interesu narodowego i rasy, mimo pięk­ nych w formie i zupełnie pozbawionych treści deklaracji, burżuazja z pełną nieodpowiedzialnością szafuje zdaniami żywcem wyjętymi z europejskich traktatów moralnych i politycznych i okazuje się niezdolna do zapewnienia tryumfu choćby kilku podstawowym zasadom moralnym. Potężna, kierująca światem w poczuciu własnej siły bur­ żuazja śmiało może głosić idee demokratyczne o zasięgu uniwersalnym. Tylko w wyjątkowo niekorzystnych warun­ kach silna pod względem ekonomicznym burżuazja pozwa­ la się zepchnąć z drogi głoszonej przez siebie ideologii hu­ manistycznej. Burżuazja zachodnia — w głębi swej istoty rasistowska — kryje swój rasizm za zasłoną cienkich spe­ kulacji, a to pozwala jej pozornie pozostawać w zgodzie z zasadą, wedle której ludzka godność jest wartością naj­ wyższą. 111

Zachodnia burżuazja spiętrzyła wystarczająco dużo ba­ rier, by nie musieć obawiać się konkurencji ludzi, których wyzyskuje i którymi gardzi. Rasizm zachodniej burżuazji w stosunku do Murzyna czy „czarnucha” nacechowany jest głównie pogardą; jest to rasizm pomniejszający. Ideo­ logia burżuazyjna głosząca zasadę naturalnej równości wszystkich ludzi nie popada przy tym bynajmniej w lo­ giczną sprzeczność, gdyż jednocześnie daje podludziom szansę stania się ludźmi poprzez zaakceptowanie zachod­ niego humanizmu, który sama ucieleśnia. Rasizm młodej burżuazji w dawnych koloniach jest rasiz­ mem obronnym, opartym na strachu. Niczym nie różni się od zwykłego trybalizmu czy nieporozumień między brac­ twami. W tych warunkach staje się zrozumiale, że obser­ watorzy międzynarodowi nie biorą poważnie szumnych de­ klaracji o afrykańskiej jedności. Zbyt dużo jest słabych punktów dostrzegalnych gołym okiem, by można było przypuszczać, że godzina jedności wybije bez uprzedniego rozwiązania nabrzmiałych konfliktów. Narody afrykańskie dopiero niedawno odkryły swoje istnienie i w imieniu kontynentu postanowiły wywrzeć na­ cisk na ustrój kolonialny. Rodzima burżuazja usiłująca pospiesznie, region po regionie, przejąć interesy i stworzyć tym razem swój własny system wyzysku, mnoży przeszko­ dy, mające uniemożliwić realizację tej „utopii”. Działająca w ściśle określonym celu burżuazja krajów afrykańskich zdecydowana jest nie dopuścić do jedności i zniweczyć wspólny wysiłek dwustu pięćdziesięciu milionów ludzi za­ mierzających za jednym zamachem zwyciężyć głupotę, głód i okrucieństwo. Dlatego musimy zrozumieć, że jedność afrykańska może stać się faktem tylko za sprawą ludu, to znaczy — wbrew interesom burżuazji. Nieudolność burżuazji objawia się również w sferze po­ lityki wewnętrznej, w funkcjonowaniu instytucji życia po­ litycznego. Parlamentaryzm w niektórych krajach rozwi­ jających się jest jedynie pozorem. Niezdolna do podjęcia działań gospodarczych, nie potrafiąca doprowadzić do wy­ tworzenia się harmonijnych stosunków społecznych, trzy­ mająca się zasady własnej dominacji klasowej burżuazja wybiera rozwiązanie pozornie najprostsze — jednopartyjność. Brak jej jednak równowagi i wewnętrznego spo­ koju, wywodzących się ze świadomości własnej potęgi eko112

nomicznej i panowania nad systemem państwowym. Pań­ stwo przez nią stworzone nie daje obywatelowi poczucia bezpieczeństwa; przeciwnie — budzi w nim poczucie za­ grożenia. Państwo, które swą niedostrzegalną na co dzień potęgą winno budzie zaufanie, godzić i uspokajać, staje się ele­ mentem nacisku, narzuca, popycha, zmusza obywatela do działań niezgodnych z jego wolą, sugeruje stałe niebezpie­ czeństwo. Jednopartyjność jest nowoczesną formą burżuazyjnej dyktatury, bez maski i ozdób, cyniczną i pozba­ wioną skrupułów. Dyktatura ta w praktyce jest dość połowiczna. Jej jedy­ nym celem jest maskowanie swej wewnętrznej sprzecznoś­ ci. Ponieważ burżuazja nie ma środków materialnych na utrwalenie swego panowania, a przy okazji na rzucenie kilku okruchów reszcie obywateli, ponieważ zajęta jest głównie pospiesznym napełnianiem sobie kieszeni w naj­ bardziej prymitywny sposób, kraj coraz bardziej pogrąża się w marazmie. Aby ten marazm zamaskować, aby ukryć regres, aby uspokoić samą siebie i upewnić się co do swej własnej wielkości, burżuazja „musi” wznosić w stolicy ogromne budowle, musi „ponosić koszty reprezentacji”. Coraz bardziej zatem odwraca się od wewnętrznych spraw kraju, od rzeczywistości, jaką jest ginące państwo, i spogląda ku dawnej metropolii, ku kapitalistom zawsze gotowym skorzystać z jej usług. Wkrótce też zaczyna od­ czuwać potrzebę ludowego przywódcy, który jeszcze raz podjąłby się podwójnego zadania: ustabilizował gospodar­ kę i zapewnił burżuazji dalsze panowanie, a także uregu­ lował jej stosunki z ludem, odsuniętym od udziału w zys­ kach, jakie burżuazja czerpie ze współpracy z wielkimi towarzystwami zagranicznymi. Dyktatura burżuazji w kra­ jach rozwijających się istnieje dzięki przywódcy ludowe­ mu. W krajach rozwiniętych dyktatura burżuazji jest fun­ kcją potęgi ekonomicznej tej klasy. Natomiast w krajach rozwijających się słaba, bierna burżuazja potrzebuje mo­ ralnego wsparcia, osłony, za którą mogłaby spokojnie się bogacić. Rolę tę spełnia ludowy przywódca. Naród doskonale znający przywódcę, naród, który przez wiele lat obserwował jego niemal legendarne zmagania z kolonialną potęgą, obdarza niezłomnego patriotę spon­ tanicznym zaufaniem. W okresie walki o niepodległość > — Wyklęty lud ziemi

113

przywódca zwykle ucieleśnia aspiracje ludu: w jego imie­ niu żąda niezawisłości, swobód politycznych, poszanowa­ nia godności narodowej. Po uzyskaniu suwerenności ujaw­ nia się prawdziwa rola przywódcy, nie mająca nic wspól­ nego z zaspokajaniem konkretnych potrzeb ludu: życia godnego, uświęconego Chlebem, ziemią i oddaniem rządów w dłonie ludu: przywódca staje się przewodniczącym spółki żądnej użycia, której na imię rodzima burżuazja. Mimo uczciwości i często szczerych deklaracji, przywód­ ca w rzeczywistości jest rzecznikiem wspólnych interesów rodzimej burauazji i dawnych towarzystw kolonialnych. Jego uczciwość, będąca po prostu cechą charakteru — stopniowo zanika. Nieautentyczny kontakt z masami dopro­ wadza go do przekonania, iż masy godzą w jego autorytet i podają w wątpHWość jego zasługi wobec ojczyzny. Przy­ wódca surowo ocenia niewdzięczność mas i z każdym dniem coraz bardziej zbliża się do obozu przeciwnika. Wkrótce świadomie staje się wspólnikiem młodej burżuazji, pogrą­ żającej się w korupcji i rozpuście. Struktury ekonomiczne młodego państwa nieodwołalnie przekształcają się w struktury neokolonialne. Gospodarka narodowa, dawniej tylko otaczana opieką, obecnie staje się gospodarką kierowaną. Budżet wspomagany jest dara­ mi i pożyczkami. Co kwartał rząd albo jego delegacja uda­ ją się do dawnej metropolii lub do innego kraju na połów kapitałów. Dawna potęga kolonialna zwiększa wymagania, gromadzi koncesje i gwarancje, coraz rzadziej maskując zależność, w jakiej utrzymuje rząd dawnej kolonu. Lud, pogrążony w nędzy, powoli zaczyna pojmować, że padł ofiarą zdrady. Widzi to bardzo wyraźnie, gdyż burżuazja nie po­ trafi zorganizować się jako klasa. Podział zysków doko­ nuje się chaotycznie, bez uwzględnienia hierarchii i po­ działów. Nowa uprzywilejowana kasta razi i budzi sprze­ ciw, dziewięć dziesiątych ludności bowiem w tym samym czasie przymiera głodem. Błyskawiczne, gorszące, bezli­ tosne bogacenie się jednej grupy doprowadza do nagłego przebudzenia się ludu; przebłysk świadomości wróży wy­ buch. Burżuazja, warstwa przywłaszczająca sobie wszyst­ kie bogactwa kraju — z nieoczekiwaną zresztą logiką — przejmuje po rasistowskiej doktrynie kolonistów negatyw­ ne sądy dotyczące pozostałej części narodu, Murzynów czy 114

Arabów. Nędza ludu, żywiołowe bogacenie się burżuazji, jej nie skrywana pogarda wobec reszty narodu, są powo­ dem coraz ostrzejszych sądów i coraz bardziej zdecydowa­ nych postaw. Grożące wybuchem objawy buntu i niezadowolenia po­ ciągają za sobą konsolidację władzy; pojawia się dykta­ tura. Przywódca, człowiek z przeszłością wojskową, pa­ triota oddany narodowej sprawie, z chwilą gdy zostaje gwa­ rantem bezpieczeństwa burżuazji, zamyka oczy na jej nie­ udolność i niemoralność i zaczyna pełnić rolę parawanu pomiędzy ludem a zaślepioną żądzą zysku burżuazją. W miarę swych możliwości opóźnia moment przebudzenia się ludu. W razie potrzeby przychodzi burżuazji z pomocą, ukrywa jej machinacje i w krótkim czasie staje się mi­ strzem mistyfikacji, specjalistą od oszukiwania mas. Prze­ mawiając do ludu przypomina wydarzenia ze swego — często bohaterskiego — życia, walki, jakie prowadził w imię ludu, zwycięstwa, które w jego imieniu odniósł, i da je w ten sposób masom do zrozumienia, że powinny w dal­ szym ciągu obdarzać go zaufaniem. Wszystko to przemawia do patriotów afrykańskich, którzy ostrożnej walce poli­ tycznej swych poprzedników nadali narodowy styl przesą­ dzający o jej wyniku. Ludzie ci przyszli z buszu. Oświad­ czyli — ku zgorszeniu okupanta i zawstydzeniu opozycji w miastach — że przychodzą z buszu i przemawiają w imieniu Murzynów. Ci ludzie, występujący w imię rasy, ludzie będący syntezą całej przeszłości, upodlenia i kani­ balizmu, stoją dziś na czele grupy, która odwróciwszy się do buszu plecami głosi, że przeznaczeniem ludu jest posłu­ szeństwo, posłuszeństwo i jeszcze raz posłuszeństwo. Przywódca stara się uspokoić lud. W wiele lat po uzy­ skaniu niepodległości nie potrafi jednak wskazać mu kon­ kretnego zadania, nie potrafi określić przyszłości, pchnąć na drogę tworzenia narodowego bytu, a zarazem stwarza­ nia siebie; do znudzenia powtarza historię walki narodo­ wowyzwoleńczej i wspomina uświęconą jedność tamtych lat. Przywódca, rzecznik rodzimej burżuazji, nawołuje lud do spojrzenia wstecz, usypia go epopeją, która doprowa­ dziła do niepodległości. Obiektywnie rzecz biorąc, po­ wstrzymuje lud, próbuje wypędzić go z historii i prze­ szkodzić mu w uzyskaniu świadomości historycznej. Pod­ czas wojny wyzwoleńczej przywódca wzywał naród do 115

walki i przyrzekał mu bohaterski marsz aż do zwycię­ stwa. Dziś robi, co może, żeby uśpić lud i raz po raz przypomina czasy kolonializmu, podkreślając imponującą długość przebytej drogi. Nie wydaje się jednak, by masy doceniały przebytą dro­ gę. Wieśniak, który w dalszym ciągu ryje w ziemi, bezro­ botny, który w dalszym ciągu nie ma pracy mimo naro­ dowych świąt i sztandarów, nie dostrzegają żadnych isto­ tnych zmian. Demonstracje nie przydają się na nic: masy nie mają złudzeń. Masy są głodne, a komisarze policji — tym razem rodem z Afryki — nie wzbudzają w nich po­ czucia bezpieczeństwa. Zniechęcone masy zaczynają się od­ wracać od państwa, gdzie nie ma dla nich miejsca. Od czasu do czasu przywódca zaczyna działać, wygłasza przemówienia, objeżdża kraj próbując uspokoić, uciszyć i oszukać masy. Jest niezbędny, gdyż partia właściwie przestała istnieć. Dawna partia z czasów walki o niepodle­ głość znajduje się w żałosnym stanie. Przetrwała jedynie formalnie, jako nazwa, godło i dewiza. Partia, której zada­ niem był swobodny obieg myśli, będący odbiciem rzeczy­ wistych potrzeb mas, przekształciła się w syndykat jedno­ stkowych interesów. Po uzyskaniu niepodległości partia przestała pomagać ludziom w formułowaniu postulatów, uświadamianiu potrzeb, umacnianiu władzy. Jej misja po­ lega wyłącznie na przekazywaniu instrukcji z góry. Życio­ dajny ruch z dołu do góry i z góry do dołu, który jest gwarantem demokracji w partii — ustał. Co więcej, par­ tia stała się rodzajem przegrody między masami a władzą. Życie partii zamarło. Komórki powstałe w okresie kolonial­ nym uległy całkowitemu rozprzężeniu. Ludzie zaczynają się niecierpliwić. Zaczynają pojmować, jak słuszne były glosy, dające się słyszeć w okresie walki wyzwoleńczej, domagające się od dowódców wypracowa­ nia programu i dokładnego określenia celu walki. Przy­ wódcy pod pretekstem ochrony jedności narodowej odmó­ wili im racji bytu. Ich jedynym programem było zjedno­ czenie całego narodu w walce z kolonializmem. Za pomocą sloganu, z którego uczyniono program, ograniczono działal­ ność polityczną do serii haseł głoszących prawo ludów do samostanowienia i zapowiadających „wiatr historii”, ma­ jący nieuchronnie zmieść kolonializm z powierzchni ziemi. Na wezwania do nieco głębszej analizy pojęcia „wiatr hi­ 116

storii” odpowiadano: cierpliwości, dekolonizacja jest ko­ nieczna i nieunikniona itd. Po uzyskaniu niepodległości partia popada w letarg. Do swych członków zwraca się wyłącznie z okazji tak zwa­ nych ludowych manifestacji, międzynarodowych spotkań, świąt narodowych. Miejscowe władze partyjne obejmują stanowiska w administracji, partia się biurokratyzuje, bo­ jownicy wracają do szeregu obdarzeni pustym tytułem: obywatel. W chwili, kiedy spełnili swą historyczną misję, polega­ jącą na doprowadzeniu burżuazji do władzy, odsuwa się ich, żeby nie przeszkadzali jej w wypełnianiu misji. Ale, jak wykazaliśmy, burżuazja jest niezdolna do wypełnienia jakiejkolwiek misji. Po upływie kilku lat rozkład partii staje się oczywisty i każdy, nawet jej sympatyk, dostrze­ ga, że obecna partia, widmo dawnej, służy wyłącznie do paraliżowania działań ludu. Rozpada się partia, w latach walki grupująca wokół siebie cały naród. Intelektualiści którzy w przeddzień niepodległości wrócili na jej łono, swą obecną postawą wykazują, że jedynym motywem tego po­ wrotu była chęć udziału w lupach. Partia staje się siedli­ skiem karierowiczów. W ramach nowego ustroju panuje nierówny podział dóbr. Zdarzają się osobnicy o wyjątkowych skłonnościach do oportunizmu, czerpiący z kilku żłobów naraz. Mnożą się przywileje, tryumfuje korupcja, upadają obyczaje. Kru­ ków jest wiele, a zdobycz mizerna. Partia, ślepe narzędzie w rękach burżuazji, wzmacnia aparat władzy państwowej i zakreśla granice działań ludu, całkowicie go paraliżując. Partia pomaga utrzymać lud w ryzach. W coraz większym stopniu staje się narzędziem nacisku o wyraźnie antyde­ mokratycznym charakterze. Jest biernym, a niekiedy na­ wet aktywnym wspólnikiem sprzedajnej burżuazji. Naro­ dowa burżuazja marnuje czas odbudowy na używanie ży­ cia; podobnie partia: przeskakuje fazę parlamentaryzmu i wybiera dyktaturę narodowosocjalistyczną. Obecnie wie­ my, że faszyzm, który przez pół wieku tryumfował w Ame­ ryce Łacińskiej, wynika — zgodnie z dialektyką — z na wpół kolonialnego ustroju okresu niepodległości. W ubogich krajach rozwijających się, gdzie ogromne bo­ gactwa sąsiadują z bezgraniczną nędzą, rząd szuka opar­ cia w armii i policji. Siłach, które zazwyczaj (na fakt ten 117

należy zwrócić uwagę) korzystają z porad zagranicznych ekspertów. Siła policji i potęga armii są proporcjonalne do marazmu ogarniającego naród. Rodzima burżuazja co­ raz jawniej sprzedaje się wielkim spółkom zagranicznym. Cudzoziemcy łapówkami opłacają koncesje, wybucha skan­ dal za skandalem, ministrowie bogacą się, ich żony za­ mieniają się w kokoty, posłowie wychodzą na swoje i wszyscy — aż po zwykłego policjanta czy celnika — biorą udział w wielkim pochodzie korupcji. Opozycja staje się coraz bardziej agresywna, a lud w pół słowa chwyta jej propagandę. Wrogość do burżuazji przy­ biera formy demonstracyjne. Młoda burżuazja, dotknięta przedwczesną sklerozą, nie zważa na dobre rady i nie jest w stanie zrozumieć, że w jej własnym interesie leży choć­ by częściowe maskowanie swego prawdziwego oblicza. Chrześcijańskie pismo z Brazzaville „La Semaine Afri­ caine” tak oto zwraca się do udzielnych książąt młodego państwa: „Ludzie na stanowiskach i wy, ich małżonki, dziś niczego wam nie brakuje: macie komfort, nieraz wykształ­ cenie, piękny dom, stosunki, możliwości otwierające przed wami nowe horyzonty. Lecz całe to bogactwo jest skoru­ pą, zasłaniającą nędzę, która was otacza. Uważajcie.” Oskarżenie sformułowane przez pismo skierowane do zwo­ lenników Yulu nie ma w sobie nic rewolucyjnego. Chce ono tylko ostrzec katów kongijskiego ludu, że nie minie ich kara za popełnione grzechy: „Jeśli w sercach waszych nie ma miejsca dla maluczkich, zabraknie dla was miejsca w domu Pana.” Rodzima burżuazja nie zważa oczywiście na podobne ostrzeżenia. Związana z Europą, jest zdecydowana maksy­ malnie wykorzystać sytuację. Bogactwa, jakie czerpie z wyzysku, są wywożone za granicę. Młoda burżuazja często jest bardziej nieufna w stosunku do stworzonego przez siebie ustroju niż zagraniczne towarzystwa. Odma­ wia inwestowania w rodzinną ziemię, a do państwa, które ją chroni i żywi, odnosi się ze szczególną niewdzięcznością. Nabywa papiery wartościowe na giełdach zagranicznych, a weekendy spędza w Paryżu i Hamburgu. Niekiedy swym zachowaniem przypomina gangstera, który po udanym skoku ukrywa dolę przed wspólnikami, przezornie myśląc o wycofaniu się z interesu. Fakt ten dowodzi, że podświa­ domie rodzima burżuazja liczy się z przegraną. Przeczuwa, 118

iż podobna sytuacja nie może trwać w nieskończoność, i dlatego zamierza wykorzystać ją, jak się da. Nieliczenie się z państwem i nadmierne wyzyskiwanie jego obywa­ teli musi wywołać niezadowolenie mas. Wtedy zaostrzają się represje. Narzędziem ich jest armia. Z braku parla­ mentu armia staje się arbitrem. Wcześniej czy później zrozumie swą potęgę i nad rządem zawiśnie groźba za­ machu stanu. Jak widać, burżuazja niektórych młodych republik ni­ czego się nie nauczyła. Gdyby uważniej przyjrzała się państwom Ameryki Łacińskiej, bez wątpienia dostrzegłaby czyhające na nią niebezpieczeństwa. Można zatem wysu­ nąć tezę, że ta miniburżuazja, robiąca tyle hałasu, w grun­ cie rzeczy jest skazana na dreptanie w miejscu. W krajach rozwijających się nie było historycznego okresu panowania burżuazji. Oczywiście, istnieje terror policyjny i kasta lu­ dzi czerpiących nieproporcjonalne zyski, lecz społeczeństwo burżuazyjne jako takie nie istnieje. Napęczniałe od złota pijawki, wyrywające sobie banknoty w wygłodzonym kraju, prędzej czy później staną się zabawką w ręku armii sprawnie dowodzonej przez zagranicznych ekspertów. Rea­ sumując: dawna metropolia sprawuje rządy za pośrednic­ twem sprzedajnej burżuazji i zdominowanej przez eksper­ tów armii, która terroryzuje lud, paraliżuje go i osacza. Kilka powyższych uwag na temat burżuazji pozwala sformułować pewien wniosek. Lepiej byłoby, gdyby w kra­ jach rozwijających się burżuazja nie miała warunków do istnienia i -rozwoju. Innymi słowy, masy zgrupowane w partii i intelektualiści w pełni świadomi zachodzą­ cych zjawisk, uzbrojeni w zasady rewolucyjne, wspólnie powinni zagrodzić drogę burżuazji — niepotrzebnej i szko­ dliwej. Teoretyczne pytanie, od pół wieku stawiane w kontekś­ cie historii krajów rozwijających się — czy można prze­ skoczyć etap państwa burżuazyjnego — powinno uzyskać odpowiedź poprzez akcję rewolucyjną, a nie na drodze spekulacji myślowej. Etap panowania burżuazji w krajach rozwijających się byłby usprawiedliwiony tylko wtedy, gdyby rodzima burżuazja była wystarczająco potężna pod względem gospodarczym i technicznym, by móc zbudować społeczeństwo burżuazyjne, stworzyć warunki rozwoju 110

proletariatu, uprzemysłowić rolnictwo i umożliwić rozwój autentycznej kultury narodowej. Burżuazja europejska umacniała swą potęgę wypraco­ wując jednocześnie ideologię. Burżuazja europejska, dyna­ miczna, wykształcona, zlaicyzowana, w całej pełni wyko­ nała zadanie akumulacji kapitału i dała krajowi konieczne minimum. Natomiast w krajach rozwijających się prawdzi­ wej burżuazji nie ma, jest tylko niewielka grupa pazer­ nych i żarłocznych osobników całkowicie skoncentrowa­ nych na dorabianiu się i gromadzeniu bogactw, co zapew­ nia im dawna potęga kolonialna. Ze swą lichwiarską mentalnością jest niezdolna do stworzenia ideologii; wszel­ ka wynalazczość jest jej obca. Przesiąknięta lekcjami z podręczników zachodnich staje się niepostrzeżenie nie repliką Europy, lecz jej — karykaturą. Walka przeciwko burżuazji w krajach rozwijających się w żadnym razie nie może pozostać zagadnieniem teore­ tycznym. Nie wystarczy konstatacja, że historia osądzi ją surowo. Nie zarzucamy burżuazji krajów rozwijających się, że hamuje globalny harmonijny rozwój narodu. Zarzu­ camy jej, że jest całkowicie nieprzydatna. Brak sukcesów, mialkość osiągnięć i ubóstwo intelektualne usiłuje masko­ wać prestiżom indywidualnym; lśniącym od chromu ame­ rykańskim samochodem, wakacjami na Riwierze, weeken­ dami w rozjarzonych neonami nocnych lokalach. Z czasem coraz bardziej oddalonej od narodu burżuazji nie udaje się wymusić na Zachodzie naiwet takich czysto spektakularnych ustępstw jak inwestycje korzystne dla krajowej gospodarki czy rozwój pewnych gałęzi przemy­ słu. Przeciwnie, w byłej kolonii w dalszym ciągu buduje się fabryki wytwarzające półfabrykaty, utwierdzając tym samym neokoloniałny typ gospodarki narodowej. Niepraw­ dziwy zatem jest pogląd, że rodzima burżuazja opóźnia rozwój kraju, marnuje czas, wprowadza kraj w ślepą uli­ czkę. Faza burżuazyjna jest w historii krajów rozwijają­ cych się czymś więcej: jest fazą najzupełniej Zbędną. Kie­ dy rozdarta przez wewnętrzne sprzeczności burżuazja osta­ tecznie zniknie, okaże się, że od chwili uzyskania niepo­ dległości nie zmieniło się nic, że wszystko trzeba zaczynać od zera. Rekonwersja nie będzie dokonywać się na płasz­ czyźnie struktur stworzonych przez burżuazję w czasie sprawowania przez nią władzy, gdyż byłaby to jedynie śle­ 120

pa kontynuacja gospodarki, myśli i instytucji, będących wytworami kolonializmu. Słabą liczebnie, intelektualnie i ekonomicznie burżuazję jest dość łatwo sparaliżować. Klasa ta na obszarach daw­ nych kolonii opiera swą działalność głównie na porozu­ mieniach z byłą potęgą kolonialną. Jej szanse na przejęcie schedy po kolonializmie rosną, w miarę jak przedłuża się czas jej dialogu z byłym okupantem. Klasa ta nie jest jed­ nak jednolita. Na powierzchni pozornego monolitu rysują się głębokie pęknięcia dowodzące braku spójności. Wielu intelektualistów potępia ustrój oparty na rządach niewiel­ kiej grupy. W krajach rozwijających się istnieją też elity — intelektualiści, urzędnicy — zdające sobie sprawę z ko­ nieczności prowadzenia gospodarki planowej, karania ludzi czerpiących zyski ze sprawowania władzy, zwalczania mis­ tyfikacji. Ponadto ludzie ci w pewnej mierze rozumieją konieczność dopuszczenia ludu do udziału w rządach. W krajach rozwijających się istnieje niemal zawsze nie­ wielka grupa ludzi uczciwych, intelektualistów bez ściśle określonych poglądów politycznych, wzdragających się przed pogonią za stanowiskami i profitami. Konkretna sy­ tuacja, w której się znaleźli (konieczność utrzymania licz­ nej rodziny) lub pewne cechy biografii (ciężkie doświad­ czenia, rygoryzm moralny) leżą u podstaw pogardy odczu­ wanej w stosunku do wszelkiego rodzaju spryciarzy. Ta­ kich ludzi należy umiejętnie wykorzystać w decydującej walce o właściwy wybór drogi. Zagrodzić drogę burżuazji to uniknąć dramatycznych epizodów, rozbicia jedności na­ rodowej, upadku obyczajów, korupcji, regresu ekonomicz­ nego oraz — w najbliższej przyszłości — antydemokratycz­ nych rządów opartych na sile i terrorze. Jednocześnie zaś jest to wybór jedynej drogi do postępu. Pozorna zwartość burżuazji wpływa onieśmielająco na postępowe, demokratyczne elementy młodego narodu, opóź­ nia decyzje. W krajach rozwijających się, miasta zbudo­ wane przez kolonizatorów roją się od kadry administra­ cyjnej. Brak badań obejmujących cały kraj skłania obser­ watora do wiary w istnienie potężnej, znakomicie zorgani­ zowanej burżuazji. W rzeczywistości burżuazja w krajach rozwijających się nie istnieje. Nie określa jej bowiem jako klasy rodzaj mentalności, zamiłowania czy sposób bycia. Nawet nie nadzieje na przyszłość. Burżuazja jest przede 121

wszystkim bezpośrednim wytworem określonej rzeczywi­ stości ekonomicznej. W koloniach rzeczywistością ekonomiczną jest obca rze­ czywistość kapitalistyczna. W miastach kolonialnych pa­ nuje — za pośrednictwem swych przedstawicieli — burżuazja metropolii. Przed uzyskaniem niepodległości burżuazja kolonii to burżuazja zachodnia, będąca filią burżuazji me­ tropolii i z niej czerpiąca swą legitymizację, siłę i stabil­ ność. W czasie walk narodowowyzwoleńczych intelektualiści i kupcy zaliczający się do warstwy, której trzon jest impor­ towany, usiłują zidentyfikować się z tą warstwą. Miejscowy intelektualista i kupiec przejawiają skłonność do utożsa­ miania się z przedstawicielami burżuazji metropolii. Burżuazja rodzima, która entuzjastycznie, bez wahania przejęła z metropolii pewne nawyki myślowe i bezkrytycz­ nie wsparła swą myśl i świadomość na podstawach rodem z zagranicy, wkrótce z niepokojem spostrzega, że brak jej tego, co tworzy burżuazję, to znaczy — pieniędzy. Burżua­ zja krajów rozwijających się jest burżuazją tylko we wła­ snej wyobraźni. Nie tworzy jej ani potęga ekonomiczna, ani dynamika kadry, ani śmiałość koncepcji. Dlatego też tak ściśle związana jest z urzędami. Stanowiska, jakie zaj­ muje w nowej administracji, dają jej poczucie siły i słusz­ ności. Jeśli rząd da jej czas i możliwość, po pewnym cza­ sie zbierze kapitał i umocni swoją pozycję. Lecz zawsze będzie jednakowo niezdolna do stworzenia prawdziwego społeczeństwa burżuazyjnego, ze wszystkimi ekonomiczny­ mi i przemysłowymi tego konsekwencjami. Rodzima burżuazja od początku nastawiona jest na dzia­ łalność typu pośredniczącego. Podstawową jej siłą jest zmysł do handlu na większą i mniejszą skalę oraz umie­ jętność wykorzystywania okazji. W jej przypadku to nie pieniądz rozkręca interes, ale zmysł do interesu. Burżuazja krajów rozwijających się nie inwestując nie może dopro­ wadzić do akumulacji kapitału, koniecznej do rozkwitu prawdziwie burżuazyjnego państwa. Przy takim tempie potrzebowałaby kilkuset lat, żeby stworzyć chociaż zarodek industrializacji. Hamuje ją również sprzeciw dawnej me­ tropolii, która działając w ramach konwencji neokolonialnych przedsiębierze wszelkie środki ostrożności. Rząd, jeżeli chce wyrwać kraj ze stagnacji i wprowadzić go na drogę rozwoju i postępu, przede wszystkim musi 122

upaństwowić sektor usług. Burżuazja opanowana chęcią użycia za wszelką cenę, pełna pogardy dla mas, bogacąca się, a właściwie kradnąca nie przebierając w środkach, masowo inwestuje w ten dział gospodarki. Sektor usług, dawniej zdominowany przez kolonizatorów, zostaje w ca­ łości opanowany przez młodą burżuazję. W gospodarce ko­ lonialnej sektor usług jest najważniejszy. Jeśli chce się iść naprzód, należy natychmiast po uzyskaniu niepodległości znacjonalizować go. Oczywiście nacjonalizacja nie może przybrać formy sztywnego upaństwowienia. Chodzi o to, aby osoby, którym brak politycznego przygotowania, były odsunięte od funkcji kierowniczych. W przeciwnym razie rząd w praktyce przyczyni się do tryumfu biurokracji ukształtowanej przez dawną metropolię, biurokracji nie­ zdolnej do myślenia w kategoriach ogólnonarodowych. Urzędnicy będą sabotować gospodarkę narodową, rozregu­ lują instytucje; nastanie era korupcji, naruszania obowią­ zków służbowych, defraudacji, czarnego rynku. Prawdzi­ wa nacjonalizacja sektora usług polega na zorganizowaniu zgodnie z zasadami demokracji spółdzielni zaopatrzenia i zbytu, na decentralizacji tych spółdzielni i zainteresowa­ niu szerokich rzesz udziałem w zarządzaniu sprawami pu­ blicznymi. Dokonać się to może tylko poprzez aktywizację mas. Dawniej rozumiano tę konieczność. Obecnie na ogół bierze się ją pod uwagę, lecz nie wydaje się, by kwestia ta była traktowana z należytą powagą. Uświadomienie mas pod względem politycznym jest równoznaczne z uzy­ skaniem ich poparcia w akcji, którą się pragnie przepro­ wadzić. Rząd deklarujący chęć upolitycznienia mas wyraża pragnienie sprawowania władzy wraz z ludem i dla ludu. Podobne wypowiedzi nie powinny być zasłoną dymną. Burżuazyjne rządy krajów kapitalistycznych fazę dziecin­ nych mistyfikacji dawno mają za sobą. Dziś rządzą otwar­ cie, wsparte o stworzone przez siebie prawa, potęgę eko­ nomiczną i policję. Dziś ich władza jest mocno ugrunto­ wana i nie muszą tracić czasu na działania demagogiczne. Rządzą we własnym interesie i mają odwagę to robić Stworzyły własne prawa i są silne, bo mają za sobą — prawo. Młoda burżuazja krajów rozwijających się nie posiada zasobów cynizmu i spokoju ducha starych potęg burżuazyjnych. Stąd ciągoty do skrywania prawdziwych przeko­ 123

nań, rzeczywistych zamiarów, krótko mówiąc, do zdobywa­ nia popularności. Aktywizacja polityczna mas nie polega jednak na organizowaniu kilka razy do roku spędów kil­ kudziesięciu czy kilkuset tysięcy kobiet i mężczyzn. Wiece i manifestacje należą do repertuaru sprzed wyzwolenia, kiedy to za wszelką cenę chciano dowieść sobie i innym, że ma się za sobą naród. Celem aktywizacji politycznej mas nie jest ogłupianie ich, lecz uczynienie ich dojrzałymi. Problem ten zmusza nas do rozpatrzenia roli partii po­ litycznych w krajach rozwijających się. Bardzo często skłonni do uproszczeń przedstawiciele młodej burżuazji utrzymują, że w kraju rozwijającym się konieczne są rządy silnej ręki lub dyktatura. Partii przypada obowiązek pilnowania mas. Partia dubluje administrację i policję i zaczyna kontrolować masy nie po to, żeby upewnić się co do ich rzeczywistego uczestnictwa w życiu kraju, lecz żeby nieustannie przypominać im, że władza oczekuje od nich bezwzględnego posłuszeństwa. Dyktatura, przekonana o swej historycznej misji i niezbędności, w praktyce rea­ lizuje wolę burżuazji kierowania krajem, początkowo z po­ parciem ludu, a potem — Wbrew niemu. Stopniowe prze­ kształcanie się partii w biuro śledcze oznacza, że rząd schodzi na pozycje obronne. Bezkształtna masa ludu uwa­ żana jest za ślepa siłę, którą należy trzymać w ryzach za pomocą mistyfikacji bądź strachu przed policją. Partia słu­ ży za barometr, bank informacji. Członek partii zmienia się w donosiciela. Powierza mu się zadanie karania odszczepieńców. Partie opozycyjne niszczone są w zarodku przy pomocy pałek i kamieni. Kandydatom opozycji pali się domy. Mnożą się prowokacje policyjne. W takich warun­ kach jest oczywiste, że partia jest jedna, a 99,99% głosów przypada na kandydata rządu. W Afryce niejeden rząd funkcjonuje wedle powyższego modelu. Wszystkie partie opozycyjne — na ogół zresztą postępowe, czyli takie, które działałyby na rzecz zwiększenia udziału mas w rządzeniu krajem i odsunięcia od władzy sprzedajnej burżuazji — zostają przy pomocy bojówek i więzień skazane na mil­ czenie, a następnie — na działalność podziemną. W wielu niepodległych krajach afrykańskich partie po­ lityczne przeżywają-prawdziwy upadek. W obecności człon­ ka partii ludzie milkną, udają głupich albo wypowiadają się pochlebnie o rządzie i przywódcach partii. Natomiast 124

na ulicy, wieczorem w domu, w kawiarni czy nad rzeką dają upust gorzkiemu rozczarowaniu, rozpaczy i powstrzy­ mywanej wściekłości. Partia zamiast umożliwiać wnoszenie skarg, zamiast za swe główne zadanie uważać pomoc w do­ cieraniu podobnych głosów „do góry”, tworzy mur zaka­ zów. Przywódcy partyjni pełnią funkcję kaprali, których rola polega na zaprowadzeniu „ciszy w szeregu”. Partia, która utrzymywała, że celem jej jest służba ludowi i jego dobro­ byt, przejąwszy z rąk kolonizatorów władzę robi wszystko, żeby lud z powrotem wepchnąć do jaskini. Nierzadko też sprzeniewierza się jedności narodowej. Tak zwana partia narodowa przekształca się w partię etniczną. Staje się ple­ mieniem zgrupowanym w partię. Partia głosząca, że jest partią narodową, partia, która wypowiada się w imieniu całego narodu, potajemnie, a nieraz jawnie wprowadza dyktaturę etniczną. W tym przypadku mamy do czynienia nie z dyktaturą burżuazyjną, lecz — plemienną. Ministro­ wie, szefowie gabinetów, ambasadorowie i prefekci wybie­ rani są z najbliższego otoczenia przywódcy, a nieraz bez­ pośrednio z jego rodziny. Reżimy typu rodzinnego stosują dawne prawo endogamii, a ogrom ich głupoty, pozorów, nędzy intelektualnej i duchowej wywołuje w masach uczu­ cie wstydu — już nawet nie wściekłość. Szefowie takich rządów są prawdziwymi zdrajcami Afryki, gdyż oddają kontynent najokrutniejszemu wrogowi: głupocie. Oddanie władzy w ręce jednego plemienia sprzyja tendencjom se­ paratystycznym. Tryumfuje decentralizacja; państwo de­ montuje się i rozpada. Przywódca, który niedawno krzyczał o „jedności afrykańskiej”, myśląc przy tym o swej naj­ bliższej rodzinie, budzi się pewnego pięknego dnia z kil­ koma plemionami dookoła, a każde wielkim głosem doma­ ga się własnych ministrów i ambasadorów; wtedy — w dalszym ciągu nieodpowiedzialny, nieświadomy i nikczem­ ny — stwierdza „zdradę”. Wiele razy wspominaliśmy o zgubnej roli przywódcy partyjnego. W pewnych krajach organizacja partyjna przy­ pomina gang, którego szefem jest najbardziej bezwzględny spośród członków. Chętnie mówi się o jego pochodzeniu i sile i pełnym podziwu, porozumiewawczym tonem napo­ myka się, że nawet najbliżsi współpracownicy trzęsą się przed nim ze strachu. Dlatego należy zrobić wszystko, aby partia nigdy nie stała się posłusznym narzędziem w rękach 125

przywódcy-lidera (od angielskiego czasownika — to leed — prowadzić). Dziś narody nie potrzebują wodza. Przestały być bezwolnym stadem i dają sobie radę bez przywódcy. Przywódca kieruje narodem, a ten z kolei jemu wyznacza kierunek działania. Naród to nie biznes w rękach pana i władcy. Zazwyczaj gdy któryś z przywódców zachoruje, sfery rządowe wpadają w popłoch. Ich obsesją jest bowiem problem następstwa. Co stanie się z krajem, gdy zabraknie przywódcy? Rząd, który faktycznie przekazał władzę przy­ wódcy — nieodpowiedzialny, nieświadomy, zajęty głównie używaniem życia, koktajlami, bezpłatnymi podróżami i zy­ skami czerpanymi z podejrzanych interesów — od czasu do czasu dostrzega w duszy narodu pustkę. Kraj chcący odpowiedzieć na pytania stawiane mu przez historię, chcący rozwijać swe miasta i umysły swoich mieszkańców, musi mieć partię z prawdziwego zdarzenia. Partia nie może być narzędziem w rękach rządu. Przeciw­ nie, partia powinna być narzędziem w rękach ludu. To lud kontroluje politykę rządu. Partia nie może być wy­ łącznie biurem politycznym, gdzie uwili sobie gniazdko członkowie rządu i dygnitarze. Niestety, zbyt często biuro polityczne to cała partia — wszyscy jej członkowie stale przebywają w stolicy. W kraju rozwijającym się członko­ wie partii pełniący kierownicze role powinni unikać stolicy jak ognia. Z wyjątkiem kilku osób, powinni przebywać na prowincji. Należy wystrzegać się centralizacji. Żaden powód typu administracyjnego nie może usprawiedliwić rzucania się na przeludnioną stolicę, która pod względem stopnia rozwoju stanowi rażący kontrast z pozostałymi dziewię­ cioma dziesiątymi kraju. Partia powinna być maksymalnie zdecentralizowana. Tylko w ten sposób można poruszyć martwe regiony i zbudzić je do życia. W praktyce oznacza to co najmniej jednego członka biu­ ra politycznego w każdym regionie; najlepiej bez tytułu przewodniczącego. Władza administracyjna mu nie podlega. Członek biura politycznego nie powinien zajmować naj­ wyższego miejsca w regionalnym aparacie administracyj­ nym. Nie musi być częścią władzy. Dla ludu partia nie jest organem władzy, leez-4rrstytucją, poprzez którą lud obja­ wia swoją wolę i władzę. Im mniej będzie zamieszania, dublowania organów sprawujących władzę, tym sprawniej 126

partia będzie odgrywać rolę przewodnika, będzie wiarygodniejsza. Zostać członkiem partii w chwili, kiedy jest ona utożsamiana z władzą, to znaczy obrać najkrótszą dro­ gę do zaspokojenia swych egoistycznych celów: zdobyć sta­ nowisko w administracji, uzyskać wyższy stopień w hie­ rarchii, wspiąć się na jeszcze jeden szczebel, zrobić karierę. Dynamiczne kierownictwo na szczeblu regionalnym mo­ że zahamować proces makrocefalizacji miast i położyć tamę zalewowi ośrodków miejskich prze? ludność wiejską. Dlatego wszędzie tam, gdzie celem jest postęp, należy od pierwszych dni niepodległości tworzyć kierownicze ośrodki regionalne, wyposażone w kompetencje konieczne do obu­ dzenia regionu, ożywienia go i przyspieszenia rozwoju świa­ domości jego mieszkańców. W przeciwnym razie przywódca partyjny grupuje wokół siebie wyższych rangą członków partii i dygnitarzy. Powodem nadmiernego rozrostu admi­ nistracji nie jest jej rozwój i wyodrębnianie nowych dzia­ łów, lecz fakt, iż coraz to nowi krewni i członkowie partii czekają na miejsce i możność stania się jednym z kół ma­ szynerii. Każdy marzy o jednym: zamieszkać w stolicy i zdobyć dla siebie ochłap. Mniejsze miejscowości wylud­ niają się, masy wiejskie, nie zorganizowane, nie kształcone i opuszczone, porzucają źle uprawianą ziemię i kierują się ku przedmieściom, niebezpiecznie zasilając lumpenprole­ tariat. Zbliża się nowy kryzys. Zapobiec mu może uprzywilejowanie „interioru”, obsza­ rów leżących w głębi kraju. Można też przenieść siedzibę rządu poza stolicę. Trzeba zdesakralizować stolicę i po­ kazać wydziedziczonym masom, że odtąd pracować się bę­ dzie dla nich. W pewnym sensie właśnie to próbował zro­ bić rząd brazylijski, wznosząc miasto Brasilię. Trupiarnia, jaką było Rio de Janeiro, obrażała uczucia brazylijskiego ludu. Niestety, Brasilia stała się jeszcze jedną stolicą, rów­ nie monstrualną jak pierwsza. Jedyny zysk z tego przed­ sięwzięcia to droga zbudowana na pustkowiu. Nie ma żadnych poważnych argumentów przeciw wyborowi nowej stolicy, przeciw przeniesieniu siedziby rządu do jednego z najbardziej zaniedbanych regionów. Stolica kraju roz­ wijającego się jest centrum handlowym odziedziczonym po okresie kolonialnym. W kraju rozwijającym się kontakt z masami wiejskimi jest absolutną koniecznością. Naszym 127

zadaniem jest polityka narodowa, to znaczy przede wszyst­ kim polityka obejmująca masy. Nie wolno nam nigdy stra­ cić kontaktu z ludem, który walczył o swoją niepodległość i rzeczywistą poprawę warunków życia. Urzędnicy i technicy, zamiast studiować diagramy i sta­ tystyki, muszą poznawać lud. Nie powinni obruszać się na samo wspomnienie o możliwości przeniesienia „w głąb kra­ ju”. Nie powinno być miejsca dla konfliktów grożących rozwodem, w przypadku gdy mężowi nie da się uniknąć „zesłania” na prowincję. Biuro polityczne partii powinno uprzywilejowywać upośledzone regiony kosztem stolicy, której życie, pozorne i sztuczne — obce ciało w narodowej rzeczywistości — winno zajmować jak najmniej miejsca w życiu narodu, sprawie głównej i świętej. W kraju rozwijającym się partii nie może wystarczyć kontakt z masami. Partia musi być wyrazicielką mas. Partia to nie biuro, którego zadaniem jest przekazywanie poleceń rządu. Musi być stanowczym porte-paróle i niezłomnym obrońcą mas. Aby dojść do takiej koncepcji partii należy przede wszystkim wyzbyć się przekonania (na wskroś za­ chodniego i burżuazyjnego, a więc godnego pogardy) o nie­ zdolności mas do kierowania państwem. Doświadczenie dowodzi, że masy są w stanie zrozumieć najbardziej skom­ plikowane sprawy. Jedną z największych przysług, jakie rewolucja algierska oddała algierskim intelektualistom, było to, że pozwoliła im ujrzeć bezgraniczną nędzę ludu, a jednocześnie moment budzenia się jego inteligencji i po­ stępy czynione przez jego świadomość. Naród algierski — wygłodzona rzesza analfabetów, mężczyźni i kobiety od wieków pogrążeni w ciemnocie i zacofaniu — oparł się czoł­ gom i samolotom, napalmowi i działaniom psychologicz­ nym, a przede wszystkim korupcji, praniu mózgów, zdraj­ com i „narodowej” armii generała Bellunisa. Naród wy­ trwał mimo słabych, niezdecydowanych, domorosłych dyk­ tatorów. Wytrzymał, gdyż podczas siedmiu lat walki otwo­ rzyły się przed nim obszary, których istnienia nawet nie podejrzewał. Dziś w środku dżebel3 pracują fabryki broni; trybunały ludowe funkcjonują na wszystkich szczeblach; miejscowe komisje planowania zajmują się podziałem wiel• Dżebel (arab.) — góra, górzysty teren w Afryce pin. Uum.) 128

(Przyp.

kich majątków ziemskich — tworzy się Algieria przyszłości. Pojedynczy człowiek może nie być zdolny do zrozumienia problemu, lecz zespół, grupa ludzi pojmie wszystko ze zdu­ miewającą szybkością. Oczywiście, w przypadku gdy celo­ wo używa się języka zrozumiałego wyłącznie dla magistrów prawa czy ekonomii, nietrudno dowieść, że masami trzeba kierować. Lecz gdy się mówi językiem jasnym i zrozumia­ łym, jeżeli zrezygnuje się ze sztuczek, których celem jest zniechęcenie ludu, dostrzega się, że masy wyczuwają wszel­ kie intencje, na nic nie dają się nabrać. Dziś rola języka fachowego polega na uczynieniu z mas profanów. Język zdradza chęć mówców wyprowadzenia ludu w pole, pozo­ stawienia go na marginesie. Proces zaciemniania języka jest maską, pod którą rysuje się znacznie rozleglejszy pro­ ces ograbiania mas. Wraz z możliwością zrozumienia od­ biera się ludowi jego własność i suwerenność. Ludowi mo­ żna wytłumaczyć wszystko pod warunkiem, że rzeczywiście się chce, aby zrozumiał. A jeśli ktoś uważa, że lud jest niepotrzebny, że tylko przeszkadza w sprawnym funkcjo­ nowaniu prywatnych towarzystw o ograniczonej odpowie­ dzialności, których celem jest pogłębić jeszcze jego nędzę, to trzeba sprawę postawić jasno. Jeśli ktoś sądzi, że można kierować krajem bez udziału ludu, jeśli ktoś uważa, że lud samą swą obecnością prze­ szkadza w grze, opóźniając ją bądź sabotując z powodu swej naturalnej nieświadomości, wówczas pozostaje tylko jedno: trzeba lud odsunąć. Bywa jednak, że lud zachęcony do rządzenia krajem nie opóźnia procesu, lecz go przy­ spiesza. My, Algierczycy, mieliśmy podczas tej wojny oka­ zję i szczęście poznania wielu zupełnie nowych spraw. W okręgach wiejskich przywódcy polityczno-wojskowi re­ wolucji nieraz stawali wobec sytuacji wymagającej roz­ wiązań radykalnych. Rozpatrzmy kilka takich przypadków. W latach 1956—57 francuski kolonializm objął pewne strefy zakazem wstępu i swobodny ruch ludności w tych regionach został w dużym stopniu ograniczony. Uniemożli­ wiono w ten sposób chłopom dostęp do miast, a w konsek­ wencji uzupełnianie zapasów. Z powstałej sytuacji ogromne korzyści czerpali właściciele sklepów spożywczych. Herba­ ta, kawa, cukier, tytoń, sól osiągały nieprawdopodobne ceny. Niepodzielnie królował czarny rynek. Chłopi, nie mogąc zapłacić gotówką, zastawiali zbiory i ziemię albo t — Wyklęty lud ziemi

129

po kawałku rozbierali ojcowiznę, by w końcu wypłacać się właścicielowi sklepu robocizną. Komisarze polityczni, zo­ rientowawszy się w niebezpieczeństwie, zareagowali na­ tychmiast. Zorganizowano racjonalny system zaopatrzenia: właściciel sklepu spożywczego udający się do miasta został zobowiązany do zakupów u hurtownika, który wydawał mu rachunek z wyszczególnionymi cenami wszystkich arty­ kułów. Kupiec detaliczny powróciwszy do duaru miał obo­ wiązek zameldować się komisarzowi politycznemu, który sprawdzał rachunek, ustalał marżę zysku i ostateczną cenę sprzedaży. Ustalone ceny wywieszano w sklepie, a jeden z mieszkańców duaru, rodzaj kontrolera, informował fellachów, po jakich cenach mają być sprzedawane towary. Detalista szybko wpada na pomysł i po kilku dniach oś­ wiadcza, że nie ma towaru. W tym samym czasie po kry­ jomu rozprowadza towar na czarnym rynku. Reakcja wła­ dzy polityczno-wojskowej jest natychmiastowa. Ustanawia się wysokie kary, grzywny przelewa do kasy miasteczka i przeznacza bądź na urządzenia socjalno-bytowe, bądź na roboty publiczne. W kilku wypadkach zdecydowano się na czasowe zamknięcie sklepu. Następnie, w przypadku recy­ dywy, wybrany zarząd przejmuje prowadzenie interesu, a byłemu właścicielowi wypłaca się pensję. Na przykładzie podobnych zdarzeń wyjaśnia się ludowi podstawowe pra­ wa ekonomii, wychodząc zawsze od konkretnych przypad­ ków. Akumulacja kapitału przestaje w ten sposób być teorią i staje się czymś konkretnym. Lud zrozumiał, że prowadząc interes można się wzbogacić i rozwinąć firmę. Dopiero wtedy posypały się dodatkowe informacje: chłopi zaczęli opowiadać, jak kupiec pożyczał im na lichwę; inni przypominali, jak wyzuł ich z ziemi i jak z właścicieli stali się wyrobnikami. Im więcej lud rozumie, tym bardziej sta­ je się czujny; tym bardziej staje się świadom, że wszystko zależy od niego i że ocalenie związane jest z dwiema nie­ rozerwalnie ze sobą złączonymi sprawami: uświadomie­ niem sobie swych interesów i rozpoznaniem wrogów. Lu­ dzie zaczynają rozumieć, że bogactwo innych nie jest owo­ cem pracy, lecz wynikiem dobrze zorganizowanej i chro­ nionej grabieży. Bogacze przestają wzbudzać szacunek; masy zaczynają w nich widzieć mięsożerne zwierzęta; sza­ kale, kruki skąpane we krwi ludu. Ponadto komisarze po­ lityczni muszą rozpowszechniać przeświadczenie, że odtąd 130

nikt nie będzie na nikogo pracował. Ziemia należy do tych, którzy ją uprawiają. Ta dokładnie wyjaśniona zasada sta­ ła się podstawowym prawem rewolucji algierskiej. Rolnicy zatrudniający wyrobników zostali zmuszeni do oddania części ziemi dawnym pracownikom. Wkrótce spostrzeżono, że wydajność z hektara wzrosła trzykrotnie mimo ataków Francuzów, bombardowań z po­ wietrza, trudności z zaopatrzeniem w nawóz. Fellahowie, którzy w czasie zbiorów mieli możność dokładnego zorien­ towania się w ilości uzyskanych produktów rolnych, za­ częli zastanawiać się nad tym zjawiskiem. Szybko doszli do wniosku, że praca nie jest pojęciem prostym, że nie­ wolnictwo uniemożliwia pracę i że nieodłącznym warun­ kiem pracy jest wolność, odpowiedzialność i świadomość. Na terenach naszych obserwacji, wszędzie tam, gdzie by­ liśmy świadkami kształtowania człowieka przez rewolucję, wieśniacy doskonale przyswajali sobie zasadę, wedle której praca jest tym większą przyjemnością, im bardziej świado­ my jest wkładany w nią wysiłek. Udało się przekonać masy, że praca nie jest wyłącznie wydatkowaniem energii czy wysiłkiem mięśni i że znacznie większy jest w niej udział mózgu i serca niż mięśni i potu. Na obszarach wy­ zwolonych, lecz równocześnie wyłączonych z dawnego obiegu handlowego, trzeba było przestawić produkcję, dawniej nastawioną wyłącznie na miasto i eksport. Zorganizowano produkcję wyrobów konsumpcyjnych na użytek ludu i jednostek armii wyzwolenia naro­ dowego. Czterokrotnie powiększono produkcję soczewicy i przedsięwzięto produkcję węgla drzewnego. Jarzyny i wę­ giel skierowano górami z północy na południe; obszary południowe zaczęły wysyłać mięso na północ. Skoordyno­ wanie poczynań i zorganizowanie systemu łączności wziął na siebie Front Wyzwolenia Narodowego. Nie mieliśmy fa­ chowców ani planistów wykształconych w zachodnich uczel­ niach. Mimo to na obszarach wyzwolonych racja dzienna zaczęła osiągać nie znaną dotąd liczbę 3200 kalorii. Zwy­ cięskie wyjście z tej próby ludowi nie wystarczyło. Za­ czął stawiać pytania teoretyczne. Na przykład: dlaczego przed wojną wyzwoleńczą na pewnych obszarach nie zna­ no pomarańczy, podczas gdy co roku wywożono ich z kraju kilka tysięcy ton; dlaczego wielu Algierczyków nigdy nie skosztowało winogron, podczas gdy miliony kiści zalegały 131

europejskie stoły? Obecnie masy mają pełną świadomość, co do nich należy. Dziś lud algierski wie, że jest wyłącz­ nym właścicielem swej ziemi i jej bogactw. Dlatego FWN jest tak nieustępliwy, jeśli idzie o zasady, reprezentuje bo­ wiem naród dojrzały, odpowiedzialny, świadomy. Krótko mówiąc, naród będący właścicielem swego kraju. Posłużyliśmy się przykładem Algierii nie po to, żeby chwalić własny naród, lecz aby wykazać, jak wielką rolę odegrała walka, która rozegrała się w jego świadomości. Inne narody osiągnęły niepodległość na drodze pokojowej. W Algierii próba sil była nieunikniona. Inne państwa osią­ gnęły suwerenność w wyniku działalności politycznej i ak­ cji uświadamiającej prowadzonej przez partię. Przykład Algierii dowiódł, że masy potrafią sprostać sytuacji. Do­ świadczenie uczy, że więcej są warte rządy uświadomio­ nego ludu niż kilkuset przygotowanych do rządzenia dzia­ łaczy, nawet gdy się weźmie pod uwagę znacznie dłuższy okres przygotowawczy. „Stracony” czas poświęcony na wyjaśnianie, na uczłowieczenie pracownika zostaje odzy­ skany w chwili wykonywania przez niego pracy. Człowiek musi wiedzieć, dokąd idzie i dlaczego tam podąża. Polityk nie może zapominać, że dopóki świadomość ludu nie zo­ stanie rozbudzona, postęp będzie nieosiągalny. My, politycy afrykańscy, musimy mieć pełną jasność sytuacji naszego ludu. Towarzyszyć jej winno zrozumienie dialektycznego charakteru dokonujących się przemian. Przebudzenie ludu nie dokonuje się za jednym zamachem. Jest to długofalowy proces związany z tworzeniem narodowego bytu. Powodem powolności tego procesu są niewystarczająco rozwinięte sposoby komunikowania się i środki przekazu oraz pier­ wotna koncepcja czasu obejmująca jedynie teraźniejszość i najbliższą przyszłość obliczoną wedle pory zbiorów. Sprzy­ ja jej również głęboko zakorzeniony w świadomości brak wiary w skuteczność działania. Nowe rządy muszą roz­ wiązać wszystkie — najdrobniejsze nawet — konflikty narosłe w latach kolonialnego panowania w sferze ducha i materii. Na przykład praca w ustroju kolonialnym. Ko­ lonizator utrzymywał, że tubylec jest leniwy. Dziś w nie­ których krajach niepodległych słyszy się ten sam zarzut. W rzeczywistości kolonizator chciał widzieć u niewolnika entuzjazm. Za sprawą mistyfikacji, dającej w efekcie naj­ bardziej wyrafinowany rodzaj alienacji, chciał przekonać 132

niewolnika, że ziemia, którą uprawia, należy do niego, że kopalnie, w których traci zdrowie, są jego własnością. Ko­ lonizator zapominał przy tym, że bogaci się na śmiertelnej męce niewolnika. W języku konkretów mówił mu: „Zdy­ chaj, ale przysparzaj mi bogactw.” Dziś trzeba postępować inaczej. Nie wolno mówić ludowi: „Zdychaj, ale przyspa­ rzaj bogactw krajowi.” Jeśli chcemy wzrostu dochodu na­ rodowego, zmniejszenia importu niektórych niepotrzebnych bądź szkodliwych produktów, zwiększenia produkcji rolnej, likwidacji analfabetyzmu, musimy tłumaczyć i wyjaśniać. Lud musi zrozumieć wagę stawki, o jaką toczy się gra. Sprawy publiczne winny być dostępne szerokiej publiczności. Stąd potrzeba mnożenia komórek podstawowych. Zbyt czę­ sto zadowalamy się tworzeniem instytucji centralnych na górze, zawsze w stolicy: Rada Kobiet, Związek Młodych, Związki Zawodowe, itd. A jeśli zajrzymy na tyły mieszczą­ cego się w stolicy biura, jeśli wejdziemy do bocznej sali, gdzie powinny znajdować się archiwa, ujrzymy pustkę, ni­ cość, bluff. Potrzebna jest baza, dynamiczne poszczególne komórki pełne rzeczywistej treści. Trzeba się gdzieś zbierać, dyskutować, wysuwać propozycje, otrzymywać instrukcje. Obywatele muszą mieć możność mówienia, wypowiadania się, rozwiązywania dotyczących ich zagadnień. Zebranie komórki, zebranie komitetu jest aktem liturgicznym. Jest to jedyna, wyjątkowa okazja dana człowiekowi: mówienia i słuchania innych. Na każdym takim spotkaniu mózg zwie­ lokrotnia zasób skojarzeń, oko odkrywa coraz szerszy hory­ zont ludzkich spraw. Osobnym, godnym uwagi problemem jest w krajach rozwijających się duży procent ludzi mło­ dych. Pozbawiona zajęcia młodzież miejska, często niepiś­ mienna, narażona jest na wszelkiego rodzaju demoralizu­ jące kontakty. Zwykle ma dostęp do rozrywek pochodzą­ cych z krajów uprzemysłowionych. W warunkach normal­ nych istnieje pewna równowaga między poziomem umy­ słowym i materialnym członków społeczeństwa a przy­ jemnościami, z jakich korzystają. W krajach rozwijających się młodzież może korzystać z rozrywek przeznaczonych dla młodzieży rozwiniętych krajów kapitalistycznych, jak powieści kryminalne, gry automatyczne, literatura i zdję­ cia pornograficzne, filmy dla dorosłych, a zwłaszcza alko­ hol... Na Zachodzie rodzina, szkoła oraz względnie wysoki poziom życia mas pracujących neutralizują negatywne dzia133

lanie podobnych „rozrywek”. Inaczej w krajach afrykań­ skich, gdzie stopień rozwoju umysłowego jest dość niski, a gwałtowne zderzenie się dwóch światów wstrząsa tra­ dycją i niweczy dawny sposób postrzegania pewnych zja­ wisk, gdzie sfera emocjonalna i wrażliwość młodego Afry­ kanina narażone są na działanie tego, co w zachodniej kul­ turze najgorsze. Rodzina często okazuje się niezdolna do przeciwdziałania, gdyż brak jej stabilności i jednolitości. W tej sytuacji rola filtra i stabilizatora przypada rzą­ dowi. Komisarze do spraw młodzieży często błądzą. Poj­ mują pełnioną przez siebie funkcję na wzór swych odpo­ wiedników w krajach rozwiniętych. Głoszą potrzebę du­ chowego rozwoju oraz ćwiczeń fizycznych wzmacniających ciało. Koncepcja taka, biorąc pod uwagę sytuację ogólno­ społeczną, nie ma sensu. Młodzież najczęściej nie ma żad­ nego zajęcia. Należy zatem jej to zajęcie znaleźć. Dlatego działalność komisarza do spraw młodzieży powinna być in­ stytucjonalnie związana z Ministerstwem Pracy, to zaś winno ściśle współpracować z Ministerstwem Planowania. Musimy kierować naszą młodzież na pola i do szkół, a nie — na stadiony. Stadion nie powinien być dla młodzieży oddzieloną od reszty kraju wyspą, wyizolowanym miejscem występów. Powinien być pojmowany jako niewielka część całości, którą jest przez nich karczowana, uprawiana i od­ dawana narodowi ziemia. Kapitalistyczna koncepcja sportu jest obca rzeczywistości krajów pokolonialnych. Polityk afrykański ma za zadanie nie formowanie sportowców, lecz kształtowanie uświadomionych, a przy tym i wysportowa­ nych obywateli. Jeżeli wszystkie wysiłki skierujemy na hodowlę wyczynowców, jeśli odizolujemy sport od innych sfer życia, jeśli nie uczynimy z niego tylko fragmentu na­ rodowej edukacji, nie unikniemy jego degeneracji i ko­ mercjalizacji. Sport nie może być grą, rozrywką dla burżuazji zamieszkującej miasta. Musimy zawsze, w każdej chwili, rozumieć istotę zachodzących przemian. Nie wolno nam kształtować bohaterów, wyjątkowych okazów, nowych przywódców. Musimy podnieść poziom umysłowy mas, zwiększyć ich możliwości intelektualne, musimy je uczło­ wieczyć. Podkreślmy raz jeszcze: wszyscy politycy afrykańscy winni zrozumieć, że ich głównym zadaniem jest uświado­ mienie masom sensu zbiorowego wysiłku podjętego przez 134

naród; wyjaśnienie prawdziwego sensu pracy przez oczy­ szczenie go z narosłych nieporozumień. Odpowiedzialność w krajach rozwijających się polega na zrozumieniu, że wszystko zależy od kształcenia mas, od podniesienia ich po­ ziomu umysłowego, od tego, co zbyt pochopnie nazywa się upolitycznieniem. Jakże często i jak beztrosko utożsamiamy upolitycznienie mas z systematycznym wygłaszaniem politycznych przemó­ wień. Sądzimy, że wystarczy, gdy przywódca lub członek rządu powie kilka słów na temat aktualnych wydarzeń. Upolityczniać to znaczy otwierać przed intelektem nowe horyzonty, pobudzać go, dostarczać mu podniet, wykorzy­ stywać jego możliwości. Jak mówi Cesaire: „tropić dusze”. Upolitycznianie mas to nie wygłaszanie przemówień. To dowodzenie im, że są władne uczynić wszystko; że to one ponoszą odpowiedzialność za klęski i że ich zasługą jest sukces; że nie istnieje czarownik zdolny czynić cuda, że to lud jest demiurgiem, a jego ręce mają moc cudotwór­ czą. Jedynie decentralizacja może przynieść urzeczywistnie­ nie idei. Łączność między „górą” a „dołami” powinna się stać zasadą niepodważalną nie ze względów formalnych, lecz jako jedyna gwarancja ocalenia. Z „dołów” wypływają siły dające „górze” energię pozwalającą jej, zgodnie z pra­ wami dialektyki, przebyć nowy etap. Również w tym przy­ padku my, Algierczycy, okazaliśmy przezorność nie pozwa­ lając naszym przywódcom przybrać pozy mężów opatrznoś­ ciowych. W Algierii walczą „doły”, i „doły” te wiedzą, że bez ich ciężkich, bohaterskich zmagań „góra” by się nie utrzymała. Tak jak wiedzą, że bez „góry”, bez kierownic­ twa, one same popadłyby w anarchię i się rozpadły. War­ tość i trwałość „góry” zależy od istnienia walczącego ludu. Innymi słowy, to lud wedle własnego uznania obiera „gó­ rę”, a nie „góra” łaskawie toleruje lud. Masy powinny wiedzieć, że rząd i partia pełnią wobec nich rolę służebną. Lud godny, lub świadom swojej god­ ności, to taki lud, dla którego godność jest sprawą oczy­ wistą. Podczas okupacji kolonialnej mówiono ludowi, że powinien oddać życie za zwycięstwo godności. Ludy afry­ kańskie zrozumiały wkrótce, że ich godności nie zagraża wyłącznie okupant. Ludy afrykańskie szybko zrozumiały, że między godnością a suwerennością istnieje znak rów­ ności. Naród godny i wolny to naród suwerenny. Naród 135

godny to naród odpowiedzialny. I na nic zda się „dowodze­ nie”, że ludy afrykańskie są niedojrzałe i słabe. Rząd i par­ tia mają taki lud, na jaki zasługują. Z czasem — lud bę­ dzie miał taki rząd, na jaki zasłużył. Doświadczenie dowodzi słuszności powyższych uwag. Nie­ raz podczas zebrania bojownik narodowej sprawy chcąc rozwiązać jakiś skomplikowany problem sięga po formułę: „Jest tylko jedno wyjście...” Ów samozwańczy skrót, groźna mieszanina spontaniczności, upraszczającego synkretyzmu i intelektualnej niedojrzałości często tryumfują. W przypad­ ku podobnego lekceważenia zasady odpowiedzialności nie wystarczy zwrócić uwagi mówiącemu, że się myli. Trzeba mu pomóc w odzyskaniu odpowiedzialności, spowodować, żeby doprowadził swoje rozumowanie do końca, ukazać w całej okazałości nieludzki, często okrutny, i w końcu jało­ wy charakter owego „jedynego wyjścia”. Nikt nie ma monopolu na prawdę, ani przywódca, ani bojownik. Poszu­ kiwanie prawdy w konkretnych sytuacjach jest sprawą zbiorową. Niektórzy spośród nas mają bogatsze doświad­ czenie, sprawniej formułują myśli; w przeszłości mieli mo­ żność nawiązać więcej kontaktów intelektualnych. Pod żad­ nym pozorem nie wolno im przytłaczać ludu swoją prze­ wagą; sukces powziętych decyzji jest uzależniony od świa­ domego, zgodnego zaangażowania całego narodu. Wszyscy bierzemy udział w tej samej grze. Wszyscy będą bici i tor­ turowani, a na etapie niepodległości wszyscy będą gło­ dować i razem pogrążać się w marazmie. Wspólna walka zakłada wspólną odpowiedzialność „dołów” i kolegialną odpowiedzialność „góry”. Wszyscy muszą uczestniczyć w walce o wspólne ocalenie. Nie ma czystych rąk, nie ma niewinnych, nie ma widzów. Wszyscy brudzimy sobie ręce w bagnie naszej ziemi, wszystkim zagraża złowroga pustka mózgów. Każdy bierny obserwator jest tchórzem lub zdrajcą. Przywódcy muszą sobie zjednać poparcie mas. W tym celu konieczne jest uświadomienie im i wyjaśnienie misji, jaką mają wypełnić; krótko mówiąc, chociaż minimalna intelektualizacja. Nie wolno oszukiwać ludu, utrzymywać go w stanie emocji i zamieszania. Dziś kraje rozwijające się pod kierownictwem elit rewolucyjnych wyłonionych z ludu mogą umożliwić masom wstąpienie na scenę hi­ storii. Pod warunkiem że uda się zapobiec narodzinom rodzimej burżuazji, kasty uprzywilejowanych. Upolitycz­ 136

nić masy to znaczy każdemu obywatelowi uświadomić istnienie narodu jako całości, a z doświadczenia narodu uczynić doświadczenie każdego obywatela. Jak słusznie za­ uważył przewodniczący Sęku Turę w swoim przesłaniu do Drugiego Kongresu Pisarzy i Artystów Czarnej Afryki: „W sferze myśli człowiek może uważać się za mózg świata, lecz w sferze konkretów, gdzie wszystko, co zachodzi, wy­ wiera wpływ na jego istotę fizyczną i duchową, świat jest mózgiem człowieka; tam skupia się moc myślących jedno­ stek, dynamiczne siły rozwoju i precyzji, tam jednoczą się energie i ostatecznie sumują wartości intelektualne czło­ wieka.” Doświadczenie indywidualne jako doświadczenie naro­ dowe, ogniwo w ciągłości narodowego bytu, przestaje być jednostkowe, ograniczone, wąskie i rozprzestrzenia się na całość prawdy o narodzie i świecie. Tak jak w czasie wal­ ki każdy człowiek biorący w niej udział miał poczucie fizycznej bliskości narodu, tak w fazie budowania nowej narodowej rzeczywistości każdy obywatel powinien nie­ ustannie w swej codziennej, konkretnej działalności jedno­ czyć się z resztą narodu, ucieleśniać jego dialektyczne pra­ wo; tu i teraz dążyć do zwycięstwa człowieka pełnego. Je­ żeli budowa mostu nie wzbogaca świadomości tych, co przy nim pracują, niech mostu nie będzie, niech ludzie dalej przebywają rzekę wpław albo promem. Most nie może spaść z nieba, nie może wtargnąć w panoramę życia społecznego jak deus ex machina; musi być wytworem mięśni i mózgu obywateli. Jeśli trzeba zatrudnić przy jego budowie inżynierów i architektów z miasta, wówczas miej­ scowi członkowie partii powinni czuwać, żeby technika przeniknęła łagodnie do dziewiczych umysłów obywateli; żeby most jako zbiór szczegółów i jako całość został za­ akceptowany, pojęty, przyswojony. Obywatele muszą uznać most za swoją własność. Tylko wtedy wszystko jest mo­ żliwe. Rząd narodowy powinien wziąć na siebie odpowiedzial­ ność za cały naród. W krajach rozwijających się jedną z jego najważniejszych grup jest młodzież. Młodych należy uświadamiać; młodym trzeba wyjaśniać. Tę samą młodzież spotkamy przecież potem w szeregach armii narodowej. Jeśli akcja uświadamiająca została wśród młodych prze­ prowadzona prawidłowo, jeśli Związek Młodych wykonał 137

zadanie polegające na integracji młodzieży z narodem, wte­ dy będzie można uniknąć błędów, które zachwiałyby, a może nawet zagroziły przyszłości republik Ameryki Ła­ cińskiej. Armia nie powinna być szkołą wojny, lecz szkołą obywatelską, polityczną. Żołnierz ukształtowanego narodu nie jest najemnikiem, lecz obywatelem czuwającym nad bezpieczeństwem swego kraju z bronią w ręku. Dlatego żołnierz musi wiedzieć, że służy narodowi, a nie swemu zwierzchnikowi, choćby ten był wcieleniem samego Marsa. W celu podniesienia poziomu świadomości narodowej, detrybalizacji i zjednoczenia trzeba wykorzystać wszystkie służby cywilne i wojskowe. W kraju rozwijającym się na­ leży możliwie jak najszybciej zmobilizować wszystkich oby­ wateli: mężczyzn i kobiety. Nie wolno podtrzymywać feu­ dalnych tradycji uświęcających wyższość mężczyzny. Ko­ biety muszą być traktowane na równi z mężczyznami, i to nie tylko w artykułach konstytucji, ale w życiu codzien­ nym, w fabryce, w szkole, na zebraniach. Nie trzeba wiecz­ nie naśladować systemu koszarowania wojskowych, jak to się dzieje w krajach zachodnich. Nie ma też potrzeby wcie­ lania rekrutów do wojska. Służbę można odbywać w woj­ sku lub poza nim, jednakże każdy zdolny do niej obywatel musi być w każdej chwili gotów przyłączyć się do walczą­ cej jednostki, by bronić osiągnięć polityczno-socjalnych. Rekruci powinni pomagać przy realizacji większych in­ westycji. Sprzyja to ożywieniu martwych regionów i przy­ bliżeniu pewnej liczbie obywateli rzeczywistości rodzinnego kraju. Nie wolno przekształcać armii w bezduszny mecha­ nizm, który prędzej czy później nie mając nic do roboty weźmie się do „polityki” i zagrozi rządowi. Marionetkowi generałowie, zbyt długo przesiadujący w przedsionku wła­ dzy, zaczynają marzyć o zamachu stanu. Uniknąć tego mo­ żna przez upolitycznienie armii, czyli — unarodowienie jej. Pilne jest również zwiększenie szeregów służb porząd­ kowych. W razie potrzeby cały naród przystępuje do woj­ ny: walczy albo pracuje. Zawodowi żołnierze są niepotrze­ bni; należy zatem zmniejszyć liczbę oficerów pozostających w służbie czynnej. Po pierwsze dlatego, że oficerowie są często wybierani spośród osób posiadających wyższe wy­ kształcenie, osób, które gdzie indziej byłyby znacznie bar­ dziej użyteczne, gdyż inżynier jest sto razy potrzebniejszy narodowi niż oficer. Po drugie, w celu uniknięcia kasto138

wości. Na poprzednich stronach mówiliśmy, jak poczu­ cie narodowe, wspaniałe hasło, na którego dźwięk masy zrywają się do walki z okupantem, traci znaczenie po uzy­ skaniu niepodległości. Świadomość narodowa nie może być polityczną doktryną ani programem. Jeśli naprawdę chcemy wyrwać nasz kraj z zacofania, oszczędzić mu kryzysów i wstrząsów, musimy jak najszybciej przejść od haseł na­ rodowych do działań w sferze polityki i życia społecznego. Naród zajmuje pierwsze miejsce w programie wypracowa­ nym przez przywódców rewolucji ze zrozumieniem i entu­ zjazmem przyjętym przez masy. To, co uczynimy w jego imię, musi być nierozerwalnie związane z rzeczywistością kraju. Walka z głodem, ciemnotą, nędzą, zacofaniem musi stać się stałym elementem rzeczywistości krajów pokolonialnych. Praca, wola przezwyciężenia wszystkiego, co na wieki wygnało lud z historii ludzkiej myśli, powinna nie­ ustannie zaprzątać umysł i mięśnie obywateli. Zbiorowy wysiłek jest wspólnym losem mieszkańców Trzeciego Świa­ ta. Ludów tego obszaru nie obchodzi ślub króla Baudouina ani skandale włoskiej burżuazji. Interesują go doświad­ czenia Argentyńczyków i Birmańczyków w walce z analfa­ betyzmem i dyktatorskimi posunięciami rządów. Wszystko to, co nas uczy i wzmacnia, co zwielokrotnia skuteczność naszego działania. Rząd, który dąży do wolności swych obywateli w sferze życia politycznego i społecznego, musi mieć program — program gospodarczy, plan podziału dóbr i wizję stosunków społecznych. Potrzebuje koncepcji czło­ wieka i koncepcji przyszłej ludzkości. Żadna demagogiczna formuła, żadne próby dogadania się z byłym okupantem nie zastąpią programu. Lud, początkowo nieuświadomiony, lecz z czasem coraz bardziej dociekliwy, będzie się sta­ nowczo domagał programu. Narody afrykańskie, narody rozwijające się, dość szybko stają się uświadomione pod względem politycznym i spo­ łecznym — wbrew temu, co się zwykle sądzi. Pewne nie­ bezpieczeństwo stwarza fakt, że często osiągają to stadium z pominięciem fazy narodowej. Nieraz spotykamy się z żą­ daniem sprawiedliwości społecznej w sposób paradoksalny odpowiadającej wymogom najbardziej prymitywnego trybalizmu. Ludy krajów rozwijających się podobne są do wy­ głodniałych ludzi. Zatem dni tych, co dziś igrają z Afryką, są policzone. Ich władza nie będzie trwała w nieskończo­ 138

ność. Burżuazja proponująca masom wyłącznie hasła na­ cjonalistyczne sprzeniewierza się swej historycznej misji i tylko pogarsza swą sytuację. Płytki, bezmyślny nacjona­ lizm, któremu nie towarzyszy uświadomienie polityczne i społeczne, któremu nie towarzyszy humanizm, wiedzie do impasu. Burżuazyjni przywódcy krajów rozwijających się ujmują świadomość narodową w kategoriach jałowego formalizmu. Zapominają, że tylko masowy udział wszyst­ kich obywateli w przemyślanych i w pełni zrozumiałych działaniach nadaje świadomości treść i spójność. Flaga i rządowy pałac przestają być symbolem narodu. Naród opuszcza miejsca pozornej wielkości i chroni się na wsi, gdzie pulsuje prawdziwe życie. Naród objawia się w wiecz­ nie żywej zbiorowej świadomości całego ludu. We wspól­ nym świadomym działaniu mężczyzn i kobiet. Zbiorowe kształtowanie losu to wzięcie na siebie odpowiedzialności o wymiarze historycznym. Jeśli tego nie uczynimy, grozi nam anarchia, represje, powstanie partii plemiennych, federalizm etc... Rząd narodowy, jeżeli ma być naprawdę narodowy, musi sprawować władzę przy pomocy ludu i dla ludu, dla wydziedziczonych i przy ich pomocy. Nawet naj­ wybitniejszy przywódca nie zastąpi ludu. Rząd narodowy, zamiast dbać o opinię międzynarodową, powinien przede wszystkim przywrócić obywatelom swego kraju godność, zapewnić im warunki umysłowego rozwoju, zwrócić oczy każdego na sprawy wszystkich, rozszerzyć zakres pola ludz­ kiego widzenia; ludzkiego, bo obejmującego świat ludzi świadomych i wolnych.

4. O KULTURZE NARODOWEJ „Nie wystarczy skomponować rewo­ lucyjną pieśń, by uczestniczyć w rewolucji afrykańskiej; trzeba robić rewolucję razem z ludem, a wtedy pieśń narodzi się sama. Żeby działać w pełni autentycznie, trzeba samemu być żywą cząstką Afryki i jej myśli, stanowić jeden z elementów zbioro­ wej energii ludu zmobilizowanej do walki o wyzwolenie, postęp i szczęś­ cie Afryki. Poza toczącą się walką nie ma miejsca dla artysty ani in­ telektualisty; każdy z nich musi być całym sobą zaangażowany i zinte­ growany z ludem w walce, jaką to­ czy Afryka i cała cierpiąca ludz­ kość.” 1

Każde pokolenie ma mglistą wizję misji, którą ma wy­ pełnić; wypełnia ją albo się jej sprzeniewierza. W krajach Trzeciego Świata poprzednie pokolenia walczyły, jak mo­ gły, z drążącym je kolonializmem, kładąc podwaliny pod nasze obecne zmagania. Wypada zatem dziś, gdy wybiła godzina ostatniego boju, docenić działania naszych ojców i wyjaśnić ich milczenie i bierność. Walczyli w miarę swych możliwości, używając dostępnej broni, a echa ich wal­ ki nie docierały na arenę międzynarodową nie z powodu braku odwagi bojowników, lecz ze względu na zasadniczo inną od dzisiejszej sytuację międzynarodową. Niejeden sko­ lonizowany musiał powiedzieć: „Tak dłużej być nie może”, niejedno plemię musiało się zbuntować, niejedne zamieszki musiano krwawo stłumić, niejedną manifestację rozpędzić, abyśmy dziś mogli mieć niezłomną wiarę w zwycięstwo. Nasza historyczna misja, misja ludzi, którzy postanowili skręcić kolonializmowi kark, polega na nadaniu sensu wszystkim buntom, wszystkim aktom rozpaczy, wszystkim próbom nieudanym lub zatopionym we krwi. W rozdziale tym zajmiemy się analizą podstawowego, jak się wydaje, problemu, którym jest zasadność roszczeń narodu. Partie polityczne mobilizujące lud do walki na ogół 1 Sęku Turę, „Przywódca polityczny Jako przedstawiciel kultury" (referat wygłoszony na n Kongresie Pisarzy i Artystów Czarnej Afryki, Rzym 1959). 141

nie biorą tego zagadnienia pod uwagę. Punktem wyjścia partii politycznych jest rzeczywistość doświadczana i w jej imieniu, w imieniu aktualności, która ciąży nad teraźniej­ szością i przyszłością, partia wzywa do działania. Posługuje się przy tym oczywiście frazeologią ojczyźnianą, ale głównie chodzi o to, aby lud zrozumiał, że musi wziąć udział w walce z powodów samozachowawczych. Jak wiemy, w pierwszej fazie walki kolonializm próbuje zahamować narodową akcję rewindykacyjną za pomocą posunięć ekonomicznych. Okazuje pozorne zrozumienie wy­ suwanych żądań, przyznając z ostentacyjną pokorą, że kraj jest rzeczywiście zacofany i wymaga znacznej pomocy ekonomicznej i socjalnej. I rzeczywiście, pewne efektowne posunięcia — kilka miejsc pracy dla bezrobotnych — opóźniają nieco proces krystalizacji świadomości narodowej. Jednakże z czasem kolonializm dostrzega, że nie jest w stanie zrealizować pro­ jektu reform gospodarczo-społecznych, które zadowoliłyby skolonizowane masy. Kolonializm daje dowody swej wro­ dzonej niemocy, nawet jeśli idzie o potrzeby żołądka. Rząd kolonialny szybko spostrzega, że chcąc odebrać partiom po­ litycznym kolonii argumenty ściśle ekonomiczne, trzeba w koloniach zrobić to, czego nigdy nie chciał uczynić na swym własnym terytorium. Nieprzypadkowo dziś wszędzie kwitnie doktryna Cartiera. Gorzkie rozczarowanie Cartiera wobec niezrozumiałego uporu Francji, biorącej sobie na kark głodomorów z ze­ wnątrz, podczas gdy wielu Francuzów cierpi niedostatek, dowodzi niemożności przekształcenia się kolonializmu w bezinteresownego rzecznika pomocy i wsparcia kolonii. Dla­ tego nie warto tracić czasu na powtarzanie, że lepszy głód i godność niż chleb i poniżenie. Przeciwnie, czas zrozumieć, że kolonializm nie jest w stanie stworzyć podbitym ludom takich warunków materialnych, które kazałyby im za­ pomnieć o godności. Kolonializm widząc, dokąd mogłaby go zaprowadzić taktyka reform socjalnych, powraca do dawnych wypróbowanych metod: wzmacnia represje po­ lityczne, zwiększa oddziały wojskowe, wprowadza terror, co bardziej odpowiada zarówno jego interesom, jak i dys­ pozycjom psychicznym jego przedstawicieli. W łonie partii politycznych, działając zwykle na uboczu, istnieją ludzie kultury — intelektualiści. Dla nich najważ­ 142

niejszy odcinek walki stanowią rewindykacja kultury na­ rodowej i afirmacja jej istnienia. Podczas gdy politycy wpisują swą działalność w ramy aktualności, przedstawi­ ciele świata kultury działają w wymiarze historii. Kolo­ nializm lekceważy intelektualistę z kolonii, próbującego przeciwstawić się tezie kolonistów o barbarzyństwie czasów prekolonialnych. Podobna reakcja wynika z faktu, że idee, jakim hołduje młoda inteligencja kolonialna, są dobrze znane naukowcom metropolii. Już jakiś czas temu badacze europejscy zgodnie zrehabilitowali cywilizacje Afryki, Mek­ syku i Peru. Dziwi zatem fakt, że intelektualiści z kolonii tak gorąco bronią przez nikogo nie atakowanej tezy. Jed­ nak ci, którzy potępiają to stanowisko, winni pamiętać, że sami z podobną gorliwością — angażując całą swą psy­ chikę i głębokie ja — lansują przez nikogo nie kwestiono­ waną kulturę niemiecką czy francuską. Przyznaję, że w wymiarze egzystencjalnym fakt istnienia cywilizacji Azteków nie ma większego wpływu na dzi­ siejszy sposób odżywiania się meksykańskiego chłopa. Przy­ znaję, że wszystkie dowody na istnienie wspaniałej kul­ tury zachodniego Sudanu nie są w stanie zmienić faktu, że dzisiejsi mieszkańcy tego obszaru są niedożywieni, nie­ piśmienni, że wegetują między wodą a niebem, z pustką w umysłach i mgłą w oczach. Jak wielokrotnie podkreśla­ no, namiętne poszukiwanie kultury narodowej poza erą kolonialną wywodzi się z potrzeby intelektualistów, by z należytego dystansu spojrzeć na grożącą im wchłonięciem kulturę zachodnią. Ponieważ zdają sobie sprawę, że grozi im zguba (a ich zguba jest jednocześnie stratą dla ludu), rzucają się zaślepieni i bezkrytyczni na pradawne źródło energii nie zmącone cieniem ery kolonialnej. Pomyślmy, być może główną przyczyną tych poszukiwań jest żywiona potajemnie nadzieja, że gdzieś — poza nędzą dnia dzisiejszego, poza pogardą dla samego siebie, poza rezygnacją i zaparciem się siebie — istnieje wspaniała epo­ ka, zdolna zrehabilitować nas wobec innych i wobec nas samych. Zastanówmy się. Intelektualiści z kolonii, nie mo­ gąc pogodzić się z aktualną historią uciskanego ludu, nie mogąc zaakceptować historii dzisiejszych barbarzyńców, postanowili, może niezupełnie świadomie, cofnąć się w cza­ sie, odnaleźć korzenie, a tam z radością spostrzegli, że przeszłość nie jest wstydliwa, lecz zaszczytna, sławna i he­ 143

roiczna. Powrót do dawnej kultury narodowej nie ma na celu wyłącznie rehabilitacji przeszłości, nie jest również wy­ łącznie wstępem do mającej powstać kultury narodowej. Ma on ogromne znaczenie dla równowagi psychoemocjonalnej skolonizowanego. Kolonializm bowiem nie poprzestaje na narzucaniu swych praw teraźniejszości i przyszłości pod­ bitego kraju. Kolonializmowi nie wystarcza to, że pęta lud łańcuchem, że rozpościera nad podbitym narodem bezkres umysłowej pustki. Wedle reguł swoistej perwersyjnej lo­ giki kolonializm zagarnia też przeszłość podbitego ludu, koślawi ją, zniekształca, unicestwia. Proces dewaloryzacji historii kolonialnej nabiera dziś znaczenia dialektycznego. Wziąwszy pod uwagę ogrom pracy, jakiej dokonano, by doprowadzić tubylców do alienacji kulturowej, zrozumie­ my, że nie były to działania przypadkowe i że całe przed­ sięwzięcie miało w rezultacie przekonać ich o zbawczej kul­ turowo roli kolonializmu. Świadomie starano się przekonać tubylców, że odjazd kolonizatora jest równoznaczny z po­ wrotem barbarii, upodlenia i zezwierzęcenia. Podświado­ mości tubylca zaś starano się zaszczepić przeświadczenie o kolonializmie jako czułej matce, chroniącej go nie tyle przed zagrożeniami ze strony nieprzyjaznego środowiska, ile bezustannie czuwającej, by jej nieszczęsne, chore dziec­ ko wydane na pastwę zbrodniczych instynktów nie unice­ stwiło siebie samo. Kolonialna „matka” broni dziecka przed nim samym, przed jego ja, przed fizjologią, biologią, przed skazą ontologiczną. W takiej sytuacji żądania intelektualisty nie są kapry­ sem, lecz jednym z punktów spójnego programu. Intelek­ tualista chcący dowieść swych racji na drodze dowodzenia nie wykraczając poza obowiązujący porządek prawny, in­ telektualista, który się obnaża, by nic z jego historii nie pozostało w ukryciu, musi dotrzeć do samych trzewi swego narodu. Ta działalność wykracza poza granice jednego państwa. Walka przeciwko rozpowszechnianym przez kolonializm kłamstwom obejmuje cały kontynent. W procesie rewalo­ ryzacji przeszłości wyłania się dawna kultura będąca kul­ turą ponadnarodową. Kolonializm unikał rozróżnień. Utrzy­ mywano, że Murzyn to dzikus, a Murzyn to przecież nie mieszkaniec Angoli czy Nigerii. To czarnuch. Dla koloniali­ zmu cały rozległy kontynent był jaskinią dzikusów, tere­ 144

nem zatrutym przesądami i fanatyzmem, godnym pogardy i przeklętym przez Boga, krainą ludożerców, krajem Mu­ rzynów. Kolonializm gardził całym kontynentem. Lanso­ wana przez kolonialistów teza, że okres prekolonialny to czas ciemnoty i zabobonu, dotyczy całego kontynentu afry­ kańskiego. Tubylec usiłujący zrehabilitować się i wyrwać z kleszczy kolonializmu przyjmuje automatycznie tę samą perspektywę. Intelektualista odwrócony od zachodniej cy­ wilizacji i odkrywający inną kulturę nie czyni tego w imię Angoli czy Dahomeju. Głosi istnienie kultury afrykańskiej. Czarny, który nigdy nie był tak czarny jak wtedy, gdy został podporządkowany białemu, postanawiając dać do­ wód istnienia swej własnej cywilizacji, stworzyć własną kulturę, dostrzega, że historia ściśle wyznacza mu drogę i że musi przyjąć kulturę murzyńską. Odpowiedzialność za ten intelektualny rasizm lub tylko za pewne koncepcje spada na Europejczyków, którzy zawsze przeciwstawiali kulturę białą temu, czemu odmawiali w ogóle miana kultury. Kolonializm nie tracił czasu na ne­ gowanie istnienia poszczególnych kultur narodowych. Dla­ tego reakcja również będzie miała charakter kontynentalny. Afrykańska literatura ostatnich dwudziestu lat, literatura kolonialna, nie jest literaturą narodową, lecz murzyńską. Pojęcie murzyńskości stało się emocjonalną bądź logiczną antytezą obelgi, jaką biały człowiek rzucał w twarz ludz­ kości. Murzyńskość jako reakcja na pogardę białego była na pewnych obszarach jedyną przeciwwagą dla zobobonów i zaklęć. Reakcja intelektualistów z Gwinei lub Kenii, któ­ rzy na co dzień spotykali się z globalnym ostracyzmem i pogardą ze strony zdobywcy, stało się opiewanie i wy­ chwalanie samych siebie. Bezwzględną afirmację kultury europejskiej zastąpiła bezwzględna afirmacja kultury afry­ kańskiej. Piewcy murzyńskości przeciwstawiają starą Eu­ ropę — młodej Afryce, mdły rozsądek — poezji, ciasną logikę — rozbuchanej naturze; z jednej strony: sztywność, ceremonialność, protokoł, sceptycyzm, z drugiej: naiwność, żywotność, wolność, nawet zmysłowość. A przy tym — brak odpowiedzialności. Apologeci murzyńskości wykraczają poza granice konty­ nentu. Jak Ameryka długa i szeroka, czarne głosy podej­ mują ich pieśń. Rodzi się „czarny świat”; Busia z Ghany, Birago Diop z Senegalu, Hampate Ba z Sudanu, Saint-Clair 10 —Wyklęty lud ziemi

145

Drakę z Chicago potwierdzają istnienie wspólnych więzów i wspólnych źródeł siły. I tu za przykład może nam posłużyć świat arabski. Jak wiadomo, większa część terytorium arabskiego znajdowała się pod panowaniem kolonialnym. Tu także kolonializm próbował wyryć w umysłach tubylców przekonanie, że ich historia sprzed ery kolonialnej jest historią barbarzyńców. Na terytorium arabskim walce o wyzwolenie narodowe towarzyszyło zjawisko kulturowe określone jako przebu­ dzenie islamu. Odpowiedzią pisarzy arabskich na kłamstwa okupanta stało się namiętne wertowanie historii i ukazy­ wanie ludowi jej wielkich stronic. Przypominano głośne nazwiska arabskiej literatury i zaczęto gloryfikować dawną arabską cywilizację, podobnie jak to się działo z kulturami afrykańskimi. Przywódcy arabscy sięgnęli po słynną Dar as-Salam — krainę pokoju, która swym blaskiem oświetlała XII, XIII i XIV wiek. Dziś Liga Arabska poprzez swą działalność polityczną wciela w czyn wolę przejęcia spuścizny przeszłości i wzbo­ gacenia jej o nowe skarby. Dziś lekarze i poeci arabscy nawiązują kontakt ponad granicami, dążąc do stworzenia nowej arabskiej kultury, nowej arabskiej cywilizacji. Jed­ noczą się w imię arabskości i wokół niej skupiają swe myśli. Zwróćmy jednak uwagę, że w świecie arabskim po­ czucie narodowe nawet pod panowaniem kolonialnym za­ chowało żywotność, której nie odnajdziemy w innych kra­ jach Afryki. Dlatego w Lidze Arabskiej nie dochodzi dziś do spontanicznego połączenia się poszczególnych jej człon­ ków. Przeciwnie, każdy próbuje wychwalać osiągnięcia wła­ snego narodu. Mimo że w tym przypadku zjawisko kultury uwolniło się od unifikacji, która cechowała je w świecie afrykańskim, Arabowie nie zawsze potrafią fakt ten nale­ życie ocenić. Rzeczywistość w sferze kultury nie ma cha­ rakteru narodowego, lecz — arabski. Moment obrony kultury narodowej, indywidualnego ruchu umysłowego po­ szczególnych narodów jeszcze nie nadszedł; chodzi wyłącz­ nie o akceptację kultury arabskiej lub afrykańskiej w sy­ tuacji globalnego potępienia, jakie spotyka się ze strony okupanta. Zarówno w Afryce, jak na ziemiach arabskich żądanie to — w przypadku Arabów — ma charakter synkretyczny, kontynentalny i światowy. Konieczność historyczna, zmuszająca afrykańskich inte­ 140

lektualistów do nadania swym żądaniom charakteru ra­ sowego, do mówienia o kulturze afrykańskiej, a nie naro­ dowej, wpędza ich w ślepy zaułek. Posłużmy się przykła­ dem Afrykańskiego Towarzystwa Kulturalnego. Zostało stworzone przez afrykańskich intelektualistów celem- wza­ jemnego poznania się, wymiany doświadczeń, wspólnych poszukiwań. Celem zadokumentowania istnienia kultury afrykańskiej, umieszczenia jej w ramach poszczególnych narodów, podkreślenia wewnętrznej dynamiki poszczegól­ nych narodowych kultur. Jednocześnie Towarzystwo za­ spokajało inną jeszcze potrzebę; powstając równolegle do Europejskiego Towarzystwa Kulturalnego, zapobiegało przekształceniu się tego ostatniego w Uniwersalne Towa­ rzystwo Kulturalne. Zatem u źródeł jego powstania leżała potrzeba zamanifestowania na światowym forum auten­ tycznej kultury wywodzącej się z samego jądra kontynentu afrykańskiego. Szybko jednak Towarzystwo okazało się niezdolne do wypełnienia wspomnianych zadań i ograni­ czyło swą działalność do ekshibicjonistycznych wystąpień; obecnie członkowie Towarzystwa dążą wyłącznie do za­ demonstrowania Europejczykom istnienia kultury afry­ kańskiej i przeciwstawienia się europejskiej ostentacji i narcyzmowi. Jak już mówiliśmy, postawa ta jako reakcja na kłamstwa rozpowszechniane przez przedstawicieli kul­ tury zachodniej jest całkowicie zrozumiała. Trzeba jednak przyznać, że wraz z wypracowaniem koncepcji murzyńskości cele Towarzystwa zostaną wypaczone. Afrykańskie Towarzystwo stanie się jedynym stowarzyszeniem kultu­ ralnym „czarnego świata” i będzie musiało objąć swym zasięgiem również murzyńską diasporę: dziesiątki milionów Murzynów, zamieszkujących kontynent amerykański. Murzyni w USA, Ameryce Środkowej i Łacińskiej rze­ czywiście potrzebowali kulturowego wzorca. Ich probltemy nie różniły się zasadniczo od problemu Afrykańczyków. Z ich punktu widzenia biali w Ameryce niczym nie różnili się od kolonizatorów w Afryce. Biali zawsze ładowali wszystkich Murzynów do jednego worka. W 1956 roku w Paryżu podczas pierwszego kongresu Afrykańskiego To­ warzystwa Kulturalnego Murzyni amerykańscy spontanicz­ nie umieszczali swoje postulaty obok żądań swych afrykań­ skich braci, którzy jednak w swoich wypowiedziach przy­ bierali postawę właściwą byłym niewolnikom. Z czasem 147

Murzyni amerykańscy zrozumieli, że ich życiowe problemy nie pokrywają się całkowicie z doświadczeniami Murzynów afrykańskich. Murzyni z Chicago przypominali Nigeryjczyków lub obywateli Tanganiki wyłącznie swoim stosunkiem do białych. Po pierwszych konfrontacjach, kiedy zblakły wrażenia subiektywne, Murzyni amerykańscy dostrzegli, że w sprawach ogólnych również nie ma jednomyślności. Akcja „autobusy dla wszystkich”, w której czarni i biali mieszkańcy Stanów Zjednoczonych usiłują wyprzeć ze swego życia dyskryminację rasową, pod względem samej swej istoty i celów ma niewiele wspólnego z bohaterską walką ludu angolańskiego przeciwko portugalskiemu kolo­ nializmowi. Dlatego też podczas drugiego Kongresu Afry­ kańskiego Towarzystwa Kulturalnego Murzyni amerykań­ scy stworzyli Amerykańskie Towarzystwo Intelektualistów Murzyńskich. Murzyńskość napotkała zatem pierwszą przeszkodę, któ­ rą okazały się zjawiska związane z określonymi procesami historycznymi. Kultura murzyńska, kultura Murzynów afrykańskich stanęła przed koniecznością podziału; ludzie zamierzający stać się jej nośnikami zdali sobie sprawę, że każda kultura jest przede wszystkim narodowa, co innego budzi odzew w Richardzie Wrighfcie czy Langstonie Hughesie, a co innego oddziaływa na Leopolda Senghora czy Jomo Keniatę. Podobnie niektóre kraje arabskie, intonując pieśń pochwalną na cześć powrotu do arabskich źródeł, spostrzegły, że ich położenie geograficzne i uwarunkowa­ nia ekonomiczne regionu są silniejsze niż przeszłość, którą chciano wskrzesić. Dlatego dziś niektóre państwa arabskie są organicznie związane ze śródziemnomorskimi towarzy­ stwami kulturalnymi. Przyczyną tego stanu rzeczy są roz­ liczne naciski współczesnego świata, nowe szlaki handlowe oraz fakt, że dawna świetność arabska zniknęła. Najistot­ niejszą rolę odgrywają jednak różnice i odrębność ustro­ jów poszczególnych państw arabskich, co sprawia, że spo­ tkanie — nawet tylko w sferze kultury — jest wyklu­ czone. Jak widać, problem kultury w byłych koloniach grozi poważnymi nieporozumieniami. Reakcją na negowanie przez kolonializm kultury murzyńskiej i na domniemane barbarzyństwo Arabów jest gloryfikacja zjawisk kulturo­ wych o zasięgu kontynentu, z domieszką rasizmu. W Afry­ 148

ce istnieją dwie postawy intelektualistów: negroafrykańska i arabomuzulmańska. W żadnym razie — narodowa. Kultura coraz bardziej odrywa się od aktualnej codzien­ ności. Spala się w ogniu emocji, rzadko trafiając na ścież­ kę rzeczywistości, gdzie mogłaby nabrać życiodajnych sił, spójności i treści. Działalność intelektualisty w kolonii, mimo iż pozbawio­ na bezpośredniej skuteczności, w znacznym stopniu uła­ twia działalność polityków. Postawa intelektualisty przy­ biera postać kultu, postać religii. Jeśli się jej bliżej przyj­ rzymy, dostrzeżemy, że jest ona wyrazem uświadomienia sobie przez intelektualistę groźby zerwania ostatnich więzi łączących go z jego braćmi. Manifestacja żarliwej wiary w istnienie kultury narodowej jest rozpaczliwą ucieczką ku czemukolwiek. Mieszkaniec kolonii chcąc się ocalić, chcąc uniknąć supremacji białej kultury musi odnaleźć nie znane dotąd źródła i nie bacząc na konsekwencje wmieszać się w lud. Intelektualista odczuwając początki wyalienowania, walkę sprzeczności, które mogą się okazać nie do przezwy­ ciężenia, wyrywa się z bagna gotowego go wchłonąć i jak­ by na oślep — akceptuje, potwierdza, usprawiedliwia. Od­ krywa, że odpowiedzialność za wszystko i za wszystkich jest jego obowiązkiem. Staje się czymś więcej niż obrońcą; godzi się być jednym z wielu i odtąd może spokojnie śmiać się ze swego dawnego tchórzostwa. Bolesne i trudne zerwanie z dawnym sobą jest koniecz­ ne. W przeciwnym razie dochodzi do poważnych zaburzeń w sferze psychoemocjonalnej. Pojawiają się ludzie bez przynależności, bez kształtu, bez barwy, bez ojczyzny, lu­ dzie wykorzenieni, ludzie-duchy. Nieraz można usłyszeć, jak skolonizowany mówi: „Jako Senegalczyk i Francuz... Jako Algierczyk i Francuz...” Pod presją konieczności łą­ czymy w sobie dwie narodowości, dwie determinanty; in­ telektualista arabsko-francuski czy nigeryjsko-angielski — jeśli chce być autentyczny — musi wybrać jedną z nich. Najczęściej, nie chcąc lub nie mogąc dokonać wyboru, inte­ lektualista podejmuje wszystkie uwarunkowania historycz­ ne, które go określiły, i umieszcza się w „perspektywie uniwersalnej”. W czasie panowania kolonialnego intelektualista na tere­ nach okupowanych bez zastrzeżeń przyjął kulturę zachod­ nią. Podobnie jak adoptowane dziecko, które przestaje 149

bacznie obserwować nową rodzinę dopiero wtedy, gdy w jego psychice wykrystalizuje się konieczne minimum poczucia bezpieczeństwa — intelektualista usiłuje przyjąć kulturę zachodnią za swoją. Nie wystarcza mu poznanie Rabelais’ego i Diderota, Szekspira i Edgara Poe; usiłuje swój umysł całkowicie zestroić z umysłem ludzi, będących filarami kultury, którą zaakceptował. Pani ta nie była sama miała męża człowieka odpowiedniego co cytował Racine’a i Corneille’a i Rousseau i Volterà poczciwego mistrza Hugo i Musseta młodziutkiego i Gide’a i Valery’ego i wielu innych pisarzy *

Nieraz na hasło partii narodowych wzywających naród do walki narodowowyzwoleńczej intelektualista odrzuca owe zapożyczenia czując ich alienacyjne działanie. Łatwiej to jednak zadeklarować niż uczynić. Intelektualista, który poznał kulturę zachodnią za pośrednictwem jej ambasado­ rów i przeniknął do zachodniej cywilizacji, intelektualista, który za cenę zmiany skóry stał się częścią cywilizacji eu­ ropejskiej, spostrzega, że rodzimy wzorzec kulturowy, któ­ ry pragnął przejąć celem uratowania swej tożsamości, nie dostarcza mu postaci mogących konkurować z osobistościa­ mi zaludniającymi kulturę okupanta. Jedynie historia — pisana na użytek Zachodu i przez jego przedstawicieli — pozwala docenić pewne epizody afrykańskiej przeszłości. Chwila obecna natomiast, trzeźwe, „obiektywne” spojrzenie na teraźniejszość afrykańskiego kontynentu, przynosi pust­ kę, umysłową tępotę, zdziczenie. Mimo to intelektualista czuje, że musi opuścić białą cywilizację, że musi szukać gdzie indziej, gdziekolwiek. Nie znajdując nic, co mogło­ by dorównać oślepiającej panoramie kultury najeźdźcy, często chroni się w sferę emocji, z właściwą sobie uczucio­ wością, czułostkowością i nadwrażliwością uciekając w psychologizm. Odwrót ten, będący wynikiem petitio principii, wywołuje w jego organizmie i fizjonomii pewien odruch, przypominający jakby nagły skurcz mięśni. Powyższe stwierdzenia pozwolą nam lepiej zrozumieć ■ René Depestre, Face à la nuit.

150

styl pisarzy Trzeciego Świata chcących opisać proces wy­ zwalania się świadomości. Styl nierówny, w znacznym stop­ niu obrazowy (obraz to zwodzony most pozwalający nie­ uświadomionym mocom wydostać się na równinę). Styl nerwowy, rozedrgany rytmem, wybuchowy. Barwny, pełen słońca, gwałtowny. Ten styl, który w swoim czasie zadziwił Zachód, nie jest sprawą rasy. Jest wyrazem bezpardonowej walki, pokazuje ostateczną sytuację człowieka, który krwa­ wi prawdziwą krwią, człowieka zmuszonego do zadania sobie bólu, do odcięcia dotkniętej gangreną części samego siebie. Walka to straszna, pospieszna, walka, w której mięśnie zastępują myśl. Znakomite rezultaty osiągnięte w sferze twórczości lite­ rackiej nie zmieniają faktu, że na planie ogólnym intelek­ tualista ponosi porażkę. Kiedy — osiągnąwszy już apo­ geum flirtu z ludem — postanawia powrócić do codzien­ ności, okazuje się, że przeprowadzone doświadczenie było bezużyteczne. Tropienie dawnych obyczajów, tradycji i fol­ kloru przypomina jałową pogoń za egzotyką. Następuje odwrót ku kopiowaniu tubylczego życia w jego najdrob­ niejszych objawach. Tunika staje się strojem świętym, łap­ cie zastępują włoskie czy paryskie buty. Język okupanta zaczyna ranić wargi. W tym okresie utożsamiać się z ludem to znaczy być Murzynem, i to nie Murzynem nadzwyczaj­ nym, ale zwykłym Murzynem, czarnuchem, tak jak go widzi biały. Utożsamiać się z ludem to znaczy być brudnym Ara­ bem, najbardziej tubylczym tubylcem; zmienić się do nie­ poznaki; obciąć sobie skrzydła, które miały szansę urosnąć. Intelektualista skrupulatnie przytacza wszystko to, co w kolonialnym świecie złe i gloryfikuje lud, którego praw­ dę miał na zawsze zataić. Oburzenie, jakie ten zabieg wy­ wołuje wśród kolonizatorów, wzmaga tylko upór intelek­ tualisty. Kolonizatorzy, dotychczas przekonani o swoim zwycięstwie nad tymi, których opanowali, nagle widzą, że ludzie, których uważali za ocalonych, ponownie pogrążają się w murzyńskości; system zaczyna drżeć w posadach. Każdy zjednany tubylec, każdy tubylec, który był podda­ nym, a teraz dopuszcza się odszczepieństwa, jest nie tylko jednostkową stratą dla systemu kolonialnego, lecz symbo­ lem bezsensu i powierzchowności wykonanej pracy. Każdy skolonizowany powracający „na tamtą stronę” jest dowo­ dem przeciwko metodzie i ustrojowi Natomiast dla inte­ 151

lektualisty skandal, który wywołał, jest usprawiedliwieniem rezygnacji z dotychczasowego stanowiska i zachętą do wy­ trwania. W ewolucji twórczości pisarzy z kolonii wyróżnić można trzy fazy. W fazie pierwszej intelektualista daje dowody gruntownej znajomości kultury okupanta. Utwory przezeń pisane w najdrobniejszych szczegółach przypominają swe odpowiedniki z metropolii. Pisarze czerpią natchnienie z Europy i łatwo można określić, jaki kierunek literatury europejskiej reprezentuje dany autor. Jest to faza pełnej asymilacji. W literaturze kolonii odnajdujemy parnasistów, symbolistów i surrealistów. Na następnym etapie intelektualista pod wpływem wstrząsu świadomości sięga do wspomnień. Ten etap twór­ czości odpowiada w przybliżeniu opisanej wyżej fazie zgłę­ biania przeszłości. Nie mogąc odwołać się do pamięci zbio­ rowej intelektualista posługuje się własnymi wspomnie­ niami. Wydobywa z pamięci epizody z dzieciństwa, poddaje dawne legendy reinterpretacji z pomocą zapożyczonej este­ tyki i koncepcji poczętych pod innym niebem. Nieraz w literaturze okresu poprzedzającego walkę narodowowy­ zwoleńczą dominuje humor i alegoria. Pośród trwogi, nie­ pewności, myśli o śmierci i egzystencjalistycznych mdłoś­ ci — rodzi się śmiech. Na trzecim etapie, na tak zwanym etapie walki, intelek­ tualista po próbie zagubienia się w ludzie, po próbie zgi­ nięcia wraz z ludem zaczyna lud budzić do walki. Zamiast czuwać nad jego letargiem, zaczyna nim potrząsać. Powstaje literatura walki, narodowa literatura rewolucyjna. W tym okresie niejeden człowiek, dotąd odległy od myśli o napisaniu utworu literackiego, znalazłszy się w sytuacji wyjątkowej — więzieniu, lesie, celi śmierci — zaczyna od­ czuwać potrzebę wypowiedzenia się w imieniu narodu zda­ niami, w których wypowiada się lud głosem nowej rzeczy­ wistości czynów. Z czasem intelektualista zaczyna rozumieć, że przynależ­ ności do narodu nie dowodzi się na terenie kultury, lecz w walce ludu z siłami kolonizatora. Kolonializmu nie ob­ chodzą dowody na istnienie cywilizacji na zaanektowanych obszarach. Nieznane skarby kultury nie wzruszają go w najmniejszym stopniu. Intelektualista tworząc ma stale świadomość, że posługuje się językiem i techniką zapoży­ 152

czonymi od kolonizatora. Na razie wystarczy mu, gdy za­ opatrzy je w pozornie narodową pieczęć podejrzanie pach­ nącą egzotyką. Intelektualista, który chce się zbliżyć do ludu poprzez dzieła kultury, zachowuje się jak cudzo­ ziemiec. Pragnąc potwierdzić swą chęć zbliżenia się do ludu, posługuje się dialektem, lecz myśli, jakie nim wyra­ ża, problemy, które porusza, nie mają nic wspólnego z kon­ kretną sytuacją mężczyzn i kobiet w jego kraju. Opiewana przez niego kultura narodowa jest często zbiorem nie przy­ stających do siebie fragmentów. Intelektualista pragnie stopić się z ludem, a w rzeczywistości dotyka tylko dekora­ cji będącej namiastką niewidzialnego, autentycznego, stale odnawiającego się życia. Rzucające się w oczy zewnętrzne, pozornie tylko znaczące cechy ludu są tylko widzialnym, nieistotnym śladem przekształceń znacznie ważniejszego elementu będącego w trakcie przeistaczania się. Intelektu­ alista doń nie dociera, zadowala się martwymi strzępami, które ożywione i zespolone zawierają negację, inwencję, wolę działania. Kultura nie ma nigdy przejrzystości oby­ czaju. Kultura unika uproszczeń. W swej istocie jest prze­ ciwieństwem obyczaju, czynnika hamującego rozwój kul­ tury. Niewolnicze podporządkowywanie się tradycji lub pró­ ba nawrotu do tradycji już zaniechanych jest równoznaczna z działaniem wbrew historii i przeciw ludowi. Tradycja tra­ ci znaczenie, gdy lud staje do politycznej lub zbrojnej wal­ ki z kolonializmem. Dotychczas obowiązująca metoda bier­ nego oporu może zostać potępiona. W czasie walk narodo­ wowyzwoleńczych tradycje ulegają zasadniczemu rozchwia­ niu, są rozsadzane od wewnątrz. Dlatego też intelektualista często działa nie w porę. Masy, które zakosztowały walki, są odporne na demagogię i każdy, kto zbyt gorliwie chce go naśladować, może zostać potraktowany jak oportunista lub maruder. Artysta plastyk, który za wszelką cenę chce stworzyć dzieło narodowe, powiela stereotypy. W interesującym nas okresie artyści doskonale znający nowoczesne techniki, związani dotąd z określonymi prądami w malarstwie czy architekturze, nagle robią woltę, odrzucają obcą kulturę i wyruszają na poszukiwanie tego, co prawdziwie narodowe. Na swoje nieszczęście zapominają przy tym, że sposób myś­ lenia, odżywiania, nowoczesne techniki informacji, sposób mówienia i ubierania się doprowadziły do głębokich prze­ 153

obrażeń świadomości i że to, co w dobie kolonialnej pełniło rolę stabilizatora, przechodzi głębokie przemiany. Twórcy pragnący wyrazić prawdę swojego narodu para­ doksalnie zwracają się ku przeszłości, ku temu, co prze­ brzmiałe. Jakby umyślnie dostrzegają wyłącznie odpadki myśli, pozory, martwą, skamieniałą wiedzę. Intelektualista chcący stworzyć dzieło autentyczne powinien wiedzieć, że prawda narodu to przede wszystkim jego rzeczywistość. Zatem musi dotrzeć tam, gdzie w temperaturze wrzenia dokonuje się prefiguracja wiedzy. Malarz w kolonii nie dostrzegał rodzimego krajobrazu. Wołał abstrakcję lub martwą naturę. Po uzyskaniu niepo­ dległości chęć zjednoczenia się z ludem sprawia, że zaczyna szczegółowo odtwarzać otaczającą go rzeczywistość. Mar­ twe, nieruchome odbitki przywodzą na myśl śmierć. Śro­ dowiska intelektualne zachwycają się wiernością odtworze­ nia; my jednak zastanówmy się, czy jest to rzeczywistość prawdziwa i czy aby nie została już przekroczona i zanego­ wana przez epopeję ludu forującego sobie drogę do historii. Przyglądając się poezji, możemy dojść do podobnych wniosków. Po okresie zasymilowania poezji rymowanej, wybucha rytm tam-tamów. Rodzi się poezja buntu, będąca jednocześnie poezją opisową, analityczną. Powtórzmy, poe­ ta powinien zrozumieć, że nic nie zastąpi pełnego, zdecy­ dowanego zaangażowania w walkę u boku uzbrojonego ludu. Przypomnijmy jeszcze raz Depestre’a: Pani ta nie była sama miała męża co wiedział wszystko lecz naprawdę nic nie wiedział bo kultura wymaga ustępstw rezygnacji z ciała ze krwi rezygnacji z siebie na rzecz innych rezygnacji wartej klasycyzmu i romantyzmu wszystkiego co zamula nam umysły.’

Poeta nie opisze ludu, nie osiągnie celu, nie stworzy na­ rodowego dzieła, jeżeli nie pójdzie na ustępstwo, o którym wspomina Depestre. Francuski poeta René Char pisał: „Poemat to wynik subiektywnego nakazu i obiektywnego ■ Tamie. 154

wyboru. Poemat to ruchomy zbiór oryginalnych determi­ nantów w aktualnych relacjach z tym, co w konkretnych warunkach najważniejsze.”4 Pierwszym obowiązkiem poety w skolonizowanym kraju jest jasne określenie ludu jako tematu swej twórczości. Przede wszystkim musi sobie uświadomić swą alienację. Zabraliśmy się do wszystkiego od niewłaściwej strony. Gro­ zi nam, że zostaniemy zwabieni, uwiedzeni i zniewoleni za pomocą wszelkiego rodzaju wybiegów, sztuczek i pod­ stępów. Brać to znaczy również dawać w różnych sferach życia. Nie wystarczą próby oderwania się za pomocą nega­ cji czy odezw. Nie wystarczy poszukiwanie ludu w prze­ szłości, z której dawno wyrósł. Należy go szukać w ruchu, jaki zainicjował jako początek globalnej kontestacji. Musimy odnaleźć lud w ciemności i chaosie, gdyż tam hartuje się jego dusza, rozbłyska postrzeganie, wydobywa swobod­ ny oddech. Keita Fodeba, obecny minister spraw wewnętrznych Re­ publiki Gwinei, potrafił wykorzystać obrazy rzeczywistości podsuwane mu przez gwinejski lud w czasach, gdy pełnił funkcję dyrektora Baletu Afrykańskiego. Zinterpretował je w perspektywie rewolucji. Uczynił więcej. W jego mało znanym dorobku poetyckim widać starania o dokładne określenie historycznego momentu walki, o określenie pola akcji, idei, wokół których krystalizuje się wola ludu. Oto jeden z poematów Keita Fodeby, zachęta do refleksji, demistyfikacji, walki. Afrykański świt

(Dźwięki gitary) Był świt. Wioska, która pół nocy spędziła na tańcach przy dźwiękach tam-tamów, powoli się budziła. Pasterze w łach­ manach pędzili stada ku dolinie, grając na fujarkach. Dziew­ częta szły gęsiego po wyboistej ścieżce w kierunku źródła. Na podwórku przed chatą marabuta kilkoro dzieci śpiewało chó­ rem wersety z Koranu. (Dźwięki gitary) Był świt. Dzień walczył z nocą. Wyczerpana, powoli konała. Blade i nieśmiałe promienie słońca, wysłannicy zwycięskiego dnia, przesuwały się po widnokręgu. Ostatnie gwiazdy deli­ katnie wślizgiwały się pod chmury, podobne ognistym kwia­ tom. 4 René Char, Partage formel. 155

(Dźwięki gitary) Był świt. W oddali, na szerokiej równinie obrzeżonej purpurą widniała sylwetka pochylonego człowieka: był to Naman, rol­ nik. Za każdym uderzeniem motyki spłoszone ptaki wzbijały się w powietrze i łopocząc skrzydłami leciały ku spokojnym brzegom Dżoliby, wielkiej rzeki, zwanej też Niger. Szare ba­ wełniane spodnie, skropione rosą, potrącały trawę. Na twarzy człowieka lśnił pot; nie prostując pleców niestrudzenie ude­ rzał motyką; ziarna trzeba złożyć w ziemi przed porą desz­ czową. (Dźwięki kory) Był świt. Ciągle trwał świt. Ptaki trzepotały wśród listowia głosząc nadejście dnia. Po wilgotnej łące biegło w stronę Na­ mana zdyszane dziecko z przewieszonym przez ramię kołcza­ nem ze strzałami. Wołało: „Bracie Namanie, starszyzna wioski czeka na ciebie pod drzewem kacyka.” (Dźwięki kory) Rolnik, zdziwiony tak wczesnym wezwaniem, odłożył narzędzie pracy i ruszył w stronę osady, jaśniejącej w świetle wscho­ dzącego słońca. Notable z zasępionymi twarzami zajęli miejsca. Obok stał nieruchomo mężczyzna w mundurze, spokojnie paląc fajkę. (Dźwięki kory) Naman usiadł na skórze jagnięcia. Griot5 podniósł się i prze­ kazał zebranym, co uradziła starszyzna: Biali przysłali do wio­ ski żandarma, żeby zabrał jednego mężczyznę do ich kraju na wojnę. Po namyśle postanowiono wybrać najlepszego mło­ dzieńca z plemienia; niech w walce da Białym dowód męstwa, które zawsze cechowało nasz Manding. (Dźwięki gitary) Naman, którego postawną sylwetkę i wspaniałą postać co wie­ czór opiewały dziewczęta we wdzięcznych strofach, został wy­ znaczony z urzędu. Słodka Kadia, jego młoda żona, przerwała pracę, odstawiła moździerz do schowka i bez słowa zamknęła się w chacie, skąd po chwili zaczęło dobiegać rozpaczliwe, zdu­ szone łkanie. Śmierć porwała jej już pierwszego męża; nie mogła pogodzić się z myślą, że Biali zabiorą jej Namana, z którym związane były wszystkie jej nadzieje. (Dźwięki gitary) Nazajutrz, mimo jej łez i skarg, poważny głos wojennych tam-tamów odprowadził Namana do przystani, skąd szkuta za­ brała go do najbliższego portu. Tej nocy, zamiast jak zwykle tańczyć na placu, dziewczęta do rana czuwały w sieni chaty Namana, szepcząc dookoła płonących polan. (Dźwięki gitary) Mijały miesiące, a od Namana nie było żadnych wieści. Mała Kadia, bardzo niespokojna, udała się do czarownika z sąsied­ niej wioski. Starszyzna odbyła krótkie tajne posiedzenie, ale nikt się nie dowiedział, co uradzono. s Griot — Murzyn afrykański, członek specjalnej kasty; poeta, mu­ zyk, czarownik. (Przyp. tłum.)

156

(Dźwięki kory) Wreszcie pewnego dnia do wioski na adres Kadi przyszedł list od Namana. Kadia, drżąc z niepokoju, tej samej nocy, po kilku godzinach ciężkiego marszu, dotarła do najbliższego miasta, gdzie tłumacz przeczytał jej list. Naman przebywał w Afryce Północnej, był zdrów, pytał o drzewo kacyka, sadzawkę, jak udały się żniwa, co słychać w wiosce; czy dobrze bawiono się w czasie świąt, czy było dużo tańców... ■ (Balafong) Tej nocy starsze sąsiadki pozwoliły Kadi uczestniczyć w ich cowieczornych pogwarkach na podwórku najstarszej z nich. Kacyk, zadowolony z nowin, kazał nakarmić wszystkich żebra­ ków w okolicy. (Balafong) • Minęło znów kilka miesięcy i wszyscy na nowo zaczęli się martwić, gdyż nic nie wiedziano o losie Namana. Kadia zamie­ rzała właśnie powtórnie odwiedzić czarownika, kiedy dostała drugi list. Naman po pobycie na Korsyce i we Włoszech, był teraz w Niemczech; dostał nawet odznaczenie. (Balafong) Potem przyszła kartka, z której wynikało, że Naman dostał się do niemieckiej niewoli. Wieść ta spadła na wioskę jak grom z jasnego nieba. Na zebraniu starszyzny uroczyście po­ stanowiono przyznać Namanowi prawo tańczenia Duga, świę­ tego tańca sępów, przeznaczonego dla tych, co dokonali czegoś niezwykłego, tańca władców malijskich, w którym każdy krok symbolizuje etap historii Mali. Kadię bardzo pocieszył fakt, że jej mąż został wyniesiony do godności bohatera. (Dźwięki gitary) Czas płynął... Minęły dwa lata... Naman stale był w Niem­ czech. Nie pisał. (Dźwięki gitary) Pewnego pięknego dnia kacyk otrzymał z Dakaru wiadomość o rychłym powrocie Namana. Zahuczały tam-tamy. Śpiewano i tańczono do świtu. Dziewczęta ułożyły nowe piosenki, bo w da­ wnych nie było ani słowa o Duga, słynnym tańcu Mandingu. (Tam-tamy) W miesiąc później kapral Mussa, przyjaciel Namana, wysłał do Kadii tragiczny list: „Był świt. Znajdowaliśmy się w Tiaroye-sur-Mer. W czasie potyczki z białymi dowódcami z Da­ karu kula trafiła Namana. Spoczął w senegalskiej ziemi.” (Dźwięki gitary) Rzeczywiście był świt. Pierwsze promienie słońca, ledwie mus­ kając powierzchnię morza, złociły baranki fal. Palmy pod lekkim podmuchem wiatru pochylały się w stronę oceanu, jak­ by urażone walką, która wybuchła o świcie. Sępy hałaśliwymi stadami, ponurym krakaniem głosiły dookoła krwawy świt w Tiaroye... Na tle nieba, w łunie pożarów, nad trupem Na­ mana ciężko unosił się ogromny sęp. Zdawał się mówić: „Na* Balafong (balafon) — afrykański instrument perkusyjny. (Przyp. tłum.)

157

manie! Nie zdążyłeś zatańczyć tańca, który nosi moje imię. Inni zatańczą go za ciebie.” (Dźwięki kory)

Wybrałem ten poemat ze względu na jego wymowę dy­ daktyczną. Nie ma w nim niedomówień. Wykład jest jas­ ny i prosty. Zrozumienie tego wiersza jest zabiegiem nie tylko intelektualnym, ale i politycznym. Zrozumieć go to znaczy zrozumieć rolę, jaką ma się odegrać, zgrać z nią swe postępowanie, przygotować broń. Przesłanie tego utwo­ ru jest skierowane do wszystkich skolonizowanych. Naman, bohater pól bitewnych Europy, Naman, podpora potęgi me­ tropolii, Naman, zastrzelony przez policję w chwili, gdy wraca na ojczystą ziemię, to Setif 1945, Fort de France, Sajgon, Dakar, Lagos. Wszyscy Murzyni i arabusy walczący w obronie Francji i brytyjskiej cywilizacji odnajdują się w poemacie Fodeby. Keita Fodeba na tym nie poprzestaje. Kolonializm, wyko­ rzystawszy autochtonów na polach bitewnych Europy, po­ sługuje się nimi przy zwalczaniu ruchów narodowościo­ wych. W koloniach stowarzyszenia byłych kombatantów są jedną z najbardziej antynarodowych sił. Poeta Keita Fode­ ba uwrażliwia ministra spraw wewnętrznych Gwinei na spiski Francuzów. Rzeczywiście, wywiad francuski do walki z młodą Republiką Gwinei wykorzystywał, między innymi, byłych kombatantów. Człowiek skolonizowany pisząc dla swego narodu powi­ nien posługiwać się przeszłością jako kluczem do przyszłoś­ ci, zachętą do działania, pożywką dla nadziei. Aby jednak nadzieja uzyskała odpowiednią formę i treść, trzeba czyn­ nie uczestniczyć w akcji, duszą i ciałem zaangażować się w narodową walkę. Wiele można załatwić słowami, ale gdy w grę wchodzi coś więcej: poszukiwanie nowych ob­ szarów, oświecanie narodu, podnoszenie z kolan siebie i in­ nych, warto, by słowom towarzyszyło działanie mięśni. Człowiek kultury jest odpowiedzialny nie tylko wobec kultury narodowej; intelektualista ponosi odpowiedzialność za cały naród, za całość, której jednym z aspektów jest kultura. Człowiek kultury nie powinien zastanawiać się nad wyborem odcinka walki, gdzie będzie toczył bój o narodo­ wą sprawę. Walczyć o kulturę narodową to walczyć o wy­ zwolenie narodu, o powrót sytuacji umożliwiającej istnienie kultury. Nie istnieje walka na planie kultury, toczona rów158

nolegle, acz oddzielnie od walki ludu. Mężczyźni i kobiety gołymi rękami walczący z francuskim kolonializmem w Al­ gierii nie są czymś obcym algierskiej kulturze narodowej. Algierska kultura narodowa nabiera kształtu i spójności w trakcie toczonej przez nich walki, w więzieniach, na szafocie, wśród obleganych i niszczonych posterunków fran­ cuskich. Zatem nie dość jest badać przeszłość swojego narodu i szukać w niej odpowiedzi na kłamliwą propagandę sił kolonialnych. Trzeba działać, walczyć razem z ludem, co pozwoli dokładniej określić kształt przyszłości i lepiej przy­ gotować glebę pod nowy siew. Kultura narodowa to nie folklor, to nie abstrakcyjny populizm. Kultura to nie zbiór pustych gestów, coraz mniej przystających do obecnej rze­ czywistości mas. Kultura narodowa to zespolony wysiłek intelektualny ludu, podjęty w celu opisania, potwierdze­ nia i wyśpiewania działalności, dzięki której lud powstał i wytrwał. Kultura narodowa w byłych koloniach powinna się znaleźć w centrum walki narodowowyzwoleńczej. In­ telektualiści walczący o kulturę negro-afrykańską, wy­ stępujący na kolejnych kongresach w obronie jedności tej kultury winni zrozumieć, że ich działalność sprowadza się do badań porównawczych nad sztukami teatralnymi lub sarkofagami. Kultura senegalska i jej gwinejski odpowiednik nie mają ze sobą wiele wspólnego. Wspólny los łączy natomiast dwa narody walczące z francuskim kolonializmem. Wola przy­ wódców obu krajów, dążących do uzyskania dla pewnych problemów (sprawa niepodległości, związków zawodowych, gospodarki) wspólnej perspektywy nie wystarcza, żeby dwie kultury sprowadzić do wspólnego mianownika. Na­ wet gdyby w poszczególnych dziedzinach było to możliwe, do absolutnej identyczności nie dojdzie nigdy, gdyż lud i przywódcy nie żyją tym samym rytmem. Kultury identyczne nie istnieją. Planować stworzenie kul­ tury murzyńskiej można jedynie wtedy, kiedy się zapo­ mina, że „Murzyni” właśnie znikają, gdyż ci, którzy ich stworzyli, doszli do kresu swej ekonomicznej i kulturalnej 1 W czasie rozdawania nagród w Dakarze prezydent republiki senegalsklej Leopold Senghor zaproponował umieszczenie w programie ba­ dań pojęcia murzyńskoścl. Jeśli inicjatywa ta ma być urzeczywistnia­ na w ramach badań historycznych, wypada jej przyklasnąć. JeśU jed150

supremacji.’ Czarna kultura nie może istnieć, gdyż nie istnieje polityk zainteresowany w tworzeniu murzyńskich republik. Przede wszystkim trzeba określić miejsce ludu w nowo tworzonych państwach, obowiązujący w nich typ stosunków społecznych oraz koncepcję przyszłych losów ludzkości. To jest najważniejsze. Reszta jest literaturą i mi­ styfikacją. Intelektualiści afrykańscy zebrani w 1959 roku w Rzymie wiele mówili o jedności. Jeden z najgorliwszych bardów jedności kulturowej Afryki, Jacques Rabemanandżara, pełni dziś funkcję ministra rządu Madagaskaru i jako reprezen­ tant tego rządu wystąpił na Zgromadzeniu Generalnym ONZ przeciw narodowi algierskiemu. Gdyby pozostał wier­ ny samemu sobie, podałby się do dymisji i napiętnował rząd, działający jakoby w imieniu ludu Madagaskaru. 90 000 ofiar walk w tym kraju powierzyło dziś Rabemu inną misję niż prawo występowania w Organizacji Naro­ dów Zjednoczonych przeciwko dążeniom algierskiego ludu. Kultura negro-afrykańska nabiera treści w kontekście walki ludów o wolność, a nie w oparciu o folklor, pieśni, poematy. Senghor, członek Afrykańskiego Towarzystwa Kulturalnego, który razem z nami pracował nad zagad­ nieniem kultury afrykańskiej, nie zawahał się przed wyda­ niem swej delegacji polecenia, by w sprawie Algierii poparła propozycje francuskie. A przecież przystąpienie do kultury negro-afrykańskiej kulturalna jedność Afryki wymaga przede wszystkim bezwarunkowego poparcia dla walki o wyzwolenie narodowe. Nie można być zwolennikiem roz­ kwitu kultury afrykańskiej, jeśli nie uczestniczy się w two­ rzeniu warunków niezbędnych do powstania tej kultury, to znaczy — w wyzwalaniu kontynentu. Żadne przemówienia, żadne deklaracje dotyczące kultury nie mogą nas oderwać od tego, co jest naszym podstawo­ wym zadaniem: wywalczenie niepodległości, zwalczanie neokolonializmu, unikanie wszelkiej mistyfikacji.

nak ma na celu produkcję ,.murzyńskich świadomości”, to w sytuacji, gdy za sprawą historii ,.Murzyni” znikają, jest aktem ahistorycznym.

160

KULTURA NARODOWA A WALKA WYZWOLEŃCZA WZAJEMNE ZALEŻNOŚCI

Kolonializm — totalny i upraszczający — szybko dopro­ wadzi! do demontażu życia kulturalnego podbitych krajów. Negowanie narodowej rzeczywistości, nowa sytuacja praw­ na, zepchnięcie tubylców i ich zwyczajów na margines ży­ cia społecznego, wywłaszczenie i ujarzmienie spowodowały śmierć kultury. Trzy lata temu przed pierwszym kongresem wykazałem, jak łatwo w sytuacji kolonialnej jest zastępować postawy dynamiczne przez petryfikację. Granic tubylczej kultury strzegą zastępy strażników i niezliczone słupy graniczne. Tak funkcjonuje mechanizm obronny, pod wieloma wzglę­ dami przypominający instynkt samozachowawczy. Godne uwagi, że w okresie kolonialnym najeźdźcy nie wystarcza obiektywny fakt niszczenia narodu i jego kultury. Domaga się ponadto, żeby mieszkaniec kolonii uznał niższość swej kultury sprowadzonej do reakcji instynktownych, uznał, że nie istnieje jako naród, a wreszcie potwierdził niższość i niedoskonałość swej struktury biologicznej. Reakcja skolonizowanych nie jest tu jednolita. Masy tro­ skliwie przechowują tradycje całkowicie obce kolonializmo­ wi; rzemiosło popada w formalizm; intelektualiści gorącz­ kowo wczepiają się w narzuconą im kulturę ciemięzcy i jak mogą zaciemniają obraz kultury narodowej albo przeciw­ nie, nagle zaczynają sporządzać szczegółowe rejestry dorob­ ku tejże kultury. W obu przypadkach grozi im sprzeczność. Człowiek sko­ lonizowany przegra bez względu na to, czy zaprze się tra­ dycji, czy podejmie ją ze zdwojoną siłą, jeżeli nie przepro­ wadzi szczegółowej analizy sytuacji kolonialnej. Sytuacja ta zaś niemal całkowicie paraliżuje kulturę narodową. Nie ma kultury narodowej, życia kulturalnego, twórczości kul­ turalnej i kulturowych przeobrażeń w ramach panowania kolonialnego. Od czasu do czasu ktoś gdzieś podejmuje pró­ bę zdynamizowania kultury, dostarczenia jej nowych tema­ tów, nowych form, nowych barw. Takie próby nie dają natychmiastowych, konkretnych wyników. Dopiero z cza­ sem przyczyniają się do likwidowania skutków planowego niszczenia świadomości i podważają zasady okupacji; otwie­ rają drogę do walki o niepodległość. 11 — Wyklęty lud ziemi

161

Negowana i systematycznie niszczona kultura narodowa schodzi do podziemia. Okupant właściwie odczytuje ten fakt; słusznie interpretuje powrót do tradycji jako objaw patriotyzmu i odmowę podporządkowania się. Opowiedze­ nie się za formami kultury potępianymi przez kolonializm jest manifestacją uczuć patriotycznych. W dalszym ciągu manifestacją bierną. Żadnych żądań, żadnych prób zrzuce­ nia jarzma. Kurczowe trzymanie się korzeni coraz bardziej kruchych i jałowych. Po latach ucisku panorama kultury narodowej wygląda nędznie. Kultura narodowa staje się zbieraniną utrwalo­ nych przez obyczaj zachowań, tradycyjnych strojów, resz­ tek obrzędów. Nieruchomieje. Prawdziwa twórczość zamie­ ra, żar wygasa. Nędza ludu, ucisk narodu, upośledzenie kultury stanowią jedno. Po stu latach panowania kolonial­ nego kultura jest sztywna, skostniała, spetryfikowana. Za­ głada narodowego bytu i śmierć kultury pozostają w sto­ sunku wzajemnej zależności. Siedzenie ewolucji ich wza­ jemnych stosunków w trakcie walki narodowowyzwoleńczej jest zatem sprawą fundamentalną. Negowanie kultury, po­ tępianie manifestacji uczuć narodowych, pozbawienie pod­ staw prawnych wszelkiej działalności organizacyjnej przy­ czyniają się do powstawania zachowań agresywnych. Nie wychodzą one jednak poza nie uświadomioną chęć; są anarchizujące, nieskuteczne. Rosnący wyzysk, nędza, głód, pchają z czasem skolonizowanego w stronę otwartej, zor­ ganizowanej walki. Stopniowo, niedostrzegalnie, większość narodu zaczyna odczuwać nieuchronność ostatecznej kon­ frontacji. Mnożą się nie znane dotąd napięcia. Wydarzenia międzynarodowe, upadek kolonialnych imperiów, wewnę­ trzne sprzeczności systemu kolonialnego utrzymują i wzmac­ niają gotowość; budzą i zasilają świadomość narodową. Napięcia występujące na wszystkich szczeblach rzeczywi­ stości kolonialnej odbijają się również w sferze kultury. Pi­ sarze zaczynają więcej pisać. Twórczość rodzima, dawna młodsza siostra literatury okupanta, oddziela się i usamo­ dzielnia. Nastawiona dotąd wyłącznie na konsumpcję inteli­ gencja nagle staje się produktywna. Pierwsze odżywają po­ ezja i tragedia. Następnie powieść, opowiadanie, esej. Jakby na mocy jakiegoś wewnętrznego prawa rządzącego środka­ mi wyrazu, w miarę jak precyzują się cele i metody walki narodowowyzwoleńczej, utwory poetyckie zanikają. Do­ 162

chodzi do gruntownej odnowy tematyki. Coraz rzadsze sta­ ją się gorzkie, rozpaczliwe protesty, krzykliwe wystąpienia, w gruncie rzeczy uspokajające okupanta. Kolonizatorzy zawsze sprzyjali podobnym próbom. Uważają gwałtowne oskarżenia, wykrzyczane niedole, wyrażone namiętności za rodzaj katharsis. Zachęcanie do podobnych zabiegów ma na celu zmniejszenie napięcia, rozładowanie atmosfery. Nie na długo jednak. Świadomość narodowa mas prze­ kształca się i określa twórczość literacką. Postawa ludu zachęca pisarza do wykroczenia poza etap krzyku. Skarga ustępuje miejsca mowie oskarżycielskiej; następnie pojawia się wezwanie. Potem — hasło wzywające do walki. Świa­ domość narodowa krystalizuje się, rozsadza rodzaje i te­ maty literackie; tworzy nową publiczność. Intelektualista piszący początkowo wyłącznie dla okupanta, aby mu się przypodobać albo oskarżyć go w imieniu swego plemienia lub swoim własnym, stopniowo uczy się zwracać do wła­ snego narodu. Dopiero wtedy można mówić o literaturze narodowej. Następuje powrót do tradycji i oczyszczenie tematyki ro­ dzimej. Powstaje literatura walki w dosłownym znaczeniu słowa; literatura wzywająca naród do walki w imię naro­ dowego bytu. Literatura walki dostarczająca pokarm na­ rodowej świadomości, nadająca jej kształt i kontur; otwie­ rająca przed nią nowe, nieograniczone perspektywy. Lite­ ratura walki biorąca na siebie odpowiedzialność; literatura walki wyrażająca wolę realizowaną w konkretnym czasie. Odżywa uśpiona literatura przekazywana ustnie (powieś­ ci, epopeje, pieśni ludowe). Recytatorzy martwych dotąd epizodów ożywiają i przeobrażają materię swej opowieści. Pojawiają się tendencje do aktualizacji konfliktów, moder­ nizowania sposobów walki, imion bohaterów, rodzajów bro­ ni. Coraz częstsze stają się aluzje do współczesności. For­ muła: „Dawno, dawno temu” zostaje zastąpiona przez inną, bardziej dwuznaczną: „Działo się to daleko stąd, ale mo­ gło i może zdarzyć się wszędzie.” Pod tym względem sym­ ptomatyczny jest przykład Algierii. W latach 1952—53 opowiadacze gwałtownie zmieniają środki wyrazu oraz treść opowieści. Powiększa się nieliczna dotąd publiczność. Wra­ ca epopeja ze swymi charakterystycznymi cechami. Recy­ tacja staje się elementem narodowego życia kulturalnego. 163

Kolonializm dobrze to rozumiał; od 1955 przeprowadzane są systematyczne aresztowania recytatorów. Nowy epos nadaje oddechowi nowy rytm, wprawia w no­ wy ruch mięśnie, pobudza wyobraźnię. Za każdym razem, kiedy recytator przedstawia jakiś nowy epizod, można zauważyć głęboką reakcję słuchaczy. Słuchacze — publicz­ ność odkrywa nowy typ człowieka. Teraźniejszość wydo­ bywa się z zamknięcia i rozkłada jak wachlarz. Opowia­ dający uwalnia wyobraźnię z uwięzi, szuka, tworzy. Nawet zdecydowanie negatywne postacie — rozbójnicy, włóczę­ dzy — zyskują nowy wymiar. Siedzenie wydobywającej się na wolność wyobraźni, procesów twórczych zachodzących dzięki ludowym pieśniom i opowiadaniom epickim jest pasjonującym doświadczeniem. Recytator coraz bardziej zbliża się do oczekiwań słuchaczy i — pozornie samotny, a w rzeczywistości wspierany przez audytorium — sięga po nowe narodowe wzory. Komedia i farsa znikają tracąc siłę przyciągania. Potrzeba dramatycznego krzyku wykra­ cza poza przeżywającą kryzys świadomość intelektualisty. Wyzbywszy się rozpaczy i jałowego buntu staje się wspólną własnością ludu, elementem działalności przygotowywanej lub już podjętej. W sferze rzemiosła artystycznego zwapniałe, nieruchome formy stopniowo się uelastyczniają. Wyroby z drewna, po­ wtarzane dotychczas w tysiącach egzemplarzy te same twarze i pozy — różnicują się. Pozbawiona wyrazu lub ponura maska ludzkiej twarzy ożywa, ramiona unoszą się sugerując ruch. Pojawiają się kompozycje grupowe. Tra­ dycyjne szkoły artystyczne nabierają rozmachu pod naporem amatorów i odszczepieńców. Zmiany w tej sferze ży­ cia kulturalnego zazwyczaj przechodzą nie zauważone. Mają jednak poważne znaczenie dla walki narodowowy­ zwoleńczej. Nadając nowy wyraz twarzom i ciałom, obie­ rając za temat twórczości grupę ludzką osadzoną na wspól­ nym cokole, artysta nawołuje do zorganizowanego, zbioro­ wego działania. Do podobnych wniosków dochodzimy obserwując reper­ kusje budzenia się świadomości narodowej na przykładzie ceramiki i garncarstwa. Następuje stopniowe odchodzenie od formalizmu. Dzbany, dzbanki zmieniają się początkowo w sposób niedostrzegalny; potem zmiany stają się oczy­ wiste. Barwy, dawniej w ograniczonym wyborze, zesta­ 164

wiane tradycyjnie, różnicują się w atmosferze walki. Nie­ które odcienie ochry, niektóre błękity wydawać by się mo­ gło na zawsze wyklęte z danego obszaru kultury, powra­ cają w zupełnie naturalny sposób. Podobnie niefiguratywne przedstawienia rysów ludzkiej twarzy, charakterystyczne zdaniem socjologów dla ściśle określonych obszarów, za­ czynają nagle przenikać w inne regiony. Etnolodzy, specja­ liści z metropolii, szybko spostrzegają te zmiany. Wspo­ mniane transmutacje zostają en gros potępione w imię arty­ stycznego stylu obowiązującego w kolonii. Specjaliści nie umiejąc odczytać prawdziwego znaczenia nowej formy wzy­ wają na odsiecz tradycję. W ten sposób kolonizator staje się obrońcą stylu tubylczego. Pamiętamy (przykład ten godny jest uwagi, gdyż wykracza poza rzeczywistość kolo­ nialną) reakcje białych znawców jazzu na be-bop, nowy styl powstały po drugiej wojnie światowej. Jazz miał być wyłącznie wyrazem rozpaczliwej, beznadziejnej nostalgii starego Murzyna, pochylonego nad kolejną whisky, wyra­ zem ciążącego nad nim przekleństwa i nienawiści rasowej. Kiedy Murzyn zaczyna pojmować siebie i świat w inny, nowy sposób, rodzi się nadzieja; zanika świat, w którym obowiązuje rasizm, trąbka zaczyna swobodnie wibrować, głos przestaje chrypieć. Nowe style w jazzie nie zrodziły się wyłącznie z przyczyn ekonomicznych. Były oczywistą konsekwencją nieuniknionej, chociaż powolnej klęski po­ łudnia Stanów Zjednoczonych. Nie jest bynajmniej utopią twierdzenie, że za kilkadziesiąt lat jazz, ten urywany krzyk biednego, wyklętego czarnucha, będzie miał obrońców wy­ łącznie wśród Białych, zgodnie ze skostniałą koncepcją pewnego typu stosunków, pewnej formy murzyńskości. Identyczne zmiany, ten sam rodzaj przyspieszenia odnaj­ dujemy w tańcach, pieśniach, rytuałach, tradycyjnych ob­ rzędach. Uważny obserwator przemian życia kulturalnego na długo przed rozpoczęciem się politycznej lub zbrojnej fazy walki dostrzega zapowiedź przyszłych zmagań. Nowe formy i nie znana dotąd tematyka zdają się wzywać do przeprowadzenia równie głębokich zmian w innych sferach życia. Wszystko zmierza do obudzenia wrażliwości skolo­ nizowanego, do stworzenia sytuacji, w której kontemplacja lub rezygnacja będą nie na miejscu. Skolonizowany od­ nawiając cele i środki sztuki użytkowej, tańca, muzyki, literatury, ustnie przekazywanej epopei, restrukturalizuje 165

swoją percepcję. Świat zostaje uwolniony od klątwy. Kon­ frontacja jest nieunikniona. Wskazaliśmy tu pewne przeobrażenia zachodzące w ży­ ciu kulturalnym kolonii. Zmiany te są ściśle związane z procesem dojrzewania świadomości narodowej. Z czasem dążą do zobiektywizowania się i instytucjonalizacji. Stąd potrzeba nowej rzeczywistości narodowej. Błędem są próby rewaloryzowania kultury tubylczej w ramach panowania kolonialnego. Stąd wywodzi się pozor­ nie paradoksalna teza, że w kolonii najkorzystniejsze wa­ runki do obrony kultury narodowej stwarza najbardziej prymitywny, brutalny nacjonalizm. Kultura jest przede wszystkim ekspresją narodu, jego preferencji, zakazów, wzorów. Każda warstwa społeczna ma właściwe sobie za­ kazy, wartości, wzory. Kultura narodowa jest sumą tych czynników, wypadkową zewnętrznych i wewnętrznych na­ pięć występujących w całym społeczeństwie i w jego po­ szczególnych warstwach. W sytuacji kolonialnej kultura pozbawiona podwójnego oparcia — w narodzie i w pań­ stwie — niszczeje i ginie. Warunkiem koniecznym istnienia kultury jest narodowe wyzwolenie, odrodzenie państwa. Naród jest nie tylko jednym z warunków istnienia kul­ tury, jej rozkwitu, stałego odradzania się i rozwoju. Na­ ród jest jej warunkiem koniecznym. Walka o wyzwolenie narodowe otwiera przed kulturą drogę rozwoju. Naród, zwyciężywszy wroga, zapewni kulturze odpowiednie wa­ runki, nada jej ramy, w których będzie mogła się wypo­ wiadać. Naród skupia w sobie elementy niezbędne do ist­ nienia kultury; dzięki nim kultura staje się wiarygodna, żywotna i twórcza. Narodowy charakter kultury sprawia, że jest ona otwarta na kultury innych narodów, jedno­ cześnie wywierając na nie swój wpływ. Coś, co nie istnie­ je, nie może oddziaływać na rzeczywistość ani w jakikol­ wiek sposób na nią wpływać. Jedynie naród ukonstytuo­ wawszy się może dać życie (w czysto biologicznym znacze­ niu słowa) narodowej kulturze. Tak oto w przededniu decydującej walki o wyzwolenie narodowe znikają pęta krępujące kulturę, odnawiają się środki wyrazu, a wyobraźnia zrywa się z uwięzi. W tym miejscu wyłania się niezwykle istotne zagadnie­ nie. Jaki typ związków istnieje między walką, konfliktem politycznym lub zbrojnym a kulturą? Czy podczas trwania 106

walki kultura pozostaje w zawieszeniu? Czy walka naro­ dowa jest zachowaniem kulturowym? Czy walka narodo­ wowyzwoleńcza, chociaż a posteriori dla kultury korzystna, jest sama w sobie jej zaprzeczeniem? Czy walka o wy­ zwolenie może być zjawiskiem kulturowym? Naszym zdaniem, zorganizowana, świadoma walka, pod­ jęta przez uciemiężony naród celem odzyskania niepodle­ głości, jest zjawiskiem kulturowym. Kultura nie budzi się do życia nagle w wyniku zwycięskiej wojny; w czasie walki kultura nie pozostaje w zawieszeniu. Walka i towa­ rzyszące jej procesy pobudzają kulturę do poszukiwania nowych kierunków rozwoju i kontynuowania dawnych. Walka wyzwoleńcza nie przywraca kulturze narodowej dawnej treści ani dawnego kształtu. Walka zmierzająca do zasadniczej przebudowy stosunków społecznych musi naru­ szyć treść i formę kultury. W wyniku walki bowiem znika nie tylko kolonializm, lecz również skolonizowany człowiek. Nowy stosunek do człowieka i ludzi musi zrodzić nowy humanizm. Jego prefiguracją są cele i metody walki. Wal­ ka mobilizująca wszystkie warstwy społeczne, walka wy­ rażająca wolę i niecierpliwość ludu, walka oparta niemal wyłącznie na ludzie musi być zwycięska. Jej wartością nad­ rzędną jest urzeczywistnienie w stopniu maksymalnym wa­ runków niezbędnych do rozwoju kultury. Zapobiegnie to nieokreśloności kulturowej, grożącej młodym republikom. Naród sposobem kształtowania się i istnienia wywiera na kulturę decydujący wpływ. Naród zrodzony ze zgodnego działania ludu, naród ucieleśniający rzeczywiste aspiracje ludu, naród modyfikujący państwo musi być płodny w sferze kultury. Skolonizowani zainteresowani rozwojem kultury ojczystej i chcący kulturze tej nadać wymiar uniwersalny nie mogą ufać zasadzie głoszącej, że można odzyskać niepodległość bez głębokich zmian w świadomości ludu. Wyzwolenie na­ rodowe jako cel to jedna sprawa, metody i ludowe treści walki — to sprawa druga. Naszym zdaniem, przyszłość kultury i jej bogactwo są funkcją wartości, które doprowa­ dziły do wybuchu wojny narodowowyzwoleńczej. Najwyższy czas rozprawić się z hipokryzją. Słyszy się głosy, że regionalizm to etap, który ludzkość ma już za sobą. Wybiła jakoby godzina jedności i maruderzy spod znaku sprawy narodowej powinni nadrobić stracony czas. 167

Co do nas, jesteśmy zdania, że pominięcie fazy narodowej byłoby błędem brzemiennym w skutki. Wychodząc z zało­ żenia, że kultura jest manifestacją świadomości narodowej, nie wahamy się twierdzić, że w rozważanym przez nas przypadku świadomość narodowa jest najwyższą formą kultury. Świadomość siebie nie jest równoznaczna z zamknięciem się na innych. Przeciwnie, filozofia uczy, że jest gwarancją otwarcia. Tylko wolne od rasizmu poczucie narodowe może nam nadać wymiar międzynarodowy. Zagadnienie naro­ dowej świadomości i narodowej kultury przybiera w Afry­ ce cechy szczególne. Na tych obszarach bowiem przebu­ dzenie świadomości narodowej zbiegło się w czasie z na­ rodzinami świadomości afrykańskiej. Postawa, jaką Afry­ kanin przyjmuje wobec kultury narodowej, jest ściśle zwią­ zana z jego stosunkiem do kultury negro-afrykańskiej. Ta podwójna odpowiedzialność nie jest zjawiskiem metafizycz­ nym, lecz wynikiem znanej zasady, wedle której każde nie­ podległe państwo w Afryce, gdzie kolonializm nie został wyrwany z korzeniami, jest niepewne i zagrożone. Człowiek realizuje się w działaniu, a działanie afrykań­ skiego intelektualisty to tworzenie narodu. Jeżeli tworzenie to będzie autentyczne, jeżeli będzie wyrazem woli ludu i jego niecierpliwości, w sposób oczywisty będzie mu towa­ rzyszyć odkrywanie i kultywowanie wartości uniwersal­ nych. Wyzwolenie narodowe, nie odgradzając jednego na­ rodu od narodów innych, wprowadza go na arenę historii. W świadomości narodowej budzi się i żyje świadomość międzynarodowa. Obie są podłożem kultury.8

• Referat wygłoszony na II Kongresie Pisarzy i Artystów Czarnej Afryki, Rzym 1959.

5. WOJNA KOLONIALNA A ZABURZENIA PSYCHICZNE

Wojna trwa. Długie lata będziemy goić liczne, nieraz nie­ uleczalne rany, jakie ludom naszego kontynentu zadały hordy kolonialne. Imperializm, który dzisiaj z bronią w ręku tłumi głos lu­ dów domagających się wolności, rozsiewa wokół siebie za­ razę; musimy przed nią chronić nasze ziemie i umysły i tę­ pić ją w zarodku. W tym rozdziale zajmiemy się problemem zaburzeń psy­ chicznych, powstałych w wyniku wojny wyzwoleńczej to­ czonej przez naród algierski. Wydać się może, że podobne, czysto medyczne uwagi nie pasują do naszej książki. Możemy jedynie odpowiedzieć: trudno. Nie z naszej winy zjawiska psychiatryczne, zaburzenia zachowania i myślenia, odegrały tak wielką rolę w tej woj­ nie tak u „pacyfikujących” jak i u „pacyfikowanych”. Kolonializm w samej swej istocie rodzi zaburzenia psy­ chiczne. Od roku 1954 w kilku naszych pracach naukowych staraliśmy się zwrócić uwagę psychiatrów francuskich i le­ karzy innych narodowości na trudności, wyłaniające się w trakcie prawidłowo przeprowadzonej „kuracji”, w któ­ rej wyniku mieliśmy otrzymać osobnika całkowicie przy­ stosowanego do życia w społeczeństwie kolonialnym. Kolonializm jako systematyczna negacja drugiego czło­ wieka, jako nieustanne pozbawianie go podstawowych atrybutów człowieczeństwa, zmusza podbity naród do po­ stawienia sobie pytania: „Kim właściwie jestem?” System obronny, powstały w wyniku zderzenia skoloni­ zowanego z systemem kolonialnym, organizuje się w struk­ turę, w której objawia się osobowość skolonizowanego 169

człowieka. Tylko analiza rozlicznych głębokich ran zada­ wanych w czasie każdego dnia przeżytego w ustroju kolo­ nialnym pozwoli nam zrozumieć jej emocjonalne podłoże. Trzeba przy tym pamiętać, że naród skolonizowany to coś więcej niż naród podbity. Francuzi pod okupacją niemiec­ ką nie przestawali być ludźmi. Podobnie Niemcy pod oku­ pacją francuską. Algieria natomiast nie tylko została pod­ bita, lecz w sposób oczywisty ograniczona wyłącznie do te­ rytorium — miejsca na ziemi. Algierczycy, kobiety w hai­ kach, gaje palmowe i wielbłądy tworzą krajobraz, natu­ ralne tło człowieka, którym jest Francuz. Symbolem wrogiej, podstępnej, nieokiełznanej natury są w koloniach dzikie zarośla, komary, tubylcy i gorączka. Ko­ lonizacja zostaje zakończona, w chwili gdy okiełzna naturę. Tory kolei żelaznej przecinające dżunglę, wysuszone bagna i gospodarczo-polityczna śmierć mieszkańców podbitego te­ rytorium mają w praktyce to samo znaczenie. W okresie kolonizacji nie naruszanej przez walkę zbroj­ ną, kiedy suma negatywnych bodźców emocjonalnych prze­ kroczy pewną normę, system obronny mieszkańca kolonii zawodzi i zapełniają się szpitale psychiatryczne. W trakcie spokojnej, niczym nie zakłóconej kolonizacji mamy do czy­ nienia z regularną, rozległą patologią wywodzącą się bez­ pośrednio z ucisku. Dziś walka narodowowyzwoleńcza, jaką od siedmiu lat prowadzi naród algierski — zjawisko obejmujące cały kraj — stała się pożywką dla rozlicznych zaburzeń umysło­ wych.1 Zajmiemy się w tym miejscu kilkoma wyjątkowo wy­ mownymi przypadkami pacjentów algierskich i francus­ kich. Pragniemy też zaznaczyć, że nie uważamy poniższych 1 W nie opublikowanym w dwóch pierwszych wydaniach pracy L'An V de révolution algérienne we wstępie wspominamy o francus­ kim spadku, jakim jest w Algierii cale pokolenie Algierczyków na co dzień mających do czynienia z ludobójstwem 1 ponoszących wszystkie psychoemocjonalne konsekwencje tego faktu. Obywatele francuscy po­ tępiający stosowanie tortur w Algierii zawsze przyjmują ściśle fran­ cuski punkt widzenia. Nie jest to zarzut, raczej stwierdzenie faktu: oszczędza się w ten sposób psychikę potencjalnych katów oraz chroni młodzież francuską przed deprawacją. Pozostaje nam przyklasnąć szczytnym celom. Pewne zebrane tu uwagi, zwłaszcza przypadki 4 15 serii A, Ilustrują tę żałosną obsesję francuskich demokratów. Naszym celem było jedynie dowieść, w jak poważnym stopniu tortury rozbijają psychikę osoby torturowanej.

170

wywodów za pracę naukową. Wyznanie to powinno nas uchronić od zarzutów dotyczących klasyfikacji chorób, ob­ jawów chorobowych i terapii. Kilka użytych przez nas ter­ minów specjalistycznych pełni rolę niezbędnych drogowska­ zów. Wypada ponadto zwrócić uwagę na dwie sprawy: Psychiatria kliniczna umieszcza na ogół rozmaite zabu­ rzenia, którym podlegają nasi pacjenci, w rubryce „psy­ chozy reaktywne”. W ten sposób na plan pierwszy wysuwa się wydarzenie wywołujące dane schorzenie. Niekiedy też wspomina się o roli, jaką w rozwoju choroby odgrywa tło (psychologiczna, emocjonalna i biologiczna historia cho­ roby) lub środowisko. Naszym zdaniem, wydarzeniem de­ cydującym o powstaniu choroby w przytoczonych przypad­ kach jest przesycona krwią, pełna okrucieństwa atmosfera wojny; rozpowszechnianie się nieludzkich praktyk, stałe wrażenie, że się uczestniczy w Apokalipsie. Przypadek oznaczony numerem 2 serii A jest typowym przykładem psychozy reaktywnej, natomiast przypadki 1, 2, 4, 5 serii B dopuszczają istnienie przyczyny mniej oczywi­ stej i trudno jest mówić o jakimś jednym określonym po­ wodzie choroby. W tych przypadkach ludobójcza wojna kolonialna, wojna wstrząsająca światem i niszcząca go, jest przyczyną główną. W tych przypadkach można również posłużyć się przyjętym terminem psychozy reaktywnej, lecz przyznając bezapelacyjne pierwszeństwo wojnie kolonial­ nej w jej ogólnym i szczegółowych aspektach. Dwie wiel­ kie wojny światowe dostarczyły wielu przykładów zabu­ rzeń umysłowych wśród żołnierzy na froncie i ludności cy­ wilnej z terenów bombardowanych lub pacyfikowanych. Nowe objawy niektórych przytoczonych przeze mnie przy­ padków dowodzą jednak bezspornie, że wojna kolonialna jest zjawiskiem szczególnym, również pod względem pato­ logii, jaką z sobą niesie. Druga też sprawa wymaga naszym zdaniem odmiennego niż dotąd oświetlenia: chodzi o pozornie łagodny przebieg zaburzeń reaktywnych. Moglibyśmy w tym miejscu przy­ toczyć przypadki wtórnego upsychotycznienia zaburzeń, w których cała psychika chorego ulega rozpadowi. Naszym zdaniem — w przeciwieństwie do tego, co przywykło się sądzić — regułą jest raczej ciężki przebieg procesu choro­ bowego. Zaburzenia potrafią trwać całe miesiące; odbywa się zmasowany atak na jaźń, siejący spustoszenie. Przy­ 171

szłość pacjenta zwykle jest wątpliwa. Oto przykład ilustru­ jący nasz punkt widzenia. W jednej z młodych republik afrykańskich mieliśmy pa­ cjenta, patriotę, byłego członka ruchu oporu. Ten trzydzie­ stoletni mężczyzna zgłosił się po poradę, ponieważ na jakiś czas przed pewną określoną datą zaczynał cierpieć na bez­ senność, napady lęku, obsesję samobójczą. Datą tą była kolejna rocznica wyznaczonego przez dowództwo dnia po­ dłożenia przez niego bomby. W zamachu dziesięć osób po­ niosło śmierć.2 Bojownik, o którym mowa, nigdy nie wątpił w sensowność swej działalności i doskonale zdawał sobie sprawę, jaką cenę zapłacił za uzyskanie niepodległości. Podobne, krańcowe przypadki nasuwają myśl o problemie odpowiedzialności, jaki z sobą niesie działalność rewolu­ cyjna. Poczynione przez nas obserwacje dotyczą lat 1954—59. Niektórzy pacjenci leczeni byli w Algierii w szpitalach lub przychodniach. Inni znajdowali się pod opieką wojskowych służb medycznych Armii Wyzwolenia Narodowego. Seria A

Zebraliśmy tu pięć przypadków. Są to Algierczycy i Fran­ cuzi dotknięci zaburzeniami psychicznymi typu reaktyw­ nego w wyniku ściśle określonych wydarzeń. Przypadek 1. Impotencja w wyniku gwałtu dokonanego na żonie. • Okoliczności towarzyszące tym objawom są Interesujące z Innego jeszcze powodu. W kilka miesięcy po uzyskaniu przez jego kraj nie­ podległości nasz pacjent poznał kilku przedstawicieli narodu byłego okupanta. Wydali mu się mili. Cieszyli się z niepodległości dawnej ko­ lonu 1 darzyli szacunkiem tych, którzy ją wywalczyli. Doznał wów­ czas czegoś na kształt zawrotu głowy. Z lękiem zaczął się zastanawiać, czy wśród ofiar zamachu nie było podobnych ludzi. Wyznaczona ka­ wiarnia była co prawda miejscem spotkań zatwardziałych rasiatów, ale przecież każdy mógł tam wejść. Od dnia, kiedy dostał pierwszego zawrotu, starał się unikać myśli o przeszłości. Mimo to co roku na kilka dni przed krytycznym dniem rozpoczynały się pierwsze objawy. Powtarza się to z dużą regularnością. Innymi słowy, od czynu raz popełnionego oderwać się nie sposób. Jego przebieg 1 motywacja mogą zostać a posteriori zmodyfikowane. Oto jakie pułapki zastawia na nas historia i jej uwarunkowania. Py­ tanie: czy można uniknąć podobnych stanów? Nie da się zaprzeczyć, że każde ludzkie istnienie doświadcza czegoś podobnego.

172

B., lat 26, mężczyzna. Skierowany do nas przez służbę medyczną Frontu Wyzwolenia Narodowego z powodu upor­ czywych migren i bezsenności. Były taksówkarz, od osiem­ nastego roku życia działacz partii narodowych. Od roku 1955 członek FWN. Wielokrotnie wykorzystywał swój sa­ mochód do przewozu działaczy politycznych i broszur. Kie­ dy wobec zaostrzających się represji FWN rozpoczyna akcje zbrojne w ośrodkach miejskich, B. dowozi uczestni­ ków akcji w pobliże miejsca, gdzie ma się ona odbyć i czę­ sto zapewnia im odwrót. Pewnego dnia, w środku miasta, po zakończeniu dość dużej akcji oddział zostaje okrążony. B. porzuca taksówkę i uczestnicy akcji wycofują się. B. udaje się zmylić ślad i ukryć u przyjaciela. Po kilku dniach, nie zaglądając do domu, na rozkaz przełożonych idzie do lasu. Przez wiele miesięcy nie ma żadnych wieści o żonie i dwudziestomiesięcznej córeczce. Dowiaduje się natomiast, że w dalszym ciągu jest poszukiwany. Po dwóch latach spędzonych w lesie dostaje list, w którym żona pisze, żeby o niej zapomniał. Została zhańbiona. Muszą się rozstać. B. prosi dowódcę o pozwolenie na potajemne odwiedzenie żony. Daremnie. Jednocześnie ktoś z FWN dostaje rozkaz skontaktowania się z żoną i rodzicami B. W dwa tygodnie później dowódca oddziału otrzymuje szczegółowy raport. Wkrótce po znalezieniu porzuconej taksówki (były w niej dwa magazynki do broni maszynowej) żołnierze fran­ cuscy i policjanci udają się pod adres B. Nie zastawszy go zabierają żonę i przetrzymują ją ponad tydzień. Przez dwa dni trwają brutalne przesłuchania. Pytają o męża. Trzecie­ go dnia jakiś francuski żołnierz — nie wie, jakiego stop­ nia — wyprasza z pokoju innych i gwałci ją. Potem dru­ gi — tym razem w obecności innych — robi to samo; mówi: „Jeśli kiedyś spotkasz tego bydlaka, swojego męża, nie za­ pomnij mu opowiedzieć.” Nie przesłuchiwana więcej, pozostaje w areszcie jeszcze kilka dni, następnie odwożą ją do domu. Matka, której opowiedziała, co ją spotkało, radzi, żeby wszystko wyznała mężowi. Nawiązawszy kontakt z B. wyznaje mu swą hańbę. B. przeżywa szok. Po pewnym czasie przychodzi do siebie; walka trwa. Często zdarza mu się wysłuchiwać relacji algierskich kobiet zgwałconych lub 173

torturowanych; widzi ich mężów i jego własne nieszczęście' pomału blednie; goi się rana zadana męskiej dumie. W 1958 dostaje rozkaz przeprowadzenia akcji w terenie. Po powrocie zwraca uwagę kolegów i przełożonych nienor­ malnym roztargnieniem i bezsennością. Zapada decyzja o skierowaniu go do szpitala. Trafia do nas. Łatwo nawią­ zuje kontakt. Twarz ma nieco nadmiernie ruchliwą. Uśmiech wymuszony. Wzmożone samopoczucie. Zapewnia, że wszystko w porządku, że już mu lepiej. „Wystarczą ja­ kieś witaminy, coś na wzmocnienie.” Chce wracać do od­ działu. W całym jego pozornie swobodnym zachowaniu wyczuwa się głęboki niepokój. Zatrzymujemy go w szpitalu. Następnego dnia otoczka optymizmu znika i pacjent nie podnosi się z łóżka; leży przygnębiony, zamyślony, cierpi na brak łaknienia. Unika dyskusji politycznych, objawia całkowity brak zainteresowania tym, co dotyczy walki wy­ zwoleńczej. Nie obchodzą go najnowsze wiadomości z pola bitwy. Nawiązanie rozmowy wymaga ogromnej cierpliwości i wysiłku; po kilku dniach udaje nam się wydobyć z nie­ go, co następuje: Podczas pobytu poza oddziałem próbował nawiązać kon­ takt seksualny. Próba zakończyła się niepowodzeniem. Są­ dząc, że powodem jest zmęczenie — normalne po długich marszach i tygodniach złego odżywiania — po pewnym czasie ponawia próbę. Znowu bez skutku. Kolega radzi za­ żywać witaminę BI 2. Bierze kilka pastylek. Nowa próba i nowe niepowodzenie. Tuż przed aktem czuje nieprzepartą ochotę, żeby podrzeć zdjęcie córeczki, które nosi przy so­ bie. Symboliczny związek może sugerować istnienie nie­ uświadomionych skłonności kazirodczych. Następne rozmo­ wy, a zwłaszcza sen (pacjent widzi we śnie rozkładające się zwłoki małego kotka; wizji towarzyszą bardzo nie­ przyjemne wrażenia zapachowe) kierują nas w zupełnie in­ nym kierunku. „Ta mała — mówi pewnego dnia o córce — ma w sobie coś zgniłego.” Od tego momentu bezsenność znacznie się nasila i mimo pokaźnej dawki leków uspoka­ jających pacjent wpada w stan lękowego podniecenia, któ­ re w znacznym stopniu zakłóca proces leczenia. Wspomina o żonie mówiąc ze śmiechem: „skosztowała Francuza”. Po pewnym czasie wszystko staje się jasne, poszczególne wy­ darzenia układają się w logiczną całość: pacjent mówi, że 174

przed każdą próbą odbycia aktu płciowego myśli o żonie. Jego wyznania mają dla nas podstawowe znaczenie. „Ożeniłem się z nią, chociaż kochałem kuzynkę, którą wydano za mąż za kogo innego. Zgodziłem się na pierwszą kobietę, jaką rodzina mi zaproponowała. Lubiłem ją, ale nie kochałem. Myślałem: Jesteś młody... poczekaj, kiedy znajdziesz coś ekstra, rozwiedziesz się i ożenisz, tym ra­ zem na dobre. Nie byłem zbytnio przywiązany do żony. Z czasem oddaliłem się jeszcze bardziej. Jadłem i spałem w domu, ale prawie wcale się do niej nie odzywałem. Kiedy w lesie dowiedziałem się, że zgwałcili ją Francuzi, ogarnęła mnie wściekłość: bydlaki. Potem pomyślałem: to nic takiego, przecież jej nie zabili, jeszcze sobie ułoży życie. Dopiero po kilku tygodniach dotarło do mnie, że została zgwałcona, bo mnie nie znaleźli. Zgwałcili ją dla­ tego, że nie chciała mówić. Mogła przecież wymienić choć jedno nazwisko i tak, po nitce do kłębka, mogliby zniszczyć całą siatkę, a nawet dotrzeć do mnie. To nie był zwykły gwałt, z nudów czy z sadyzmu, jakie widywałem w duarach: tego gwałtu dokonano na kobiecie, która wołała znieść wszystko niż wydać swojego męża. A tym mężem byłem ja. Ta kobieta uratowała mi życie i osłoniła siatkę. Została zhańbiona przeze mnie, z mojej winy. Mimo to nie powiedziała: patrz, ile dla ciebie wycierpiałam; prze­ ciwnie, mówiła: zapomnij o mnie, rozpocznij nowe życie, jestem zhańbiona. Przysiągłem sobie wtedy, że po wojnie wezmę żonę z powrotem. A trzeba panu wiedzieć, że nieraz widywałem wieśniaków pocieszających żony zgwałcone na ich oczach. Robiło to na mnie ogromne wrażenie. Z początku nie mo­ głem tego zrozumieć. Z czasem sami tłumaczyliśmy to cy­ wilom. Widywałem takich, co zgłaszali się, żeby poślubić dziewczynę, która w wyniku gwałtu była w ciąży. Wszyst­ ko to sprawiło, że inaczej zacząłem patrzeć na moją sprawę. Postanowiłem, że wezmę ją z powrotem, ale sam nie wiem, jak zareaguję na jej widok. Często, kiedy patrzę na zdjęcie córeczki myślę, że i ona została zhańbiona. Tak jakby wszystko, co ma związek z moją żoną, zostało splugawione. Gdyby ją torturowali, wybili zęby, połamali ręce, odebrałbym to zupełnie inaczej. Ale to, czy to można za­ pomnieć? Czy musiała mi o tym mówić?” Pytał mnie, czy jego seksualne niedomagania mają, moim 175

zdaniem, związek z tym wszystkim. Odpowiedziałem, że to możliwe. Usiadł na łóżku: — A ty, co byś zrobił na moim miejscu? — Nie wiem... — Wziąłbyś żonę z powrotem? — Chyba tak... Widzisz, też nie jesteś pewien... Ukrył głowę w dłoniach i po chwili wyszedł z pokoju. Od tego dnia z wolna zaczyna brać udział w rozmowach na tematy polityczne; migreny i brak łaknienia ustępują. Po dwóch tygodniach wraca do jednostki. Żegnając się ze mną mówi: „Po wojnie wrócę do żony. Gdyby coś było nie tak, zgłoszę się.” Przypadek 2. Mordercze skłonności bez określonego celu, u osoby, której udało się uniknąć śmierci w masowej egze­ kucji. S., lat 37, fellah, zamieszkały w duarze w Konstanty­ nie. Nigdy nie zajmował się polityką. Od początku wojny prowincja, w której mieszka, jest miejscem gwałtownych starć między oddziałami algierskimi a armią francuską. S. trzyma się na uboczu; od czasu do czasu, jak wszyscy mieszkańcy wioski, pomaga partyzantom. Pewnego dnia na początku 1958 roku niedaleko duaru ma miejsce krwawa potyczka. Po jej zakończeniu wróg opanowuje bezbronną wioskę. Wszyscy mieszkańcy zostają poddani przesłuchaniu. Milczą. Po kilku godzinach helikopterem przylatuje fran­ cuski oficer i oświadcza: „Za głośno robi się o tym duarze, trzeba go zniszczyć.” Żołnierze zaczynają podkładać ogień, przepędzają kolbami kobiety usiłujące ratować coś z odzie­ ży i jedzenia. Kilku mężczyzn korzysta z zamieszania i ucieka. Oficer rozkazuje zebrać pozostałych i zaprowadzić nad brzeg rzeki. Rozpoczyna się masakra. Dwudziestu dziewięciu wieśniaków zostaje zabitych strzałem z pistole­ tu. S. dostaje dwie kule, jedna przebija prawe udo, druga lewe ramię łamiąc kość ramienną. S. traci przytomność. Wraca do siebie pod opieką służb medycznych FWN; zostaje ewakuowany. W drodze eskorta zwraca uwagę na jego nienormalne zachowanie. Żąda, żeby mu dano karabin, mimo że jest niezdolny do noszenia bro­ ni; nie chce iść przodem. Ani na chwilę nie pozwala, żeby 176

ktoś szedł za nim. Którejś nocy zabiera jednemu z party­ zantów broń i zaczyna na oślep strzelać do śpiących żoł­ nierzy. Rozbrajają go siłą. Do Ośrodka dociera związany. Na wstępie oświadcza, że żyje: udało mu się zrobić kawał Francuzom. Pomału odtwarzamy jego historię. Pacjent nie objawia lęku; jest nadmiernie podniecony, od czasu do czasu dostaje ataku, rzuca się, wyje. Nie niszczy przedmio­ tów, ale zamęcza wszystkich dookoła nieustanną gadaniną; utrzymuje personel w stałym pogotowiu grożąc, że „wszyst­ kich pozabija”. W trakcie pobytu w szpitalu ośmiokrotnie atakuje innych pacjentów przy użyciu pierwszego lepszego nadającego się do tego przedmiotu. Nie oszczędza pielęg­ niarzy ani lekarzy. Zaczynamy podejrzewać, że mamy do czynienia z przypadkiem padaczki utajonej, charakteryzu­ jącej się ostrą agresywnością w stosunku do otoczenia. Decydujemy się na kurację snem. Po trzech dniach roz­ mowa pozwala nam lepiej zrozumieć rozwój procesu cho­ robowego. Stopniowo nieład w formułowaniu myśli ustę­ puje. Oto kilka fragmentów z wypowiedzi pacjenta: „Bóg jest ze mną... nie z tymi, co zginęli. Miałem cho­ lerne szczęście... W życiu już tak jest, albo ty zabijesz, albo ciebie zabiją... Kiedy sobie pomyślę, że nic mnie to wszyst­ ko nie obchodziło... Tu też są Francuzi. Poprzebierani za Arabów. Trzeba ich zabić. Dajcie mi karabin maszynowy. Ci wszyscy tu, co mówią, że są Arabami, są Francuzami... nigdy nie dają mi spokoju. Kiedy chcę spać, wchodzą do pokoju. Przejrzałem ich. Chcą mnie zabić. Wszyscy. Ale ja będę się bronił. Zabiję ich wszystkich, co do jednego. Popodrzynam gardła, wszystkim po kolei, tobie też. Chcecie mojej śmierci, ale ze mną nie tak łatwo. Dla mnie to nic wybić wszystkich do nogi. Kobiety, mężczyźni, dzieci, starcy, psy, ptaki, osły... Każdy dostanie swoje... Wtedy będę mógł spać spokojnie...” Głos pacjenta jest urywany, zachowanie wrogie, wynio­ słe, pogardliwe. Po trzech tygodniach napięcie ustępuje, ale milczenie i uporczywe unikanie towarzystwa sprawiają, że zaczynamy obawiać się pogorszenia stanu. Po upływie miesiąca chory na własną prośbę zostaje wypisany i od­ dany pod opiekę Sekcji Społecznej FWN, gdzie umożliwia mu się naukę zawodu, który mógłby wykonywać mimo swego kalectwa. Badany po sześciu miesiącach. Stan dobry. 12 —Wyklęty lud ziemi

177

Przypadek 3. Poważna psychoza lękowa z depersonalizacją w wyniku popełnionego morderstwa. Dj., były student, członek FWN, lat 19. Do Ośrodka przy­ bywa w stanie zaawansowanej choroby. Charakterystyczny jest jego wygląd zewnętrzny: przygnębiony, wargi spie­ czone, dłonie wilgotne. Nieustannie wzdycha. Skarży się na uporczywą bezsenność. Dwukrotnie podejmował próby samobójcze. Podczas rozmowy zachowuje się, jakby cier­ piał na halucynacje słuchowe. Od czasu do czasu wbija wzrok w przestrzeń, jego twarz ożywia się, robi wrażenie, jakby miał widzenia. Gonitwa myśli. Obserwujemy zjawi­ sko znane w psychiatrii pod nazwą otamowania: pacjent przerywa zdanie w pół słowa, bez wyraźnego powodu re­ zygnuje z rozpoczętego gestu. Uwagę naszą zwracają jego słowa: pacjent opowiada, że wycieka z niego krew, żyły otwierają się, serce przecieka; błaga, żeby powstrzymać krwotok, żeby nie pozwolić wysysać z niego krwi, nawet w szpitalu. Od czasu do czasu, nie mogąc mówić, pisze ołówkiem: „Brak mi głosu, życie ze mnie uchodzi.” To przeżywanie depersonalizacji sygnalizuje, że przypadek jest ciężki. Wielokrotnie w czasie rozmów pacjent wspomina o ko­ biecie, dręczącej go w nocy. Wiedząc, że matka, którą bar­ dzo kochał, niedawno zmarła (wspominał o niej głuchym głosem, tłumiąc łzy), poszedłem w tym kierunku. Kiedy poprosiłem, żeby opisał kobietę z sennego kosz­ maru, odrzekł, że zna ją dobrze, gdyż ją zabił. Sądziliśmy, że mamy do czynienia z kompleksem winy po śmierci mat­ ki, jak to opisuje Freud w Żałobie i melancholii. Poprosi­ łem chorego, żeby powiedział coś bliższego o kobiecie, któ­ rą jakoby zabił. W ten sposób usłyszeliśmy następującą historię: „Po przerwaniu studiów poszedłem do partyzantki. Po kilku miesiącach dowiedziałem się, że moja matka została zastrzelona przez francuskiego żołnierza, a dwie siostry uprowadzone w niewiadomym kierunku. Śmierć matki wstrząsnęła mną. Ojciec od dawna nie żył i jedyną moją ambicją było dojść do czegoś i ulżyć matce i siostrom. Pewnego dnia poszedłem z oddziałem na fermę, której właściciel, aktywnie zwalczający partyzantów, miał na su­ mieniu dwóch cywilnych Algierczyków. Przyszliśmy w nocy. Nie było go w domu. Zastaliśmy tylko żonę. Kiedy nas 178

zobaczyła, zaczęła błagać, żeby jej nie zabijać. „Wiem, że szukacie mego męża, nie ma go — powiedziała — tyle razy mówiłam, żeby nie mieszał się do polityki.” Postanowiliśmy zaczekać. Patrzyłem na tę kobietę i cały czas myślałem o matce. Siedziała w fotelu zamyślona. Zastanawiałem się, dlaczego jej nie zabijamy. W pewnej chwili dostrzegła mój wzrok. Przypadła do mnie z krzykiem: „Błagam, nie za­ bijajcie mnie... mam dzieci.” Po chwili już nie żyła. Pchną­ łem ją nożem. Dowódca odebrał mi broń i nakazał wy­ marsz. Kilka dni później przesłuchiwał mnie dowódca okrę­ gu. Myślałem, że mnie rozstrzelają, ale nic mnie to nie obchodziło.3 Zacząłem źle sypiać i wymiotować po posił­ kach. Potem w nocy zaczęła przychodzić ta kobieta i żądać mojej krwi. A gdzie krew mojej matki?” Po zapadnięciu zmroku, kiedy pacjent kładzie się do łóżka, pokój „zapełnia się kobietami” podobnymi do siebie jak dwie krople wody. Tysiące odbitek tej samej postaci. Wszystkie mają rozpłatane brzuchy. Są blade, bez kropli krwi, potwornie wychudzone. Rzucają się na chorego, żą­ dają, żeby zwrócił krew, którą przelał. Hałas lejącej się wody napełnia pokój, potęguje się, grzmi jak wodospad, pacjent widzi, jak podłoga nasiąka jego krwią, bladość ko­ biet znika, ich rany zaczynają się zamykać. Chory przera­ żony, skąpany w pocie, budzi się i drżąc oczekuje świtu. Po kilkutygodniowej kuracji koszmary senne znikają. Jednakże nie udaje się zapobiec rozpadowi osobowości pa­ cjenta. Kiedy tylko pomyśli o matce, natychmiast zjawia się przerażające widmo z rozpłatanym brzuchem. Opinia nasza może wydać się mało naukowa, jednak jesteśmy zdania, że tylko czas może w tym przypadku przynieść jakąś poprawę. Przypadek 4. Europejski policjant przebywający na lecze­ niu spotyka w szpitalu jedną ze swych ofiar — algierskiego patriotę — w stanie stuporu (osłupienia). A., lat 28, żonaty, dzieci nie ma. Od lat oboje z żoną bezskutecznie leczą się na bezpłodność. Skierowany do nas przez przełożonych zaalarmowanych jego nienaturalnym zachowaniem. • Po ekspertyzie sądowo-psychlatrycznej, która wykazała patolo­ giczne podłoże czynu, śledztwo wszczęte przez sztab AWN zostało umorzone.

’.79

Dość szybko nawiązuje kontakt. Nie pytany opowiada o swoich kłopotach osobistych. Nieporozumień z żoną ani z teściami nie ma. Dobre stosunki z kolegami, łubiany przez przełożonych. W nocy słyszy krzyki, które nie dają mu zasnąć. Od pewnego czasu, zanim położy się do łóżka, zamyka okiennice i uszczelnia okna (jest środek lata) mimo sprzeciwu żony duszącej się od upału. Zatyka uszy watą w obawie przed przeraźliwym krzykiem. Nieraz w nocy włącza radio albo nastawia płytę, żeby zagłuszyć hałasy. W dalszym ciągu rozmowy mówi, co następuje: od kilku­ nastu miesięcy jest w brygadzie do walki z FWN. Najpierw miał za zadanie pilnować wskazanych budynków i kawiar­ ni. Po pewnym czasie przeniesiono go na stałe do komisa­ riatu. Tam po raz pierwszy brał udział w przesłuchaniu, a przy tym zawsze się komuś „dostanie”. „No, bo oni nic nie chcą mówić.” „Nieraz — wyjaśnia — człowiek ma ochotę prosić, żeby się zlitowali i wreszcie coś powiedzieli, a nie trzymali nas tak godzinami. Ale to tak jakby mówić do ściany. Na każ­ de pytanie słyszy się: nie wiem. Nawet, kiedy chodzi o na­ zwisko. Kiedy pytasz, gdzie mieszkają, słyszysz: nie wiem... Sami człowieka zmuszają... Wydzierają się, aż uszy puchną. Najpierw bawiło mnie to. Potem zaczęło drażnić. Kiedy słyszę krzyk, mogę bezbłędnie określić etap przesłucha­ nia. Facet po uderzeniu pałką w potylicę i kilku ciosach pięścią mówi albo krzyczy, że jest niewinny, w pewien określony sposób. Powieszony za przeguby, po dwóch go­ dzinach ma zupełnie inny głos. Po kąpieli jeszcze inny. I tak dalej. Po prądzie elektrycznym wyje jak potępieniec, nie można tego słuchać. Jakby miał ducha wyzionąć. Zda­ rzają się też tacy, co nie krzyczą: najtwardsi. Myślą, że od razu ich się zabije. Ale my wcale nie chcemy ich zabi­ jać. Chcemy informacji. Tych przede wszystkim trzeba zmusić do krzyku, prędzej czy później udaje się to. To już postęp. Potem pracuje się dalej. Naprawdę wołałbym tego wszystkiego nie robić, ale oni sami człowieka zmuszają. Teraz słyszę krzyki nawet w domu. Zwłaszcza głosy tych, co umarli w czasie przesłuchania. Panie doktorze, mam dość tej roboty. Jak mnie wyleczycie, złożę podanie o prze­ niesienie do Francji. Jeśli mi odmówią, podam się do dy­ misji.” Daję pacjentowi zwolnienie lekarskie. Ponieważ nie chce 180

zostać w szpitalu, leczę go prywatnie. Pewnego dnia, kilka minut przed rozpoczęciem z nim seansu terapeutycznego, zostaję wezwany na oddział. Moja żona prosi A., żeby za­ czekał przed gabinetem, ale on woli mi wyjść na spotka­ nie. Spotykam go w pół drogi; stoi oparty o drzewo, przy­ bity, oblany potem, w ostrym napadzie lęku. Biorę go do samochodu i wiozę do siebie. Kładzie się na kanapce i po chwili wyznaje, że na terenie kliniki spotkał jednego z mo­ ich pacjentów, algierskiego patriotę, przesłuchiwanego w swoim czasie przez policję, a obecnie przebywającego na leczeniu z powodu zaburzeń o typie stuporu po wstrząśnieniu mózgu. A. brał udział w torturowaniu tego czło­ wieka. Daję mu kilka środków uspokajających. Po wyjściu A. idę do pawilonu, gdzie przebywa patriota. Personel ni­ czego nie zauważył. Pacjent zniknął. Wreszcie odnajduje­ my go w łazience, gdzie próbował popełnić samobójstwo (poznał policjanta i niyślał, że przysłano go po niego). A. przez jakiś czas pozostaje pod moją opieką, a następ­ nie po wyraźnej poprawie zostaje przeniesiony do Francji ze względu na stan zdrowia. Algierski patriota długo nie daje się przekonać, że mu się wydawało, że policja nie ma prawa wstępu do szpitala, że jest przemęczony, że tu mu nic nie grozi itd.

Przypadek 5. Europejski inspektor policji katuje żonę i dzieci. R., lat 30, zgłasza się sam. Jest inspektorem policji, od kilku tygodni widzi, że „coś nie gra”. Żonaty, troje dzieci. Dużo pali: pięć paczek papierosów dziennie. Cierpi na brak apetytu, bezsenność, koszmarne sny. Nie odznacza się ni­ czym szczególnym. Najbardziej przeszkadza mu to, co na­ zywa „atakami szału”. Nie znosi sprzeciwu: „Panie dokto­ rze, co to jest, skoro tylko ktoś mi się sprzeciwi, mam ochotę uderzyć. Nawet po pracy kusi mnie, żeby przyłożyć każdemu, kto mi wejdzie w drogę. Z byle powodu. Idę na przykład do kiosku po gazety. Jest kolejka. Trzeba po­ stać. Wyciągam rękę (facet w kiosku jest moim kolegą), żeby wziąć gazety, i wtedy ktoś z tyłu odzywa się: „Jest kolejka”. Czuję, że zaraz mu przyłożę, i myślę sobie: „Kochasiu, gdybym tak mógł sobie z tobą pogadać kilka go­ dzin, to potem nie robiłbyś tyle hałasu o nic.” Lubi ciszę. W domu cały czas ma ochotę bić. I robi to: znęca się nad 181

dziećmi, nawet nad najmłodszym, które ma dopiero kilka­ naście miesięcy. Przestraszył się, kiedy pewnego wieczoru, gdy żona zarzuciła mu, że zbyt mocno bije dzieci (powie­ działa nawet: „słowo daję, tyś chyba zwariował”...), rzu­ cił się na nią, pobił i przywiązał do krzesła mówiąc: „Raz na zawsze nauczę cię, że panem w tym domu jestem ja.” Dopiero krzyk i płacz dzieci ocuciły go, uwolnił żonę, a na­ stępnego dnia postanowił pójść do lekarza, „który leczy nerwy”. Dodaje, że dawniej był „zupełnie inny”, rzadko karcił dzieci, nigdy nie kłócił się z żoną. Obecne objawy wystąpiły po „ostatnich wydarzeniach”. „My teraz — po­ wiedział — odwalamy robotę za wojsko. Na przykład w zeszłym tygodniu braliśmy udział w akcji jak prawdziwa armia. Ci panowie w rządzie mówią, że w Algierii nie ma wojny i że siły porządkowe, czyli policja, mają przy­ wrócić spokój. W Algierii jest wojna, ale oni zrozumieją to za późno. Najbardziej wykańczają mnie tortury. Wie pan... nieraz trzeba pracować dziesięć godzin z rzędu...” — Co pan wtedy czuje? — Zmęczenie... Zmieniamy się co pewien czas, ale też nie zawsze. Trzeba wybrać moment. Człowiekowi wydaje się, że ptaszek zaraz zacznie śpiewać, i nie chce oddać tak podprowadzonego faceta koledze, żeby ten zbierał owoce. No więc zasuwa sam... „Nieraz proponujemy im pieniądze z własnej kieszeni, żeby tylko zaczęli mówić. Najważniejsze to wykazać się. Pokazać, kto lepszy: konkurencja zawodowa. Nieraz po ro­ bocie człowiek ma zmiażdżone pięści. Zaangażowali „Senegalczyków”. Ale oni nie mają wyczucia. Albo biją za mocno i w pół godziny wykańczają faceta na amen, albo za słabo i nic z tego nie wychodzi. Tu trzeba inteligencji. Trzeba wiedzieć, kiedy przycisnąć, a kiedy trochę popuścić. Trzeba mieć nosa. Jak facet dojrzeje, nie warto dalej bić. Dlatego najlepiej jest, gdy jeden załatwia wszystko od początku do końca: widzi, jak robota postępuje. Nie jak ci, co oddają faceta innym do obróbki i tylko co jakiś czas zaglądają, czy gotów. Przede wszystkim nie wolno, żeby delikwent myślał, że nie ma żadnej szansy. Sądzi wtedy, że nie warto mówić, skoro i tak stąd nie wyjdzie. Wtedy w żaden sposób nie można z niego nic wycisnąć. Musi mieć nadzieję; nadzieja otwiera ludziom usta.’’ 182

„Najbardziej gnębi mnie ta historia z żoną. To coś nie­ normalnego, musi mnie pan ustawić, doktorze.” Ponieważ pacjent nie dostał urlopu wypoczynkowego, a nie życzył sobie zwolnienia od psychiatry, w czasie kura­ cji pozostawał „czynny zawodowo”. Łatwo wyobrazić sobie wynikające stąd komplikacje. Pacjent zdawał sobie sprawę, że zaburzenia, na które cierpi, są bezpośrednim wynikiem jego działalności zawodowej; odpowiedzialność zrzucał przy tym na „okoliczności”. Ponieważ ani przez chwilę nie brał pod uwagę (uważając to za niedorzeczność), że mógłby przestać torturować (byłoby to równoznaczne z podaniem się do dymisji), prosił mnie — nie owijając niczego w ba­ wełnę — żebym mu pomógł torturować ludzi bez wyrzu­ tów sumienia, zaburzeń w zachowaniu, z całą pogodą ducha.4

Seria B Zgrupowaliśmy tu kilka przypadków lub też typów przy­ padków, w których czynnikiem wywołującym chorobę jest przede wszystkim atmosfera totalnego zagrożenia panująca w Algierii.

Przypadek 1. Dwóch algierskich chłopców morduje swego francuskiego kolegę. Ze sprawą zetknęliśmy się jako biegli sporządzający opi­ nię sądowo-psychiatryczną. Dwóch Algierczyków w wieku 13 i 14 lat zostało oskarżonych o zamordowanie jednego ze swych francuskich kolegów. Obaj przyznali się do po­ pełnionego czynu. Zbrodnia została zrekonstruowana, zdję­ cia włączone do materiału dowodowego. Widać na nich, jak jeden z chłopców trzyma ofiarę, którą drugi przebija nożem. Młodociani przestępcy nie odwołali swoich zeznań. Oto kilka fragmentów rozmów, jakie z nimi przeprowa­ dziliśmy. a) trzynastolatek: „O nic się nie kłóciliśmy. Co czwartek chodziliśmy po­ 4 Przypadek ten sygnalizuje Istnienie pewnego spójnego systemu, obejmującego całą sferą życia bez wyjątku. Oprawca lubiący ptaki lub w ciszy rozkoszujący się symfonią czy sonatą to po prostu pewien etap. Następny — to życie w całości podporządkowane pełnemu, absolutnemu sadyzmowi. 183

strzelać z procy na wzgórza za miastem. Braliśmy go ze sobą. Nie chodził do szkoły, bo postanowił być murarzem, jak ojciec. Któregoś dnia umówiliśmy się, że go zabijemy. Przecież Europejczycy chcą pozabijać wszystkich Arabów. My nie możemy zabić żadnego dorosłego, ale takiego chło­ paka w naszym wieku to można. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak to zrobić. Najpierw chcieliśmy go zepchnąć do fosy, ale mógł się tylko pokaleczyć. No to wzięliśmy nóż z domu i zabiliśmy go.” — Dlaczego akurat jego? — Żaden inny nie poszedłby z nami. — Przecież to był wasz kolega. — A dlaczego oni nas zabijają? Jego ojciec jest teraz w policji i mówi, że nas wszystkich trzeba wyrżnąć. — Ale on sam nic takiego nie mówił? — On? Nie. — Wiesz, że on nie żyje? — Wiem. — Co to jest śmierć? — To koniec, człowiek idzie do nieba.' — To ty go zabiłeś? — Ja. — Czy czułeś coś szczególnego po zabiciu człowieka? — Nie, przecież oni chcą nas pozabijać. — Martwisz się, że pójdziesz do więzienia? — Nie. b) czternastolatek Wyraźny kontrast w porównaniu z kolegą. Wyraz twa­ rzy, wygląd, ton i treść odpowiedzi świadczą o dużej doj­ rzałości. Nie wypiera się popełnionego czynu. Dlaczego za­ bił? Zamiast odpowiedzi pyta, czy widziałem kiedyś w wię­ zieniu Europejczyka. Czy kiedykolwiek zamknięto w wię­ zieniu Francuza za to, że zabił Algierczyka. Odpowiadam, że rzeczywiście nigdy nie widziałem Europejczyka w wię­ zieniu. — A przecież codziennie giną Algierczycy, prawda? — Tak. — To dlaczego w więzieniach nie ma Francuzów, może mi pan powie? — Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Powiedz, dlaczego za­ biłeś tego chłopca, był przecież twoim kolegą. 184

— Zaraz panu powiem... Słyszał pan, co się stało w Ri­ vet?5 — Tak. — Zabito tam dwie osoby z mojej rodziny. Ludzie mó­ wili, że Francuzi przysięgli sobie, że wymordują nas wszy­ stkich po kolei. Czy aresztowano choć jednego Francuza za Rivet? — Nie wiem. — Nikogo nie aresztowano. Chciałem wstąpić do dżebel, ale jestem za młody. Wtedy postanowiliśmy zabić jakiegoś Francuza. — Dlaczego? — A co według pana mieliśmy zrobić? — Nie wiem. Jesteś dzieckiem. To są sprawy dorosłych. — Oni dzieci też zabijają... — To nie powód, by mordować kolegę. — Zabiłem go i już. Teraz róbcie ze mną, co chcecie. — Czy on ci coś zrobił? — Nie, nic. — No to dlaczego? Przypadek 2. Urojenia i omamy o treści oskarżającej z za­ chowaniami samobójczymi, objawiającymi się pod postacią „zamachu terrorystycznego”. Algierczyk, lat 22. Pacjent został skierowany do szpitala przez francuskie władze sądowe na podstawie opinii bieg­ łych psychiatrów francuskich praktykujących w Algierii. Chory jest wychudzony, całkowicie rozkojarzony. Ciało ma pokryte siniakami i złamaną w dwóch miejscach szczę­ kę, co uniemożliwia mu przyjmowanie pokarmów. Przez dwa tygodnie odżywiany jest sztucznie za pomocą zastrzy­ ków. Po upływie tego czasu odzyskuje pełną świadomość, można nawiązać kontakt i odtworzyć tragiczne losy. Jako chłopiec był zapalonym skautem. Następnie jednym z przywódców muzułmańskiego skautingu. W wieku 19 lat porzucił skauting i całkowicie poświęcił się nauce zawodu. Chciał być mechanikiem, uczył się marząc, że zostanie wy­ bitnym specjalistą. To, co stało się 1 listopada 1954, nie zmieniło jego trybu życia. Ani przez chwilę nie myślał • Zob. przyp. 10.

185

o walce. Nie widywał dawnych kolegów. Mówi, że pragnął tylko „rozwijać swe zdolności techniczne”. W połowie 1955 roku w czasie jakiegoś rodzinnego spo­ tkania odniósł wrażenie, że wszyscy patrzą na niego jak na zdrajcę. Po kilku dniach wrażenie zatarło się, lecz pozo­ stał pewien niesmak, niepokój, którego nie mógł zrozumieć. Odtąd jadał w pośpiechu, unikał spotkań z rodziną, czę­ sto zamykał się w swoim pokoju. Zerwał wszelkie kontak­ ty. W takich okolicznościach dochodzi do katastrofy. Pew­ nego dnia na samym środku ulicy około południa słyszy głos wyraźnie nazywający go zdrajcą. Odwraca się, ale ni­ kogo nie widzi. Przyśpiesza kroku i postanawia nie iść do pracy. Zamyka się w swoim pokoju, nie schodzi na obiad. W nocy dostaje ataku. Przez trzy godziny słyszy w mroku głosy obrzucające go wyzwiskami: „Zdrajca... tchórz... twoi bracia, giną... zdrajca... zdrajca.” Ogarnia go potworna trwoga: „Moje serce przez 18 go­ dzin waliło 130 razy na minutę. Myślałem, że za chwilę umrę.” Od tego momentu chory przestaje przyjmować posiłki. Bardzo chudnie, szuka schronienia w mroku, nie dopuszcza do siebie nikogo. Po kilku dniach zaczyna się modlić. Jak sam mówi, klęczał przez kilkanaście godzin. Czwartego dnia nagle wypada z domu bez krawata, bez marynarki, „jak wariat”, z brodą, która nadaje mu „wygląd pomyleń­ ca”. Znalazłszy się na ulicy nie wie, dokąd iść. Rusza przed siebie i po pewnym czasie dochodzi do europejskiej części miasta. Jego warunki zewnętrzne (jest podobny do Europejczyka) sprawiają, że nikt go nie zatrzymuje; fran­ cuskie patrole mijają go bez słowa. Inni Algierczycy, mężczyźni i kobiety, są zatrzymywani, obrzucani obelgami, rewidowani... Na niego nikt nie zwraca uwagi, a nie ma przy sobie żadnych dokumentów. Uprzej­ mość wrogich patroli potwierdza obsesję: wszyscy wiedzą, że sprzyja Francuzom, żołnierze dostali rozkaz, żeby go oszczędzać. Co więcej, wydaje mu się, że w oczach zatrzymanych Al­ gierczyków, którzy z podniesionymi rękami czekają na rewizję, widzi pogardę. Idzie dalej w najwyższym podnie­ ceniu. Dochodzi do siedziby francuskiego sztabu głównego. Widzi bramę, kilkunastu żołnierzy z karabinami maszyno­ 186

wymi. Podchodzi, rzuca się na jednego z nich i krzyczy usiłując odebrać mu broń: „Jestem Algierczykiem!” Szybko zostaje obezwładniony i oddany w ręce policji, gdzie próbują go zmusić do podania nazwisk dowódców i innych osób z siatki. Po kilku dniach przesłuchujący go policjanci spostrzegają, że mają do czynienia z psychicznie chorym. Zostaje skierowany na badania, biegli orzekają zaburzenia umysłowe i konieczność hospitalizacji. „Przede wszystkim chciałem umrzeć — mówi — tam, na policji, cały czas miałem nadzieję, że mnie zabiją. Cieszyłem się, że mnie biją, bo to znaczyło, że uważają mnie za wroga. Nie mogłem dłużej słuchać tamtych głosów. Nie jestem tchórzem, nie jestem babą, nie jestem zdrajcą.” • Przypadek 3. Nerwica u młodej Francuzki, której ojciec, wysoki urzędnik państwowy, zginął w zasadzce. 21-letnia studentka zgłasza się do mnie z lekkimi obja­ wami nerwicy, które przeszkadzają jej w nauce i kontak­ tach z ludźmi. Dłonie ma wilgotne, a nieraz „leje się z nich woda”. Cierpi na duszność i mocne migreny. Obgryza paz­ nokcie. Szczególną uwagę zwraca manifestacyjna łatwość w nawiązywaniu kontaktu, kryjąca głęboki lęk. Zbyt swo­ bodny sposób, w jaki chora mówi o niedawnej śmierci ojca, sprawia, że skupiam uwagę na ich wzajemnych kontak­ tach. Jasne, precyzyjne (graniczące z nieczułością) opo­ wiadanie odsłania przed nami — dlatego właśnie, iż tak zracjonalizowane — istotę zaburzeń oraz naturę i źródło konfliktu. „Ojciec był wysokim urzędnikiem państwowym. Sprawo­ wał władzę nad bardzo dużym regionem wiejskim. Kiedy to wszystko się zaczęło, przystąpił do tłumienia zamieszek z dziką zaciekłością. Nie jadł, nie spał, tylko zwalczał bun­ towników. Byłam biernym świadkiem metamorfozy, jaka zachodziła w moim ojcu. Postanowiłam przestać się z nim widywać i przeniosłam się do miasta. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam do domu, nie spałam całe noce, bo z dołu bez przerwy dochodziły krzyki: w piwnicy i w in­ nych na ten cel przerobionych pomieszczeniach torturowano Algierczyków, żeby uzyskać od nich potrzebne informacje. • Podobne przypadki były w Algierii w roku 1955 na porządku dziennym. Niestety nie wszyscy chorzy trafiali do szpitali.

187

Nie może pan sobie wyobrazić, jakie to okropne, takie krzyki przez całą noc. Nieraz zastanawiam się, jak człowiek może znieść krzyk bólu, nie mówiąc o zadawaniu tortur. Czas płynął i nic się nie zmieniało. Wreszcie przestałam przyjeżdżać do domu. Kiedy ojciec odwiedzał mnie w mieś­ cie, nie mogłam patrzeć mu w oczy bez wstydu i strachu. Z coraz większym przymusem całowałam go na powita­ nie.” „To dlatego, że długo mieszkałam na wsi. Znam tam prawie wszystkich. Kiedy byłam mała, bawiłam się z Al­ gierczykami w moim wieku. Za każdym razem, gdy przy­ jeżdżałam do domu, ojciec zawiadamiał mnie o nowych aresztowaniach. Doszło do tego, że bałam się chodzić po ulicy, bo czułam otaczającą mnie zewsząd nienawiść. W głę­ bi duszy przyznawałam Algierczykom rację. Sama dawno byłabym już w partyzantce.” Pewnego dnia zostaję telefonicznie zawiadomiona, że oj­ ciec jest ciężko ranny. Jedzie do szpitala i zastaje go w agonii. Wkrótce ojciec umiera. Został ranny podczas zwia­ du, w którym brał udział wraz ze specjalnym pododdzia­ łem: patrol wpadł w zasadzkę przygotowaną przez AWN. „Pogrzeb mną wstrząsnął. Oficjalne przemówienia, kiedy opłakiwano ojca -«jako człowieka, którego zalety moralne na zawsze zjednały tubylczą ludność», doprowadzały mnie do mdłości. Wszyscy wiedzieli, że to nieprawda. Było po­ wszechnie wiadomo, że ojcu podlegały wszystkie służby śledcze w regionie. Wiedziano, że codziennie w czasie prze­ słuchań ginie przynajmniej dziesięć osób, a mimo to recy­ towano te wszystkie kłamstwa: oddanie, poświęcenie, mi­ łość ojczyzny... Dziś słowa nie mają dla mnie żadnej war­ tości albo bardzo małą. Zaraz po pogrzebie wróciłam do miasta i odrzuciłam wszelką pomoc. Chcieli mi dać jakieś stypendium, ale nie przyjęłam. Nie chcę ich pieniędzy. To cena krwi, jaką rozlał mój ojciec. Nie potrzebuję. Będę na siebie pracować.”

Przypadek 4. Zaburzenia zachowania u algierskich dzieci poniżej 10 lat. Sprawa dotyczy uchodźców. Dzieci kombatantów i osób cywilnych zamordowanych przez Francuzów. Rozlokowane w ośrodkach na terenie Tunisu i Maroka. Chodzą do szko­ ły. Biorą udział we wspólnych zabawach i wycieczkach. 188

Pozostają pod stałą opieką lekarską, co dało nam możność sformułowania kilku uwag ogólnych. a) obserwowane dzieci mają bardzo wyraźny stosunek emocjonalny do obrazów symbolizujących życie rodzinne. Wszystko, co przypomina ojca lub matkę, jest godne po­ żądania i zazdrośnie strzeżone. b) Obserwowane dzieci objawiają chorobliwy lęk przed hałasem. Silnie przeżywają każde karcące słowo. Łakną spokoju i uczucia. c) W licznych przypadkach obserwuje się bezsenność połączoną z somnambulizmem. d) Często obserwuje się okresowe moczenie mimowolne. e) Nierzadkie skłonności sadystyczne. Ulubiona zabawa: dziurawienie trzymanej w ręku kartki papieru. Obgryza­ nie ołówków i paznokci. Częste kłótnie, mimo wyraźnie istniejącej między nimi więzi uczuciowej.

Przypadek 5. Psychoza poporodowa u kobiet w obozach dla uchodźców. Psychozą poporodową nazywamy zaburzenia umysłowe występujące u kobiet w związku z wydaniem na świat dziecka. Zaburzenia mogą występować tuż przed porodem lub kilka tygodni po nim. Determinizm choroby jest bar­ dzo złożony; na ogół uważa się, że istnieją dwie główne przyczyny wywołujące ten rodzaj psychoz: zaburzenia czyn­ ności gruczołów wewnątrzwydzielniczych oraz „szok emo­ cjonalny”. To ostatnie nieco mgliste określenie można spro­ wadzić do tego, co powszechnie nazywamy „ciężkim prze­ życiem”. Nad granicą tunezyjską i marokańską w rezultacie fran­ cuskiej polityki spalonej ziemi obejmującej setki kilome­ trów znajduje się około 300 000 uchodźców. Warunki ich bytowania są opłakane. Delegacje Międzynarodowego Czer­ wonego Krzyża wielokrotnie odwiedzały te miejsca i po stwierdzeniu potwornej nędzy i nieludzkich warunków ży­ cia zalecały odpowiednim organizacjom międzynarodowym zwiększenie pomocy dla uchodźców. Wziąwszy pod uwagę głód panujący w obozach można było przewidzieć szczegól­ ną predyspozycję przebywających tam ciężarnych kobiet do psychoz poporodowych. Częste wypady wojsk francuskich, naloty, ostrzeliwania (wiadomo, jak częste są bombardo­ wania terytorium Maroka i Tunisu, czego najbardziej 189

krwawym przykładem jest miasto Sakiet-Sidi-Jussef w Tunisie), rozdzielenie z najbliższymi sprawiają, że wśród uchodźców panuje atmosfera stałej niepewności. Tylko w bardzo nielicznych przypadkach kobiety algierskie nie cier­ pią po porodzie na zaburzenia umysłowe. Zaburzenia te przybierają różne postacie: podniecenia graniczącego z ata­ kiem szału; głębokiej depresji z zahamowaniami, z nasi­ lonymi tendencjami samobójczymi; stanów lękowych, któ­ rym towarzyszą płacz, jęki, błaganie o litość etc. Również treść urojeń jest różna. Nieraz są to urojenia prześladow­ cze bez określonego przedmiotu, nieraz — silna agresja urojeniowa skierowana przeciwko Francuzom, potencjal­ nym mordercom mającego się narodzić lub świeżo naro­ dzonego dziecka, albo przeczucie bliskiej śmierci (wtedy chore proszą niewidzialnego wroga, aby oszczędził ich potomstwo)... Należy w tym miejscu podkreślić, że istota choroby nie znika wraz z ustąpieniem objawów. Patologia jest zbyt rozległa, aby można było mówić o całkowitym wyleczeniu. Seria

C

Zmiany emocjonalno-intelektualne oraz zaburzenia psy­ chiczne powstałe w następstwie tortur.

Seria ta obejmuje pacjentów o różnym stopniu zaawan­ sowania choroby, u których objawy chorobowe wystąpiły w czasie tortur lub bezpośrednio po nich. W opisie naszym uwzględniamy też podgrupy, gdyż każdej metodzie zada­ wania tortur odpowiadają — niezależnie od brutalnego, głębokiego naruszenia psychiki — charakterystyczne obja­ wy chorobowe. Grupa 1. Tortury różne, tzw. prewencyjne. Nasze uwagi odnoszą się do brutalnych metod stosowa­ nych w celu uzyskania informacji w jak najkrótszym cza­ sie. Zasada mówiąca, że istnieje pewien próg, po którego przekroczeniu ból staje się nie do zniesienia, znajduje w tych przypadkach praktyczne zastosowanie. Chodzi o jak naj­ szybsze przekroczenie tego progu. Nie ma czasu na koron­ kową robotę. Następuje zmasowany atak: kilku policjantów 180

bije przesłuchiwanego jednocześnie; czterech okłada go ze wszystkich stron pięściami, jpiąty przypala pierś papiero­ sem, szósty wali pałką w pięty... Niektóre spośród tortur stosowanych w Algierii wydały nam się szczególnie okrut­ ne. Oto kilka z nich, podanych zgodnie z opisem osób tor­ turowanych : a) wlewanie wody do ust z jednoczesnym wlewem do­ odbytniczym wody z mydłem, pod bardzo silnym ciśnie­ niem.7 b) wprowadzanie butelki do odbytu. Torturowanie tzw. bezruchem. c) więzień klęczy z ramionami wyprostowanymi rów­ nolegle do podłogi, dłonie ma odwrócone do góry, tułów i głowę wyprostowane. Obowiązuje zakaz jakiegokolwiek ruchu. Policjant, siedzący za więźniem na krześle, ude­ rzeniem pałki karze najmniejsze drgnięcie. d) Więzień stoi wyprostowany z twarzą ku ścianie, ra­ miona ma uniesione, dłońmi dotyka ściany. Każda próba zmiany pozycji pociąga za sobą grad uderzeń. Dodajmy, iż w zasadzie istnieją dwa rodzaje osób torturo­ wanych: 1. Ci, którzy coś wiedzą. 2. Ci, którzy nie wiedzą nic. 1. Osoby należące do pierwszego rodzaju zjawiają się u nas rzadko. Wiadomo, że ten czy ów patriota był tortu­ rowany we francuskim więzieniu, ale bezpośredniej stycz­ ności z nim nie mamy.’ 2. Natomiast osoby nie związane z działalnością rewolu­ cyjną bardzo często zgłaszają się po poradę medyczną. Nie mamy w tym miejscu na myśli Algierczyków, którzy ucier­ pieli w następstwie akcji represyjnych czy działań wojen­ nych. Z tymi nie stykamy się również. Chodzi natomiast o osoby nie należące do żadnej organizacji, które po aresz­ towaniu były przesłuchiwane w biurach śledczych i komi­ sariatach.*8 * Tortura ta jest przyczyną licznych zgonów. W wyniku wlewu doodbytniczego błona śluzowa jelita zostaje w wielu miejscach uszko­ dzona, co powoduje mlkroperforację jelit. Stąd bardzo częste zatory powietrzne 1 zapalenia otrzewnej. 8 Mowa tu o Algierczykach, z których podczas torturowania nic nie wydobyto; wiadomo, że d, którzy „mówią", są zaraz potem likwido­ wani. 191

Typy spotykanych zaburzeń psychicznych a) Depresja z pobudzeniem: cztery przypadki. Pacjent jest smutny, przygnębiony, nie objawia lęku, uni­ ka kontaktu, większość czasu spędza w łóżku; zdarzają się nagłe wybuchy podniecenia z trudnego do ustalenia powodu. b) Anoreksja: pięć przypadków. Pacjent stwarza poważne problemy, gdyż anoreksji towa­ rzyszy chorobliwy lęk przed ludźmi. Chory gwałtownie odpycha pielęgniarza, chcącego dotknąć go czy wziąć za rękę. Trudności ze stosowaniem sztucznego odżywiania i podawaniem leków.8 c) Niepokój ruchowy: jedenaście przypadków. Chory nie może usiedzieć w miejscu. Unika ludzi; z tru­ dem udaje się go przekonać do pozostania przez jakiś czas sam na sam z lekarzem w gabinecie. Dwie cechy wydają nam się dominować w wymienio­ nych przypadkach grupy 1: Po pierwsze, poczucie niesprawiedliwości. W człowieku dnie i noce torturowanym „bez powodu” coś się załamuje. Szczególnie ciężkie doświadczenie stało się udziałem czło­ wieka, który po wielu dniach tortur, kiedy policjanci do­ szli do wniosku, że nie ma nic wspólnego z FWN, usły­ szał z ust inspektora: „Przyciśnijcie go jeszcze trochę, żeby po wyjściu stąd był grzeczny.” 10 Po drugie, obojętność na argumenty moralne wszelkiego typu. Pojęcie słusznej sprawy nie istnieje. Torturuje się tego, kto jest słabszy. Należy zatem przede wszystkim zys­ kać na sile, a nie zastanawiać się, po czyjej stronie leży słuszność. Liczy się tylko siła. Grupa 2. Tortury prądem elektrycznym W tej grupie znajdują się przypadki patriotów algier­ skich torturowanych prądem elektrycznym. Poprzednio sto­ sowano elektryczność jako jeden ze sposobów w procesie • Personel medyczny powinien dzień i noc prowadzić z chorym roz­ mowy wyjaśniające. Zasada ,,lekkiego przymusu” nie może być w tym przypadku stosowana z oczywistych względów. 11 Represje prewencyjne są nieraz stosowane jako metody zastrasza­ nia. I tak w 1956 r., w Rivet (włoska w prowincji Algérois), w spokojnej mieścinie, koloniści chcąc uniknąć zaskoczenia (w okolicy zaczynało być niespokojnie) zlikwidowali tzw. ewentualnych członków FWN. Wymor­ dowano ponad 40 osób.

192

torturowania. Od września 1956 roku w niektórych prze­ słuchaniach stosowano je wyłącznie. Typy spotykanych zaburzeń psychicznych a) cenestopatie miejscowe lub uogólnione: trzy przypadki. Chorzy odczuwają mrowienia w obrębie ciała, doznają poczucia odrywania ręki, pękania głowy, połykania języka. b) Apatia, abulia, brak zainteresowań: siedem przypadków. Są to chorzy bezwolni, bez żadnych projektów na przy­ szłość, pozbawieni aktywności, żyjący z dnia na dzień. c) Fobie i lęki związane z elektrycznością: Lęk przed dotknięciem wyłącznika, lęk przed włączeniem radia, telefonowaniem. Absolutnie wykluczone jest tu choćby napomknięcie przez lekarza o ewentualności lecze­ nia elektrowstrząsami.

Grupa 3. „Serum prawdy”. Istota zabiegu jest znana. W stosunku do chorego, u któ­ rego podejrzewa się nieuświadomiony konflikt wewnętrzny, niemożliwy do wydobycia na powierzchnię świadomości podczas rozmowy, stosuje się środki farmakologiczne. Sub­ stancją najczęściej stosowaną w celu uwolnienia chorego od konfliktu przekraczającego jego możliwości adaptacyjne jest pentotal podawany dożylnie. Lekarz interweniuje w celu uwolnienia chorego od „obcego ciała”.11 W praktyce zaobserwowano jednak niemożność pełnej kontroli nad po­ stępującą dezintegracją funkcji psychicznych. Często do­ chodzi do nagłego pogorszenia stanu chorego lub też wy­ stępują nowe, trudne do zinterpretowania objawy. Z tych powodów pentotal przestał być stosowany w psychiatrii klinicznej. W Algierii lekarze wojskowi i psychiatrzy znaleźli sze­ rokie pole doświadczalne. Pentotal — w przypadku nerwic znoszący bariery uniemożliwiające uzewnętrznienie się kon­ fliktu wewnętrznego — w przypadku algierskich patriotów miał służyć zniweczeniu barier politycznych i ułatwić uzy­ skanie potrzebnych informacji bez uciekania się do pomocy prądu elektrycznego (wedle tradycji zalecającej lekarzowi*13 11 11 W rzeczywistości nie mamy tu bynajmniej do czynienia z czymś obcym. Konflikt powstaje w rezultacie dynamicznej ewolucji psychiki i jako taki nie może być uważany za „ciało obce”. Powiedzmy raczej, że jest to ciało żle zintegrowane.

13 — Wyklęty lud ziemi

193

przede wszystkim zmniejszenie cierpienia chorego). Oto wkład medycyny w „zwalczanie wywrotowców”. Scenariusz jest następujący: „Jestem lekarzem, nie je­ stem z policji, jestem tu, żeby ci pomóc.” W ten sposób w krótkim czasie zdobywa się zaufanie więźnia.12 Następ­ nie: „Zrobię ci kilka zastrzyków, jesteś jakiś nieswój.” Przez kilka dni podaje się więźniowi byle co: witaminy, środki nasercowe, glukozę. Czwartego, piątego dnia — do­ żylny zastrzyk z pentotalu. Można rozpocząć przesłuchanie.

Typy ¿potykanych zaburzeń psychicznych a) Stereotypia słowna: chory nieustannie powtarza zdanie:„Nic nie powiedziałem, proszę mi wierzyć, nic im nie po­ wiedziałem”. Stereotypii towarzyszy lęk. Chory często na­ prawdę nie zdaje sobie sprawy, czy udzielił żądanych in­ formacji, czy nie. Poczucie winy i lęk o towarzyszy walki, których może się zdradziło, przybiera formy dramatyczne. Żadne zapewnienia nie są w stanie uspokoić chorego i od­ budować zrujnowanej psychiki. b) Zmącona percepcja intelektualna lub zmysłowa. Chory nie ma pewności, czy postrzegany przez niego przed­ miot rzeczywiście istnieje. Przyjmuje do wiadomości argu­ menty, ale nie wydaje się przekonany. Niezdolny do od­ różnienia prawdy od fałszu. Wszystko jest jednocześnie prawdą i fałszem. c) Chorobliwy lęk przed rozmową w cztery oczy. Niepokój płynie z głębokiego przekonania, że w każdej chwili przesłuchanie może rozpocząć się na nowo. d) Zahamowanie Chory czuwa nad każdym gestem, waży każde słowo, do­ kładnie wsłuchuje się w każde skierowane do niego pyta­ nie, cedzi słowa odpowiedzi. Wrażenie quasi-zahamowania, któremu towarzyszy spowolnienie psychiczne, przerywanie zdania w pół słowa, nawroty etc. Pacjent z uporem od­ mawia przyjmowania jakichkolwiek zastrzyków dożylnych. “ Wspomnijmy w tym miejscu psychiatrów wchodzących w skład „Présence Française"» którzy mając za zadanie sporządzenie eksper­ tyzy zaczynali rozmową z więźniem od oświadczenia, że są w doskonalej komitywie z jego obrońcą 1 że wspólnymi silami wyciągną go z aresztu. Wszyscy badani przez nich więźniowie byli gilotynowani. Psychiatrzy natomiast z dumą opowiadali o czystej metodzie, jaką zwalczają „ruch oporu".

194

Grupa 4. Pranie mózgu. Wiele mówi się ostatnio o „działaniach psychologicznych” w Algierii. Nie zamierzamy tu analizować stosowanych me­ tod. Poprzestaniemy na przedstawieniu ich konsekwencji psychiatrycznych. W Algierii istnieją dwie kategorie ośrod­ ków, gdzie stosuje się ten rodzaj tortury.

I. Ośrodki dla intelektualistów Chodzi o zmuszenie więźnia do odegrania pewnej roli. Od­ syła to do znanej szkoły psychosocjologicznej. ” a) Gra w kolaborację. Proponuje się intelektualiście współpracę, starannie do­ bierając argumenty. Zmusza się go w ten sposób do pod­ wójnej egzystencji: znany patriota zostaje prewencyjnie wyłączony z obiegu. Chodzi o zaatakowanie od wewnątrz środowiska będącego nośnikiem świadomości narodowej. Wybrana osoba ma nie tylko kolaborować, ale również „całkiem otwarcie” dyskutować z członkami opozycji oraz osobami trzymającymi się na uboczu. W ten sposób pełni ponadto, nieświadomie, rolę konfidenta. W przypadku gdy intelektualista oświadcza, że nie spotkał nikogo o od­ miennych poglądach, wskazuje mu się odpowiednie osoby albo każę zachowywać tak, jakby miał do czynienia z opo­ zycjonistami. b) Referaty o korzyściach płynących z okupacji francuskiej i o dobrodziejstwie kolonizacji. Intelektualista dostaje do pomocy „doradców politycznych”: są nimi funkcjonariusze Urzędu do Spraw Ludności Tu­ bylczej oraz psychologowie, socjologowie itd. c) Zbijanie argumentów przemawiających za rewolucją. Algieria nie jest państwem, nigdy nim nie była i nigdy nim nie będzie. Nie istnieje „naród algierski”. 11 W Stanach Zjednoczonych powstała nowa szkoła psychosocjologlczna. Jej zwolennicy są zdania, że dramat współczesnej jednostki polega na tym, iż nie pełni ona żadnej roli; mechanizm życia społecz­ nego sprawił, iż stała się kółkiem w maszynie. Dlatego terdpia winna polegać na dostarczeniu człowiekowi ról w ramach działalności ludycznej. I tak człowiek odgrywa jakąś rolę, zmienia ją, wchodzi w rolą kogoś Innego. Psychiatrzy zajmujący się załogami dużych fabryk osią­ gają niezwykłe wyniki w psychoterapii grupowej robotników. Tym ostatnim daje się szansę zagrania roli pierwszoplanowej, co znacznie wpływa na spadek napięcia w stosunkach między właścicielem a pra­ cownikami. 195

Partyzanci to ludzie zżerani przez ambicję, zbrodniarze, głupcy wprowadzeni w błąd. Każdy intelektualista musi napisać referat na podane te­ maty. Oceny (słynne „stopnie”) sumowane są pod koniec miesiąca i wydana na ich podstawie opinia decyduje o zwolnieniu z miejsca odosobnienia. d) Życie we wspólnocie przybierające wymiary patologicz­ ne. Przebywanie w samotności jest traktowane jako objaw buntu. Osoba internowana ani na chwilę nie może być sama. Zakaz milczenia. Trzeba myśleć na głos. Przykład: Internowany' naukowiec przez kilka miesięcy poddawany był praniu mózgu. Pewnego dnia władze obozowe wysoko oce­ niając jego postępy zapowiadają bliskie zwolnienie. Zna­ jąc metody przeciwnika, stara się nie brać zapowiedzi po­ ważnie. Praktykowane jest bowiem następujące postępowa­ nie: mówi się więźniowi, że niedługo będzie zwolniony; na kilka dni przed wyznaczoną datą organizuje się seans zbio­ rowej krytyki. Pod koniec seansu zapada decyzja cofnięcia zwolnienia osobie, której stan pozwala wątpić o całkowi­ tym wyzdrowieniu. Zdaniem psychologów bowiem seans dowiódł odporności wirusa nacjonalizmu. Tym razem jed­ nak nie jest to podstęp. Więzień wychodzi na wolność. Wraca do miasta, do rodziny i gratuluje sobie dobrze ode­ granej roli. Zamierza kontynuować działalność, chce na­ wiązać kontakt z przełożonymi. Nagle przerażająca myśl przychodzi mu do głowy: a jeśli nikogo nie wyprowadził w pole? ani strażników, ani współwięźniów, ani siebie? Gdzie kończy się gra? Należy się starać pacjenta uspokoić, pomóc ocenić roz­ miary winy.

Typy spotykanych zaburzeń psychicznych a) Obsesyjny lęk przed jakąkolwiek rozmową w większym gronie. W obecności kilku osób powraca zahamowanie. Zachowanie chorego cechują nieufność i małomówność. b) Niemożność logicznego przedstawienia i obrony jakiej­ kolwiek opinii. Każdej tezie towarzyszy antyteza. Wszyst­ ko, co jest przedmiotem sądu, może być również jego za­ przeczeniem. Mamy tu do czynienia z najboleśniejszymi stratami, jakie spowodowała obecna wojna. Owocem „woj­ 196

ny psychologicznej” prowadzonej w Algierii jest osobo­ wość obsesyjna. II. Ośrodki dla osób spoza środowisk intelektualnych W takich ośrodkach jak Berruaghia zmiany w zachowa­ niu jednostki osiąga się z pominięciem sfery ducha. Cały wysiłek skupiony zostaje nad ciałem, które trzeba złamać w nadziei, że wtedy świadomość narodowa ulegnie za­ gładzie. W tych przypadkach mamy do czynienia z praw­ dziwą tresurą. Nagrodą jest zaprzestanie tortur lub posiłek. a) Więzień musi oświadczyć, że nie jest członkiem FWN. Musi to wykrzyczeć razem ze współwięźniami. Krzyczeć trzeba całymi godzinami. b) Więzień musi przyznać, że był członkiem FWN, ale zro­ zumiał swój błąd. A zatem: precz z FWN. Następnym etapem jest oświadczenie, że przyszłość Algierii jest nierozerwalnie związana z Francją i że innego wyjścia nie ma. Bez Francji Algieria powróci do średniowiecza. Jestem Francuzem. Niech żyje Francja. W tych przypadkach nie spotyka się ciężkich zaburzeń umysłowych. Wystarczy obolałemu ciału zapewnić spokój i wypoczynek. Seria

D

Zaburzenia psychosomatyczne Konsekwencją kolonialnej wojny w Algieru jest nie tyl­ ko wzrost liczby zaburzeń umysłowych i stworzenie wa­ runków sprzyjających rozwojowi pewnych chorobli­ wych zjawisk. Prócz patologii tortury, patologii torturowa­ nego i torturującego, panuje obecnie w Algierii patologicz­ ny klimat, coś, co każę lekarzowi mawiać w przypadku chorego, którego zachowania zrozumieć nie sposób: „To wmystko minie, jak tylko ta przeklęta wojna się skończy.” W serii D proponujemy zebrać choroby występujące u Algierczyków internowanych w obozach koncentracyj­ nych. Właściwości tych chorób kwalifikują je do schorzeń typu psychosomatycznego. Mianem patologii psychosomatycznej obejmujemy zespół zaburzeń organicznych, których rozwojowi sprzyja pewna 197

sytuacja konfliktowa.u Psychosomatycznej, ponieważ w tym przypadku determinizm jest pochodzenia psychicznego. Patologia jest uważana za odpowiedź organizmu na spo­ sób, w jaki organizm adaptuje się do konfliktu, wobec którego stanął. Zaburzenia są zatem jednocześnie objawem choroby i dowodem jej przezwyciężania. Innymi słowy uważa się powszechnie, że organizm (jako zespół korowo-trzewny; psyche i soma starożytnych) jest na drodze do przezwyciężenia konfliktu, na drodze nie najlepszej, ale i nie najgorszej. Mamy do czynienia z tak zwanym mniej­ szym złem, które organizm wybiera w celu uniknięcia ka­ tastrofy. Patologia ta należy dziś do dziedzin bardzo dobrze roz­ poznanych, chociaż niektóre stosowane metody terapii (re­ laks, sugestia) są naszym zdaniem niezbyt pewne. W czasie drugiej wojny światowej w Anglii podczas bombardowań i w ZSRR u ludności obleganych miast — zwłaszcza Stalingradu — występowały liczne przypadki zaburzeń psychicznych. Jest rzeczą znaną, że nie trzeba być zranionym przez kulę, by na ciele i umyśle nosić ślady wojny. Jak każda inna, wojna algierska też przyniosła ob­ fite żniwo chorób korowo-trzewnych. Z wyjątkiem gru­ py G, o której dalej, wszystkie przypadki spotykane w Al­ gierii były już opisywane z okazji wojen „klasycznych”. Grupa G, naszym zdaniem, zawiera natomiast schorzenia spotykane wyłącznie w czasie algierskiej wojny kolonial­ nej. Objaw, na który pragniemy zwrócić szczególną uwa­ gę (uogólniony skurcz mięśni), został zaobserwowańy przez lekarzy jeszcze przed wybuchem rewolucji. Jednakże dotąd opisywany był jako cecha wrodzona tubylca, specyfika jego systemu nerwowego, dowód dominacji w jego orga­ nizmie układu pozapiramidowego.” W rzeczywistości skurcz ten jest tylko podstawowym objawem towarzyszącym od­ mowie, jaką mięśnie mieszkańca kolonii manifestują wo­ bec kolonialnej władzy. ** Termin ten, zakładający idealistyczną koncepcję człowieka, jest używany coraz rzadziej. Zasługą terminu: „korowo-trzewny" zapożyczo­ nego od naukowców radzieckich (przede wszystkim od Pawłowa) jest przywrócenie mózgowi jego prawdziwej roli, uznanie go za miejsce, gdzie wypracowuje się ludzka psychika. 11 Im osobnik jest bardziej rozwinięty pod względem neurologicz­ nym, tym mniejsza rola układu pozapiramldowego. Jak widać, po­ zornie wszystko się zgadza. 198

Typy spotykanych chorób a) Wrzody żołądka. Bardzo liczne. Bóle najczęściej występują w nocy, towa­ rzyszą im silne wymioty, spadek wagi, smutek, przygnębie­ nie, w przypadkach wyjątkowych nadmierna pobudliwość. Większość chorych to ludzie bardzo młodzi, od 18 do 25 lat. Zabieg chirurgiczny na ogół nie jest wskazany. W dwóch przypadkach, kiedy zdecydowano się na resekcję żołądka, trzeba było ponownie interweniować tego samego roku. b) Kolki nerkowe. Bóle na ogół nasilają się w nocy. Nie ma reguły. Mogą występować również (rzadko) u ludzi młodych, w wieku 14—16 lat. c) Zaburzenia miesiączkowania. Objaw ogólnie znany. Dodajmy, że miesiączkowanie może ustać na kilka miesięcy lub mogą mu towarzyszyć silne, uporczywe bóle. d) Nadmierna senność związana z drżeniem samoistnym. Przypadki ludzi młodych niemal w ogóle nie sypiających z powodu drżenia opanowującego całe ciało, jak w przy­ padku choroby Parkinsona. Przy tej okazji „naukowcy” również głosili tezę o determinizmie pozapiramidowym. e) Przedwczesne siwienie. U osób, które wyszły cało z urzędów śledczych, włosy si­ wieją nagle, kępkami, rozległymi plackami albo całkowi­ cie. Bardzo często towarzyszy temu głęboka astenia, obo­ jętność i impotencja. f) Częstoskurcze napadowe. Przyspieszone bicie serca: 120, 130, 140 uderzeń na minutę. Częstoskurczom towarzyszy uczucie lęku, wrażenie umie­ rania, obfite pocenie się. g) Uogólnione sztywnienie, skurcz mięśni. Pacjent 'płci męskiej ze stopniowo rosnącymi trudnościami (tylko w dwóch przypadkach proces dokonał się błyska­ wicznie) w wykonywaniu pewnych czynności: wchodzenie po schodach, szybki marsz, bieg. Powodem jest sztywnie­ nie charakterystyczne przy uszkodzeniach zwojów mózgu. Sztywnienie postępuje i z wolna choroba opanowuje całe ciało. Zgięcie dolnych kończyn w stanie spoczynku jest prawie niemożliwe. Nie ma mowy o odprężeniu. Pacjent jest sztywny, jak wyciosany z jednego kawałka drewna. Nieruchoma twarz wyraża zdziwienie. Chory nie może 199

„się rozluźnić”. Stale napięty, czujny, zawieszony między życiem a śmiercią. Jeden z pacjentów powiedział mi: „Wi­ dzi pan, doktorze, jestem sztywny jak nieboszczyk.”w ZBRODNICZE SKŁONNOŚCI MIESZKAŃCÓW AFRYKI PÓŁNOCNEJ A WAŁKA NARODOWOWYZWOLEŃCZA

Nie wystarczy walczyć o wolność swojego narodu. Przez cały czas trwania walki trzeba ponadto przywracać naro­ dowi — a zwłaszcza samemu sobie — wiarę w wielkość człowieka. Raz jeszcze należy przebyć drogę historii czło­ wieka wyklętego przez ludzi i umożliwić własnemu naro­ dowi spotkanie z innymi narodami. Bojownik uczestniczący w narodowej wojnie styka się z całym poniżeniem, na jakie narażony jest człowiek żyjący w kolonialnym ucisku. Niełatwo jest wydobywać swój lud z otchłani, wyciągać go z jaskini na światło dzienne. Walka wyzwoleńcza w koloniach to nie tylko zmagania z siłami konkretnego wroga, lecz również — z rozpaczą zastygłą w ciele skolonizowanego człowieka. Czas kolonial­ nego ucisku jest bolesny; dopiero walka rehabilitując po­ niżonego człowieka rozpoczyna proces reintegracji. Zwy­ cięska walka mas niesie z sobą nie tylko przyznanie należ­ nych im praw. Nadaje im ponadto treść, spójność, jedno­ rodność. Kolonializm pozbawił osobowości skolonizowane­ go. Depersonalizacja ta odczuwana jest także na poziomie grup, na poziomie struktur społecznych. Skolonizowany naród został sprowadzony do zbiorowości jednostek, które swoje istnienie uzależniają wyłącznie' od obecności kolo­ nizatora. Naród, podejmując walkę o wyzwolenie narodowe, w zależności od istniejących uwarunkowań odrzuca bądź pod­ waża pozorne prawdy zaszczepione jego świadomości przez kolonialną administrację cywilną, wojskową okupację, wy­ zysk ekonomiczny. Jedynie walka może na zawsze wypa­ lić kłamstwa o człowieku, upokarzające i okaleczające w dosłownym znaczeniu słowa najbardziej świadomych spo­ śród nas. Ileż to razy w Paryżu, Aix, Algierze czy Basse-Terre wi­ dzieliśmy mieszkańców kolonii zawzięcie protestujących ■ Nie jest to oczywiście sztywnienie na podłożu histerycznym. 200

przeciwko osławionemu lenistwu Czarnucha, Algierczyka czy Wietnamczyka. A jednak fellah rwący się do pracy czy Murzyn odmawiający sobie spoczynku nie są w ustro­ ju kolonialnym przypadkami czysto patologicznymi. Nie­ chęć do wykonywania pracy to w koloniach świadomy sa­ botaż kolonialnej machiny, a na poziomie egzystencji ro­ dzaj systemu obronnego skutecznie opóźniającego zajęcie przez okupanta całego kraju. Opór stawiany przez lasy i bagna jest naturalnym sprzy­ mierzeńcem skolonizowanego człowieka. Zamiast dowodzić, że Murzyn to dobry pracownik, a Arab znakomicie potrafi karczować lasy, należy zastanowić się nad powyższym zda­ niem. Pod panowaniem kolonialnym ogólnie obowiązująca zasada nakazuje odmowę i jakiegokolwiek udziału w działa­ niach podejmowanych przez najeźdźcę. Skolonizowany, któ­ ry jeszcze nie dojrzał politycznie i nie zdecydował się na zrzucenie jarzma siłą, uważa, iż całkowicie bierny stosunek do pracy jest jego obowiązkiem. Odmowa uczynienia do­ browolnie najmniejszego nawet gestu jest manifestacjąodmowy współpracy lub sprowadzenia jej do minimum. Powyższe uwagi, dotyczące stosunku skolonizowanego do pracy, można rozszerzyć na zagadnienie jego stosunku do praw narzuconych przez najeźdźcę, do płacenia podatków i wszelkiego rodzaju świadczeń; wreszcie — na całość sto­ sunków zachodzących między skolonizowanym a systemem kolonialnym. W ustroju kolonialnym pojęcia takie jak wdzięczność, szczerość i honor, są pustymi słowami. W cza­ sie kilku ostatnich lat miałem okazję sprawdzić w prak­ tyce klasyczną teorię, wedle której honor, godność i do­ trzymywanie danego słowa występują jedynie w pewnych określonych warunkach życia narodu, przy pewnym okre­ ślonym typie stosunków łączących go z innymi narodami. Ludzie mordowani jak bydło muszą wszelkimi sposobami dowodzić swego człowieczeństwa. Całą siłą muszą stawiać opór katu, i w ten sposób przywoływać do porządku jego zmącony Umysł. W ciągu ostatnich lat w walczącej Algierii wielokrotnie widywałem, jakie niespotykane, formy może przybrać honor, poświęcenie, miłość.życia i pogarda śmier­ ci. Nie zamierzam opiewać bohaterów. Pragnę tylko pod­ kreślić fakt dostrzegany nawet przez najbardziej zagorza­ łych koloniąlistów: algierski partyzant bije się i umiera jak nikt dotąd i ani islam, ani obietnica raju nie są w stanie 201

wytłumaczyć jego natychmiastowej gotowości oddania ży­ cia za braci i ojczyznę. Głuche milczenie — podczas gdy torturowane ciało krzyczy — przytłacza torturującego jak głaz. W zachowaniu tym odnajdujemy pradawną zasadę mówiącą, że gdy naród powstaje, gdy człowiek dochodzi swoich praw dowodząc jednocześnie swego nieograniczone­ go człowieczeństwa, wszystko zmartwychwstaje. Kolonializm określił typowe cechy Algierczyka; należą do nich zbrodnicze skłonności. Przed rokiem 1954 sędzio­ wie, policjanci, adwokaci, dziennikarze i lekarze sądowi zgodnie głosili teorię o popędzie do zbrodni występującym u Algierczyków. Utrzymywali, że Algierczyk to urodzony zbrodniarz. Wypracowano teorię i dostarczano naukowych argumentów na jej poparcie. Teoria ta przez ponad 20 lat była przedmiotem wykładów uniwersyteckich. Studiujący medycynę Algierczycy przyswajali ją sobie i elity pomału, niepostrzeżenie oswoiwszy się z kolonializmem, oswajały się również z istnieniem swych narodowych wad. Próżnia­ cy, kłamcy, złodzieje, mordercy. Przedstawimy w tym miejscu tę oficjalną teorię, przypo­ mnimy podstawy, na których wyrosła i jej naukowe uza­ sadnienie. Następnie odwołamy się do faktów i posta­ ramy się je zreinterpretować. Algierczyk często popełnia morderstwa. Zdaniem sę­ dziów, cztery piąte spraw sądowych dotyczy pobić i zra­ nień. Pod względem liczby zabójstw Algieria utrzymuje się na jednym z pierwszych miejsc na świecie. Drobne prze­ stępstwa prawie nie występują. Kiedy mieszkaniec Północ­ nej Afryki łamie prawo, lamie je w całej rozciągłości. Algierczyk morduje w sposób bestialski: ulubioną bronią jest nóż. Sędziowie „dobrze znający ten kraj” stworzyli sobie na własny użytek pewną filozofię. Kabyle na przy­ kład wolą rewolwer lub strzelbę. Arabowie z terenów nisko położonych — nóż. Niektórzy sędziowie wysuwają nawet śmiałą tezę, że widok krwi jest potrzebą naturalną Araba. Ich zdaniem ciepła krew jest Algierczykowi konieczna do życia; nurzanie się w krwi ofiary sprawia mu przyjemność i zaspokaja naturalną skłonność. Mnożą się rozprawy na temat: Islam a problem krwi.17 Słyszy się opinie, że dla a Jegt rzeczą powszechnie znaną, te wiara muzułmańska zakazuje spożywania mięsa z nie wykrwawionego zwierzęcia. Dlatego zwierzę­ tom przeznaczonym do spożycia podrzyna się gardła.

202

Algierczyka zabić to poderżnąć gardło. Bestialstwo Algier­ czyka objawia się dużą liczbą zadanych ran i fak­ tem, iż niektóre z nich zadane zostają już po śmierci ofia­ ry. Wyniki autopsji podkreślają, że sposób, w jaki popeł­ niono zbrodnię, często dowodzi, iż morderca pragnął zabić nieskończenie wiele razy. Świadczą o tym liczne rany, z których każda jest śmiertelna. Algierczyk morduje z błahego powodu. Sędziów i poli­ cjantów często zdumiewa motyw zbrodni: gest, aluzja, niewczesny żart, nieporozumienie z powodu oliwki czy do­ mowego zwierzęcia, które weszło w szkodę... W porównaniu z popełnionym czynem przyczyna jest rozpaczliwie banal­ na. Stąd wrażenie, że określona grupa społeczna ukrywa prawdziwe powody. Podobnie jest z kradzieżą. Zawsze towarzyszy jej wła­ manie, nieraz morderstwo; bardzo często napaść na właś­ ciciela. Stałe okoliczności towarzyszące objawianiu się zbrodni­ czych instynktów Algierczyka prosiły się o sformułowanie reguł, a w konsekwencji — systemu. Obserwacje prowadzone równolegle w Tunisie i w Ma­ roku (mimo że mniej uderzające) spowodowały, że coraz częściej powyższymi uogólnieniami zaczęto obejmować wszystkich mieszkańców Afryki Północnej. Przez ponad 30 lat zespoły pod kierownictwem profesora Porot, wykła­ dającego psychiatrię na uniwersytecie w Algierze, analizo­ wały objawy zbrodniczych skłonności Afrykańczyków, zao­ patrując je w socjologiczną, czynnościową i anatomiczną in­ terpretację. Przyjrzyjmy się bliżej tej kwestii w ujęciu algierskiej szkoły psychiatrycznej. Podkreślmy, że wyniki kilkunasto­ letnich prac badawczych były tematem wykładów uniwer­ syteckich. Algierscy lekarze kształceni w Algierii uczyli się, że Algierczyk jest urodzonym zbrodniarzem. Sam nieraz słyszałem, jak któryś z kolegów śmiertelnie poważnie gło­ sił wpojone mu teorie. Zazwyczaj dorzucał: „Cóż, trudno się z tym pogodzić, ale są na to dowody naukowe.” Mieszkaniec Afryki jest zbrodniarzem, jego prymitywne instynkty są powszechnie znane, a agresywność dostrzegal­ na gołym okiem. Popada ze skrajności w skrajność, dla­ tego nigdy nie można mii całkowicie zaufać. Dziś oddany przyjaciel, jutro jest zaciętym wrogiem. Skłonny do upro­ 203

szczeń, obcy duchowi kartezjańskiemu. Opanowanie i rów­ nowaga ducha rozbijają się o naturalne skłonności. Poryw­ czość jest cechą wrodzoną. Nie potrafi się opanować, nie jest zdolny do kanalizowania popędów. Działa spontanicznie. Porywczość Afrykanina zawiera w sobie agresję i na ogół wiedzie prosto do zbrodni. I tak dochodzimy do za­ gadnienia depresji. Psychiatrzy francuscy stanęli w Algie­ rze wobec pewnego bardzo skomplikowanego problemu. Doświadczenie uczyło ich, że chory na depresję objawia skłonności samobójcze. Algierczyk natomiast — zabija. Choroba świadomości, której zwykle towarzyszą tendencje do samooskarżania i samounicestwiania, przybiera oto w tym przypadku formy heterodestrukcyjne. Algierczyk pod wpływem depresji nie zabija siebie. Zabija drugiego. Te­ mat zbrodniczych skłonności intensyfikujących się pod wpływem depresji, zgłębiony przez profesora Porot, rozwi­ nął w swej pracy jego uczeń Monserrat. Przyjrzyjmy się bliżej tej anomalii w świetle teorii gło­ szonych przez szkołę algierską. Po pierwsze, mówią jej przedstawiciele, samobójstwo to zwrot ku sobie, spojrze­ nie na siebie, zagłębienie się w siebie. A przecież introspekcja, życie wewnętrzne, są Afrykaninowi całkowicie obce. Mieszkaniec Afryki postępuje zatem przeciwnie: uwalnia się od tego, co go dręczy, rzucając się na otocze­ nie. Nie potrafi analizować, a ponieważ depresja jest ze swej definicji chorobą świadomości, Algierczyk jako osob­ nik o świadomości pierwotnej i słabo rozwiniętym zmyśle moralnym może cierpieć wyłącznie na coś w rodzaju pseudodepresji. Lepiej pojmiemy niezdolność Algierczyka do analizowania i samodzielnego myślenia w kontekście dwo­ jakiego rodzaju przyczyn wymienianych przez badaczy francuskich. Pierwsza grupa dotyczy możliwości intelektualnych. Al­ gierczyk to zero umysłowe. Wyjaśnia to semiotyka szkoły algierskiej. Wedle niej, tubylca cechuje: ograniczona do minimum uczuciowość naiwność i podatność na wpływy dziki upór infantylizm pozbawiony zaciekawienia światem, cechu­ jącego europejskie dzieci 204

skłonność do ataków i reakcji histerycznych.” Algierczyk nie postrzega całości. Interesują go wyłącznie szczegóły, co wyklucza jakąkolwiek syntezę. Widzi wszystko oddzielnie, czepia się przedmiotów, gubi wśród nich; nie­ czuły na myśli, obcy refleksji. Ekspresja werbalna sprowa­ dzona do minimum, ruchy nieopanowane, agresywne. Nie­ zdolny do interpretacji szczegółu wychodząc od całości, absolutyzuje element i bierze część za całość. Stąd jego globalne reakcje na drobne bodźce, na takie błahostki, jak: skradziony owoc, aluzja, baran, który wszedł w szko­ dę. Wrodzona agresja szukając ujścia zadowala się naj­ mniejszym pretekstem. Jest to agresja w stanie czystym.” Następnie szkoła algierska od opisu przechodzi do wy­ jaśnień. W roku 1935 w Brukseli, na Kongresie Psychiatrów i Neurologów z obszarów języka francuskiego, profesor Porot wskazał naukowe podstawy swojej teorii. Podczas dyskusji o referacie Boruka na temat histerii oświadczył, że „mieszkaniec Afryki Północnej, u którego aktywność kory mózgowej jest bardzo słaba, jest istotą prymitywną, której życiem — w istocie wegetatywnym i instynktow­ nym — kieruje międzymózgowie”. Aby w pełni docenić wagę odkrycia profesora Porot, trzeba pamiętać, że dominacja kory mózgowej jest tym, co odróżnia człowieka od innych kręgowców. Międzymózgo­ wie to jedna z najbardziej prymitywnych części mózgu; człowiek jest jedynym kręgowcem, u którego główną rolę gra kora mózgowa. Zdaniem profesora Porot, życie Murzyna zdominowane jest przez procesy zachodzące w międzymózgowiu. Jest to równoznaczne z odsunięciem na dalszy plan kory mózgo­ wej. Profesor Porot w kwietniu 1939 w przeglądzie „Sud Médical et Chirurgical” rozwija tę myśl przy współudziale » A. Porot, „Annales Médico-Psychologiques”, 1918.