Warsztat pisarski badacza [1 ed.]
 9788301160586

Citation preview

Dane oryginału Howard S. Becker, Writing for Social Scientists How to Start and Finish Your Thesis, Book, or Article, 2nd edition Licensed by The University of Chicago Press, Chicago, Illinois, U.S.A. Copyright © 1986, 2007 by The University of Chicago All rights reserved Projekt okładki i stron tytułowych Dominika Raczkowska Zdjęcie na okładce Bettmann/ Corbis/ FotoChannels Redaktor Marta Höffner Wydawca Sylwia Breczko Produkcja Mariola Iwona Keppel Łamanie Ledor, Warszawa

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Naukowe PWN SA Warszawa 2013 ISBN 978-83-01-16058-6 Wydanie pierwsze Wydawnictwo Naukowe PWN SA tel. 22 69 54 321; faks 22 69 54 288 infolinia 801 33 33 88 e-mail: [email protected]; www.pwn.pl

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 4

2013-07-09 23:16:00

Spis treści

Przedmowa do wydania drugiego . . . . . . . . . . . . . .

7

Przedmowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

9

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych. Kilka wspomnień i dwie teorie . . . . . . . . . . 15 rozdział 2. Figura i autorytet . . . . . . . . . . . . . . . . 39 rozdział 3. Jedyny Właściwy Sposób . . . . . . . . . . . . 55 rozdział 4. Redagowanie na słuch . . . . . . . . . . . . . 79 rozdział 5. Pisać jak zawodowiec . . . . . . . . . . . . . . 101 rozdział 6. Ryzyko . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 119 rozdział 7. Puścić tekst w świat . . . . . . . . . . . . . . 131 rozdział 8. Terror literatury . . . . . . . . . . . . . . . . 145 rozdział 9. Pisanie na komputerze . . . . . . . . . . . . . 159 rozdział 10. Zakończenie . . . . . . . . . . . . . . . . . . 183 rozdział

Bibliografia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 195 Indeks nazwisk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 201

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 5

2013-07-09 23:16:00

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 6

2013-07-09 23:16:00

Przedmowa do wydania drugiego

Pierwszą wersję tej książki napisałem na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Przyszło mi to bardzo łatwo. Już od kilku lat prowadziłem kurs technik pisarskich dla doktorantów, który dał mi dużo materiału do przemyśleń i anegdot do opowiadania. Te anegdoty zazwyczaj miały pewną puentę i pokazywały, dlaczego pisanie stwarza nam takie, a nie inne problemy, w jaki sposób można ich uniknąć albo jak do nich podchodzić, żeby nie wydawały się tak poważne. Gdy pierwszy rozdział ukazał się jako artykuł w czasopiśmie naukowym i wywołał ożywioną dyskusję, zdałem sobie sprawę, że mam już początek książki, a reszta powstała niemal sama. Nie byłem gotów na nieprzerwany strumień listów od czytelników, którym książka w jakiś sposób pomogła. Kilka osób napisało mi wręcz, że uratowała im życie, co świadczy nie tyle o jej wartości terapeutycznej, ile o tym, jak ciężkich zgryzot przysparza niektórym pisanie. Wiele osób napisało, że pokazało moją książkę znajomym, dla których pisanie stanowiło źródło poważnych problemów. Nic dziwnego, jeżeli weźmiemy pod uwagę to, jak bardzo nasze powodzenie w środowisku akademickim – jako studentów, wykładowców czy badaczy – zależy od dostarczania na żądanie przyzwoitych prac pisemnych. Kiedy ktoś nie umie tego robić, wówczas spada jego poczucie pewności siebie, a to z kolei utrudnia napisanie kolejnego tekstu – i tak dalej, aż zaczyna nam się wydawać, że nie ma już dla nas nadziei. Właśnie dlatego moja książka, zawierająca propozycję

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 7

2013-07-09 23:16:00

8

Przedmowa do wydania drugiego

nowego ujęcia tych problemów, dodała ludziom otuchy i pomogła przynajmniej niektórym z nich wyrwać się z tego błędnego koła. Nie spodziewałem się też podziękowań od uczonych reprezentujących dziedziny bardzo odległe od socjologii. Duża część analiz przedstawionych w tej książce ma charakter par excellence socjologiczny i wskazuje na organizację społeczną jako na źródło problemów pisarskich i szansę ich rozwiązania. Kiedy ją pisałem, wydawało mi się, że wiele konkretnych problemów, które prowadzą do powstawania zawiłych, niemal niezrozumiałych tekstów, oskarżanych przez czytelników o „akademickość”, wynika ze szczególnych dylematów typowych dla socjologów – na przykład uchylania się od formułowania zależności przyczynowych, gdy wiadomo, że brak odpowiednich dowodów na ich poparcie (zob. rozdział pierwszy). Przekonałem się jednak, że uczeni z wielu innych dziedzin – historii sztuki, nauk o komunikacji, literaturoznawstwa i tak dalej; lista była długa i zaskakująca – zmagali się z podobnymi problemami. Wprawdzie nie miałem ich na myśli, pisząc tę książkę, ale okazało się, że w pewien sposób odzwierciedla ona także ich doświadczenia. Wiele rzeczy nie zmieniło się od pierwszego wydania, ale niektóre owszem, dlatego stwierdziłem, że warto napisać coś o tych zmianach i o ich wpływie na sytuację osób zajmujących się pisaniem. Najważniejsze zmiany wiążą się z komputerami, które w momencie rozpoczynania pracy nad tą książką dopiero stawały się standardowym narzędziem pisarskim. Omawiam te zagadnienia – w dosyć optymistycznym tonie – we fragmentach dodanych do rozdziału dziewiątego. Natomiast w rozdziale dziesiątym piszę o sposobie organizacji uniwersytetów, który widzę w dużo ciemniejszych barwach. Mam nadzieję, że dzięki tym uzupełnieniom książka okaże się nadal aktualna. San Francisco, 2007 r.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 8

Howard S. Becker

2013-07-09 23:16:00

Przedmowa

Kilka lat temu zacząłem prowadzić warsztaty z technik pisarskich dla doktorantów na Northwestern University. Wcześniej – o czym piszę obszerniej w rozdziale pierwszym – odgrywałem rolę indywidualnego nauczyciela i terapeuty tak wielu ludzi, że w końcu dla wygody postanowiłem zebrać ich w jednym miejscu. To doświadczenie okazało się na tyle ciekawe, a zapotrzebowanie na tego rodzaju zajęcia na tyle wyraźne, że napisałem na ten temat artykuł (który po przeróbkach stał się pierwszym rozdziałem tej książki). Wysłałem go do paru osób, głównie uczestników wspomnianych zajęć i znajomych socjologów. Razem z późniejszymi czytelnikami zasugerowali mi kilka innych tematów, o których warto by napisać, a zatem pisałem dalej. Oczekiwałem pomocnych uwag od znajomych i współpracowników, zwłaszcza socjologów, ale nie spodziewałem się strumienia listów z całego kraju, pisanych przez nieznajomych, którzy dostali od kogoś mój artykuł i uznali go za pomocny. Niektóre z listów były bardzo emocjonalne. Ich autorzy opowiadali, że pisanie sprawiało im olbrzymią trudność i że samo przeczytanie mojego artykułu ośmieliło ich do podjęcia jeszcze jednej próby. Niektórzy zastanawiali się, jak ktoś, kto ich nie zna, mógł tak szczegółowo opisać ich obawy i zmartwienia. Byłem zadowolony z mojego artykułu, ale wiedziałem, że nie jest aż tak dobry. W rzeczywistości większość konkretnych rad, których udzielałem, regularnie pojawiała

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 9

2013-07-09 23:16:00

10

Przedmowa

się na zajęciach i w podręcznikach kompozycji tekstów po angielsku. Uznałem, że artykuł wydał się moim czytelnikom tak istotny i pomocny, ponieważ – idąc za sformułowanym przez C. Wrighta Millsa (2007, s. 55–56) podziałem na „osobiste troski środowiska” i „publiczne problemy występujące w strukturze społecznej” – nie analizowałem w nim unikalnych, prywatnych bolączek, tylko powszechne problemy wpisane w życie akademickie. Artykuł dotyczył jedynie trudności, jakie pisanie sprawia socjologom (w końcu jestem jednym z nich), ale – co mnie zaskoczyło – listy przysyłali uczeni reprezentujący dziedziny tak odległe, jak historia sztuki czy informatyka. Wprawdzie okazało się, że to, co mam do powiedzenia, przydaje się rozmaitym odbiorcom, lecz nie znałem tych wszystkich dziedzin wiedzy na tyle, żeby móc pisać z sensem o ich szczególnych problemach. Dlatego skupiłem się na specyficznych trudnościach związanych z pisaniem o społeczeństwie, zwłaszcza w obrębie socjologii, licząc, że pozostali czytelnicy przetłumaczą to na język swoich własnych dyscyplin. Nie powinno to być trudne, skoro tylu klasyków socjologii należy dziś do wspólnego dorobku świata intelektualnego. Dzieła Durkheima, Webera i Marksa są czytane nie tylko przez członków Amerykańskiego Stowarzyszenia Socjologicznego. Ukazało się wiele znakomitych książek poświęconych pisaniu (np. Strunk, White 1959; Gowers 1954; Zinsser 1980; Williams 1981). Niektóre z nich przeczytałem, przygotowując się do prowadzenia moich zajęć z technik pisarskich, ale wówczas nie wiedziałem, że istnieje cała dziedzina badań i refleksji znana jako „teoria kompozycji”. Dlatego wymyślałem idee i sposoby postępowania wprowadzone już przez innych i omówione w literaturze przedmiotu. Od tamtego czasu starałem się zmniejszyć zakres mojej niewiedzy, dlatego w tej książce często odsyłam czytelnika do obszerniejszych opracowań. Wiele książek na temat kompozycji zawiera doskonałe rady dotyczące najczęściej popełnianych błędów pisarskich, głównie tych, które pojawiają się w twórczości naukowej. Ostrzegają one przed zdaniami w stronie biernej, pustosłowiem, używaniem długich, obcobrzmiących wyrazów tam, gdzie wystarczyłyby krótsze słowa angielskie, i przed wieloma innymi pospolitymi błędami.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 10

2013-07-09 23:16:00

Przedmowa

11

Dają rzetelne, konkretne wskazówki, jak znaleźć i poprawić własne błędy. Inni autorzy (np. Shaughnessy 1977; Elbow 1981; Schultz 1982) również omawiają te problemy (trudno o nich nie wspomnieć, kiedy pisze się o pisaniu), ale idą o krok dalej i zastanawiają się, dlaczego samo pisanie stanowi tak duży problem. Radzą, jak przezwyciężyć paraliżujący lęk przed tym, że inni przeczytają naszą pracę. Ci autorzy mają długoletnią praktykę w prowadzeniu kursów pisania dla studentów, o czym świadczy szczegółowość ich porad i zwracanie większej uwagi na sam proces pisania niż na jego rezultat. Najlepsze badania dotyczące pisania (np. Flower 1979; Flower, Hayes 1981) analizują sam proces pisania i prowadzą do wniosku, że pisanie jest formą myślenia. Jeżeli tak jest, to rada często udzielana osobom piszącym – najpierw uporządkuj swoje myśli, a potem spróbuj je jasno wyrazić – okazuje się błędna. Wyniki tych badań wspierają w pewnej mierze moją własną praktykę pisarską i dydaktyczną. Teksty poświęcone kompozycji prac zazwyczaj są skierowane do studentów (nic dziwnego – w tym gronie jest na nie największy zbyt i zapotrzebowanie), chociaż ich autorzy często słusznie zauważają, że z tych samych porad mogliby skorzystać biznesmeni, urzędnicy i naukowcy. Ale wszyscy doktoranci i uczeni, z którymi pracuję (w socjologii i innych dziedzinach), mają już za sobą podstawowy kurs kompozycji tekstów. Prawdopodobnie uczył ich ktoś, kto znał współczesne teorie kompozycji i potrafił wykorzystać najnowsze metody nauczania, a jednak im to nie pomogło. Wbijano im do głowy, żeby używali strony czynnej i krótkich wyrazów, uzgadniali zaimki z rzeczownikami i tak dalej, lecz oni tych zasad nie przestrzegają. Nie sięgają po książki na temat teorii kompozycji, dzięki którym mogliby pisać jaśniej, a nawet gdyby po nie sięgnęli, to prawdopodobnie zignorowaliby zawarte w nich rady. Nie przeszkadza im nawet krytyka, z jaką czasem spotykają się ze strony innych uczonych (zob. Selvin, Wilson 1984 oraz parodystyczny tekst Roberta K. Mertona z 1969 roku, Foreword to a Preface for an Introduction to a Prolegomenon to a Discourse on a Certain Subject, czyli Przedmowa do wstępu do wprowadzenia do przyczynku do rozprawy na pewien temat). Książka, która ma im pomóc, musi wyjaśnić,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 11

2013-07-09 23:16:00

12

Przedmowa

dlaczego piszą w taki sposób, skoro wiedzą, że nie powinni. Musi nie tylko im pokazać, co robią źle i jak to poprawić, ale też dopasować się do ich sytuacji, całkowicie odmiennej od sytuacji studentów. Studenci mają inne problemy pisarskie niż starsze osoby. Piszą krótkie prace, których nie pisaliby z własnej woli; muszą je skończyć w kilka tygodni i omówić w nich tematy, o których niewiele wiedzą i które ich nie ciekawią; wreszcie piszą dla czytelnika, który – jak zauważa Mina Shaughnessy (1977, s. 86) – „nie czytałby tego, gdyby mu za to nie płacono”. Studenci wiedzą, że zawartość tego czy innego tekstu nie wpłynie znacząco na ich życie. Natomiast socjologowie i inni uczeni piszą o czymś, na czym się znają i czym się interesują. Piszą dla osób równie zainteresowanych (a przynajmniej na to liczą), nie ograniczają ich też żadne sztywne terminy poza tymi, które narzuca im sytuacja zawodowa. Wiedzą, że ich kariera zależy od tego, jak inni naukowcy i przełożeni na uczelni ocenią ich teksty. Studenci mogą zachowywać dystans wobec obowiązkowych prac pisemnych, lecz naukowcy – początkujący czy doświadczeni – nie mają takiej możliwości. Sami biorą na siebie to zadanie, rozpoczynając karierę w wybranej dziedzinie, i muszą traktować je poważnie. A ponieważ pisanie jest dla nich czymś tak znaczącym, boją się go bardziej niż studenci (Pamela Richards opisuje ten lęk w rozdziale szóstym), co dodatkowo utrudnia rozwiązywanie technicznych problemów pisarskich. Wbrew temu, co sugeruje tytuł pierwszego rozdziału, nie przerobiłem na użytek doktorantów podręcznika do nauki pisania dla studentów. Nawet nie próbowałem tego zrobić, bo i tak nie dorównałbym popularnym pracom na temat kompozycji, których autorzy lepiej znają się na gramatyce, składni i innych klasycznych zagadnieniach z tego zakresu. Niektóre z tych tematów omawiam pokrótce w tej książce, ponieważ jestem przekonany, że doktoranci i młodzi socjologowie oraz przedstawiciele nauk pokrewnych po prostu nie będą szukać ani słuchać wskazówek pochodzących spoza ich własnej dziedziny. Powinni to robić, ale jeśli jakość pisarstwa socjologicznego ma zależeć tylko od tego, czy socjologowie będą zgłębiać problemy gramatyczne i składniowe, to nie widzę żadnych szans na jej poprawę. Poza tym zagadnienia stylu i dykcji łączą

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 12

2013-07-09 23:16:00

Przedmowa

13

się nierozerwalnie z kwestiami merytorycznymi. W dalszej części książki spróbuję pokazać, że kiepskiego pisarstwa socjologicznego nie można rozpatrywać w oderwaniu od teoretycznych problemów naszej dyscypliny. Wreszcie sposób pisania poszczególnych osób wynika z sytuacji społecznej, w jakiej piszą. Musimy więc zaobserwować (i to jest główny cel tej książki), jak organizacja społeczna rodzi klasyczne problemy pisarstwa naukowego: stylistyczne, organizacyjne i inne. A zatem, zamiast pisać podręcznik pisania dla pierwszoroczniaków (do czego nie mam odpowiednich kompetencji), spróbowałem przeprowadzić analizę typowych problemów związanych z pisaniem o społeczeństwie, przyjmując socjologiczne podejście do problemów technicznych, o których wspominają inni autorzy. W tej książce zajmuję się przede wszystkim pisarstwem naukowym, a w szczególności socjologicznym, rozpatrując związane z nim trudności przez pryzmat specyfiki pracy naukowej. (Większa część pracy Davida Sternberga, How to Complete and Survive a Doctoral Dissertation, dotyczy „polityki” pisania doktoratu – na przykład wyboru recenzentów – a nie samego pisania.) Pisałem tę książkę z perspektywy osobistej i autobiograficznej. Tak samo postępowali inni autorzy (na przykład Peter Elbow) i zapewne kierowały nimi te same powody. Jak zauważa Shaughnessy (1977, s. 79): „Początkujący pisarz nie wie, jak zachowują się pisarze”. Studenci nie dostrzegają w książkach rezultatu czyjejś pracy. Nawet doktoranci, których relacje z wykładowcami są dużo bliższe, rzadko widzą ich podczas pisania; rzadko też czytają szkice i teksty niegotowe do publikacji. Cały ten proces pozostaje dla nich tajemnicą. Chcę uchylić jej rąbka i pokazać im, że czytane przez nich książki napisali ludzie, którzy prawdopodobnie walczyli z takimi samymi trudnościami jak oni. Moja twórczość nie jest wzorem do naśladowania, ale ponieważ wiem, jak powstawała, mogę powiedzieć, dlaczego pisałem w taki, a nie inny sposób, jakie problemy napotkałem i jak je rozwiązałem. Nie potrafiłbym tego zrobić z cudzymi pracami. Piszę teksty socjologiczne od ponad trzydziestu lat, dlatego też wielu studentów i początkujących socjologów miało okazję już je przeczytać. Oprócz tego liczni czytelnicy rękopisu tej książki sygnalizowali mi, że pomaga im świadomość, że przy pisaniu zmagam

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 13

2013-07-09 23:16:01

14

Przedmowa

się z takimi samymi trudnościami jak oni. Dlatego też poświęciłem osobny rozdział moim doświadczeniom z pisaniem. Rozdział pierwszy pierwotnie ukazał się – w nieco innej postaci – w czasopiśmie „The Sociological Quarterly” (nr 24, jesień 1983, s. 575–588) i przedrukowuję go tu za zgodą Midwest Sociological Society. Chciałbym podziękować wszystkim, którzy pomogli mi napisać tę książkę. Oprócz uczestników moich zajęć podziękowania należą się przede wszystkim Kathryn Pyne Addelson, Jamesowi Bennettowi, Jamesowi Clarkowi, Danowi Dixonowi, Blanche Geer, Robertowi A. Gundlachowi, Christopherowi Jencksowi, Michaelowi Joyce’owi, Sheili Levine, Leo Litwakowi, Michalowi McCallowi, Donaldowi McCloskeyowi, Robertowi K. Mertonowi, Harveyowi Molotchowi, Arline Meyer, Michaelowi Schudsonowi, Gilbertowi Velho, Johnowi Waltonowi i Josephowi M. Williamsowi. Jestem szczególnie wdzięczny Rosannie Hertz za list, który skłonił mnie do napisania rozdziału „Figura i autorytet”, i za zgodę na przytoczenie jego obszernych fragmentów. Z kolei list od Pameli Richards, poświęcony kwestii ryzyka, był tak doskonały, że postanowiłem namówić ją do opublikowania go w tej książce. Na szczęście się zgodziła. Ja nie potrafiłbym napisać tego choćby w połowie tak dobrze.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 14

2013-07-09 23:16:01

ROZDZIAŁ

1

Podstawy pisania dla zaawansowanych. Kilka wspomnień i dwie teorie

Kilkukrotnie prowadziłem warsztaty z technik pisania dla doktorantów. Wymaga to odrobiny „bezczelności”. W końcu gdy czegoś uczymy, dajemy do zrozumienia, że się na tym znamy. Na moją korzyść przemawia to, że od trzydziestu lat zawodowo piszę teksty socjologiczne. Oprócz tego znalazło się kilku nauczycieli i innych socjologów, którzy nie tylko krytykowali moją twórczość, ale też wielokrotnie pokazywali mi, jak mogę ją poprawić. Zresztą każdy wie, że socjologowie piszą fatalnie, i to do tego stopnia, że literaci mogą sobie robić żarty na temat kiepskiego pisarstwa, rzucając hasło: „socjologia”, podobnie jak niegdyś komicy z wodewilu wywoływali śmiech publiczności, po prostu mówiąc „Peoria” albo „Cucamonga” (zob. np. atak Cowleya 1956 i odpowiedź Mertona 1972). Całe moje doświadczenie i wszystkie krytyczne uwagi nie uchroniły mnie przed powtarzaniem błędów, które popełniają inni socjologowie. Mimo to, zainspirowany opowieściami o bolączkach pisarskich, które nękały moich studentów i innych socjologów, postanowiłem wziąć byka za rogi i otworzyłem kurs pisania. Zaskoczył mnie skład pierwszej grupy, która przyszła na zajęcia. Znalazło się w niej nie tylko dziesięciu czy dwunastu doktorantów, ale też kilku badaczy tuż po doktoracie, a nawet paru młodszych wykładowców. Podobnie było w następnych latach. Ich zmartwienia i problemy związane z pisaniem były tak duże, że nie powstrzymał ich nawet wstyd przed powrotem do szkoły.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 15

2013-07-09 23:16:01

16

Warsztat pisarski badacza

Świadectwem mojej „bezczelności” było nie tylko to, że postanowiłem uczyć przedmiotu, w którym sam nie byłem najbieglejszy. Nie przygotowałem się nawet do kursu, ponieważ jako socjolog, a nie nauczyciel sztuki pisania, nie miałem pojęcia, jak go poprowadzić. Przyszedłem więc na pierwsze zajęcia, nie wiedząc, co będę robić. Po kilku niezgrabnych wstępnych uwagach doznałem olśnienia. Od lat czytywałem w czasopiśmie „Paris Review” wywiady z pisarzami, a zwłaszcza – z nutką niezdrowego zainteresowania – ich nieupiększane zwierzenia na temat nawyków pisarskich. Zwróciłem się do mojej byłej doktorantki, a wówczas już dobrej znajomej, która siedziała po mojej prawej stronie, i spytałem: „Louise, jak piszesz?”. Wyjaśniłem, że nie chodzi mi o rozwodzenie się nad naukowymi przygotowaniami, ale o najbardziej przyziemne szczegóły – o to, czy pisze na maszynie, czy ręcznie, czy używa jakiegoś szczególnego rodzaju papieru albo czy pracuje o określonej porze dnia. Nie miałem pojęcia, co powie Louise. Moja intuicja okazała się trafna. Louise szczegółowo, bez większego krygowania się, opisała skomplikowaną procedurę pisania, która mogła przebiegać tylko w ten i w żaden inny sposób. Ona sama nie czuła się zakłopotana, ale inni krzywili się lekko, kiedy tłumaczyła, że potrafi pisać tylko pisakiem w żółtym kołonotatniku formatu B4, że najpierw musi posprzątać mieszkanie (okazało się, że kobiety często robią to w ramach przygotowań do pisania, ale mężczyźni – niekoniecznie), że może pisać tylko od tej do tej godziny i tak dalej. Poczułem, że jestem na dobrym tropie, przeszedłem zatem do następnej ofiary. Tym razem był to mężczyzna, który – trochę mniej chętnie – opowiedział o swoich równie specyficznych nawykach. Kolejny próbował wymigać się od odpowiedzi. Podobnie jak wszyscy pozostali, miał ku temu mocny powód. Widziałem już wtedy, że czynności, o których opowiadali uczestnicy zajęć, były nieco wstydliwe i nikt nie chciał się nimi chwalić przed dwudziestoosobowym audytorium. Ale nie odpuściłem im i zmusiłem każdego, żeby o sobie opowiedział. To zadanie wywołało potężne napięcie, ale też mnóstwo żartów, ogromne zainteresowanie, a w końcu zaskakujące odprężenie.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 16

2013-07-09 23:16:01

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

17

Wszyscy poczuli ulgę. Powiedziałem im, że tak właśnie powinno być: wprawdzie każdy z nich okazał się dziwakiem, ale nie większym niż pozostali. To nie była rzadka choroba. Tak samo czujemy ulgę, kiedy przekonujemy się, że niepokojące objawy, które ukrywaliśmy, występują też u wielu innych ludzi. Świadomość tego, że inni też mają dziwaczne nawyki pisarskie, powinna być – i wyraźnie była – czymś dobrym. W mojej interpretacji poszedłem jeszcze dalej. Z pewnego punktu widzenia uczestnicy zajęć zdradzali objawy nerwicy, lecz z perspektywy socjologicznej te objawy miały charakter rytuałów magicznych. Według Bronisława Malinowskiego (1990, s. 383–384) ludzie wykonują takie rytuały, aby wpłynąć na rezultat jakiegoś procesu, którego – ich zdaniem – nie mogą kontrolować za pomocą racjonalnych środków. Malinowski opisał to zjawisko u mieszkańców Wysp Trobrianda: Tak więc przy budowie czółna empiryczna znajomość materiału, technologii, pewnych zasad stabilności i hydrodynamiki występuje w towarzystwie i ścisłym związku z magią, przy czym żadna nie jest skażona drugą. Krajowcy wiedzą na przykład doskonale o tym, że im większa jest rozpiętość wysięgnika, tym większa jest stabilność, ale tym mniejsza odporność na naciski. Potrafią wyraźnie wytłumaczyć, dlaczego rozpiętości tej dają pewien tradycyjny wymiar, określony ułamkiem długości całej łodzi z wydrążonego pnia. Potrafią również wyjaśnić za pomocą prostych terminów z zakresu mechaniki, jak powinni się zachować w wypadku nagłego sztormu, dlaczego wysięgnik zawsze musi się znajdować od strony zawietrznej, dlaczego jeden typ czółna może, a inny nie może halsować. Dysponują oni rzeczywiście całym systemem zasad żeglarskich, wyposażonym w złożoną i bogatą terminologię, przekazywanym przez tradycję i przestrzeganym tak samo racjonalnie i konsekwentnie, jak współczesna wiedza przez współczesnych marynarzy. [...] Z całą systematyczną, metodycznie stosowaną wiedzą są oni jednak ciągle zdani na łaskę potężnych i nieprzewidzianych przypływów i odpływów, nagłych sztormów w okresie monsunowym i nieznanych raf. I tu wkracza ich magia, odprawiana nad czółnem podczas jego budowy, spełniana na początku i w trakcie wyprawy, a także w momentach rzeczywistego zagrożenia.

Podobnie jak żeglarze z Trobriandów, również socjologowie, którzy nie potrafili poradzić sobie z trudnościami w pisaniu za pomocą

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 17

2013-07-09 23:16:01

18

Warsztat pisarski badacza

racjonalnych środków, sięgali po magiczne formuły, uwalniające ich od niepokoju, choć w rzeczywistości pozbawione wpływu na rezultat. Zapytałem więc uczestników zajęć: „Czego tak się boicie, że nie możecie tego kontrolować racjonalnymi środkami i musicie sięgać po te wszystkie zaklęcia i rytuały?”. Nie jestem freudystą, ale spodziewałem się, że będą się wzbraniać przed odpowiedzią na to pytanie. Było jednak inaczej – wypowiadali się swobodnie i obszernie. Wywiązała się długa dyskusja, ale okazało się, że tak naprawdę bali się dwóch rzeczy. Po pierwsze, obawiali się, że nie będą potrafili uporządkować myśli, a ich próby pisania zmienią się w jeden wielki chaos, który doprowadzi ich do szału. Po drugie, dręczył ich lęk przed tym, że to, co napiszą, okaże się „słabe”, i że się ośmieszą. Te obawy tłumaczyły w dużej mierze potrzebę rytuału. Słuchaczka, która podobnie jak Louise też pisała w żółtym kołonotatniku, powiedziała, że zawsze zaczyna na drugiej stronie. Dlaczego? Gdyby ktoś przechodził obok, zawsze mogła odwrócić pierwszą stronę i przykryć to, co napisała, żeby ten ktoś nie mógł tego podejrzeć. Wiele rytuałów miało zagwarantować, że tego, co piszą, nie będzie można uznać za „skończony” tekst, a więc nikt nie będzie się mógł z niego śmiać. Wymówka była wbudowana w sam sposób pisania. Myślę, że to tłumaczy, dlaczego nawet ci pisarze, którzy dobrze piszą na komputerze, często używają tak czasochłonnych metod jak pisanie ręcznie. Rękopis ewidentnie nie jest czymś gotowym, nie można go zatem poddawać krytyce, jakiej poddaje się skończony tekst. Ale jest jeszcze jeden, pewniejszy sposób, który uniemożliwia innym ludziom potraktowanie tego, co piszesz, jako rzetelnej miary twoich zdolności: nie pisać w ogóle. Nikt nie przeczyta tego, co w ogóle nie zostało przelane na papier. Podczas tych pierwszych zajęć wydarzyło się coś ważnego. Każdy uczestnik musiał opowiedzieć o czymś wstydliwym, ale nikt od tego nie umarł, czego nie omieszkałem im przypomnieć. (Pod tym względem zajęcia przypominały tak zwane nowe terapie kalifornijskie, podczas których ludzie odsłaniają swoje myśli albo ciała przed innymi osobami i tak samo przekonują się, że to nic strasznego.) Byłem zaskoczony, że uczestnicy zajęć, którzy często dobrze się znali, nie wiedzieli absolutnie nic o nawykach pisarskich innych

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 18

2013-07-09 23:16:01

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

19

osób ani nawet nie widzieli ich podczas pisania. Stwierdziłem, że coś trzeba z tym zrobić. Na początku powiedziałem potencjalnym uczestnikom zajęć, że będziemy zajmować się na nich raczej redagowaniem i poprawianiem prac niż ich pisaniem. Dlatego też wymagałem od każdego z nich, żeby przyniósł jeden ze swoich gotowych tekstów, na którym mieliśmy ćwiczyć redagowanie. Zanim jednak zabraliśmy się do pracy nad tymi tekstami, postanowiłem pokazać uczestnikom, co to znaczy poprawiać i redagować. Znajoma socjolożka pożyczyła mi szkic artykułu, który właśnie pisała. Na początku drugich zajęć rozdałem wszystkim trzy albo cztery strony z tego artykułu – „część metodologiczną” – a potem spędziliśmy trzy godziny na ich poprawianiu. Socjologowie zazwyczaj używają dwudziestu słów tam, gdzie wystarczyłyby dwa, dlatego większą część tego popołudnia zajęło nam usuwanie zbędnych wyrazów. Zastosowałem sztuczkę, po którą często sięgałem podczas indywidualnych lekcji. Zatrzymywałem długopis nad jakimś słowem albo frazą i pytałem: „Czy to musi tutaj być? Jeżeli nie, to skreślam”. Powtarzałem, że robiąc zmiany, nie możemy utracić nawet najdrobniejszych niuansów myśli autorki. (Wzorowałem się tu na zasadach, których przestrzegał C. Wright Mills w swoim słynnym „przekładzie” fragmentów twórczości Talcotta Parsonsa; zob. Mills 2007, s. 78–88). Zmieniałem stronę bierną na czynną, łączyłem zdania albo dzieliłem te, które były za długie, krótko mówiąc – robiłem wszystko to, czego moi studenci uczyli się kiedyś podczas wstępnego kursu kompozycji tekstów. Po trzech godzinach pracy skróciliśmy ten fragment z czterech stron do trzech czwartych strony, nie gubiąc żadnego aspektu rozumowania autorki ani ważnego szczegółu. Przez pewien czas pracowaliśmy nad jednym długim zdaniem, które dotyczyło potencjalnych implikacji tego, co do tej pory zostało powiedziane w artykule. Usuwaliśmy słowa i wyrażenia, aż zdanie zrobiło się cztery razy krótsze. Wtedy zasugerowałem (żartobliwie, ale oni nie byli tego pewni), żebyśmy wycięli je w całości i napisali po prostu: „Co z tego?”. Zapadła pełna konsternacji cisza, aż w końcu ktoś powiedział: „Panu może uszłoby to na sucho, ale nam

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 19

2013-07-09 23:16:01

20

Warsztat pisarski badacza

na pewno nie”. Potem zaczęliśmy dyskutować o roli tonu i w końcu doszliśmy do wniosku, że ja też nie mógłbym tak napisać, chyba że wcześniej odpowiednio wprowadziłbym ten rodzaj tonu i pasowałby on do okoliczności. Uczestnicy zajęć szczerze współczuli mojej znajomej, na której artykule przeprowadziliśmy naszą operację. Ich zdaniem została upokorzona i miała szczęście, że jej przy tym nie było, ponieważ musiałaby zapaść się pod ziemię ze wstydu. Współczujący jej kursanci czerpali ze swoich prywatnych emocji, nie zdając sobie sprawy, że dla ludzi, którzy zawodowo zajmują się pisaniem i piszą dużo, takie redagowanie jest chlebem powszednim. Chciałem im uświadomić, że to coś całkowicie normalnego i że powinni nastawić się na dokonywanie licznych tego rodzaju przeróbek, dlatego opowiedziałem (zgodnie z prawdą), że zazwyczaj poprawiam rękopisy od ośmiu do dziesięciu razy przed oddaniem ich do druku (ale nie przed oddaniem ich pod osąd moich znajomych). Uczestnicy zajęć byli zdumieni, bo wydawało im się – o czym będzie jeszcze mowa – że „dobrzy pisarze” (tacy jak ich wykładowcy) piszą dobry tekst za jednym zamachem. Całe to ćwiczenie przyniosło nam kilka rezultatów. Uczestnicy byli wyczerpani, ponieważ nigdy przez tyle czasu nie przyglądali się tak szczegółowo żadnemu tekstowi i nie wyobrażali sobie, że ktoś mógłby to robić. Oprócz tego zapoznali się z kilkoma standardowymi narzędziami redakcyjnymi i wypróbowali je w praktyce. Najważniejsze było jednak to, co wydarzyło się pod koniec zajęć, gdy jeden z uczestników – ten cudowny typ człowieka, który wypowiada na głos to, o czym wszyscy myślą, ale wydaje im się, że nie warto o tym mówić – stwierdził: „O rany, kiedy pan to mówi w ten sposób, to brzmi prawie tak, jakby każdy mógł to powiedzieć”. No właśnie. Potem dyskutowaliśmy na temat tego, czy „socjologiczność” tkwi w tym, co się mówi, czy w tym, jak się mówi. Należy pamiętać, że w naszym ćwiczeniu nie zmienialiśmy żadnych fachowych pojęć socjologicznych. To nie one stanowiły problem (i nie one zwykle go stanowią). Zastępowaliśmy natomiast zbędne słowa i frazy bez głębszego znaczenia, górnolotne wyrażenia i pompatyczne sformułowania (moim ulubionym przykładem takiego frazesu jest wyrażenie

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 20

2013-07-09 23:16:01

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

21

„sposób, w jaki”, które często można zastąpić prostym „jak”, nie tracąc niczego poza nadętością) – wszystko, co można uprościć bez szkody dla treści wywodu. Doszliśmy do wniosku, że siląc się na akademicki ton, autorzy próbowali dodać swoim tekstom wagi i powagi, nawet jeśli odbywało się to kosztem rzeczywistego znaczenia. Podczas tego niekończącego się popołudnia odkryliśmy też kilka innych rzeczy. Niektórych spośród tych długich, zbędnych wyrażeń nie dało się w żaden sposób zastąpić, ponieważ nie miały żadnego głębszego sensu. Były zwykłymi wypełniaczami, które wskazywały miejsca, gdzie autor powinien był przedstawić jakąś prostą myśl, ale akurat nie miał nic prostego do powiedzenia. Te miejsca musiał jednak czymś zapełnić, w przeciwnym razie miałby tylko pół zdania. Autorzy nie używali tych pustych wyrażeń i zdań całkowicie przypadkowo albo dlatego, że mieli złe nawyki pisarskie. Wypełniacze najczęściej pojawiały się w pewnych określonych sytuacjach. Autorzy zazwyczaj używają wyrażeń bez znaczenia po to, aby zamaskować jeden z dwóch rodzajów trudności. Oba odzwierciedlają fundamentalne problemy teorii socjologicznej. Pierwszy z nich dotyczy sprawczości: kto był sprawcą działań, które – jak twierdzisz – zostały dokonane? Socjologowie często wybierają sformułowania, dzięki którym unikają jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ ich teorie często nie mówią, kto stoi za pewnymi działaniami. W wielu teoriach socjologicznych rzeczy po prostu się dzieją i nikt nie jest ich sprawcą. Trudno znaleźć podmiot dla zdania, które opisuje działanie „czynników makrospołecznych” albo „nieuniknionych procesów społecznych”. Uchylanie się przed odpowiedzią na pytanie „Kto to zrobił?” prowadzi do dwóch typowych wad pisarstwa socjologicznego: częstego używania strony biernej i rzeczowników abstrakcyjnych. Jeżeli na przykład ktoś pisze, że „dewiantom przyklejono etykietę”, to nie musi precyzować, kto im ją dokleił. To błąd teoretyczny, a nie tylko pisarski. Jedna z głównych tez teorii etykietowania dewiantów (Becker 2009) głosi, że to konkretne osoby doklejają etykietę dewiantowi – osoby, które mają władzę i wyraźny powód do takiego działania. Jeśli pominiemy tych aktorów, to przeinaczymy teorię – zarówno jej ducha, jak i literę. A jednak wiele osób

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 21

2013-07-09 23:16:01

22

Warsztat pisarski badacza

tak pisze. Socjologowie popełniają podobne błędy teoretyczne, kiedy stwierdzają, że społeczeństwo robi to czy tamto albo że kultura skłania ludzi do takiego, a nie innego działania. Piszą tak prawie nieustannie. Innym źródłem błędów pisarskich socjologów jest to, że nie mogą oni (lub nie chcą) formułować zależności przyczynowo-skutkowych. Badania dotyczące rozumu ludzkiego Davida Hume’a uczuliły nas na niebezpieczeństwa związane z formułowaniem związków przyczynowych. Wprawdzie niewielu socjologów jest równie sceptycznych jak Hume, ale większość rozumie, że mimo starań Johna Stuarta Milla, Koła Wiedeńskiego i wielu innych biorą na siebie poważne ryzyko naukowe, gdy stwierdzają, że A powoduje B. Socjologowie potrafią na wiele sposobów wyrazić współzmienność zjawisk; większość z nich to puste sformułowania, które wskazują, co chcielibyśmy (ale nie śmiemy) powiedzieć. Boimy się stwierdzić, że A powoduje B, dlatego piszemy: „Zachodzi współzmienność między A i B” albo „A i B wydają się powiązane”. Aby to wyjaśnić, musimy wrócić do rytuałów związanych z pisaniem. Piszemy w taki sposób, bo obawiamy się, że inaczej zostaniemy przyłapani na oczywistej pomyłce i wystawimy się na pośmiewisko. Lepiej napisać coś bezbarwnego, ale bezpiecznego, niż zaryzykować śmiałe sformułowanie, którego być może nie będziemy potrafili obronić. Pamiętajmy, że można bez obaw napisać: „A jest współzmienne z B”, jeżeli to właśnie chcieliśmy powiedzieć, i że całkiem rozsądne jest stwierdzenie: „Moim zdaniem A powoduje B; przemawiają za tym zebrane przeze mnie dane, które pokazują współzmienność A i B”. Wielu ludzi używa jednak takich sformułowań, aby zasugerować mocniejsze stwierdzenie, za które wolą nie brać odpowiedzialności. Chcą odkrywać przyczyny, ponieważ to ciekawe z naukowego punktu widzenia, lecz nie chcą ponosić związanych z tym konsekwencji filozoficznych. Każdy nauczyciel kompozycji tekstów angielskich i każdy poradnik pisania potępia konstrukcje w stronie biernej, rzeczowniki abstrakcyjne i większość innych błędów, o których wspomniałem. Nie wymyśliłem tych zasad − nauczyłem się ich na zajęciach z kompozycji. Te standardy są niezależne od jakiejkolwiek konkretnej

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 22

2013-07-09 23:16:01

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

23

szkoły naukowej, ale uważam, że u źródeł mojego umiłowania jasności i prostoty leży również socjologiczna tradycja interakcjonizmu symbolicznego, która koncentruje się na prawdziwych aktorach w prawdziwych sytuacjach. Mój znajomy z Brazylii, socjolog Gilberto Velho, twierdzi, że te standardy mają charakter etnocentryczny, a ich korzenie tkwią mocno w angloamerykańskiej tradycji prostego wypowiadania się, lecz równie uprawiony jest kwiecisty i zawiły styl cechujący niektóre tradycje europejskie. Uważam, że Gilberto nie ma racji, ponieważ niektórych spośród najlepszych autorów tworzących w innych językach też cechuje prosty styl. Z kolei Michael Schudson zapytał mnie, całkiem sensownie, jak powinien pisać ktoś, kto sądzi, że struktury – na przykład kapitalistyczne stosunki produkcji – są przyczynami zjawisk społecznych. Czy taki teoretyk powinien używać strony biernej, aby oddać pasywność ludzkich aktorów zaangażowanych w te zjawiska? Na to pytanie można odpowiedzieć dwojako. Prostsza odpowiedź jest taka, że tylko nieliczne teorie społeczne nie uwzględniają ludzkiej sprawczości. Co więcej – i co ważniejsze – konstrukcje w stronie biernej maskują także sprawczość przypisywaną systemom i strukturom. Załóżmy, że system dokonuje etykietowania dewiantów. Jeżeli napiszemy: „Dewiantom przyklejono etykiety”, to rola systemu również będzie niewidoczna. Dużą część tego, co wycięliśmy z artykułu mojej znajomej, stanowiły – jak nazwałem je na użytek zajęć – „pozorne zastrzeżenia”, rozmyte frazy wyrażające ogólną gotowość porzucenia stawianej tezy, o ile ktoś ją zakwestionuje: „A wydaje się powiązane z B”, „W pewnych warunkach A mogłoby wykazywać oznaki związku z B” i inne tego typu tchórzliwe sformułowania. Za pomocą prawdziwego zastrzeżenia stwierdzamy, że A jest powiązane z B, jeżeli nie towarzyszą temu pewne precyzyjnie określone okoliczności. Na przykład: zawsze robię zakupy w sklepie sieci Safeway, chyba że jest zamknięty; siła związku między dochodem a wykształceniem jest większa wśród białych niż wśród czarnych. Ale uczestnicy kursu, podobnie jak inni socjologowie, zazwyczaj używali mniej precyzyjnych zastrzeżeń. Chcieli napisać o istnieniu pewnego związku, ale wiedzieli, że prędzej czy później ktoś znajdzie wyjątek.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 23

2013-07-09 23:16:01

24

Warsztat pisarski badacza

Ogólnikowe, rytualne zastrzeżenie stanowiło dla nich uniwersalne wyjście ratunkowe. Gdyby ktoś podważył ich twierdzenie, zawsze mogli powiedzieć, że nigdy nie obstawali przy jego prawdziwości zawsze i wszędzie. Pozorne zastrzeżenia prowadzą do rozmycia tego, co piszesz, a zarazem ignorują pewną tradycję filozoficzną i metodologiczną, postulującą, aby badacze formułujący solidne, wszechobejmujące generalizacje, określali też, jakie dane zaprzeczające mogłyby je udoskonalić. Kiedy zapytałem uczestników zajęć, dlaczego piszą w taki sposób, przekonałem się, że wiele z tych nawyków wyrobili sobie w liceum i utrwalili na studiach. Uczyli się wtedy pisać prace zaliczeniowe (zob. omówienie specyfiki pisania tekstów na studiach autorstwa Miny Shaughnessy 1977, s. 85−86). Jak się pisze taką pracę? Czyta się lektury albo wykonuje badania zadane w trakcie semestru, a równolegle układa się pracę w głowie. Pisze się ją za jednym razem, ewentualnie po sporządzeniu konspektu, zwykle ostatniego dnia przed terminem. Przypomina to japońską kaligrafię: po prostu to robisz i albo się udaje, albo nie. Studenci nie mają czasu poprawiać prac, ponieważ często piszą kilka jednocześnie. W ich wypadku ta metoda się sprawdza. Niektórzy dochodzą w tym do dużej biegłości i oddają porządne, wycyzelowane teksty, które ułożyli w głowie, przechadzając się po kampusie, a potem przelali na papier, gdy zbliżał się termin zaliczenia. Wykładowcy świetnie o tym wiedzą. Nawet jeżeli nie zdają sobie sprawy ze szczegółów samego procesu, to znają jego typowe rezultaty i wiedzą, że od tak napisanych tekstów nie można oczekiwać większej spójności czy dopracowania. Studenci, którzy często pracują w ten sposób, martwią się – co zrozumiałe – o jakość swoich tekstów. Wiedzą, że mogłyby być lepsze, ale nie będą. Cokolwiek uda im się napisać, będzie to od razu wersja ostateczna. Jednak dopóki tekstu nie czyta nikt poza oceniającym go wykładowcą, dopóty jego autor nie czuje się szczególnie zażenowany. Na studiach doktoranckich społeczna organizacja pisania i reputacji jest już inna. Wykładowcy dyskutują o tekstach – dobrych czy złych – z innymi wykładowcami i doktorantami. W sprzyjających

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 24

2013-07-09 23:16:02

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

25

warunkach te teksty mogą rozrosnąć się do rozmiarów pracy doktorskiej, którą przeczyta kilku wykładowców. Doktoranci piszą też dłuższe teksty niż studenci. Ci, którzy doszli do wprawy w błyskawicznym pisaniu prac zaliczeniowych, mogą mieć trudności z układaniem w głowie obszerniejszych tekstów. Wtedy właśnie tracą umiejętność pisania. Nie mogą już pisać „jednorazowych” prac ani nie mają pewności, że nikt nie będzie ich krytykował czy wyśmiewał. Dlatego wolą nie pisać w ogóle. Nie mówiłem o tym wszystkim uczestnikom kursu podczas pierwszych kilku zajęć (chociaż potem już tak). Zamiast tego dawałem im zadania, które miały oduczyć ich pisania tekstów za jednym razem. Dzięki temu mogli wypracować nowe metody pisania, które przysparzały im mniej kłopotów i okazywały się równie skuteczne jako narzędzie podnoszenia swojej reputacji naukowej. Kilku odważnych uczestników w każdej z grup zaufało mi na tyle, że postanowili zaangażować się w te eksperymenty. Moja opinia niezbyt surowego nauczyciela złagodziła tradycyjny lęk studentów przed wykładowcami, a ci, którzy mieli już ze mną wcześniej zajęcia, akceptowali mój ekscentryczny sposób nauczania. Nauczyciele, którzy nie mają takiej opinii, mogliby mieć trudności z wykorzystaniem niektórych spośród moich sztuczek. Powiedziałem uczestnikom zajęć, że nie ma większego znaczenia, co napiszą w pierwszej wersji tekstu, bo zawsze mogą to zmienić. A ponieważ ta pierwsza wersja nie musi być ostateczną, nie mają powodu, żeby przejmować się tym, co napisali. Jedyna wersja, która się liczy, to wersja ostateczna. Już na początku uczestnicy zobaczyli, jak można przerobić tekst, a obiecałem im, że zademonstruję więcej takich sposobów. Zajęcia z redagowania i mój komentarz do nich stanowiły dla uczestników zimny prysznic. Na pierwszych zajęciach poprosiłem ich, żeby na następne przynieśli teksty, których dostarczenie stanowiło warunek wstępny dopuszczenia do zajęć. (Niektórzy próbowali się wykręcić. Kiedy drugi raz prowadziłem ten kurs, jedna z uczestniczek stwierdziła, że nie przyniesie tekstu, bo żadnego nie ma. Zdenerwowałem się i powiedziałem: „Każdy, kto chodzi do szkoły tyle lat, ma napisanych mnóstwo prac. Po prostu przynieś

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 25

2013-07-09 23:16:02

26

Warsztat pisarski badacza

jedną z nich”. Wtedy wyszedł na jaw prawdziwy powód: „Nie mam żadnej wystarczająco dobrej”.) Po zebraniu tekstów wymieszałem je dokładnie, a potem rozdałem z powrotem, upewniając się, że nikt nie dostał własnej pracy. Następnie poprosiłem uczestników, aby dokładnie zredagowali teksty. Na następnych zajęciach redaktorzy oddali prace autorom. Wszyscy siedzieli naburmuszeni, spoglądając na to, co zrobiono z ich tekstami. A zrobiono wiele – całe były pokreślone na czerwono. Zapytałem uczestników, jak się czuli, redagując cudzą pracę. Mówili o tym obszernie i z irytacją. Zaskoczyło ich, jak dużo pracy musieli w to włożyć i ile głupich błędów popełniają inni ludzie. Po godzinie takiego narzekania zapytałem, jak podoba im się zredagowana wersja ich tekstów. Znowu pojawiła się irytacja, ale tym razem wszyscy narzekali na to, że osoba, która czytała ich artykuł, nie potrafiła się w niego wczuć, nie zrozumiała, o co w nim chodzi, i zmieniła go tak, że nie wyrażał już myśli autora. Bystrzejsi spośród uczestników szybko zorientowali się, że mówią o sobie samych; w grupie zapadło milczenie, gdy wszyscy powoli uświadamiali sobie ten fakt. Oznajmiłem, że to lekcja, którą powinni przemyśleć, i że od teraz powinni świadomie pisać w taki sposób, żeby przyjaźnie usposobiony redaktor – a nie mieli powodów, by zakładać złe intencje innych uczestników – nie mógł błędnie odczytać znaczenia ich tekstu. Powiedziałem im, że redaktorzy i inni uczeni często będą przerabiać ich prace, więc lepiej do tego przywyknąć i nie brać zbytnio do siebie. Po prostu należy pisać na tyle jasno, żeby nikt nie mógł tekstu źle zrozumieć i wprowadzić w nim niepożądanych zmian. Potem oznajmiłem, że mogą zacząć pisanie od czegokolwiek, nawet od najbardziej surowych i chaotycznych notatek, a mimo to stworzyć coś dobrego. Aby to udowodnić, musiałem nakłonić kogoś do napisania pierwszej, nieocenzurowanej wersji tekstu, zbioru pomysłów spisanych na gorąco i bez poprawek. Wyjaśniłem, że taki szkic pomoże im się przekonać, co właściwie mają do powiedzenia. (Kolejny raz wymyśliłem coś, co – o czym nie wiedziałem – wymyślili już przede mną specjaliści od teorii kompozycji. Na przykład Linda Flower [1979, s. 36] opisuje i analizuje taką samą metodę, nazywając ją „tekstem podążającym za myślą pisarza”

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 26

2013-07-09 23:16:02

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

27

(writer-based prose) i twierdząc, że „daje [ona] pisarzowi możliwość zawarcia w tekście różnorodnych informacji i wielu alternatywnych związków, zanim narzuci on sobie przedwcześnie określoną strukturę”.) Musiałem nieźle się natrudzić, żeby znaleźć kogoś, kto odważyłby się podjąć to wyzwanie. Kiedy tekst został już napisany, rozdałem jego kopie uczestnikom zajęć. Autorka tekstu zażartowała z wysiłkiem, że wystawia się na baty od czytelników. Ku jej zaskoczeniu, pozostali kursanci byli pełni podziwu dla jej pracy. Widzieli, że jest chaotyczna i kiepsko napisana, ale dostrzegali też – i nie omieszkali o tym powiedzieć – że zawiera kilka naprawdę interesujących pomysłów, które można rozwinąć. Wychwalali też odwagę autorki. (W kolejnych latach inni odważni uczestnicy mieli podobny wpływ na resztę grupy.) Tekst pokazywał, jak autorka krążyła wokół tematu (podobnie jak pisarze opisani przez Lindę Flower i Johna Hayesa, 1981) − nie była pewna, co właściwie chce powiedzieć, i pisała to samo na kilka różnych sposobów. Porównując te różne sformułowania, mogliśmy z łatwością dostrzec główną ideę, wokół której krążyła autorka, i wyrazić ją nieco zwięźlej. W ten sposób znaleźliśmy trzy albo cztery idee, które można było w tym stylu przeformułować, i dostrzegliśmy – czy wyczuliśmy – między nimi pewne związki. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że najlepszym sposobem pracy z takim szkicem jest robienie na nim notatek, analiza jego treści, a potem sporządzenie konspektu następnej wersji. Po co mielibyśmy zajmować się unikaniem zbędnych wyrażeń lub innych błędów, które w pocie czoła usuwaliśmy z tekstu tydzień wcześniej, skoro dzięki tym nowo nabytym umiejętnościom mogliśmy bez problemu usunąć je później? Przejmowanie się nimi mogło spowolnić naszą pracę i sprawić, że pośród wielu wyrażeń nie trafimy na to właściwe, które naprowadzi nas na dobrą drogę. Dlatego stwierdziliśmy, że lepiej redagować później niż na bieżąco. Wszyscy zaczęli rozumieć, że pisanie nie musi być jednorazowym przedsięwzięciem typu „wszystko albo nic”. Można rozbić je na kilka etapów mających osobne kryteria jakości (moi studenci mogliby przeczytać to samo u Flower i innych autorów, ale może lepiej, że doszli do tego samodzielnie). Kryterium jasności i dokładności, które przykładamy do

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 27

2013-07-09 23:16:02

28

Warsztat pisarski badacza

gotowego tekstu, zupełnie nie pasuje do wcześniejszych wersji, których celem jest przelanie pomysłów na papier. W ten sposób studenci powtórzyli niektóre z rezultatów osiągniętych przez Flower i zaczęli rozumieć, że przejmowanie się regułami już od samego początku pisania może uniemożliwić im powiedzenie tego, co chcą powiedzieć (to samo w języku psychologii kognitywnej stwierdził Mike Rose, 1983). Nie chcę popadać w przesadę. Moi studenci nie odrzucili nagle kul i nie zaczęli tańczyć. Ale dostrzegli, że istnieje wyjście z ich trudnej sytuacji – i o to mi właśnie chodziło. Poznawszy dostępne rozwiązania, mogli je wypróbować. Oczywiście sama wiedza nie wystarczyła. Musieli użyć tych metod i wkomponować je w swój sposób pisania, być może rezygnując z niektórych magicznych praktyk, o których wcześniej wspomniałem. Podczas kursu robiliśmy też wiele innych rzeczy. Omawialiśmy zagadnienia retoryki, czytając pracę Josepha Gusfielda (1981) o retoryce nauk społecznych oraz Politics and the English Language George’a Orwella (1954). Co ciekawe, socjolog Gusfield wpłynął na moich studentów bardziej niż pisarz Orwell. Pokazał im, jak autorzy z ich własnej dziedziny manipulują narzędziami stylistycznymi, żeby brzmieć bardziej „naukowo” – przede wszystkim używając konstrukcji w stronie biernej i tworząc z nich fasadę bezosobowości, za którą mogą się ukryć. Rozmawialiśmy o twórczości naukowej jako o formie retoryki, która ma przekonać o czymś czytelnika, oraz o tym, jakie formy perswazji są akceptowane w społeczności naukowej, a jakie uważa się za niedopuszczalne. Podkreślałem, że prace naukowe zawsze mają charakter retoryczny, chociaż studenci uważali – podobnie jak wielu starszych uczonych – że pewne formy pisania stanowią niedopuszczalny rodzaj perswazji, podczas gdy inne tylko przedstawiają fakty i pozwalają im mówić za siebie. (Na ten temat wiele napisali socjologowie nauki i badacze retoryki; zob. zwłaszcza Bazerman 1981; Latour, Bastide 1983 oraz prace wymienione w bibliografiach tych pozycji.) Również tym razem pomógł mi kursant, który przysłużył mi się już wcześniej. Po długiej dyskusji o retoryce nauki powiedział: „W porządku, wiem, że nie lubi pan nam mówić, co mamy robić,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 28

2013-07-09 23:16:02

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

29

ale powie nam pan w końcu, czy nie?”. „Co mam wam powiedzieć?”. „Jak pisać, nie używając retoryki!”. Tak jak poprzednio wszyscy liczyli, że zdradzę im ten sekret. Ale kiedy ktoś głośno wypowiedział to życzenie, potwierdziły się ich najgorsze obawy. Nie mogli pisać, nie używając retoryki, a więc nie mogli uciec przed problemem stylu. Przez te kilka lat, podczas których prowadziłem kurs technik pisania, opracowałem teorię procesu, który odpowiada i za to, jak piszą ludzie, i za trudności, z którymi muszą się przy tym borykać. (Tę teorię, w nieco bardziej ogólnej formie, przedstawiam w książce Art Worlds jako teorię tworzenia wszelkiego rodzaju dzieł sztuki. Chociaż jej zaplecze stanowi psychologia społeczna, wyraźnie odmienna od psychologii poznawczej stanowiącej zaplecze teorii kompozycji, to moje obserwacje przypominają te, do których doszli Flower, Hayes i inni badacze z tego nurtu.) Ostateczna forma każdego dzieła wynika z wyborów dokonanych przez wszystkich ludzi zaangażowanych w jego tworzenie. Pisząc, nieustannie dokonujemy takich wyborów: jakie idee wprowadzić i w którym miejscu, jakich słów użyć i jak je ułożyć, aby wyrazić te idee, wreszcie jakie wskazać przykłady, żeby lepiej unaocznić to, o co nam chodzi. Oczywiście sam proces pisania poprzedza jeszcze dłuższy proces przyswajania i wymyślania idei, a jeszcze wcześniej następuje proces przyswajania wrażeń i ich porządkowania. Każdy wybór dokonany podczas któregoś z tych procesów wpływa na końcowy rezultat. Jeżeli tak rzeczywiście jest, to oszukujemy się, gdy wyobrażamy sobie, że siadając do pisania, możemy napisać, co nam się tylko spodoba. Nasze wcześniejsze wybory – aby ujmować nasz temat w ten, a nie inny sposób, użyć tego, a nie innego przykładu do ukonkretnienia naszej idei, wykorzystać taki, a nie inny sposób gromadzenia i przechowywania danych, przeczytać tę powieść czy obejrzeć tamten program telewizyjny – wykluczają inne opcje, które też mogliśmy wybrać. Za każdym razem, kiedy odpowiadamy na pytanie o naszą pracę – o to, co odkryliśmy albo co myślimy – wybrane przez nas słowa wpływają na to, jak opiszemy ją następnym razem, być może podczas robienia notatek albo pisania konspektu.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 29

2013-07-09 23:16:02

30

Warsztat pisarski badacza

Większość moich studentów przyjmowała bardziej konwencjonalne podejście, wyrażone w mądrości ludowej: „Kto jasno myśli, ten jasno pisze”. Sądzili, że zanim napiszą Pierwsze Słowo, muszą najpierw poukładać wszystko w głowie – zebrać wrażenia, pomysły i dane, a potem jednoznacznie rozstrzygnąć wszystkie ważne kwestie wynikające z teorii i faktów. Moi studenci uzewnętrzniali to przekonanie w rytualny sposób − nie zabierali się do pisania, dopóki nie zgromadzili na biurku wszystkich książek i notatek, które mogłyby się im przydać. Co więcej, sądzili, że w większości tych spraw mają wolną rękę, dlatego pisali na przykład: „Myślę, że zaplecze teoretyczne będzie stanowić dla mnie teoria Durkheima”, jak gdyby nie rozstrzygnęli już kwestii teoretycznych, które narzucały odniesienie do Durkheima (albo Webera czy Marksa). (Badacze z innych dziedzin mogą tu wstawić nazwisko właściwego Wielkiego Człowieka.) W mojej teorii skłaniam się do przeciwnego wniosku: kiedy siadamy do pisania, prawdopodobnie dokonaliśmy już wielu wyborów, po prostu nie wiemy, jakie one były. To oczywiście prowadzi do pewnego pomieszania i do pisania chaotycznych szkiców tekstu. Ale taki chaotyczny szkic nie jest powodem do wstydu. Pokazuje on raczej, jakie decyzje już podjęliśmy, jakie idee, stanowiska teoretyczne i wnioski przyjęliśmy jeszcze przed napisaniem pierwszego słowa. Wiedząc, że napiszemy jeszcze wiele wersji, wiemy też, że nie musimy się przejmować surowością i niespójnością tej pierwszej. Jej celem jest odkrywanie idei, a nie ich prezentacja (do takiego rozróżnienia doszedł C. Wright Mills, zob. Mills 2007, s. 337, za Hansem Reichenbachem). Pisząc pierwszą, surową wersję, dostrzegamy zatem wszystkie wcześniejsze decyzje, które wpływają na to, co możemy napisać. Nie możemy „użyć” Marksa, jeżeli nasze pomysły powstały pod wpływem teorii Durkheima. Nie możemy pisać o czymś, jeżeli nie mówią o tym zebrane przez nas dane albo jeżeli gromadzimy je w sposób, który nie pozwala ich odnieść do tego zagadnienia. Pisząc pierwszą wersję, widzimy, jaki jest nasz stan posiadania, co już zrobiliśmy i czego się dowiedzieliśmy, a co jeszcze musimy zrobić. Tak więc chociaż dopiero zaczęliśmy pisać, to zostało nam już tylko

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 30

2013-07-09 23:16:02

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

31

jedno zadanie: uporządkować to wszystko. Pierwsza wersja pokazuje nam, co trzeba doprecyzować, a możemy to osiągnąć dzięki umiejętnościom przerabiania i redagowania tekstu. Oczywiście nie jest to łatwe. Kolejne wybory, dokonane podczas redagowania i przerabiania, również wpływają na ostateczny rezultat. Nie możemy już pisać wszystkiego bez ograniczeń, ale nadal mamy szerokie pole wyboru. Decyzje, które trzeba podjąć na tym etapie – dotyczące języka, tonu i organizacji tekstu – często sprawiają autorom dużo trudności, ponieważ wiążą się z innymi rodzajami rozstrzygnięć niż wcześniejsze wybory. Jeżeli ktoś używa języka teorii Durkheima do analizy marksistowskiej koncepcji języka albo języka badań sondażowych do omówienia badań etnograficznych, to zapewne znajdzie się w rozterce. Taki mętlik prowadzi do trudności teoretycznych, które zauważyliśmy podczas zajęć poświęconych redagowaniu tekstów. Jeżeli zaczynamy pisać już na wczesnym etapie badań – na przykład zanim zbierzemy wszystkie dane – to możemy wcześniej zacząć porządkować swoje myśli. Pisząc szkic bez danych, możemy przekonać się, co chcemy przeanalizować i jakie dane musimy zebrać. Pisanie może zatem wpłynąć na kształt projektu badań. Takie podejście odbiega od bardziej rozpowszechnionego, zgodnie z którym należy najpierw przeprowadzić badania, a potem je „spisać”. Stanowi to rozszerzenie idei Flower i Hayesa (1981), według których wczesne etapy pracy nad tekstem pozwalają dostrzec, co należy zrobić w późniejszych etapach. Rozjaśnianie tekstu wymaga wzięcia pod uwagę jego odbiorców. Dla kogo ma on być jaśniejszy? Kto go przeczyta? Co muszą wiedzieć czytelnicy, żeby nie odczytać tekstu błędnie albo nie uznać go za mętny lub niezrozumiały? Inaczej pisze się dla ludzi, z którymi współpracuje się przy danym projekcie, inaczej dla badaczy z tej samej wąskiej dziedziny, inaczej dla uczonych z odmiennych dziedzin i dyscyplin, a jeszcze inaczej dla „inteligentnego laika”. Jak sprawdzić, co będzie zrozumiałe dla czytelników? Można przekazać wstępne wersje tekstu wybranym członkom docelowej grupy odbiorców i zapytać ich o zdanie. Właśnie to napawało tak dużym lękiem uczestników moich warsztatów, ponieważ pokazywanie

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 31

2013-07-09 23:16:02

32

Warsztat pisarski badacza

innym wczesnych wersji tekstów narażało ich na wstyd i ośmieszenie. Dlatego ta recepta, chociaż prosta, często okazuje się niemożliwa do wprowadzenia w życie. Możemy pokazywać swoje niedopracowane teksty innym ludziom pod warunkiem, że przekonamy się – tak jak przekonali się uczestnicy moich zajęć – że nikt na tym nie ucierpi. Oczywiście nie każdy jest właściwym odbiorcą wczesnych wersji tekstu. Przekonaliśmy się o tym, redagując nawzajem swoje artykuły. Niektórzy ludzie nie potrafią traktować szkiców jako wstępnych wersji i uparcie przykładają do nich kryteria właściwe dla gotowych tekstów. Nie każdy umie też ocenić jakość tekstu, a autor potrzebuje całego kręgu osób, co do których jest przekonany, że udzielą mu informacji zwrotnej stosownej do etapu, na jakim znajduje się jego praca. Tak więc oprócz teorii aktu pisania potrzebujemy teorii społecznej organizacji pisania jako czynności zawodowej. Ponieważ większość ludzi pisze w całkowitym odosobnieniu, czytelnicy przypisują rezultaty wyłącznie autorowi i idą one na konto jego reputacji naukowej – na plus albo na minus. Używam języka księgowości, ponieważ większość ludzi po cichu myśli o tym właśnie w ten sposób. Dlaczego pisarze pracują w takim odosobnieniu? Jak napisałem wcześniej, większość z nich wyrabia sobie nawyki pisarskie – wraz z wszystkimi rytuałami, które mają wyeliminować chaos i niedoskonałe efekty pracy – w szkole średniej albo na studiach, dostosowując się do okoliczności pisania. Sytuacja studenta premiuje szybkie i sprawne tworzenie krótkich prac, które dadzą mu zaliczenie, nie nagradza natomiast umiejętności przepisywania i przerabiania. (Jak powiedział Woody Allen: „Przez cztery piąte życia robimy rzeczy, które trzeba skończyć na czas”.) Sprytni studenci – im sprytniejsi, tym szybciej się tego uczą – nie zawracają sobie głowy niepotrzebnymi umiejętnościami. Liczy się pierwsza, jedyna wersja tekstu. Kiedy studenci przechodzą na studia doktoranckie, szybko przekonują się, że umiejętność pisania krótkich prac nie jest tam już tak przydatna. Na początku niektórzy z nich – w zależności od kierunku – piszą takie same prace jak na studiach. Jednak w końcu muszą zacząć pisać dłuższe prace, przedstawiać dłuższe wywody,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 32

2013-07-09 23:16:02

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

33

oparte na bardziej złożonych danych. Mało kto potrafi pisać takie prace w głowie i od razu robić to dobrze, chociaż niektórzy doktoranci myślą naiwnie, że tak właśnie pracują dobrzy pisarze. („Zrobienie tego dobrze” oznacza przeprowadzenie jasnego wywodu – stwierdzenie, które rozpoczyna tekst, zostaje potem udowodnione.) Dlatego studenci piszą z mozołem, boją się, że im się „nie uda”, i w rezultacie spóźniają się z oddaniem pracy. Pisząc na ostatnią chwilę, tworzą teksty, które zawierają ciekawe pomysły, ale są tylko powierzchownie spójne i nie składają się w jasny wywód – ciekawe szkice, które ich autorzy przedstawiają jako gotowe teksty. Po uzyskaniu doktoratu niektórzy młodzi socjologowie (i liczni młodzi uczeni z innych dziedzin) znajdują się w sytuacji, która w jeszcze mniejszym stopniu premiuje taki styl pracy. Praca naukowa nie wyznacza tak jasno określonych „ostatecznych terminów” jak nauka w szkole czy na uczelni. Oczywiście istnieją „terminy” zawodowe: jeżeli ktoś nie publikuje wystarczająco dużo i często (według kryteriów swojego instytutu czy jego kierownictwa), to może nie dostać awansu lub podwyżki albo może mieć trudności ze znalezieniem innej pracy. Ale wymogi czasowe dla tych prac są luźno określone i zależą w pewnej mierze od arbitralnych decyzji przełożonych, a uczeni mogą błędnie przyjąć, że mają pilniejsze sprawy wymagające ich natychmiastowej uwagi – przygotowywanie wykładów albo zadania administracyjne. Młodzi uczeni mogą więc nagle odkryć, że czas przeleciał im przez palce i nie udało im się napisać wystarczającej liczby tekstów – dlatego że wymogi ilościowe zostały mniej wyraźnie określone niż na studiach, a oni traktowali je niezbyt serio, ponieważ organizacja społeczna ich do tego nie zmuszała. Brak określonego terminu złożenia tekstu i jednej, konkretnej osoby, która będzie go oceniać, sprawia, że uczeni pracują we własnym tempie, według własnego harmonogramu. Gotowe teksty przedstawiają bezcielesnemu gronu sędziów – „społeczności naukowej” – a przynajmniej reprezentantom tej społeczności, którzy redagują czasopisma naukowe, układają programy konferencji i piszą recenzje wewnętrzne dla wydawców. W sumie ci odbiorcy uosabiają różnorodność poglądów i praktyk w obrębie danej dziedziny.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 33

2013-07-09 23:16:02

34

Warsztat pisarski badacza

Ta różnorodność powoduje, że na dłuższą metę rzadko któremu autorowi nie udaje się niczego opublikować tylko dlatego, że przedstawia błędne poglądy lub źle pisze. Jest tyle organizacji naukowych i tyle czasopism, że każdy punkt widzenia znajdzie gdzieś swoją przystań. Mimo to wydawcy nadal odrzucają artykuły albo odsyłają je z poleceniem: „Poprawić i przysłać ponownie”, ponieważ ich autorzy piszą niejasno albo niewłaściwie ujmują temat. W rezultacie dochodzi do „prywatyzacji” pisarstwa naukowego. Nie ma grupy uczonych, którzy jednocześnie zapoznawaliby się z tematem pisanego artykułu i przedstawiali swoje uwagi. Każdy pisze na własną rękę i przedstawia tekst w wybranym przez siebie czasie. Dlatego socjologowie nie wypracowują wspólnej kultury, zespołu wspólnych rozwiązań wspólnych problemów. Prowadzi to do powstania sytuacji „pluralistycznej ignorancji”. Każdy z osobna myśli, że inni sprawnie pracują nad artykułami i dostarczą je na czas. Każdy zachowuje swoje kłopoty dla siebie. Być może właśnie dlatego socjologowie i inni uczeni piszą w takim odosobnieniu. Tymczasem pisarstwo naukowe wymaga wielu przeróbek i zabiegów redakcyjnych. Liczy się tylko ostatnia wersja, dlatego uczeni mają wszelkie powody, by pracować nad tekstem, dopóki nie będzie dobry – nie tylko „dobry” na tyle, na ile pozwala czas, ale tak dobry, jak tylko może być. (Oczywiście trzeba być choć w niewielkim stopniu realistą, bo inaczej nigdy nie skończy się tekstu. Pamiętajmy, że niektóre wielkie prace powstawały przez dwadzieścia lat i że pewni uczeni są gotowi zapłacić cenę wolnego pisania.) Niektórzy autorzy nie potrafią jednak przerabiać tekstów i sądzą, że będą oceniani na podstawie każdej wersji każdego tekstu, który napiszą. (Częściowo mają rację. Te wersje będą oceniane, ale jeżeli ich autorzy będą mieli szczęście, to oceny będą dostosowane do etapu, na którym znajduje się tekst.) Tacy autorzy w ogóle nie piszą albo piszą w wielkich mękach, cyzelując każde słowo, zanim komukolwiek pokażą swoje dzieło. Ciekawym wyjątkiem od tej reguły są wszelkie projekty zespołowe, w których uczestnicy muszą co jakiś czas pisać teksty, żeby inni byli na bieżąco – inaczej praca utyka w miejscu. Uczestnicy udanych projektów uczą się traktować teksty pozostałych uczestników

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 34

2013-07-09 23:16:03

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

35

jako szkice, pozwalając im uwolnić się od przymusu tworzenia od razu doskonałych wersji. Autorzy często rozwiązują problem izolacji, tworząc krąg znajomych, którzy czytają ich prace z odpowiednim nastawieniem, to znaczy traktują je jako niegotowe i pomagają autorowi rozplątać zagmatwane idee ze wstępnego szkicu albo wygładzić nieprecyzyjny język z późniejszych wersji, podsuwając użyteczne przypisy albo przykłady naświetlające szczególnie zawikłane zagadnienia. Do tego kręgu mogą należeć znajomi ze studiów doktoranckich, dawni wykładowcy albo osoby, które zajmują się podobnymi problemami. Takie relacje zwykle opierają się na wzajemności. Gdy wzrośnie zaufanie między autorem a czytelnikiem, wtedy ten drugi może poprosić tego pierwszego, żeby on wcielił się w rolę czytelnika. Niektóre obiecujące relacje urywają się, kiedy druga strona nie chce odwzajemnić przysługi. Niektórzy nie potrafią czytać tekstów w odpowiedni sposób. Za bardzo skupiają się na drobiazgach – czasem na pojedynczych słowach, które łatwo zastąpić – i nie potrafią dostrzec ani skomentować niczego innego. Inni, zwykle cieszący się opinią świetnych redaktorów, dostrzegają główny problem i podsuwają cenne sugestie. Trzeba szukać tych drugich i unikać tych pierwszych. Ostatnie uwagi można potraktować jako praktyczne wskazówki wynikające z elementarnej teorii sytuacji zawodowych i problemów pisarskich, którą omawiam w tym rozdziale. Uczestnicy moich zajęć, zawsze złaknieni praktycznych porad, często namawiali mnie na opowieści o moich własnych doświadczeniach. Chociaż pod tym względem daleko mi do pana Chipsa*, to warto tu wspomnieć o kilku problemach. Uczestnicy, którzy mieli już jakieś doświadczenie w pracy naukowej i odrzucono im artykuł albo odesłano go do gruntownego przerobienia, zastanawiali się, jak powinni odpowiedzieć na krytykę. Często wyrażali to w szkolnym języku: „Czy muszę zrobić tak i tak, dlatego że oni tak napisali?”. Kiedy indziej zachowywali się niczym * Postać charyzmatycznego nauczyciela z dwukrotnie ekranizowanej powieści Jamesa Hiltona Żegnaj, Chips z 1934 roku (przyp. tłum.).

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 35

2013-07-09 23:16:03

36

Warsztat pisarski badacza

artyści, których arcydzieło zostało sponiewierane przez ignorantów. Wydawało mi się, że przyjmują postawę charakterystyczną dla wielu studentów, sprowadzającą się do przeświadczenia, że to „tamci” kierują się swoimi kaprysami zamiast jakimikolwiek rzetelnymi kryteriami. Jeżeli osoby posiadające władzę faktycznie nie trzymają się żadnych trwałych kryteriów, to nie ma sensu racjonalnie rozważać ich zarzutów i analizować swojego tekstu pod kątem jego braków; trzeba natomiast domyślić się, czego „tamci” chcą, i dogodzić ich zachciankom (zob. Becker, Geer, Hughes 1968, s. 80–92). Autorzy często utwierdzają się w tym przeświadczeniu, gdy dostają sprzeczne uwagi od recenzentów: na przykład jeden radzi im, żeby wycięli jakiś fragment, a inny sugeruje, żeby go rozwinęli. Co można poradzić w takiej sytuacji? Musimy pamiętać, że czytelnicy nie są jasnowidzami, a więc kiedy tekst jest niejasny albo zawikłany, nie odczytują automatycznie właściwych intencji autora, lecz tworzą swoje własne, często sprzeczne interpretacje. Nierzadko autor na początku artykułu pisze, że zajmie się problemem X, a następnie – w całkowicie zadowalający sposób – analizuje problem Y. To typowy błąd w pierwszych szkicach, często usuwany w późniejszych wersjach. Niektórzy krytycy po dostrzeżeniu tej rozbieżności sugerują przeprowadzenie od nowa całej analizy, a nawet badań, tak aby artykuł faktycznie podejmował problem X. Inni, nastawieni bardziej realistycznie, radzą autorowi, żeby przerobił wstęp i napisał w nim, że zajmie się problemem Y. Ale jedni i drudzy reagują na tę samą rozbieżność. Autor nie powinien spełniać takich czy innych oczekiwań, lecz usunąć tę rozbieżność i tym samym zlikwidować powody do krytyki. Uczestnicy zajęć zastanawiali się też nad problemami związanymi ze współautorstwem tekstów. Przykład tego rodzaju problemów pojawił się zresztą na samych zajęciach. Pod koniec semestru, kiedy zrealizowaliśmy już mój plan i nie miałem pomysłu na to, czym wypełnić pozostałe godziny, zaproponowałem, żebyśmy wspólnie napisali artykuł poświęcony tematowi, o którym wszyscy już co nieco wiedzieliśmy: problemom pisarstwa socjologicznego. Zasady przypominały starą grę towarzyską: każdy dodawał po jednym zdaniu, rozwijając w ten sposób tekst. Niektórzy próbowali

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 36

2013-07-09 23:16:03

1. Podstawy pisania dla zaawansowanych

37

nawiązywać do zdań zaproponowanych przez wcześniejszych autorów. Inni pomijali je i zaczynali od zera. Niektórzy dopisywali zabawne uwagi. Kilka osób spisywało kolejne zdania i na życzenie odczytywało to, co do tej pory stworzyliśmy. Gdy skończyliśmy, tekst liczył osiemnaście zdań i ku naszemu zdziwieniu, mimo wszystkich nieciągłości i dowcipów, nie był wcale zły jak na pierwszy szkic – w świetle kryteriów, które przyjęliśmy dla takich szkiców. Przeciwnie, był na tyle interesujący, że zaproponowałem, żebyśmy go rozbudowali i wysłali do publikacji. Natychmiast powstało pytanie, gdzie powinniśmy go opublikować. Rozważaliśmy, jakie czasopisma mogłyby być zainteresowane takim tematem, aż w końcu zdecydowaliśmy się na „The American Sociologist”, czasopismo Amerykańskiego Stowarzyszenia Socjologicznego poświęcone zawodowym problemom naszej dyscypliny, które dziś niestety już się nie ukazuje. Wyszedłem z sali po kawę. Kiedy wróciłem, po wcześniejszej przyjaznej atmosferze nie zostało ani śladu – wszyscy patrzyli na siebie spode łba. Dowiedziałem się, że pod moją nieobecność wybuchła kłótnia, którą można było przewidzieć – o to, czyje nazwiska znajdą się pod gotowym artykułem i w jakiej kolejności, jeżeli niektórzy będą mieli w niego większy wkład niż inni. Zdenerwowałem się, właściwie bez powodu. Wielu ludzi walczyło w takich sprawach i nie były one błahe. Zaproponowałem, żebyśmy dołożyli wszelkich starań, by pod artykułem znalazły się nazwiska wszystkich, którzy mieli cokolwiek wspólnego z jego powstaniem. Uczestnicy zajęć szybko uświadomili mi, że mianowany profesor może pozwolić sobie na takie pomysły, ale nie oni – młodzi uczeni. Nie wiem, czy mieli rację, jednak ten pomysł nie wydaje mi się pozbawiony sensu. Rozmawialiśmy dalej i szybko dostrzegłem, że tylko czworo albo pięcioro uczestników zajęć naprawdę chce podjąć pracę nad artykułem. Kurs odbywał się w semestrze letnim, dlatego zgodzili się pracować nad tekstem podczas wakacji. W tym momencie do gry ponownie wkroczyła organizacja społeczna. Studia doktoranckie odbywają się w formie zajęć semestralnych albo półsemestralnych oraz projektów badawczych, których długość zależy przede wszystkim

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 37

2013-07-09 23:16:03

38

Warsztat pisarski badacza

od dostępnych funduszy. Ponieważ wszystkie te formy automatycznej koordynacji pracy urwały się wraz z końcem semestru, w którym odbywaliśmy zajęcia, nic nie zmuszało potencjalnych współautorów do organizowania spotkań i wspólnego pisania artykułu. Dlatego w końcu go nie napisali. W pewnym sensie ten rozdział jest tamtym nienapisanym artykułem, pokłosiem pracy wykonanej przez uczestników wspomnianych zajęć, ale też pracy wielu innych ludzi przez kilka ostatnich lat. Kiedy organizacje umożliwiające zespołową pracę mają nietrwały charakter, wówczas projekt nie zostaje ukończony (i tak jest zazwyczaj) albo jeden z jego uczestników realizuje go indywidualnie (i tak było tym razem). Posłowie. Nie powinienem pisać, że był to projekt indywidualny, ponieważ oczywiście taki nie był. Staram się przestrzegać zasad, które sam głoszę, dlatego wysłałem ten rozdział (w jego pierwotnej wersji, jako samodzielny artykuł) wielu osobom, które podsunęły mi liczne sugestie; większość z nich zaakceptowałem. Oprócz uczestników trzech grup, których uczyłem na wspomnianych zajęciach, do moich współpracowników należały wszystkie osoby wymienione w Przedmowie.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 38

2013-07-09 23:16:03

ROZDZIAŁ

2

Figura i autorytet

Pewnego dnia Rosanna Hertz, dziś moja koleżanka z uczelni, a wtedy jeszcze doktorantka, przyszła do mojego gabinetu, żeby porozmawiać o rozdziale jej przyszłej pracy doktorskiej, który dla niej zredagowałem. Ostrożnym tonem, w którym – jak mi się zdawało – kryła się odrobina irytacji, stwierdziła, że faktycznie poprawiłem ten rozdział: zrobił się krótszy, jaśniejszy i ogólnie lepszy. Ale nie rozumiała do końca, jakimi zasadami kierowałem się przy redakcji. Poprosiła, żebyśmy wspólnie przejrzeli ten rozdział i żebym wytłumaczył jej te zasady. Odparłem, że trudno mi je wskazać i że tak naprawdę redagowałem na słuch (w rozdziale czwartym wytłumaczę, co oznacza to pojęcie – na pewno nie to, że nie kierowałem się żadnymi zasadami). Ale zrobiłem wszystko, żeby spełnić jej prośbę. Byłem ciekaw, czy faktycznie podczas redakcji przestrzegałem jakichś ogólnych zasad, i wydawało mi się, że jeżeli tak było, to mogę je odkryć, próbując je wytłumaczyć Rosannie. Kilka dni później Rosanna przyniosła swój rozdział. Przerobiłem go gruntownie, usuwając dużo słów, ale – według mnie – nie tracąc nic z myśli autorki. Praca była bardzo dobra: umiejętnie zorganizowana, bogata w dane i pełna błyskotliwych analiz, lecz napisana bardzo rozwlekłym i akademickim stylem. Usunąłem tyle zbędnych wyrażeń i akademickiego lukru, na ile – jak sądziłem – zgodzi się autorka. Przejrzeliśmy tekst strona po stronie, a Rosanna pytała mnie o każde wątpliwe miejsce. Żadna z moich

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 39

2013-07-09 23:16:03

40

Warsztat pisarski badacza

zmian nie dotyczyła fachowych pojęć socjologicznych. Kiedy autorka pisała „uzgodnione stanowisko”, zamieniałem to na „porozumienie”, bo tak było krócej. Wyrażenie „zmierzyli się z zagadnieniem” zmieniłem na „omówili”, ponieważ brzmiało mniej pretensjonalnie. Pora na dłuższy przykład. Rosanna napisała: „W tym rozdziale przeanalizowany zostanie wpływ pieniędzy, a ściślej rzecz biorąc niezależnych dochodów, na relacje między mężami a żonami ze szczególnym uwzględnieniem sfery spraw finansowych”. Zamieniłem to na: „W tym rozdziale pokażę, jak niezależne dochody wpływają na sposób załatwiania spraw finansowych przez mężów i żony”. Usuwałem puste zastrzeżenia („wydaje się, że…”), łączyłem zdania, w których długie fragmenty dublowały się, a kiedy autorka pisała to samo na dwa różne sposoby w dwóch kolejnych zdaniach, wycinałem to, które brzmiało mniej sugestywnie. Czytając tekst z Rosanną, za każdym razem tłumaczyłem jej, co zmieniłem i dlaczego. Rosanna zgadzała się ze wszystkimi moimi szczegółowymi wyjaśnieniami, ale nie odkryliśmy żadnych ogólnych zasad. Poprosiłem ją, żeby spróbowała samodzielnie popracować nad stroną tekstu, której jeszcze nie zredagowałem. Przeanalizowaliśmy kilka linijek, aż doszła do zdania, w którym pisała, że badane przez nią osoby „mogły sobie pozwolić na to, aby nie musieć się przejmować” pewnymi sprawami. Zapytałem, jak jej zdaniem można poprawić to zdanie. Długo się w nie wpatrywała, aż w końcu powiedziała, że nic nie przychodzi jej do głowy. Wreszcie zapytałem, czy jej zdaniem można po prostu napisać, że badani „nie musieli się przejmować” tymi sprawami. Rosanna zastanowiła się, zacisnęła usta i postanowiła, że pora się sprzeciwić: „No dobrze, tak jest krócej, i na pewno jaśniej…”. Tu jej myśl zawisła w powietrzu tak namacalnie, jakby wypowiedziała te trzy kropki na głos. Po dłuższej chwili ciszy i oczekiwania dopowiedziałem: „Ale…?”. „No cóż − rzekła − wcześniej to zdanie miało większą klasę”. Intuicja podpowiedziała mi, że to wyrażenie jest istotne. Stwierdziłem, że może zrewanżować się za wszystkie moje przysługi i napisać pięć stron, na których wytłumaczy, co dokładnie rozumie

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 40

2013-07-09 23:16:03

2. Figura i autorytet

41

przez wyrażenie „mieć klasę”. Wyglądała na zakłopotaną – dzisiaj widzę jasno, że podstępnie wykorzystałem zarówno naszą przyjaźń, jak i moją władzę jako wykładowcy – ale się zgodziła. Nie mogłem jej winić za to, że musiałem czekać na te parę stron kilka miesięcy. Rosanna powiedziała mi potem, że był to najtrudniejszy tekst, jaki kiedykolwiek musiała napisać, ponieważ wiedziała, że musi napisać prawdę. Zacytuję tu obszerne fragmenty z jej listu. Nie chodzi jednak tylko o charakter i styl tej konkretnej autorki. Wyrażenie „mieć klasę” stanowiło ważną wskazówkę, bo Rosanna wypowiedziała w ten sposób głośno to, co myślało i czuło wielu studentów i uczonych, lecz nie miało odwagi tego przyznać. W okrężny sposób wyrażali to, co ona napisała czarno na białym, i to upewniło mnie, że jej nastawienie jest bardzo rozpowszechnione. List Rosanny liczył cztery strony napisane z podwójnymi odstępami, dlatego nie przytoczę go w całości. Nie zachowam też kolejności fragmentów, gdyż Rosanna po prostu myślała na głos, gdy go pisała, więc kolejność nie jest tu najważniejsza. Na samym początku autorka oświadczyła: W którymś momencie życia, pewnie w college’u, zorientowałam się, że wyrafinowani ludzie używają wielkich słów, które robiły na mnie duże wrażenie. Pamiętam, że zapisałam się na dwa kursy prowadzone przez pewnego profesora filozofii tylko dlatego, że wydał mi się naprawdę inteligentny, bo nie rozumiałam słów, których używał na zajęciach. Prawie niczego na nich nie notowałam. Spisywałam tylko słowa, których nie znałam, a potem w domu szukałam ich w słowniku. Brzmiał tak mądrze dlatego, że go nie rozumiałam. […] Chodzi o sam sposób pisania – im jest trudniejszy, tym bardziej intelektualny się wydaje.

To nie przypadek, że Rosanna zaczęła tak myśleć właśnie w college’u. Ten fragment pokazuje perspektywę osoby zajmującej niską pozycję w hierarchicznej organizacji. College’e i uniwersytety chcą uchodzić za wspólnoty intelektualistów, którzy swobodnie i bezinteresownie dyskutują o sprawach stanowiących przedmiot wspólnego zainteresowania, ale tak nie jest. Wykładowcy wiedzą więcej i na dowód tego mają swoje tytuły naukowe; egzaminują studentów,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 41

2013-07-09 23:16:03

42

Warsztat pisarski badacza

oceniają ich prace i w każdym możliwym sensie znajdują się na szczycie hierarchii, podczas gdy studenci są na samym dole. Niektórym z nich nie podoba się ta nierówność, ale inteligentni studenci, którzy sami mają nadzieję zostać intelektualistami, całym sercem ją akceptują. Podobnie jak Rosanna uważają, że ich wykładowcy wiedzą więcej i powinno się ich naśladować, niezależnie od tego, czy to, co robią, ma sens. Zasada hierarchii upewnia studentów, że to oni błądzą, a wykładowca ma rację. Taką samą taryfę ulgową studenci stosują wobec autorów: Kiedy coś czytam i nie rozumiem od razu, co to znaczy, zawsze szukam problemu po mojej stronie. Zakładam, że autor to mądra osoba, a ja nie potrafię go zrozumieć, bo nie jestem aż taka mądra. Nie dopuszczam do siebie myśli, że cesarz może być nagi, czyli że autor wypowiada się niejasno, bo może sam nie wie, co chce powiedzieć. Zawsze uważam, że to ja nie potrafię czegoś zrozumieć albo że tekst przerasta moje zdolności rozumienia. […] Zakładam, że jeżeli tekst został opublikowany na przykład w „American Journal of Sociology”, to zapewne jest dobry i ważny, a to, że go nie rozumiem, to mój problem, skoro czasopismo opatrzyło go swoim stemplem jakości.

Rosanna wspomniała o czymś jeszcze, o czym pisało wielu innych ludzi. (Socjologowie rozpoznają w tym przykład ogólnego problemu socjalizacji w środowiskach zawodowych; zob. np. Becker, Carper 1956a, 1956b.) Doktoranci, którzy uczą się roli naukowców, wiedzą, że nie są jeszcze prawdziwymi intelektualistami – tak jak studenci medycyny wiedzą, że nie są jeszcze prawdziwymi lekarzami – i z niepokojem wypatrują oznak swoich postępów. Tajemny żargon i składnia typowej prozy akademickiej wyraźnie odróżnia laików od zawodowych intelektualistów, tak jak zdolność stawania na palcach odróżnia tancerki i tancerzy baletowych od zwykłych ludzi. Ucząc się pisać jak naukowcy, studenci robią krok w stronę wejścia do tej elity: Wprawdzie osobiście uważam, że prace naukowe są nudne, i wolę czytać powieści, ale akademicki elitaryzm jest elementem socjalizacji każdego doktoranta. Chodzi mi o to, że prace naukowe są napisane nie po angielsku, tylko rodzajem szyfru, który potrafią odczytać tylko uczeni z danej dziedziny. […] Myślę, że to jeden ze sposobów […] podtrzymywania granic elitarnej grupy.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 42

2013-07-09 23:16:03

2. Figura i autorytet

43

[…] Idee powinno się zapisywać w taki sposób, żeby niewyszkolonym osobom trudno było je zrozumieć. Na tym polega istota pisarstwa naukowego. Jeżeli chcesz być uczonym, to musisz się nauczyć pisać w ten sposób.

(W tym miejscu warto zauważyć, że w przytoczonych fragmentach Rosanna umyślnie przyjmuje punkt widzenia, który od tamtej pory porzuciła. Kiedy ją o to spytałem, odpowiedziała, że nie uważa już, że styl pisania ma cokolwiek wspólnego z inteligencją czy głębią idei.) Rosanna podała przykłady sformułowań „z klasą”, do których się przywiązała, tłumacząc, dlaczego te sformułowania wydały jej się atrakcyjne: Zamiast pisać, że ktoś gdzieś „mieszka”, pisałam, że tam „zamieszkuje”. Zamiast pisać: „Pary wydają swoje wolne pieniądze” (albo „dodatkowe pieniądze” albo nawet „niezagospodarowane dochody”), pisałam „dochody nadwyżkowe”. Brzmiało to poważniej. A oto mój ulubiony przykład: sformułowanie „jest uwarunkowany istnieniem czegoś” ma większą klasę niż „istnieje dzięki czemuś” [można by też napisać: „opiera się na czymś” – uwaga H.B.]. Może po prostu robi większe wrażenie. Inny przykład: mogłabym napisać „pomoc domowa”, ale wolę wyrażenie „najemna praca domowa”. Kiedy używam go w tekście po raz pierwszy, tłumaczę, co przez nie rozumiem. Potem mogę już pisać „najemna praca domowa” i brzmi to bardziej wyrafinowanie. Wydaje mi się, że po prostu próbuję znaleźć taki styl pisania, dzięki któremu będę brzmiała mądrze.

Żadne z tych wyszukanych sformułowań nie oznacza nic więcej niż ich prostsze odpowiedniki. Ich rola ma charakter ceremonialny, a nie semantyczny. Pisanie z klasą, aby brzmieć mądrzej, oznacza pisanie w taki sposób, by wydawać się – a może nawet zostać – osobą pewnego szczególnego rodzaju. Socjologowie i inni uczeni robią to, ponieważ uważają (albo mają nadzieję), że jako osoby tego rodzaju łatwiej przekonają innych, iż to, co piszą, jest solidnym wywodem naukowym. Jak napisał C. Wright Mills (2007, s. 331–333; kursywa w oryginale): Tego rodzaju brak gotowości do bycia zrozumiałym zwykle, jak sądzę, ma niewiele lub zgoła nic wspólnego ze złożonością przedmiotu, a nic w ogóle

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 43

2013-07-09 23:16:03

44

Warsztat pisarski badacza z głębią myśli. Ma on związek niemal wyłącznie z pewnymi nieporozumieniami co własnego statusu pisarza akademickiego. […] w znacznej mierze socjologiczne nawyki stylistyczne tkwią swoimi korzeniami w czasach, gdy socjolog miał bardzo niski status, nawet wśród innych akademików. Pragnienie statusu to jeden z powodów, dla których pracownicy naukowi tak łatwo popadają w niezrozumiałość. […] Aby przezwyciężyć akademicką prozę, musisz najpierw przezwyciężyć akademicką pozę.

Przyjmując rolę intelektualistów albo uczonych, ludzie pragną uchodzić za mądrych, czyli błyskotliwych albo inteligentnych, zarówno we własnych oczach, jak i w oczach innych osób. Ale nie chodzi im tylko o inteligencję. Chcą też uchodzić albo za erudytów, albo za światowców, albo za „swojaków”, albo za profesjonalistów. Innymi słowy, przyjmują różne wcielenia, co często znajduje wyraz w najdrobniejszych cechach ich stylu pisania. Liczą, że uchodząc za taką czy inną osobę, łatwiej przekonają czytelników do tego, co mają do powiedzenia. Kiedy zastanawiamy się, o co chodzi ludziom, którzy mówią lub myślą o pisaniu „z klasą” czy w jakikolwiek określony sposób, możemy spojrzeć na to przez pryzmat pojęcia „figury autorskiej” (persona) (Campbell 1975), jeśli wolno mi tu użyć tak wyszukanego terminu. Co prawda, pisarze konstruują swoje figury autorskie poprzez styl, lecz nie będę się tu zajmował szerzej tym zagadnieniem. Czytelników odsyłam do prac Williama Strunka i E.B. White’a (1959) oraz Josepha Williamsa (1981), którzy analizują kwestie stylu i sposoby jego skutecznego używania przez pisarzy. (Pierwsi czytelnicy rękopisu tego rozdziału podsunęli mi również inne przydatne prace na ten temat, zob. Bernstein 1965; Follet 1966; Fowler 1965; Shaw 1975.) W tym rozdziale chciałbym przede wszystkim zająć się tym, jak pisarze wykorzystują figury autorskie, aby przekonać czytelników do słuszności swoich wywodów. Podobnie jak w Wielkiej Brytanii akcent osoby mówiącej zdradza słuchaczom jej klasę społeczną, tak i tekst naukowy mówi czytelnikom, jakiego rodzaju osobą jest jego autor. Wielu socjologów i innych uczonych – zarówno studentów, jak i pracowników naukowych – chce uchodzić za osoby „z klasą”, czyli takie, które mówią i piszą w ten sposób. Używając wyrafinowanych sformułowań, sami chcą stać się wyrafinowani – a przynajmniej stworzyć takie wrażenie.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 44

2013-07-09 23:16:03

2. Figura i autorytet

45

Ale co oznacza „klasa” dla młodego uczonego czy nawet uczonego w średnim wieku? Mogę się mylić co do treści tych wyobrażeń. Na pewno znacznie się różnią, więc żaden opis nie obejmie ich wszystkich. Myślę, że wyglądają one mniej więcej tak: dla początkującego pracownika naukowego osoba z klasą nosi tweedowe marynarki ze skórzanymi łatami na łokciach, pali fajkę (przynajmniej mężczyźni) i przesiaduje w pokoju wykładowców, sącząc porto i rozprawiając na temat ostatniego numeru „Times Literary Supplement” albo „New York Review of Books” w gronie podobnych osób. Nie chcę przez to powiedzieć, że ludzie hołubiący takie fantazje naprawdę tacy chcą być. Stylowo ubrana młoda kobieta, której uwaga zainspirowała mnie do tych rozważań, nigdy w życiu nie założyłaby takiego stroju. Młodzi naukowcy chcą jednak mówić jak taka osoba. Może niedokładnie taka, ale ten obraz daje pewne wyobrażenie, o co chodzi. Niezależnie od tego, czy młodzi pracownicy naukowi i doktoranci chcą zachowywać się z klasą, ta możliwość przypomina nam, że każdy piszący przyjmuje pewne wcielenie, osobowość, figurę autorską, która mówi za niego. Literaturoznawcy to wiedzą, lecz rzadko rozważają, co z tego wynika dla pisarstwa naukowego. Uczeni preferują kilka klasycznych figur autorskich, które wyznaczają charakter pisarstwa naukowego, wpływają na kształt wywodów i sprawiają, że tekst wydaje się różnym odbiorcom bardziej przekonujący. Te figury należą do świata uczonych, badaczy i intelektualistów, w którym przyjęcie jednej z nich jest użyteczne i wygodne. Świat naukowo-intelektualny pozostaje w niejednoznacznej i napiętej relacji ze zwykłym światem, a liczni uczeni z niepokojem zastanawiają się, jaki jest ich stosunek do zwykłych ludzi. Czy naprawdę tak bardzo się od nich różnimy, że daje nam to prawo do uprzywilejowanego życia, które wielu z nas prowadzi? Kiedy utrzymujemy, że intensywnie nad czymś rozmyślamy, chociaż na zewnątrz wygląda to tak, jakbyśmy tylko bujali się w krześle, czy inni ludzie powinni nam na to pozwalać? Co daje nam prawo wziąć kilkumiesięczne wolne od regularnej pracy na uczelni tylko po to, aby „nad czymś pomyśleć”? I wreszcie najważniejsze: czy ktoś powinien zwracać uwagę na to, co myślimy? Dlaczego? Nasza figura

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 45

2013-07-09 23:16:04

46

Warsztat pisarski badacza

autorska mówi czytelnikom (a więc również wszystkim potencjalnym krytykom), kim jesteśmy i dlaczego powinno się nam wierzyć, a to odpowiada na wszystkie inne pytania. Niektóre figury autorskie – najogólniejsze typy ludzkie – bezpośrednio wiążą się z problemem relacji między intelektualistami a zwykłymi ludźmi. Wiele figur podkreśla różnice między nami a nimi – naszą przewagę w ważnych dziedzinach – które uzasadniają nasz sposób życia i pokazują, dlaczego wszyscy powinni nam wierzyć. Kiedy prezentujemy się jako ludzie z klasą, chcemy postrzegać się jako osoby światowe, wyrafinowane, inteligentne, błyskotliwe i chcemy, żeby inni też nas tak postrzegali. (Kariera naukowa pomogła tylu ludziom przejść do wyższej klasy społecznej, że byłoby niedorzecznością ignorować to znaczenie słowa „klasa”.) Pisząc z klasą, pokazujemy tym samym, że w sumie jesteśmy mądrzejsi od zwykłych ludzi, mamy bardziej wyostrzony intelekt i rozumiemy rzeczy, których oni nie rozumieją, a zatem powinno nam się wierzyć. Właśnie ta figura autorska każe nam sięgać po wyszukany język, używać długich słów zamiast krótkich i trudnych zamiast zwyczajnych oraz tworzyć rozbudowane zdania pełne subtelnych rozróżnień, które tak podobały się Rosannie. Nasz język dąży do elegancji, której chcemy być uosobieniem. Inni pisarze przyjmują figury autorskie, które podkreślają ich rozeznanie w sekretnych sprawach. Lubią uchodzić za wtajemniczonych, za kogoś, kto zna „ukryte informacje”, o których zwykli ludzie przeczytają dopiero w przyszłym tygodniu w gazecie. Większość specjalistów od spraw w jakiejś mierze dotyczących zwykłych ludzi – pracy, polityki wewnętrznej albo krajów, o których głośno w wiadomościach – uwielbia dopuszczać innych do tylko im znanych informacji. „Handlarze sekretami” (inside dopesters), jak nazwał ich David Riesman, pozwalają czytelnikom odczuć, kim są, zarzucając ich mnóstwem szczegółów, których zwykle nie objaśniają. Piszą tak, jakby ich odbiorcy wiedzieli na dany temat prawie tyle samo, co oni, a przynajmniej znali jego tło. Przytaczają bez objaśnień daty, nazwiska i nazwy miejsc, które znają tylko specjaliści. Ten ogrom szczegółowej wiedzy przytłacza czytelników i skłania ich

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 46

2013-07-09 23:16:04

2. Figura i autorytet

47

do zaakceptowania wywodów autora. Jak ktoś, kto tyle wie, mógłby się mylić? (Nie przytaczam tu konkretnych przykładów, ponieważ łatwo je znaleźć, a ponadto w każdej dziedzinie nauki wygląda to nieco inaczej, dlatego mam nadzieję, że czytelnicy sami je znajdą i przeanalizują.) James Clifford (2000) opisał klasyczną figurę autorską antropologów, wynalezioną (w mniejszym lub większym stopniu) przez Bronisława Malinowskiego. Przekonuje ona czytelnika, że wywód antropologa jest słuszny, bo przecież antropolog był tam, na miejscu: „Malinowski ukazuje nam obraz nowego «antropologa»: kucającego przy obozowym ognisku; patrzącego, słuchającego, pytającego; zapisującego i interpretującego życie na Wyspach Trobrianda. Literackim manifestem tego nowego autorytetu jest pierwszy rozdział Argonautów, z wyeksponowanymi fotografiami namiotu etnografa postawionego pomiędzy domostwami Kiriwinian” (Clifford 2000, s. 36–37). Clifford wyszczególnia kilka narzędzi stylistycznych, których używa Malinowski, żeby skonstruować figurę „byłem tam”: sześćdziesiąt sześć fotografii, „chronologiczna tabela wydarzeń związanych z kula, których autor był świadkiem” oraz „ciągłe przechodzenie od bezosobowego opisu typowych zachowań do wypowiedzi w stylu «byłem świadkiem…» i «Nasza załoga, płynąc z północy…»”. Nazywa te narzędzia roszczeniami do „autorytetu opartego na doświadczeniu” (tamże, s. 43): Podstawą autorytetu opartego na doświadczeniu jest „wyczucie” obcego kontekstu, pewien rodzaj nagromadzonej mądrości i wyczucie charakteru ludzi czy miejsca. Tego rodzaju odwołanie jest często wyraźne w tekstach pierwszych profesjonalnych obserwatorów uczestniczących. Doskonałym przykładem może tu być przekonanie Margaret Mead o tym, że możliwe jest uchwycenie fundamentalnych zasad czy etosu kultury poprzez wzmożoną wrażliwość na formę, intonację, gest czy sposoby zachowania się, czy też nacisk kładziony przez Malinowskiego na jego życie w wiosce tubylczej i zrozumienie płynące z imponderabiliów życia codziennego.

Socjologowie prowadzący badania terenowe na modłę antropologiczną używają podobnych narzędzi, żeby zaprezentować figurę

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 47

2013-07-09 23:16:04

48

Warsztat pisarski badacza

autorską, której roszczenie do autorytetu opiera się na bezpośrednio uzyskanej wiedzy. Klasycznym przykładem jest sporządzony przez Williama Foote’a Whyte’a (1943, s. 14–25) i znany każdemu socjologowi opis gry w kręgle z badanymi przez niego bezrobotnymi mężczyznami. Podałem przykłady wyrażeń „z klasą” zaczerpnięte z tekstu Rosanny Hertz. Dużo trudniej przytoczyć fragmenty tekstów, w których prezentuje się figurę autorytatywną. Taką figurę można przyjąć tylko w stosunku do pewnego grona odbiorców. Podanie nazwiska pierwszego przewodniczącego Związku Zawodowego Wytwórców Bajgli i daty przyjęcia Ustawy Wagnera nie zrobi takiego wrażenia na specjaliście od stosunków pracy jak na mniej zorientowanym czytelniku. Autorytatywność nie jest zatem wewnętrzną cechą żadnego tekstu. Tego typu narzędzia działają tylko na odbiorców nieobeznanych z daną dziedziną. (Ale czasem trzeba użyć tych samych narzędzi, aby przekonać specjalistów, że zna się na temacie, o którym się pisze. Pewna specjalistka od historii fotografii uprzedziła mnie kiedyś, że mój artykuł o fotografii zostanie zlekceważony przez jej kolegów i koleżanki po fachu, ponieważ imię Mathew Brady’ego napisałem przez dwa „t”, a nazwisko Georgii O’Keeffe – przez jedno „f”.) Wiele naukowych figur autorskich sprawia, że autorzy, ogólnie rzecz biorąc, brzmią autorytatywnie i sprawiają wrażenie, jakby mieli prawo do ostatniego słowa, obojętnie na jaki temat się wypowiadają. Autorzy, którzy przyjmują te figury, uwielbiają poprawiać błędy laików, bez wahania informować czytelników, jaki obrót przybiorą napięte stosunki między państwami, czego my nie potrafimy sobie wyobrazić, oraz wyjaśniać, w jakich kwestiach laicy błądzą i co wiemy o nich „my, naukowcy” albo „my, socjologowie”. Uczeni przyjmujący taką figurę piszą imperatywami: „Musimy zdać sobie sprawę…”, „Nie możemy pominąć…”. Wypowiadają się w sposób bezosobowy i piszą, że coś „zrobiono”, a nie, że oni sami to zrobili. (Niektórzy specjaliści od gramatyki uważają, że angielskie one [odpowiadające w tym wypadku polskiemu trybowi bezosobowemu – uwaga tłum.] zastępuje drugą osobę i nie można używać go zamiast pierwszej osoby. Ci specjaliści chyba nigdy nie

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 48

2013-07-09 23:16:04

2. Figura i autorytet

49

zetknęli się z takimi autorytetami jak niektórzy znani mi uczeni.) Autorytatywni autorzy używają też strony biernej, żeby pokazać, w jak małym stopniu to, co piszą, wynika z ich własnej opinii, a w jak dużym − z samej rzeczywistości, do której mają uprzywilejowany dostęp dzięki swojej wyjątkowej wiedzy. Bruno Latour i Steve Woolgar (1979) pokazują, że uczeni prowadzący badania laboratoryjne zwykle używają typowego stylu autorytatywnego, zacierającego wszelkie ślady zwykłych ludzkich działań, które doprowadziły do uzyskania końcowych wyników. (Dalsze analizy tego problemu i dodatkowe przykłady, zob. Gusfield 1981; Latour, Bastide 1983.) Niektórzy autorzy – między innymi ja sam – przyjmują styl Willa Rogersa. Jesteśmy po prostu swojakami, którzy podkreślają podobieństwa, a nie różnice w stosunku do zwykłych ludzi. Może i wiemy o kilku rzeczach, o których inni nie wiedzą, ale to nic szczególnego. „No co wy, pomyślelibyście to samo co ja, gdybyście tylko tam byli i widzieli to, co ja widziałem. Po prostu miałem czas i postarałem się, żeby się tam znaleźć, a wy nie, ale mogę wam o tym opowiedzieć”. Coś w tym stylu. (Tak naprawdę cała ta książka jest obszernym przykładem użycia tej figury autorskiej.) Tacy autorzy starają się wykorzystać swoje podobieństwo do innych ludzi, swoją zwyczajność, żeby przekonać czytelników o słuszności tego, co piszą. Piszemy w bardziej nieformalny sposób, często w pierwszej osobie, i odwołujemy się do wiedzy wspólnej i nam, i czytelnikom, a nie do tego, co my wiemy, a oni nie. Każdy styl jest zatem głosem kogoś, kim chce być autor albo za kogo chce uchodzić. Nie omówiłem tu wszystkich typów figur autorskich, a solidną pracę na ten temat należałoby zacząć od wyczerpującej analizy najważniejszych figur przyjmowanych przez uczonych i intelektualistów. Tak ambitne zadanie przekracza jednak ramy tej książki. (Podjęło je już zresztą kilku badaczy społecznych. Oprócz przywołanego Jamesa Clifforda [2000] figury używane w antropologii analizuje też Clifford Geertz [2000], a Donald McCloskey [1983] omawia figury używane przez ekonomistów.) Moja dotychczasowa analiza figur autorskich może sugerować, że przyjmowanie którejś z nich jest w jakimś sensie nieuprawnione. Oczywiście, niektórzy ich nadużywają, żeby zamaskować luki

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 49

2013-07-09 23:16:04

50

Warsztat pisarski badacza

w danych lub argumentacji. Ale często akceptujemy czyjś wywód w pewnej mierze dlatego, że autor demonstruje znajomość danej dziedziny (na przykład zna nazwiska przewodniczących Związku Zawodowego Wytwórców Bajgli) albo ogólne wyrafinowanie, które budzi nasz szacunek. I choć między jednym a drugim nie ma związku logicznego, to jest to dosyć rozsądne. Autor nie może być nikim, więc każdy autor przyjmuje jakąś rolę. Równie dobrze może to być rola kogoś, kogo czytelnicy darzą szacunkiem i zaufaniem. Lista dostępnych figur autorskich zmienia się w zależności od dyscypliny naukowej, ponieważ jednym z ich źródeł są słynni nauczyciele albo wielcy uczeni z danej dziedziny. Studenci wpatrzeni w swoich wykładowców imitują nie tylko ich sposób zachowania, ale też styl pisania, zwłaszcza gdy ten styl kreuje wizerunek pewnej szczególnej osobowości. Na przykład sporo filozofów przejęło skromną, pełną wahań figurę autorską i zatroskany, kolokwialny styl pisarski Ludwiga Wittgensteina, a wielu socjologów ze szkoły etnometodologicznej wypełnia swoje teksty niekończącymi się wyliczeniami i zastrzeżeniami typowymi dla jej założyciela Harolda Garfinkla. Naśladowanie nauczycieli to jedna z form szerszego zjawiska, które polega na tym, że sposób pisania zdradza czyjąś orientację teoretyczną lub polityczną. Uczeni często zastanawiają się, do jakiej „szkoły” należą, i nie czynią tego bez powodu: w wielu naukach, rozbitych na stronnictwa, uczonych nagradza się i karze na podstawie deklarowanej przez nich przynależności do jednej ze szkół. Rzadko odbywa się to w tak rygorystyczny i bezlitosny sposób, jak wyobrażają to sobie autorzy, ale co bardziej nerwowi uczeni nie zdają sobie z tego sprawy. Łatwo zademonstrować, po czyjej jest się stronie, używając słów-kluczy charakterystycznych dla danej szkoły i różniących się od terminów używanych przez członków innych szkół – częściowo dlatego, że stojące za nimi teorie faktycznie nadają tym terminom nieco odmienne znaczenia. Na przykład większość teorii socjologicznych opiera się na założeniu, że ludzie nieustannie odtwarzają społeczeństwo, codziennie podejmując działania, które potwierdzają, że tak właśnie powinno się robić pewne rzeczy. Można stwierdzić, że ludzie tworzą społeczeństwo,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 50

2013-07-09 23:16:04

2. Figura i autorytet

51

działając tak, jakby ono już istniało. Marksista mógłby powiedzieć, że ludzie reprodukują relacje społeczne poprzez codzienną praktykę. Z kolei symboliczny interakcjonista albo zwolennik podejścia Petera Bergera i Thomasa Luckmanna mówiłby o społecznym tworzeniu rzeczywistości. Nie chodzi tylko o różny dobór słów. Te słowa wyrażają odmienne myśli, chociaż nie aż tak bardzo odmienne. Słowa-klucze nie zawsze wyróżniają się niepowtarzalnym znaczeniem, ale mimo to wybieramy je zamiast innych słów, ponieważ w przeciwnym wypadku ktoś mógłby pomyśleć, że należymy – albo chcielibyśmy należeć – do jakiejś innej szkoły. Ta demonstracyjna funkcja środków stylistycznych jest najwyraźniejsza wtedy, gdy autor pisze coś, co wchodzi w konflikt z teorią sygnalizowaną przez wybrany styl, a więc gdy pragnienie zaznaczenia: „Jestem funkcjonalistą” albo „Jestem marksistą”, przeważa nad pragnieniem powiedzenia tego, co ma się na myśli. (To zagadnienie omawia Arthur Stinchcombe w artykule przywoływanym w rozdziale ósmym.) John Walton po przeczytaniu wcześniejszej wersji tego rozdziału zastanowił się nad swoimi doświadczeniami wykładowcy prowadzącego kurs podobny do moich zajęć. Doszedł do wniosku, że ludzie często: Bardzo chcą zamanifestować swoją afiliację teoretyczną, pokazać najważniejszemu czytelnikowi (wykładowcy albo redaktorowi), że w jakimś gorącym sporze znajdują się po właściwej stronie. Najlepiej widać to w pracach, których autorzy chcą uchodzić za przedstawicieli udoskonalonego marksizmu, jednocześnie nie narażając się na zarzut ortodoksji. Kiedy umieszczą we właściwym miejscu tekstu termin taki jak „formacja społeczna”, zakomunikują to, co trzeba, innym wyrafinowanym marksistom, niewiele przy tym ryzykując.

Walton dotyka tu bardzo ważnej kwestii – wysyłamy sygnały konkretnym ludziom, a nie abstrakcyjnej publiczności. To, komu chcemy je wysłać, zależy od areny naszego działania, a ta ma często bardziej lokalny charakter, niż to sobie wyobrażają uczeni, zwłaszcza w odniesieniu do studentów. Socjologowie i inni moi znajomi wykładowcy z Chicago mają inne problemy i formułują inne rodzaje

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 51

2013-07-09 23:16:04

52

Warsztat pisarski badacza

zarzutów niż osoby, które Walton zna z Davis w stanie Kalifornia, a oprócz tego obaj kierujemy swoje teksty do szerszych kręgów odbiorców wśród socjologów, które także różnią się między sobą. Warto pamiętać, że uczeni często przywiązują się do szkół teoretycznych i stronnictw politycznych jeszcze na studiach doktoranckich. Stanowi to kolejne ważne źródło problemów stylistycznych. Kiedy spierałem się ze studentami na temat ich sposobu pisania – na przykład wtedy, gdy proponowałem Rosannie, żeby używała stylu, który jej zdaniem nie miał klasy – odpowiadali mi, że nie mam racji, ponieważ właśnie tak piszą socjologowie. Na tych sporach upłynęło mi wiele czasu, zanim zorientowałem się, o co w tym chodzi. A chodzi o profesjonalizację. Początkujący uczeni niepokoją się, czy już są zawodowymi intelektualistami, czy kiedykolwiek nimi będą, a nawet czy chcą nimi być. Przez pierwsze cztery lata studiów doktoranckich* nic nie jest jeszcze przesądzone. Zawsze można się rozmyślić. Nikt też nie potwierdził jednoznacznie, że nasz doktorant czy doktorantka się nadaje. Może zostać wyrzucony ze studiów. Komisja doktorska może nie przyjąć jego lub jej pracy. Kto wie, co się może wydarzyć? Ta niepewność daje kolejny powód (oprócz tych omówionych wcześniej) do magicznego myślenia i magicznych praktyk. Jeżeli ktoś zachowuje się tak, jakby już był socjologiem, to może oszukać wszystkich, że faktycznie nim jest, a nawet sam w to uwierzyć. Pisanie to jedna z niewielu płaszczyzn, na których doktorant może zachowywać się niczym prawdziwy uczony. Podobnie jak studenci medycyny nie mogą robić tego wszystkiego, co robią prawdziwi lekarze, tak i doktoranci nie stają się naukowcami, dopóki nie obronią doktoratu. Do tego czasu mogą uczyć studentów jako asystenci i pracować przy projektach badawczych innych uczonych, ale nie traktuje się ich równie poważnie jak osób po doktoracie. Tak przy* Becker pisze o amerykańskim systemie studiów, w którym po ukończeniu czteroletnich studiów pierwszego stopnia (undergraduate studies) rozpoczyna się studia drugiego stopnia (graduate studies), które na niektórych kierunkach i uczelniach trwają dłużej niż cztery lata i prowadzą od razu do uzyskania stopnia doktora (przyp. tłum.).

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 52

2013-07-09 23:16:04

2. Figura i autorytet

53

najmniej myślą doktoranci i najczęściej mają rację. Dlatego przyswajają wszystko, co obserwują w swoim otoczeniu, między innymi styl, w jakim pisze się książki naukowe i artykuły do czasopism, uznając to za właściwą oznakę swojej przynależności do profesji. Jaki styl pisania może spełniać taką funkcję? Na pewno nie nadaje się do tego zwykła, potoczna angielszczyzna. Tak potrafi pisać każdy. Pod tym względem studenci przypominają wielu odbiorców sztuki i ich stosunek do „zwyczajnych” sposobów ekspresji (Becker 1982a, s. 49–50): Innowatorzy w sztuce często starają się uniknąć tego, co uważają za nadmierny formalizm, jałowość i hermetyczność używanego przez nich medium, sięgając po działania i przedmioty należące do życia codziennego. Choreografowie tacy jak Paul Taylor i Brenda Way wykorzystują bieganie, skakanie i upadanie jako skonwencjonalizowane ruchy taneczne, zastępując nimi bardziej formalne ruchy klasycznego baletu czy nawet tradycyjnego tańca nowoczesnego. […] Ale mniej wyrobieni odbiorcy odróżniają sztukę od nie-sztuki właśnie na podstawie tych konwencjonalnych, formalnych elementów, które innowatorzy próbują zastąpić. Nie chodzą oni na przedstawienia baletu, żeby zobaczyć, jak ludzie biegają, skaczą i upadają, ponieważ to mogą zobaczyć wszędzie. Chodzą po to, żeby zobaczyć ludzi wykonujących trudne, niezwykłe, sformalizowane ruchy, które oznaczają „prawdziwy taniec”. Umiejętność postrzegania zwyczajnych zjawisk jako tworzywa sztuki – dostrzeżenia, że bieganie, skakanie i upadanie nie są tylko tym, czym są zazwyczaj, lecz stanowią element odmiennego języka sztuki – odróżnia więc wyrobionych odbiorców od osób dysponujących ogólną ogładą kulturową. Ironia polega na tym, że ci drudzy też znają te zjawiska, ale nie traktują ich jako tworzywa sztuki.

Tak właśnie myślą studenci. Znają potoczną angielszczyznę, ale nie chcą w niej wyrażać swojej z trudem uzyskanej wiedzy. Przypomnijmy tego studenta, który na moich zajęciach powiedział: „O rany, kiedy pan to mówi w ten sposób, to brzmi prawie tak, jakby każdy mógł to powiedzieć”. Jeżeli chcesz się utwierdzić w przekonaniu, że czas i wysiłek poświęcony na napisanie doktoratu są tego warte, że zmieniasz się w sposób, który odmieni całe twoje życie, to chcesz wyglądać na kogoś innego od całej reszty, a nie na kogoś takiego samego jak pozostali. To tłumaczy błędne koło, w którym studenci powtarzają najgorsze błędy stylistyczne z czasopism,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 53

2013-07-09 23:16:04

54

Warsztat pisarski badacza

i uczą się, że to te błędy odróżniają socjologię od tego, co mógłby powiedzieć każdy głupi. Piszą zatem więcej artykułów podobnych do tych, z których czerpali wzorce, wysyłają je do czasopism, których redaktorzy publikują te artykuły, bo nie mają niczego lepszego pod ręką (i dlatego, że czasopism naukowych nie stać na kosztowną redakcję), i w ten sposób dostarczają następnym pokoleniom materiału do nauki złych nawyków. Myślałem, że wyobrażenie „tamtych”, którzy każą pisać w taki sposób, to tylko urojenie studentów. Ale kiedy opublikowałem pierwszy rozdział tej książki w „The Sociological Quarterly”, wydawcy czasopisma otrzymali list, którego autorzy przyjmowali podobne stanowisko (Hummel, Foster 1984, s. 429−431; kursywa moja – H.B.): Uważamy, że nowy głos, „nowicjusz” w naszej dziedzinie, musi zapracować na „szacunek” innych socjologów, łącząc wartościowe badania i tradycyjny styl pisania, zanim otrzyma prawo używania prostego, nieskrępowanego stylu, który zaleca Becker. Niektórym redaktorom czasopism „zezwala się” na używanie tego stylu, a więc też na jego akceptowanie, kiedy już osiągną pozycję redaktorów. Ale skłonność redaktorów do akceptowania takiego stylu może być niewystarczająca, ponieważ większość czasopism jest recenzowana. Zapewne niektórzy recenzenci również akceptują taki styl, lecz większość raczej nie. W czasopismach socjologicznych wciąż jest pełno przegadanych, pretensjonalnych i nudnych artykułów. […] Naszym zdaniem nie ma sensu doradzać studentom i młodym uczonym, którzy dopiero wkraczają do świata opartego na zasadzie „publikuj albo giń”, żeby porzucali niezgrabny i sztywny styl typowy dla socjologii. […] Doktoranci „uczą się” pisać – i będą się uczyć w przewidywalnej przyszłości – czytając to, co już napisano. Najczęściej trafiają na nudne, rozwlekłe i pretensjonalne teksty, które utrwalają ten problem i sugerują, że większość recenzentów będzie oczekiwać właśnie takiego sztucznego stylu.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 54

2013-07-09 23:16:04

ROZDZIAŁ

3

Jedyny Właściwy Sposób

Uczeni muszą zorganizować w tekście swój materiał i przeprowadzić wystarczająco jasny wywód, by czytelnicy mogli go prześledzić i zaakceptować płynące z niego wnioski. Autorzy znacznie to sobie utrudniają, kiedy wydaje im się, że istnieje na to Jedyny Właściwy Sposób, że każdy pisany przez nich tekst ma z góry określoną strukturę, którą muszą odkryć. Mogą to też sobie ułatwić, jeśli zdają sobie sprawę z tego, że istnieje wiele skutecznych sposobów, żeby coś powiedzieć, i że muszą tylko wybrać i zrealizować jeden z nich, tak aby czytelnicy wiedzieli, co autor miał na myśli. Kiedy przeglądam artykuły studentów (i nie tylko studentów) i proponuję im wprowadzenie zmian, często spotykam się z oporem. Robią się spięci, zawstydzeni i zdenerwowani, gdy mówię, że ich tekst to dobry punkt wyjścia i muszą tylko zrobić to i tamto, żeby go poprawić. Dlaczego wydaje im się, że w przerabianiu jest coś złego? Dlaczego tak nieufnie podchodzą do poprawek? Powodem może być lenistwo. Niektórzy mogą stwierdzić, że z poprawianiem jest za dużo roboty (omawiam tę kwestię w rozdziale dziewiątym). Po prostu nie chce im się jeszcze raz przepisywać strony albo wycinać i wklejać poszczególnych fragmentów. Częściej zdarza się, że studenci i uczeni bronią się przed poprawianiem, ponieważ są podwładnymi w hierarchicznej organizacji, zwykle na uczelni. Typowe dla niej relacje pan–sługa albo szef–pracownik dają ludziom wiele powodów, by nie zajmować się

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 55

2013-07-09 23:16:04

56

Warsztat pisarski badacza

poprawianiem, a niektóre z nich są całkiem sensowne. Wykładowcy i członkowie kierownictwa chcą, żeby przyjęte na ich uczelniach systemy nagród zachęcały do nauki. Ale te systemy zazwyczaj uczą studentów, żeby starali się o dobre stopnie, zamiast interesować się swoją dziedziną czy naprawdę przykładać do pracy. (Ten fragment opiera się na badaniach, o których piszemy w: Becker, Geer, Hughes 1968.) Studenci starają się dowiedzieć – wypytując młodych wykładowców i korzystając z doświadczeń innych studentów – co dokładnie muszą zrobić, żeby dostać dobre oceny. Kiedy już się dowiedzą, robią tylko to, co konieczne, i nic więcej. Niewielu studentów przekonuje się (tu możemy oprzeć się na swoich doświadczeniach studentów i wykładowców), że muszą cokolwiek przerabiać albo poprawiać. Przeciwnie, uczą się, że naprawdę sprytny student pisze pracę raz, a dobrze. Jeżeli nie zależy ci na jakości pisanej pracy – jeżeli to tylko praca zaliczeniowa i uznasz, że jest warta tylko tyle i tyle wysiłku – to możesz ją napisać i o niej zapomnieć. Są lepsze sposoby spędzania czasu. Na uczelni studenci uczą się też myśleć o pisaniu jako o swego rodzaju teście: nauczyciel wyznacza ci zadanie, a ty starasz się je rozwiązać, a potem przechodzisz do następnego zadania. Na każde zadanie masz tylko jedną próbę. Podejmowanie kolejnych jest trochę „nie fair”, zwłaszcza jeśli po pierwszej próbie ktoś pomagał ci się poprawić. Wtedy pisanie w pewnym sensie przestaje być miarą twoich zdolności. W głowie słyszysz głos nauczyciela z podstawówki: „Sam to napisałeś (napisałaś)?”. Oczywiście to, co dla studenta jest „podciąganiem” i „oszukiwaniem”, dla bardziej doświadczonych naukowców jest „uzyskiwaniem krytycznych uwag od obeznanych z tematem czytelników”. Joseph Williams powiedział mi kiedyś, że studenci, będący przecież młodymi ludźmi, nie mają wystarczająco dużo doświadczenia życiowego, żeby użyć wyobraźni i wyjść poza swój egocentryczny świat. Nie potrafią wyobrazić sobie reakcji odbiorców albo możliwości napisania innego tekstu niż ten, który właśnie napisali. Możliwe, że Joseph ma rację. Ten brak doświadczenia może nie wynikać z młodego wieku, ale z tego, że uczelnie infantylizują studentów. Doktoranci z pewnością łatwiej godzą się z koniecznością

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 56

2013-07-09 23:16:05

3. Jedyny Właściwy Sposób

57

wprowadzenia poprawek, ponieważ potrafią sobie wyobrazić, jak na seminarium lub konferencji nieznajomi uczeni będą kwestionować logikę ich wywodu, zebrane dowody i styl pisania. Te powody mogą tłumaczyć, dlaczego ludzie nie poprawiają tekstów, lecz nie wyjaśniają, dlaczego na samą myśl o tym czują wstyd i zakłopotanie. Te uczucia również wynosi się z uczelni. Członkowie ich kadry, wykładowcy i dyrekcja nie mówią studentom, jak naprawdę powstają pisane przez nich teksty, na przykład podręczniki albo raporty z badań. Wspomniałem już wcześniej (cytując Latoura, Shaughnessy i innych), że cechujące niemal wszystkie uczelnie oddzielenie pracy naukowej od nauczania ukrywa przed studentami proces pisania. (Podobnie jak, zdaniem Thomasa Kuhna, prace z historii nauki pomijają wszystkie błędy i ślepe uliczki w badaniach i opisują tylko ich końcowe sukcesy.) Studenci nigdy nie widzą swoich wykładowców przy pracy, nie mówiąc już o autorach podręczników, dlatego nie wiedzą, że nie robią oni niczego za jednym razem ani nie traktują swojej pracy jako rodzaju testu. Studenci nie wiedzą też, że redaktorzy czasopism często odsyłają artykuły do przerobienia, a wydawcy zatrudniają redaktorów, żeby poprawić styl publikowanych książek. Nie wiedzą, że poprawianie i redagowanie dotyczy każdego i że nie są to awaryjne procedury, uruchamiane tylko w wypadku skandalicznej niekompetencji. Studenci uważają swoich wykładowców i autorów podręczników za autorytety z jeszcze jednego oczywistego względu: w hierarchii uczelni studenci podlegają wykładowcom − przełożonym, którzy stawiają oceny i wyrokują, czy ich prace są wystarczająco dobre. Dopóki studenci nie uznają, że uczelnie są jednym wielkim oszustwem (a do takiego wniosku dochodzi zaskakująco niewielu, jeżeli weźmiemy pod uwagę ich doświadczenia), dopóty będą akceptować niejawne założenie, że ludzie kierujący szkołami wyższymi wiedzą, co robią. Z perspektywy studentów ich przełożeni na uczelni nie tylko nigdy niczego nie poprawiają, ale też od razu piszą „tak, jak trzeba”. W ten sposób studenci zaczynają naprawdę sądzić – i sądzą tak przynajmniej przez jakiś czas – że „prawdziwym pisarzom” (albo „zawodowcom”, albo „inteligentnym ludziom”) udaje się napisać dobry tekst za jednym zamachem. Tylko matołki

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 57

2013-07-09 23:16:05

58

Warsztat pisarski badacza

muszą go w kółko poprawiać. Może to być inna postać „myślenia testowego”, na gruncie którego umiejętność doskonałego zrobienia czegoś za pierwszym razem jest oznaką najwyższych uzdolnień. W tym również przejawia się wpływ hierarchii w jej najgorszej postaci: podwładni traktują oceny i uwagi wykładowców, za którymi stoi hierarchia uczelni i świata naukowego, jako ostateczny i niekwestionowany wyznacznik swojej osobistej wartości. (Szczegółowe dane przemawiające za taką interpretacją, zob. Becker, Geer, Hughes 1968, s. 116–128.) Oba te przeświadczenia – o tym, że dobrzy autorzy nie poprawiają tekstów i że prace zaliczeniowe stanowią wyznacznik wartości osoby – opierają się na błędnym założeniu, że istnieje „właściwa odpowiedź” albo „najlepszy sposób” robienia pewnych rzeczy. Niektórzy czytelnicy stwierdzą, że wymyśliłem ten problem, bo poważnie myślący studenci i uczeni zdają sobie sprawę z tego, że nie ma Jedynego Właściwego Sposobu. A jednak studenci i uczeni wierzą w Jedyny Właściwy Sposób, ponieważ są członkami instytucji, które ucieleśniają tę ideę. Idee właściwej odpowiedzi i najlepszego sposobu rozkwitają właśnie w organizacjach hierarchicznych. Większość ludzi uważa, że osoby na szczycie hierarchii wiedzą więcej i lepiej niż ich podwładni. Ale to nieprawda. Badania nad organizacjami pokazały, że zwierzchnicy mogą wiedzieć więcej o niektórych sprawach, ale w wielu innych wypadkach mają dużo gorsze rozeznanie od swoich podwładnych. Dotyczy to nawet głównej działalności danej organizacji, chociaż można by się spodziewać, że na niej powinni znać się lepiej. Oficjalna teoria organizacji, a z reguły również teoria społeczeństwa, do którego ta organizacja należy, ignoruje jednak takie wyniki i utrzymuje, że zwierzchnicy naprawdę wiedzą lepiej. Faktycznie – to, co wiedzą, z definicji jest „właściwą odpowiedzią”. Nieważne, że prawdziwe autorytety w dowolnej dziedzinie zdają sobie sprawę z tego, że nigdy nie ma jednej właściwej odpowiedzi, istnieje natomiast mnóstwo odpowiedzi tymczasowych, konkurujących o uwagę i akceptację. Studenci, zwłaszcza na studiach licencjackich, nie chcą słuchać takiego gadania. Po co się czegoś uczyć, skoro to nieprawdziwe i jutro trzeba będzie się uczyć czegoś innego?

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 58

2013-07-09 23:16:05

3. Jedyny Właściwy Sposób

59

Nie chcą też tego słuchać uczeni wierzący w prawdę obiektywną, niezależnie od tego, czy sami ją odkryli, czy tylko poszli w ślady jej odkrywców. Ich zdaniem najważniejsi uczeni w danej dziedzinie muszą znać prawdę. To, co wiedzą, zostało zapisane w księgach. To właśnie jest prawdziwa hierarchia, którą najlepiej widać w szkolnej klasie, kiedy eksperyment fizyczny nie kończy się „właściwym” rezultatem, a nauczyciel mówi uczniom, co powinno się wydarzyć i co powinni zapisać w zeszytach. (Tak, to naprawdę się zdarza.) Jeżeli istnieje jedyna słuszna odpowiedź, a ty wierzysz, że znają ją ludzie kierujący twoją instytucją, to jesteś przekonany, że twoje zadanie polega na odnalezieniu tej odpowiedzi i odtwarzaniu jej, kiedy zajdzie taka potrzeba − w ten sposób pokażesz, że zasługujesz na nagrodę, a może nawet na to, żeby samemu zostać jednym ze strażników prawdy. Tak to wygląda z perspektywy studenta. Nieco bardziej wyrafinowany pogląd przyjmują doktoranci i uczeni. Kiedy piszą, tworzą coś nowego, dlatego też wierzą, że Jedyny Właściwy Sposób nie istnieje, lecz istnieje gdzieś platoński ideał ich tekstu, który muszą tylko odkryć i przelać go na papier. Przypuszczam, że wielu z nas chciałoby dać czytelnikom odczuć, że odnaleźliśmy taki z góry określony, właściwy sposób powiedzenia tego, co chcieliśmy przekazać, sprawiający takie wrażenie, jak gdyby nie było innego dobrego sposobu. Ale poważnie myślący autorzy, którzy szukają doskonałej formy (a więc formy umożliwiającej im realizację wyznaczonego celu, nawet jeśli można to było zrobić inaczej), nie odkrywają jej od razu, tylko po długich poszukiwaniach. Podobnie ujął to Harvey Molotch w sporządzonej dla mnie notatce: Dla niektórych osób zajmujących się pisaniem źródłem problemów jest przeświadczenie, że jakiś zwrot, fragment czy cały tekst to musi być „ten właściwy”. Edukacja, którą odebrali w dziedzinie „faktów”, w celebrowaniu „właściwych odpowiedzi”, na przykład „właściwego” sposobu prowadzenia eksperymentów chemicznych albo pisania wypracowań z angielskiego, paraliżuje ich, kiedy tylko zasiadają do pisania. Ich problem polega na tym, że istnieje wiele właściwych zdań, wiele struktur pasujących do jednego tekstu. […] Musimy uwolnić się od przekonania, że istnieje tylko jeden poprawny sposób. Jeżeli tego nie zrobimy, to rozdźwięk z rzeczywistością nas

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 59

2013-07-09 23:16:05

60

Warsztat pisarski badacza obezwładni, bo żadne zdanie, fragment ani artykuł nie wydadzą nam się w niepodważalny sposób właściwe. Studenci przyglądają się temu, co wyszło spod ich ręki, ale oczywiście nic z tego nawet nie zbliża się do poziomu „może być”, nie mówiąc już o poziomie „poprawne” ani „absolutnie poprawne”. Nie zdając sobie sprawy z tego, że pierwsza czy któraś z kolei wersja jest tylko szkicem, czują jedynie frustrację z powodu oznak porażki. Po jakimś czasie już pierwsze, próbne sformułowania w jakimś akapicie czy artykule wydają się im całkowicie chybione, więc nawet nie zaczynają pisać i wpadają w „paraliż pisarski”. Lęk przed porażką jest uzasadniony, ponieważ nikt nie mógłby przejść tego samorzutnego testu odnalezienia jedynej prawidłowej wersji, a niemożność jego przejścia staje się szczególnie widoczna (i szczególnie stresująca), kiedy pisze się pierwszy szkic.

Z takiej postawy biorą się niektóre bardzo powszechne, konkretne trudności związane z pisaniem: problem „pierwszego zdania” i problem „jak to zorganizować”. Żaden z nich nie ma jednego określonego rozwiązania. Cokolwiek zrobisz, będzie to kompromis między sprzecznymi możliwościami. Nie oznacza to, że nie możesz wypracować żadnych zadowalających rozwiązań, ale nie masz co liczyć na odnalezienie tego doskonałego, które przez cały czas na ciebie czekało. Większości osób zajmujących się pisaniem, nawet zawodowo, trudno jest zacząć pisać. Cały czas wracają do początku, marnują całe ryzy papieru, ciągle przepisują pierwsze zdanie albo akapit, bo każda następna wersja wydaje im się z jakiegoś powodu nie do przyjęcia. Postępują tak, ponieważ wierzą w Jedyny Właściwy Sposób. Myślą, że jeśli tylko uda im się go odnaleźć, to cała reszta napisze się sama, a wszystkie inne problemy, których się obawiają, po prostu znikną. W ten sposób sami ściągają na siebie niepowodzenie. Powiedzmy, że chcę opisać wyniki moich badań nad chicagowskimi nauczycielami. (Pozwoliłem sobie przywołać tę wiekową pracę, mój doktorat, bo dobrze ją znam; poza tym pokazuje ona pewne problemy, które wciąż trapią studentów, a proponowane przeze mnie rozwiązania okazują się dla nich użyteczne.) Ogólnie rzecz biorąc, moje badania dotyczyły stosunków rasowych i klasowych, kultury zawodowej i organizacji instytucjonalnej. Od czego powinienem zacząć? Mógłbym napisać: „W kulturze nauczycielskiej uczniów z niższych klas społecznych, a szczególnie czarnych, uważa

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 60

2013-07-09 23:16:05

3. Jedyny Właściwy Sposób

61

się za sprawiających problemy. W rezultacie nauczyciele nie chcą podejmować pracy w szkołach, do których chodzą tacy uczniowie, i przenoszą się do szkół dla dzieci z klasy średniej, gdy tylko osiągną wystarczającą wysoką pozycję zawodową. To z kolei powoduje, że w szkołach dla dzieci z klasy niższej zawsze pracują nowi, niedoświadczeni nauczyciele”. Mimo że skończyłem i obroniłem tę pracę w 1951 roku, to wciąż mam trudności z napisaniem zwięzłego pierwszego zdania. (Nie mówiąc już o czasach, gdy nawet nie byłem pewien, o czym jest ta praca.) Przyglądając się temu zdaniu, mógłbym pomyśleć: „Zaraz, czy naprawdę chcę napisać «kultura nauczycielska»? To chyba nie jest kultura w ścisłym, antropologicznym sensie? Przecież nie jest przekazywana z pokolenia na pokolenie i nie obejmuje wszystkich aspektów życia, nie jest «modelem sposobu życia». Jeżeli użyję słowa «kultura», to na pewno wpadnę w kłopoty – zasłużenie, bo napiszę coś, czego nie jestem do końca pewien”. A zatem wyrzucam kartkę do kosza i zaczynam od nowa. Zamiast „kultura” mogę napisać „wspólne przekonania”. Czuję, jak kamień spada mi z serca. Ale wtedy uświadamiam sobie, że piszę o klasach społecznych, i dociera do mnie, ile implikacji teoretycznych pociąga za sobą użycie tego terminu w którymś z wielu sensów proponowanych przez socjologów. O jakie ujęcie klasy mi chodzi: W. Lloyda Warnera? Karola Marksa? Może powinienem jeszcze raz przejrzeć literaturę przedmiotu, zanim użyję tego pojęcia? Wkładam do maszyny do pisania kolejną czystą kartkę. Wtedy zauważam jednak, że napisałem: „W rezultacie czegoś nauczyciele robią to i tamto”. To dosyć mocne twierdzenie przyczynowe. Czy naprawdę uważam, że przyczynowość społeczna działa w taki sposób? Czy nie powinienem użyć słabszego sformułowania? Krótko mówiąc, każdy wybór oznacza, że zaczynam podążać jakąś drogą, ale niezupełnie wiem, dokąd ona prowadzi i czy chciałbym nią pójść, gdybym naprawdę wiedział, co się z tym dla mnie wiąże. Najdrobniejsze uwagi mogą nieść ze sobą niezamierzone implikacje, z których nawet nie będę sobie zdawać sprawy. (Jeżeli interesuje cię, jak z tego wybrnąłem w rzeczywistości, zob. Becker 1980.) Właśnie dlatego ludzie piszą konspekty. Rozstrzygnięcie tych wszystkich problemów na poziomie konspektu pokaże ci, dokąd

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 61

2013-07-09 23:16:05

62

Warsztat pisarski badacza

zmierzasz, pomoże ci uchwycić wszystkie implikacje, uniknąć pułapek i naprowadzi cię na właściwą drogę. Odnajdziesz Jedyny Właściwy Sposób. Konspekt może ci pomóc zacząć, nawet jeżeli nie znajdziesz Sposobu, ale pod warunkiem, że będzie tak szczegółowy jak prawdziwy tekst, którego ma być szkieletem. Tylko że w ten sposób stajesz przed tym samym problemem w nieco innej postaci. Problem niezamierzonych implikacji ujawnia się ze szczególną mocą podczas pisania wprowadzeń. Kiedy byłem jeszcze doktorantem, Everett Hughes poradził mi, żebym wprowadzenia pisał na końcu: „Wprowadzenia mają wprowadzać czytelnika w tekst. Ale jak można wprowadzać w coś, czego się jeszcze nie napisało? Jeszcze nie wiesz, o czym jest ten tekst. Najpierw go napisz, a dopiero potem stwórz do niego wprowadzenie”. Jeżeli skorzystam z tej rady, to okaże się, że mogę napisać wiele różnych wprowadzeń i każde będzie w pewnym sensie prawidłowe, lecz będzie też nieco inaczej przedstawiać moją myśl. Nie muszę odnaleźć Jedynego Właściwego Sposobu, żeby przekazać to, co mam do powiedzenia, ale muszę się przekonać, co właściwie chcę powiedzieć. Przyjdzie mi to o wiele łatwiej wtedy, gdy już napiszę całość i będę w miarę dobrze wiedział, o co mi chodzi, niż wtedy, gdy dopiero piszę pierwsze zdanie. Jeżeli napiszę wprowadzenie po zakończeniu głównego tekstu, to problem Jedynego Właściwego Sposobu straci na znaczeniu. Lęk przed implikacjami pierwszych sformułowań tłumaczy również, dlaczego uczeni tak często zaczynają od zdań i akapitów pozbawionych konkretnego znaczenia, na przykład: „Ta praca dotyczy zagadnienia karier zawodowych”, albo: „Przynależność rasowa i klasowa, kultura zawodowa i organizacja instytucjonalna wpływają na kształt edukacji publicznej”. Te zdania to typowe uniki – wskazują na coś, ale niczego albo prawie niczego o tym nie mówią. Co z tymi karierami? W jaki sposób te wszystkie rzeczy wpływają na edukację publiczną? Osoby piszące konspekty często popełniają podobny błąd, pisząc je w punktach zamiast pełnymi zdaniami. Gdy tylko próbują zmienić punkty w konkretne zdania, powraca problem, który konspekt miał rozwiązać.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 62

2013-07-09 23:16:05

3. Jedyny Właściwy Sposób

63

Wielu uczonych uważa, że rozpoczynanie od ostrożnych sformułowań jest czymś stosownym. Odkrywają argumenty jeden po drugim niczym dowody rzeczowe w powieści kryminalnej, oczekując, że czytelnicy będą podążać za tokiem myśli autora, dopóki ten nie przejdzie do triumfalnego zakończenia, w którym jednym pociągnięciem pióra podsumuje wszystkie dane i cały wywód. Powodem takiego postępowania może być naukowa pruderia, która zabrania formułowania wniosków, zanim nie przedstawi się wszystkich przemawiających za nimi danych. (W tym wypadku ignorujemy jednak znakomity przykład dowodów matematycznych, rozpoczynających się od tezy, którą należy udowodnić.) Badacze często przedstawiają w taki sposób wyniki badań sondażowych. Na przykład w jednej tabeli autor pokazuje, że uprzedzenia klasowe i rasowe są ze sobą bezpośrednio związane. W następnej, że jest tak wówczas, kiedy kontrolujemy zmienną wykształcenia. Kolejne tabele, w których ujmuje się wpływ zmiennych wieku czy przynależności etnicznej, dodatkowo komplikują sprawę; czytelnik musi zapoznać się z długą listą wyników, zanim dojdzie do konkluzji wynikającej z całego zestawu danych. Często proponuję tym twórcom naukowych kryminałów, żeby po prostu przenieśli swój triumfalny ostatni akapit na początek tekstu, pokazując czytelnikom, dokąd zmierza cały wywód i co wynika z całości materiału. Wtedy ujawnia się inny powód tej wstrzemięźliwości: „Jeżeli zdradzę zakończenie na początku, to nikt nie będzie czytał reszty”. Artykuły naukowe rzadko jednak dotyczą tak emocjonujących spraw, że można je napisać w konwencji kryminału. Jeżeli zdradzisz sekret na samym początku, to potem możesz wrócić i napisać wprost, które fragmenty tekstu wspierają końcowy rezultat, zamiast ukrywać ich funkcję w wymijających sformułowaniach. Załóżmy, że opisujemy – jak Prudence Rains (1971) – wyniki badania niezamężnych matek. Moglibyśmy, w typowym i wymijającym stylu, rozpocząć od czegoś takiego: „Ta praca dotyczy doświadczeń życiowych niezamężnych matek, ze szczególnym uwzględnieniem ich życia zawodowego, moralnych aspektów ich położenia oraz roli instytucji społecznych”. Taki początek niczego nie wyjawia i zostawia czytelnika ze zbiorem żetonów, które w dalszej części

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 63

2013-07-09 23:16:05

64

Warsztat pisarski badacza

tekstu (jeżeli autorka dotrzyma obietnicy) zostaną wymienione na zdania stwierdzające istnienie konkretnych relacji między konkretnymi bytami. Na szczęście Rains nie poszła tą drogą. Zamiast tego napisała wzorcowe wprowadzenie, w którym dokładnie objaśnia to, co w całej reszcie książki zostaje poddane szczegółowej analizie. Dlatego przytoczę je tu w całości (Rains 1971, s. 1–2): Kobiety zostają niezamężnymi matkami w wyniku konkretnego łańcucha zdarzeń, który zaczyna się od eksplorowania dziedziny bliskości i seksualności, co prowadzi do ciąży i w końcu do narodzin pozamałżeńskiego dziecka. Wiele dziewcząt nie uprawia seksu przed małżeństwem, a wiele z tych, które go uprawiają, nie zachodzi w ciążę. Wreszcie większość niezamężnych dziewcząt, które zachodzą w ciążę, nie kończy jako niezamężne matki. Z tej perspektywy dziewczęta, które stają się niezamężnymi matkami, łączy wspólna trajektoria biograficzna złożona z kolejnych etapów, które doprowadziły je do takiego statusu zamiast do statusu młodych mężatek, klientek klinik aborcyjnych, użytkowniczek środków antykoncepcyjnych albo kobiet zachowujących dziewictwo. Najważniejsze w tej trajektorii są jej aspekty moralne, ponieważ seksualność, ciąża i macierzyństwo ściśle wiążą się z ideami dotyczącymi kobiecej godności i z autowizerunkami samych kobiet. Macierzyństwo poza małżeństwem to nie tylko problem prywatny i praktyczny, ale też problem, który zmusza innych ludzi do zajęcia stanowiska oraz rodzi pytania o przeszłe wybory niezamężnej matki i o to, jaką jest osobą. W tym sensie trajektoria moralna niezamężnej matki przypomina trajektorie moralne innych kategorii ludzi, których postępki są traktowane jako oznaka dewiacji, a oni sami stają się przedmiotem osądu publicznego. Ważną, jeśli nie najważniejszą rolę w trajektorii moralnej takiej osoby odgrywają instytucje społeczne, z którymi może się ona zetknąć ze względu na swoje położenie. Te instytucje, których celem może być przywrócenie niezamężnej matki do normalnego życia, udzielenie jej pomocy, uwięzienie lub ukaranie, formułują i narzucają pewne interpretacje jej aktualnego położenia, uczynków, które do niego doprowadziły, oraz rysujących się przed nią perspektyw.

Takie wprowadzenie, w którym autorka kreśli przed czytelnikami mapę podróży, w którą ich zabierze, pozwala im odnieść każdą część wywodu do jego ogólnej struktury. Z taką mapą w ręku czytelnicy rzadko się gubią albo mylą ścieżki.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 64

2013-07-09 23:16:05

3. Jedyny Właściwy Sposób

65

Wymijające, pozbawione treści zdania są jednak dobrymi początkami wstępnego szkicu. Dają pewną swobodę wyboru w momencie, kiedy jeszcze nie chcemy ani nie musimy przywiązywać się do żadnych stwierdzeń, a co najważniejsze, pozwalają nam zacząć pisać. Wystarczy przelać je na papier, a potem można iść dalej, nie zastanawiając się, czy nie wybrało się złej ścieżki, ponieważ nie postawiło się jeszcze żadnego prawdziwego kroku. Należy tylko pamiętać, by po napisaniu wszystkiego, co ma się do powiedzenia, wrócić i zastąpić te wypełniacze konkretnymi zdaniami, które przekażą to, o co nam chodzi. Powiedzmy, że posłucham tej rady i zacznę pisać od innego miejsca. Jeżeli nie zaczynam na początku, to gdzie? Co mam napisać najpierw? Czy to, co napiszę, nie będzie równie zobowiązujące jak pierwsze zdanie? Czy nie jest tak, że każde zdanie w pewnym sensie zawiera w sobie cały wywód, przynajmniej przez implikację? Na pewno, ale co z tego? Pamiętaj, że każde zdanie można zmienić, przerobić, usunąć albo opatrzyć zastrzeżeniem. Dzięki temu możesz pisać, co tylko zechcesz. Żadne zdanie nie jest zobowiązujące – nie dlatego, że nie ujawnia twojego sposobu rozumowania, czego obawiają się niektórzy, ale dlatego, że nic się nie stanie, jeżeli okaże się nietrafione. Możesz pisać kompletne bzdury, rzeczy, które okażą się zupełnie nie tym, co myślisz, a i tak nic się nie stanie. Spróbuj. Kiedy już się przekonasz, że zapisanie zdania cię nie zaboli, możesz zrobić to, o co zwykle proszę studentów: zapisać wszystko, co przychodzi ci do głowy, tak szybko, jak potrafisz, bez oglądania się na konspekty, notatki, dane, literaturę i inne pomoce. Celem jest odkrycie, co właściwie chcesz powiedzieć, do jakich wniosków doprowadziła cię cała wcześniejsza praca nad danym tematem czy projektem. (Aby to osiągnąć, „wynalazłem” – co już wspominałem – metodę, którą nauczyciele kompozycji nazywają „swobodnym pisaniem”; zob. Elbow 1981, s. 13–19.) Jeżeli potrafisz się do tego przystosować (potencjalne przeszkody omawia Pamela Richards w rozdziale szóstym), to dokonasz kilku ciekawych odkryć. Jeżeli pójdziesz za moją radą i będziesz pisać wszystko, co przyjdzie ci do głowy, to przekonasz się, że nie stoisz

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 65

2013-07-09 23:16:05

66

Warsztat pisarski badacza

przed tak dużą i obezwładniającą liczbą możliwości, jak ci się wydawało. Kiedy przelejesz wszystko na papier, zobaczysz, że większość twoich pomysłów to wariacje na kilka tematów. Teraz wiesz już, co chcesz powiedzieć, a ponieważ masz przed sobą różne wersje, możesz łatwo dostrzec, jak niewiele je różni. Natomiast jeżeli występują między nimi istotne różnice (chociaż rzadko tak się zdarza), to wiesz, jaki masz wybór. Ta sama sztuczka pomaga studentom, którzy zatrzymują się w martwym punkcie przy próbie sformułowania tematu pracy dyplomowej albo doktoratu. Proszę ich, żeby zapisali sto różnych pomysłów na doktorat, na każdy przeznaczając nie więcej niż jedno lub dwa zdania. Niewielu osobom udaje się napisać więcej niż dwadzieścia albo dwadzieścia pięć, zanim zorientują się, że tak naprawdę wszystkie sprowadzają się do dwóch albo trzech idei, które najczęściej są wariacjami na jeden temat. Jeżeli piszesz w taki sposób, to zwykle jeszcze przed ukończeniem szkicu wiesz już, o co ci chodzi. Ostatni akapit odsłania przed tobą to, co powinno znaleźć się we wprowadzeniu, możesz więc przenieść go na początek, a potem wprowadzić w innych fragmentach drobne zmiany, których wymaga twój nowo odkryty cel. Krótko mówiąc, zanim zasiądziemy do pisania czegokolwiek, mamy już za sobą wiele przemyśleń. Zaangażowaliśmy się we wszystkie wcześniejsze pomysły i przywiązaliśmy się do pewnej perspektywy i podejścia do problemu. Nawet gdybyśmy chcieli, to i tak prawdopodobnie nie umielibyśmy podejść do niego inaczej. Nasze zaangażowanie nie wynika z doboru słów, ale z przeprowadzonej analizy. Dlatego nie ma znaczenia, jak zaczniemy, ponieważ już dawno wybraliśmy naszą ścieżkę i nasz cel. Pisanie nieprzemyślanego i niezaplanowanego szkicu (który Joy Charlton nazwała kiedyś trafnie, chociaż mało elegancko, „wypocinami”) pokazuje coś jeszcze. Trudno rozplątywać kłębek własnych myśli, kiedy człowiek siedzi przy klawiaturze i zastanawia się, gdzie zacząć. Lęk przed tym chaosem jest jednym z powodów, dla których moi studenci sięgali po opisane wcześniej rytuały. Najpierw w twojej głowie pojawia się jeden pomysł, po chwili następny. Kiedy dojdziesz do czwartego, o pierwszym już zapomnisz.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 66

2013-07-09 23:16:06

3. Jedyny Właściwy Sposób

67

Dlatego piąty może ci się wydawać taki sam jak pierwszy. Bez wątpienia w krótkim czasie wyczerpiesz cały swój repertuar. W końcu ile można mieć myśli na jeden temat? Próbując analizować, rozwijać i łączyć wszystko, co wiemy na dany temat, łatwo możemy przeciążyć naszą pamięć operacyjną. Tak samo może się skończyć próba sklecenia choćby jednego zdania, jeżeli będziemy rozważać wszystkie możliwości gramatyczne i składniowe oraz wszystkie niuanse tonu i rytmu. Komponowanie zdań jest więc czynnością poznawczą, która nieustannie grozi przeciążeniem pamięci krótkotrwałej (Flower 1979, s. 36).

Dlatego tak ważne jest, żeby pisać szkice, zamiast zastanawiać się nad tym, co się napisze, kiedy już się zacznie. (Joseph William proponuje, by „szkicem” nazywać pierwszą wersję, która zmierza już do pewnej spójności; chce w ten sposób podkreślić, że rezultatem swobodnego pisania jest zbiór notatek roboczych, których nie powinno się mylić z czymś bardziej zorganizowanym.) Trzeba nadać myślom fizyczną postać, przelać je na papier. Zapisana myśl (o ile nie wyrzucimy jej natychmiast do kosza) jest oporna, nie zmienia kształtu i można ją porównywać z kolejnymi myślami. Tylko zapisując, zestawiając i porównując pomysły, możesz się przekonać, jak niewiele ich masz. Między innymi dlatego warto nagrywać pierwszy szkic na dyktafonie, nawet jeżeli to ty będziesz go przepisywać. Kasetę trudniej wyrzucić do kosza niż kartkę; można wykasować pojedynczą głupią myśl, lecz jest z tym dużo zachodu, dlatego większość ludzi woli mówić dalej, a zmiany wprowadzić w wersji pisemnej. A zatem nadanie słowom fizycznej postaci nie zobowiązuje cię do zajęcia żadnego ryzykownego stanowiska. Przeciwnie, ułatwia porządkowanie myśli i napisanie pierwszych zdań, ponieważ pokazuje, co chcesz powiedzieć. Flower i Hayes (1979) za pomocą języka psychologii kognitywnej opisują podobny proces przechodzenia od spisanych materiałów z powrotem do planu, a potem do kolejnego fragmentu tekstu. Ich artykuł dotyczy dużo mniejszych projektów – krótkich rozprawek pisanych przez kilka minut, a nie artykułów naukowych czy książek, które powstają miesiącami albo latami – ale analiza

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 67

2013-07-09 23:16:06

68

Warsztat pisarski badacza

tego, jak pisarze tworzą skomplikowane sieci celów i podcelów oraz zmieniają nadrzędne cele w świetle tego, czego się dowiedzieli podczas pisania, jest istotna z punktu widzenia tej książki. Równie trudny do rozwiązania, jak problem pierwszego zdania, jest problem organizacji tekstu. W gruncie rzeczy ten drugi problem stanowi tylko inną postać tego pierwszego. Studenci często narzekają, że nie potrafią się zdecydować, jak uporządkować materiał, co napisać najpierw, czy podporządkować tekst tej lub innej idei. Również w tym wypadku spore zamieszanie pociąga za sobą teoria Jedynego Właściwego Sposobu. Ilustruje to kolejny przykład z mojej pracy doktorskiej. Musiałem w niej opisać kilka prostych wyników. Nauczyciele dokonali oceny pewnych aspektów swojej pracy: relacji z uczniami, ich rodzicami, dyrektorem szkoły i innymi członkami grona pedagogicznego. Okazało się, że w każdej z tych kategorii nauczyciele lubią osoby, które ułatwiają im pracę, a nie lubią tych, które ją utrudniają. Z ich perspektywy szkoły różniły się przede wszystkim pod względem pochodzenia klasowego uczniów. Uważali oni, że dzieci z ubogich dzielnic trudno się uczy. Dzieci z wyższej klasy średniej też wydawały im się „trudne” – inteligentne, ale pozbawione szacunku dla wieku i autorytetu nauczyciela. Większość nauczycieli wolała dzieci z klasy robotniczej, które potrafiły wykonywać standardowe zadania domowe, lecz były także grzeczniejsze, czyli łatwiejsze do okiełznania. Nauczyciele woleli też współpracować z rodzicami z klasy robotniczej, którzy w największym stopniu pomagali w sprawowaniu kontroli nad dziećmi. Segregacja mieszkaniowa ułatwiała rozróżnianie szkół pod względem pochodzenia klasowego uczniów – w większości szkół zdecydowanie przeważały dzieci z jednej klasy społecznej. To spostrzeżenie uprościło decyzję co do sposobu uporządkowania mojego materiału (pochodzącego z sześćdziesięciu wywiadów z nauczycielami). Mogłem przeprowadzić dalszą analizę pod kątem relacji nauczycieli z uczniami, rodzicami, dyrektorami i innymi nauczycielami, opisując to, jak wyglądała każda z tych relacji w zależności od charakteru klasowego szkoły. Mogłem też opisać po kolei szkoły z dzielnic nędzy, dzielnic robotniczych i dzielnic

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 68

2013-07-09 23:16:06

3. Jedyny Właściwy Sposób

69

wyższej klasy średniej, objaśniając szczególny układ relacji nauczycieli z tymi czterema grupami, cechujący każdy typ szkoły. Co wybrałem? Sądziłem, że moja decyzja nie robi dużej różnicy, ponieważ nie wpływała na większą część tekstu, który musiałem napisać. Cokolwiek bym wybrał, i tak musiałem opisać relacje nauczycieli z dziećmi z klasy robotniczej, innymi nauczycielami w szkołach dla biedoty, dyrektorami szkół dla klasy średniej i tak dalej – wszystkie kombinacje relacji i typów szkół powstałe z nałożenia kryteriów relacji i przynależności klasowej. Moje najmniejsze jednostki opisu, dotyczące poszczególnych kombinacji, pozostałyby takie same. Zmieniłyby się początki i zakończenia poszczególnych fragmentów odnoszące je do całości tekstu, a także struktura podsumowania. Ale mógłbym wyciągnąć wnioski niezależnie od sposobu organizacji tekstu. W każdym razie opisałbym te same wyniki (chociaż w innej kolejności) i doszedłbym zasadniczo do tych samych wniosków (chociaż wyrażonych innymi słowami i z innym rozkładem akcentów). Oczywiście, inne byłyby też implikacje pracy dla teorii socjologicznej i polityki społecznej. Gdybym wykorzystał uzyskane przeze mnie wyniki do odpowiedzienia na inne pytania, to odpowiedzi też byłyby inne. Żadna z tych kwestii nie miała jednak wpływu na kształt pracy, którą miałem przed sobą, kiedy zaczynałem pisać doktorat, dlaczego więc miałbym się tym przejmować? A jednak się przejmowałem – jak każdy – bo problemu organizacji tekstu, mimo jego wagi, nie da się rozwiązać racjonalnie. Jakikolwiek sposób wybrałem, łapałem się na chęci lub próbie napisania czegoś, o czym jeszcze nie wspomniałem albo czego nie wyjaśniłem. Mogłem zacząć od opisu szkół w dzielnicach nędzy, ale pod warunkiem, że wcześniej opisałbym cztery kategorie osób i ich relacje z nauczycielami. Nie mogłem jednak tego zrobić, nie wyjaśniwszy związanych z tym kwestii teoretycznych. Musiałbym na przykład wytłumaczyć, że pracownicy usług, podobnie jak nauczyciele, zwykle oceniają swoich współpracowników na podstawie tego, czy ułatwiają im oni, czy utrudniają przebrnięcie przez dzień pracy. Gdybym to zrobił, to zacząłbym od rodzajów relacji. Ale nie mogłem napisać niczego sensownego o tych relacjach, jeśli najpierw nie zająłem się kwestią przynależności klasowej i jej wpływu

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 69

2013-07-09 23:16:06

70

Warsztat pisarski badacza

na umiejętności szkolne dzieci i ich skłonność do zachowywania się w sposób akceptowany przez nauczycieli oraz gotowość rodziców do pomagania nauczycielom w ich kontrolowaniu. Sami widzicie, do czego to prowadzi. Moja znajoma Blanche Geer stwierdziła kiedyś, że chciałaby móc pisać na powierzchni sfery, żeby nic nie musiało znaleźć się na początku. To rozwiązałoby problem tego, co najpierw przedstawić czytelnikom. Obraz pisania na powierzchni sfery doskonale oddaje nierozwiązywalną naturę tego problemu – przynajmniej z punktu widzenia większości ludzi. Nie można mówić o wszystkim naraz, nawet jeżeli bardzo się chce i nie widzi się innego sposobu. Rzecz jasna, można jakoś rozwiązać ten problem – każdemu w końcu się to udaje. Na przykład można zacząć od opisu relacji nauczycieli z wymienionymi kategoriami osób, dodając, że istnieje też inny sposób ujmowania tego tematu i że przejdzie się do niego w stosownym czasie. Nie jest to typowy wypełniacz, tylko pewne zobowiązanie autora wobec czytelnika. Autorom wydaje się, że kwestia sposobu organizacji tekstu stanowi problem, ponieważ – raz jeszcze – wyobrażają sobie, że jeden z tych sposobów jest „właściwy”. Nie chcą dostrzec, że każdy z kilku sposobów, które przychodzą im do głowy, ma swoje zalety i że żaden nie jest doskonały. Zwolennicy platońskiej perfekcji nie lubią pragmatycznych kompromisów i zgadzają się na nie tylko wówczas, kiedy zmusza ich do tego rzeczywistość, na przykład konieczność zakończenia artykułu albo pracy. Autorzy mają jednak większe powody do zmartwień niż nieznajomość Jedynego Właściwego Sposobu. Na początku nie wiedzą nawet, jakie są ich najmniejsze jednostki opisu, elementy, które złożą się na ostateczny rezultat. Kolejny problem polega na tym, że nie są świadomi potencjalnych sposobów organizacji pracy. Na przykład nie wiedzą, że mogą uporządkować ją według rodzajów szkół albo według rodzajów relacji zawodowych. Niejasno zdają sobie sprawę z tego, że jedna obserwacja może prowadzić do kolejnej, że jedna idea może wynikać z innej albo być jej uszczegółowieniem. Ale mogą się też mylić. Te idee mogą zaprzeczać czemuś, co pisze Durkheim albo Weber, wynikom cudzych badań albo nawet

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 70

2013-07-09 23:16:06

3. Jedyny Właściwy Sposób

71

danym uzyskanym przez samego badacza. Niektórzy mają nadzieję, że rozwiążą te problemy, sporządzając konspekt. Konspekty mogą być pomocne, ale nie wtedy, gdy się od nich zaczyna. Natomiast jeżeli zaczniesz od zapisania wszystkiego, od wyrzucenia z siebie wszystkich pomysłów w jak najszybszym tempie, to poznasz odpowiedź na pierwsze pytanie: elementy, z którymi masz pracować, to właśnie te pomysły, które przed chwilą zapisałeś (zapisałaś). Mogą one, a może nawet powinny, znajdować się na każdym poziomie ogólności. Niektóre będą bardzo konkretnymi obserwacjami: nauczyciele nie znoszą dzieci, które przeklinają. Inne będą bardziej ogólne: nauczyciele nie cierpią, kiedy ktoś podważa ich autorytet podczas lekcji. Jeszcze inne będą odnosić się do literatury przedmiotu: Max Weber twierdzi, że biurokracja opiera się na zasadzie niejawnych posiedzeń. Niektóre będą dotyczyć organizacji społecznej: w szkołach z dzielnic nędzy kadra nauczycielska jest niestabilna w przeciwieństwie do szkół w dzielnicach wyższej klasy średniej, które nauczyciele rzadko opuszczają. Inne będą dotyczyć kariery zawodowej i jednostkowych doświadczeń: nauczyciele, którzy z jakiegoś powodu spędzają kilka lat w szkole w dzielnicy nędzy, nie chcą jej już opuszczać. Kiedy wypiszesz te elementy, zobaczysz, że są bardzo różnorodne, wahają się od najogólniejszych do najbardziej konkretnych i nie pasują do jednego określonego sposobu myślenia o twoim temacie. Teraz musisz je uporządkować, tak aby przynajmniej sprawiały wrażenie logicznego łańcucha, który czytelnik uzna za racjonalny wywód. Jak można to zrobić? Ludzie różnie rozwiązują ten problem. Ja sam kieruję się przy tym następującą zasadą: rób najpierw to, co najłatwiejsze. Napisz fragment, który sprawi ci najmniej trudności, wykonaj proste fizyczne czynności, takie jak uporządkowanie swoich notatek. (Konkurencyjne podejście głosi, że wszystko, co łatwe, jest podejrzane, i zaleca zaczynanie od tego, co najtrudniejsze. Nie jestem jednak zwolennikiem tego rodzaju purytanizmu.) Dzięki temu możesz łatwo odkryć, jak zorganizować swój materiał. Największą zaletą tego sposobu (wynikającą z zasady robienia najpierw tego, co łatwe) jest

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 71

2013-07-09 23:16:06

72

Warsztat pisarski badacza

to, że przekształca on trudne zadanie umysłowe w zadanie w dużej mierze fizyczne, czyli łatwiejsze. Zacznij od zrobienia krótkich notatek na temat tego, co napisałeś (napisałaś), i umieść każdy pomysł na osobnej fiszce. Nie wyrzucaj żadnego z pomysłów. Mogą się przydać, nawet jeśli teraz tego nie dostrzegasz; twoja podświadomość wie rzeczy, o których ty nie wiesz. Teraz ułóż fiszki w stosy, kładąc razem te, które wydają się powiązane. „Wydają się powiązane?”. Tak, i nie zastanawiaj się na razie, co je łączy. Posłuchaj głosu intuicji. Kiedy ułożysz stosy, na wierzchu każdego z nich połóż fiszkę, która podsumuje i uogólni treść wszystkich pozostałych. Dopiero teraz możesz przyjrzeć się krytycznie swojej pracy. Jeżeli nie potrafisz wymyślić sformułowania, które pasuje do wszystkich fiszek w stosie, to wyjmij te, które nie pasują, i ułóż je w nowe stosy, z osobnymi podsumowaniami. Teraz połóż fiszki z uogólnieniami na stole albo na podłodze, albo przypnij je do tablicy. (Mam taki nawyk od czasu, kiedy pracowałem ze zdjęciami, które fotografowie często przypinają na tydzień albo dwa do tablicy, żeby się im przyglądać.) Ułóż je w dowolnym porządku. Być może uda ci się je ułożyć tak, żeby jedna idea prowadziła do następnej. Może ułożysz kilka z nich w kolumnie, jedne pod drugimi, co będzie wskazywać, że niektóre są przykładami albo uszczegółowieniami innych. Szybko przekonasz się, że istnieje kilka sposobów uporządkowania fiszek, ale nie są one zbyt liczne. Te sposoby się różnią, ponieważ akcentują różne części twojej analizy. Jeżeli uporządkowałbym moją pracę o nauczycielach według rodzajów szkół, to położyłbym nacisk na lokalną organizację społeczną szkoły i do pewnego stopnia osłabił akcent położony na porównawczą analizę problemów zawodowych, która byłaby ważniejsza, gdybym zorganizował pracę według typów relacji. Taki sposób eksperymentowania ze sposobem organizacji idei został w pewnej mierze sformalizowany jako koncepcja „diagramu sekwencji działań” (flow chart). Za ilustrację może posłużyć formalizacja teorii choroby psychicznej Thomasa Scheffa dokonana przez Waltera Buckleya. Diagram, przedrukowany tu jako rysunek 1, pochodzi z pracy Buckleya (1966). Nie trzeba znać teorii Scheffa, żeby dostrzec, jak ta metoda rozjaśnia jego wywód.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 72

2013-07-09 23:16:06

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 73

2013-07-09 23:16:06

Dewiant zaczyna otwarcie odgrywać rolę dewianta

Jednostka włącza w swój autowizerunek dewiacyjne definicje roli

Podatność dewianta na sugestie

Powrót do społeczeństwa

Źródło: Walter Buckley, Appendix. A Methodological Note, w: Thomas Scheff, Being Mentally Ill, Alding, Chicago 1966.

Epizody zachowań kompulsywnych

Zmniejszenie zdolności do samokontroli

Reakcje znaczących innych wzmacniają dewiacyjną definicję roli

Otwarty kryzys, publiczne etykietowanie UNR jako choroby psychicznej

Zespół zachowań symptomatycznych utrwala się w postaci trajektorii dewiacyjnej

Dewiant jest nagradzany za odgrywanie roli dewianta i karany za jej nieodgrywanie

Zgodność jednostkowego słownika oczekiwań ze wskazówkami innych osób

Przyswojenie i regularne potwierdzanie stereotypu dewianta

Rysunek 1. Diagram sekwencji działań – stabilizacja dewiacji w systemie społecznym

Sprzężenie zwrotne wzmacniające dewiację

Legenda

Większość przypadków UNR pozostaje niezauważona Nie pojawia się trajektoria choroby psychicznej

Większość przypadków UNR zostaje zanegowana i przyjmuje charakter tymczasowy

a) stopień, zakres i widoczność UNR b) władza osoby naruszającej rolę c) dystans społeczny między osobą naruszającą rolę a osobami sprawującymi kontrolę społeczną d) poziom tolerancyjności wspólnoty e) dostępność alternatywnych, niedewiacyjnych ról

Uporczywe naruszanie roli (UNR)

Różne przyczyny: biologiczne, psychologiczne, społeczne

74

Warsztat pisarski badacza

Przyjęcie takiego sposobu postępowania pomaga przy okazji rozwiązać inny często spotykany, „drobny” problem. Socjologowie opisujący wyniki badań empirycznych zawsze zamieszczają w tekście fragment opisowy poświęcony krajowi, miastu albo organizacji, gdzie przeprowadzili badanie. Co powinien zawierać taki fragment? Badacze na ogół chcą, żeby dzięki niemu czytelnicy „poczuli specyfikę miejsca”, dlatego umieszczają w nim wiele rzeczy, które czytelnik teoretycznie powinien poznać, od geografii, przez demografię i historię, aż po schematy organizacji. Jeżeli napiszesz wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, o czym jest twój wywód, to będziesz też mógł (mogła) bardziej racjonalnie wybrać elementy tego opisu. Fakty dotyczące miejsc, ludzi i organizacji nie tylko zaznajamiają z nimi czytelników. Organizacje społeczne działają w sposób opisany w raporcie z badań tylko wtedy, gdy są położone w odpowiednich miejscach i dysponują odpowiednimi ludźmi. Dlatego wstępny materiał opisowy określa pewne podstawowe założenia, na których opiera się wywód raportu. Jeżeli w naszej książce (Becker, Geer, Hughes 1968, s. 15 i nast.) opisujemy kulturę studencką, która wywiera głęboki wpływ na życie i perspektywy studentów, to czytelnik powinien na przykład wiedzieć, że opisywany przez nas college jest duży i stanowi najważniejszą instytucję w niewielkim mieście na Środkowym Zachodzie oraz że duża część studentów pochodzi z mniejszych i mniej kosmopolitycznych miejscowości. Ciekawy jest też inny sposób radzenia sobie z problemami, jakie stwarza organizacja tekstu. Zamiast próbować rozwiązać to, co nierozwiązywalne, możesz o tym opowiedzieć. Możesz wyjaśnić czytelnikom, dlaczego masz taki, a nie inny problem, o jakich rozwiązaniach myślałeś (myślałaś), dlaczego wybrałeś (wybrałaś) właśnie takie, niedoskonałe rozwiązanie, i o czym to wszystko świadczy. Ten ostatni punkt będzie szczególnie interesujący, ponieważ nie napotkałbyś (napotkałabyś) takiego problemu, gdyby w twojej pracy nie uwidocznił się jakiś ciekawy dylemat, na przykład to, jak w konkretnych organizacjach zachodzą na siebie kwestie przynależności klasowej i struktury zawodowej, przez co nie można pisać o znaczeniu klas, nie pisząc o wspólnych poglądach nauczycieli na

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 74

2013-07-09 23:16:06

3. Jedyny Właściwy Sposób

75

ich relacje zawodowe, a o tych relacjach nie można pisać inaczej, jak z uwzględnieniem czynnika klasowego. Problem powstaje wyłącznie wtedy, gdy upierasz się, że z zasady trzeba analizować te dwie rzeczy osobno. Omówienie problemu zamiast spychania go na bok jest dobrą strategią w wypadku wszystkich rodzajów problemów naukowych, nie tylko tych związanych z pisaniem. Na przykład kiedy antropologowie i socjologowie prowadzą badania terenowe, zazwyczaj mają kłopoty z nawiązaniem i utrzymaniem takich relacji z ludźmi, by móc ich obserwować przez dłuższy czas. Opóźnienia i przeszkody w nawiązywaniu tych relacji mogą zniechęcać. Ale doświadczeni badacze terenowi wiedzą, że te trudności stanowią cenne wskazówki co do organizacji społecznej, którą chcą zrozumieć. To, jak ludzie reagują na obcego, który chce ich badać, mówi coś o sposobie ich życia i organizacji społecznej. Jeżeli ubodzy mieszkańcy dzielnicy, którą zamierzasz badać, są wobec ciebie podejrzliwi i nie chcą z tobą rozmawiać, to masz poważny problem. W końcu możesz odkryć, że zachowują dystans, bo obawiają się, że jesteś na przykład urzędnikiem próbującym przyłapać tych, którzy bezprawnie pobierają świadczenia socjalne. Może się to okazać dla ciebie bolesnym doświadczeniem, ale dzięki temu dowiesz się czegoś cennego. Na podobnej zasadzie eksperymentalni psychologowie społeczni zirytowali się, kiedy Robert Rosenthal i inni badacze pokazali, że pozornie „zewnętrzne” i nieistotne działania eksperymentatora wpływają na wyniki eksperymentu niezależnie od kontrolowanych przez niego zmiennych. A nie powinno tak być. Jak pokazał Rosenthal (1966), psychologowie, co prawda, stracili w ten sposób iluzję pełnej kontroli nad sytuacją eksperymentalną, lecz zyskali nowy, interesujący temat badań: wpływ społeczny w małych grupach. Zyskali go dzięki temu, że ktoś omówił nierozwiązywalny problem zamiast go ignorować. Tak samo jest z pisaniem. Kiedy nie możesz znaleźć Jedynego Właściwego Sposobu, napisz, dlaczego tak jest. Takie rozwiązanie zastosował Bennett Berger w The Survival of a Counterculture (1981), gdzie opisał przeprowadzone przez siebie badania w hipisowskiej

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 75

2013-07-09 23:16:06

76

Warsztat pisarski badacza

komunie w północnej Kalifornii. Interesowały go eksperymenty z tworzeniem utopii. Czuł przy tym osobistą sympatię do kultury i etosu hipisów. Chciał dowiedzieć się, jak członkowie komuny radzą sobie z nieuniknionym rozdźwiękiem między swoją ideologią a zachowaniem, dostosowując poglądy do okoliczności życiowych. Metody, których używają ludzie, żeby radzić sobie z takimi rozbieżnościami, Berger nazwał „pracą ideologiczną” i postanowił zbadać tę pracę z perspektywy mikrosocjologii wiedzy. Ale opisanie wyników badań sprawiło mu trudności (Berger 1981, s. 168–169): Przez kilka lat odkładałem napisanie tej książki, gdyż nie mogłem znaleźć odpowiedniej ramy interpretacyjnej, którą mógłbym nałożyć na obserwowaną przeze mnie formę życia społecznego. Nie dysponując taką ramą, nie byłem pewien, czy dobrze interpretuję to, co widzę. Z kolei bez interpretacji nie mogłem przyjąć żadnego określonego stosunku do danych, a to zmniejszyło moją motywację do pisania. A kiedy wreszcie doszedłem do jakiejś interpretacji, nie spodobało mi się narzucane przez nią „cyniczne” podejście.

Berger szerzej opisał problem cynicznego podejścia, który poważnie mu przeszkadzał, ponieważ wpływał na przeprowadzone przez niego badania: W socjologii wiedzy występuje tendencja do podważania czy kwestionowania idei, kiedy podczas analizy odkrywa się, że służą one interesom jednostek albo grup. […] Jeżeli idea miejskiej apokalipsy służy interesom członków komuny, przygotowanych do przetrwania w trudnych warunkach, to czy jest to wystarczający powód, by spojrzeć na nią chłodnym i sceptycznym okiem? Jeżeli idea równych praw dla dzieci sprzyja celom tych dorosłych, którzy początkowo nie mieli ani czasu, ani chęci, żeby zostać rodzicami z klasy średniej, to czy uzasadnia to cyniczne podejście do ich motywów? Jeżeli afirmacja „autentyczności” w relacjach międzyludzkich służy interesom ludzi żyjących w tak gęstej sieci interakcji, że nie mogą ukryć swoich emocji przed innymi, to czy nie powinniśmy uznać ich wiary w „otwartość i szczerość” po prostu za jeszcze jeden interesowny element ich ideologii (tak jak wiarę członków mniejszości etnicznych w pluralizm kulturowy albo bogatych w niskie podatki)? A jeżeli przyłapiemy członków grupy na niespójności idei, które głoszą, z ich codziennym zachowaniem, to czy najpełniej zrozumiemy ich pośpieszne ideologiczne działania naprawcze, gdy podejdziemy do nich z ironicznym, potępiającym i cynicznym stosunkiem?

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 76

2013-07-09 23:16:07

3. Jedyny Właściwy Sposób

77

Na te wszystkie pytania odpowiadam: „Nie”, przynajmniej jeżeli chodzi o badanych przeze mnie ludzi. Ale główny nurt socjologii wiedzy odpowiada na nie donośnym „Tak”, po części dlatego, że jednym z najważniejszych motywów kierujących socjologami wiedzy jest pragnienie „zdemaskowania” albo „zdemistyfikowania” idei poprzez ujawnienie „prawdziwych” interesów albo funkcji, którym służą.

„Łatwo zrozumieć, że taki problem może być paraliżujący. Minęło wiele czasu, zanim wypracowałem określone podejście do poglądów i życia badanych, które przyjmuję w tej książce. Wcześniej, kiedy go nie miałem, byłem jak ktoś użądlony w usta i nie mogłem mówić wyraźnie” (Berger 1981, s. 223). Berger chciał przeanalizować społeczne podstawy poglądów członków komuny, nie wyszydzając ich. Dopóki nie wymyślił, jak to zrobić, nie mógł napisać książki. Nie chcę zagłębiać się w jego wywód (chociaż warto go przeczytać w całości), ponieważ przytaczam go tu jako rozwiązanie innego typu problemu – nie tego, jak ustrzec się przed ironicznym stosunkiem do przedmiotu badań, ale tego, jak uniknąć jeszcze częściej spotykanych trudności z pisaniem, które biorą się stąd, że nie znalazło się Jedynego Właściwego Sposobu rozwiązania tego czy innego problemu. Berger nie pisze, jak uniknąć bezowocnego poszukiwania Jedynego Właściwego Sposobu, lecz pokazuje, jak to zrobić – napisać o tym. Uczynić to jednym z elementów analizy. Berger poświęcił temu dużą część swojej książki. Dzięki temu odkrył, jak w ogóle mógł napisać tę książkę, oraz wpadł na szersze zagadnienie, w którym mógł osadzić swoje badania: błąd uczonych mylących wyjaśnienie z demaskowaniem. Dopuszczając czytelników do tajemnicy i ujawniając im swoje problemy, przyznajemy, że je mieliśmy. Okazuje się, że nie jesteśmy doskonałymi pisarzami, którzy zawsze znają Właściwy Sposób i bezbłędnie go realizują. To nie powinno być trudne, ponieważ tacy idealni pisarze nie istnieją, ale niektórzy ludzie nie lubią przyznawać się do słabości. Jest na to tylko jedna rada: spróbować i przekonać się, że to nie boli.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 77

2013-07-09 23:16:07

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 78

2013-07-09 23:16:07

ROZDZIAŁ

4

Redagowanie na słuch

Kiedy redaguję czyjś tekst albo rozmawiam na ten temat z autorami, zwykle chcą poznać (jak moja znajoma Rosanna) zasady redagowania, na przykład czym się kieruję, kiedy postanawiam zostawić jakieś słowo albo usunąć zdanie. Ale nie sposób robić czegoś twórczego, jeśli po prostu przestrzega się reguł (chociaż są one niezbędne i przydatne), a nawet najbardziej rutynowa i trywialna forma pisania jest twórcza, niezależnie od tego, czy pisze się list do przyjaciółki, czy notatkę dla kuriera. O ile nie używasz gotowego wzoru listu ani nie piszesz pięćdziesiątych podziękowań dokładnie takimi samymi słowami jak poprzednie czterdzieści dziewięć, to tworzysz nowy język, nowe połączenia, coś, co nie istniało, zanim tego nie napisałeś (napisałaś). Nauczyciele gramatyki i kompozycji proponują kilka rodzajów reguł i zaleceń. Wiele reguł, takich jak zasada pisania od lewej do prawej albo kończenia zdań oznajmujących kropką, spełnia standardową funkcję wszystkich konwencji w sztuce: umożliwia przekazanie jakiejś myśli, zapewniając minimum porozumienia między twórcą a odbiorcą. Inne reguły − na przykład ta, która każde uzgadniać zaimki z rzeczownikami − pozwalają ograniczyć ryzyko niezamierzonych pomyłek i nieporozumień. Istnieją też takie, które są mniej regułami, a bardziej zaleceniami. Określają one uzus i konwencjonalne znaczenie słów (na przykład różnicę między słowami „niechętny” i „powściągliwy”). Są wreszcie zasady będące

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 79

2013-07-09 23:16:07

80

Warsztat pisarski badacza

kwestią gustu, co do których różnią się nawet rozumni ludzie, zwykle dzieląc się na „konserwatystów” i „postępowców”. Na przykład można się spierać, czy powinienem był użyć słowa „bzdura” w rozdziale pierwszym. Jaka jest rola tych reguł i zaleceń w tworzeniu tekstu? Mogłoby to wyglądać tak: przelewamy na papier wszystko, co przyjdzie nam do głowy, a potem porównujemy to ze słownikiem, znajdujemy wszystkie odstępstwa od reguł i doprowadzamy je do porządku. Czy nie na tym właśnie polega poprawianie? Nie. Czasem robimy coś podobnego, lecz doprowadzanie tekstu do zgodności z regułami nie może odbywać się tak automatycznie. Ono również jest czynnością twórczą. Poza tym socjologiczne badania nad przestrzeganiem reguł wskazują, że reguły nigdy nie są tak jasne i jednoznaczne, że po prostu ich przestrzegamy. Zawsze musimy zdecydować, czy w ogóle istnieje jakaś reguła, czy stosuje się do naszego przypadku albo czy nie ma w niej wyjątku, którego nie znajdziemy w książkach, ale na pewno wymyślił go któryś z prawodawców. Musimy też tak interpretować reguły, żeby dało to rozsądny rezultat, a nie ślepo za nimi podążać, co prowadzi do idiotyzmów. (Harold Garfinkel uważa tę praktykę, określaną przez niego jako „prowizorki”, za fundamentalną cechę wszystkich ludzkich działań.) Mike Rose, który pomagał studentom dotkniętym „paraliżem pisarskim”, wyróżnia dwa rodzaje reguł, przy czym jeden z nich wyraźnie lepiej pasuje do czynności redagowania (Rose 1983, s. 391–392): Algorytmy to precyzyjne reguły, które odniesione do odpowiedniego problemu zawsze dają jedną konkretną odpowiedź. Algorytmami jest na przykład większość zasad matematycznych. Funkcje mają charakter stały (na przykład liczba pi), procedury są rutynowe (jak podnoszenie długości promienia koła do kwadratu), a wyniki − całkowicie przewidywalne. Ale niewiele codziennych sytuacji można opisać w kategoriach matematycznych ma tyle precyzyjnie, aby móc zastosować do nich algorytmy. Częściej posługujemy się dosyć ogólnymi heurystycznymi wskazówkami albo „praktycznymi regułami”, które dopuszczają pewien stopień elastyczności. Zamiast działać z algorytmiczną precyzją i pewnością, przyglądamy się krytycznie różnym możliwościom, traktując naszą heurystyczną wskazówkę jak różdżkarz swoją różdżkę – „jeżeli nie dajesz rady problemowi matematycznemu,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 80

2013-07-09 23:16:07

4. Redagowanie na słuch

81

to spróbuj rozwiązać go od końca”, „jeżeli samochód nie chce zapalić, to sprawdź x, y albo z”, i tak dalej. Zasady heurystyczne nie pozwalają na precyzję ani pewność, którą dają działania algorytmiczne; niektóre z tych zasad mogą być nawet tak „luźne”, że aż niewyraźne. Ale w świecie, w którym zadania i problemy rzadko cechują się matematyczną precyzją, zasady heurystyczne okazują się najbardziej właściwymi i najsprawniejszymi z dostępnych nam zasad.

Jak łatwo się domyślić, studenci, którzy uważali, że reguły pisania mają charakter algorytmów (nie zmyśliłem tego – niektórzy naprawdę tak sądzili), mieli z pisaniem trudności, w odróżnieniu od studentów, którzy traktowali te reguły jako heurystyczne wskazówki. Nie możemy więc pisać ani nawet redagować, traktując reguły, którymi się kierujemy, jak algorytmy. Skoro tak, to czym się kierujemy? Po prostu własnym słuchem. Co to oznacza? Spoglądając na czystą albo zapisaną kartkę papieru, wybieramy te rozwiązania, które naszym zdaniem „dobrze brzmią” albo „dobrze wyglądają”. Używamy zasad heurystycznych – niektóre z nich są precyzyjne, a inne dosyć rozmyte. Kiedy uczeni coś piszą, przez większość czasu w ogóle nie myślą o regułach ani zaleceniach. Ale chociaż nie zaglądają do słowników, to jednak czymś się kierują: standardami smaku, uogólnionym wyobrażeniem na temat tego, jak coś powinno wyglądać albo brzmieć. Jeżeli rezultat nie odbiega za bardzo od tej wizji, to pozostawiają go w tekście. Innymi słowy, pracują niczym artyści, którzy: Często nie potrafią wysłowić ogólnych zasad, którymi się kierują, ani nawet podać jakichkolwiek kryteriów. Często uciekają się do takich ogólnikowych wyrażeń, jak: „to brzmi lepiej”, „tak lepiej wygląda”, „to się sprawdza”. Ta niejasność może frustrować badacza, ale praktycy każdej dziedziny sztuki [tu: „dziedziny naukowej”] używają słów, których znaczenia nie potrafią dokładnie zdefiniować, lecz mimo to są one zrozumiałe dla wszystkich osób wtajemniczonych w ich świat. Muzycy jazzowi mówią, że coś „swinguje” albo nie; twórcy teatralni mówią, że jakaś scena „działa” albo „nie działa”. W żadnym z tych przypadków nawet najlepiej znający się na rzeczy artysta nie będzie potrafił wyjaśnić laikowi nieobeznanemu z takim uzusem tych słów, co dokładnie przez nie rozumie. Ale każdy, kto używa ich w ten sposób, rozumie je i osiąga za ich pomocą porozumienie z innymi

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 81

2013-07-09 23:16:07

82

Warsztat pisarski badacza – na przykład w kwestii tego, czy coś „swinguje” albo „działa” – nawet jeśli nie potrafi powiedzieć, co to dokładnie znaczy. Wynikałoby z tego, że osoby używające tych słów nie kierują się żadnym zbiorem reguł czy kryteriów. Reagują raczej tak, jak w ich wyobrażeniu zareagowaliby inni, i konstruują te wyobrażenia na podstawie wielu konkretnych sytuacji, w których słyszeli, że ktoś używa tych niezdefiniowanych terminów (Becker 1982a, s. 199−200).

Standardy smaku używane przez socjologów obejmują też zasady, które przyswoili oni podczas zajęć z kompozycji i których nauczyli się używać niemal automatycznie. Ja sam przeglądam niemal wszystko, co czytam, pod kątem występowania konstrukcji w stronie biernej; jeżeli to mój własny tekst, to natychmiast zaczynam się zastanawiać, czy je zmienić i jak. Nie zdaję sobie sprawy z tego, że używam jakiejś reguły czy zasady heurystycznej, ani nie zaglądam do słownika, aby sprawdzić, kiedy i jak to zrobić. Ale wiem, co robię, a jeśli ktoś mnie zapyta, to podam odpowiednią zasadę (tak jak podawałem je Rosannie). Wielu socjologów używa pewnych reguł tego rodzaju, lecz niestety często korzystają z nich bezkrytycznie, co bardziej przeszkadza im w pracy niż pomaga. Większość socjologów posługuje się jednak tylko kilkoma świadomie sformułowanymi wskazówkami heurystycznymi. Częściej polegają na arbitralnych werdyktach swojego słuchu. Rozwijają ten słuch, czyli swoje kryteria jakości tekstu, przede wszystkim na podstawie tego, co czytają. A czytają prace, które darzą podziwem i chcą naśladować we własnych tekstach. To zapewne tłumaczy, dlaczego styl studentów tak często się pogarsza, kiedy przechodzą na studia doktoranckie, a potem rozpoczynają karierę akademicką. Wówczas zaczynają czytać czasopisma naukowe i chcą, żeby ich prace wyglądały jak to, co czytają, z powodów, które już omówiłem. Wynika z tego, że jest jedno błyskawiczne lekarstwo na kiepską prozę naukową: należy czytać prace autorów spoza własnej dziedziny i wybierać tych najlepszych. Nie jesteśmy skazani na standardy smaku, które przyswoiliśmy, wchodząc do naszej dyscypliny. Tak naprawdę ulegają one znacznym zmianom, nawet w krótkim czasie. Nasz gust kształtujemy nie tylko na podstawie lektur, ale też tego, co mówią nam inni uczeni,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 82

2013-07-09 23:16:07

4. Redagowanie na słuch

83

albo przejmujących nas lękiem wyobrażeń na temat tego, co mogliby powiedzieć. Jeden z moich znajomych obawiał się, że jego tekst wyląduje na dole kolumny „New Yorkera” poświęconej kuriozalnym przykładom prozy naukowej, chociaż było to mało prawdopodobne. Przez takie obawy niektóre co wrażliwsze osoby mogą sięgnąć po książkę na temat stylu, żeby wzbogacić swój standard smaku o zawarte tam wskazówki heurystyczne. Ale większość socjologów (a zapewne również innych uczonych) nie ma okazji usłyszeć zbyt wielu krytycznych uwag na temat swojej twórczości, a jeśli je słyszą, to nie od tych osób, z których zdaniem muszą się liczyć. Ponieważ lekceważenie problemów związanych z pisaniem nie wpędza ich w natychmiastowe i oczywiste kłopoty, poświęcają swój czas zagadnieniom statystycznym, metodologicznym i teoretycznym, które nie sprawiają im trudności. Redaktorzy i profesorowie odrzucają artykuły z błędami statystycznymi, ale tylko wzdychają na tymi, które kiepsko napisano. Ponieważ treść ma większe znaczenie dla rozwoju danej dziedziny niż styl, profesorowie nie oblewają studentów, którzy fatalnie piszą. Poza tym niektórzy wysoko cenieni socjologowie też często pisali niezrozumiale. Wizja dziedziny, w której tak mało dba się o poziom pisania, może szokować outsiderów i nużyć jej przedstawicieli, ale tak właśnie wygląda socjologia (i zapewne wiele innych dyscyplin naukowych) i tak będzie wyglądać w najbliższej przyszłości. W rezultacie młodzi socjologowie nie mają żadnego powodu, żeby dowiedzieć się więcej o pisaniu, niż wiedzieli na początku studiów doktoranckich, a niektórzy zapewne stracą część posiadanych umiejętności. Jeżeli podczas zajęć z angielskiego w college’u nie wyrobili sobie standardów smaku, praktycznych zasad obejmujących podstawy gramatyki i stylu, to nie będą już poświęcać czasu na ich zgłębianie. A zatem jeżeli w ogóle będą się uczyć redagowania tekstu, to będą to robić na słuch. Ponieważ całą moją wiedzę o pisaniu i redagowaniu zdobyłem – na szczęście lub nieszczęście – właśnie w ten sposób, trudno mi formułować na żądanie ogólne zasady redagowania. Mogę jednak podawać przykłady, najlepiej zaczerpnięte z pracy osoby, która o to

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 83

2013-07-09 23:16:07

84

Warsztat pisarski badacza

pyta, i podsuwać ogóle idee, które mogą się odnosić do jej problemów. Oczywiście, nie można ich wyrazić w formie algorytmicznej. Nie mogę powiedzieć, że nigdy nie powinno się używać konstrukcji w stronie biernej, lecz mogę stwierdzić, że ta czy inna konstrukcja prowadzi do przeinaczenia ważnej koncepcji socjologicznej. Nie zawsze też trzeba unikać długich i abstrakcyjnych słów. Ale w dalszej części tego rozdziału przedstawiam takie reguły w sposób apodyktyczny, bo chociaż konstrukcje w stronie biernej mogą być przydatne, to socjologom nie należy zalecać ich używania, podobnie jak używania długich, abstrakcyjnych słów, ponieważ jednymi i drugimi posługują się automatycznie. Chciałbym teraz pokazać na kilku przykładach, jak redaguję teksty. Omówię podejmowane przeze mnie decyzje, przemawiające za nimi argumenty i zalecenia, które można z nich wyprowadzić. W ten sposób nieco skonkretyzuję porady, których udzielałem swoim studentom. Przykłady pochodzą z pierwszych wersji mojego artykułu poświęconego fotografii (Becker 1982b; jego opublikowana wersja różni się od przytoczonych fragmentów). Nie są one pod żadnym względem wyjątkowe – wiele podobnych można znaleźć w dużej części napisanych i opublikowanych przeze mnie tekstów. Na początek zajmijmy się fragmentem poświęconym strategii opisywania grup społecznych za pomocą portretów fotograficznych ich członków: Jakiekolwiek ujęcie fotografowie wybierają jako wizerunek danej osoby, z tą strategią wiąże się pewna teoria i metoda. Teoria jest prosta, ale należy dokładnie przedstawić jej kolejne punkty, żeby zobaczyć, jak działa. Głosi ona, że życie danej osoby – jego dobre i złe momenty – odciska na niej swój ślad. Ktoś, kto żył szczęśliwie, będzie miał to wypisane na twarzy, tak samo jak ktoś, kto zdołał zachować ludzką godność w trudnej sytuacji. […] To śmiała strategia, ponieważ w jej ramach skromnej zawartości fotografii przypisuje się ogromną wagę. Jeżeli teoria ma się sprawdzić i pomóc nam stworzyć użyteczne obrazy, to musimy wybrać twarze, ich szczegóły i momenty ich historii, które – zarejestrowane na kliszy i wywołane na papierze – pozwalają odbiorcom dopowiedzieć sobie całą resztę. Na przykład odbiorcy przyglądają się bruzdom na czyjejś twarzy i domyślają się, że ta osoba spędziła większość życia, ciężko pracując w słońcu.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 84

2013-07-09 23:16:07

4. Redagowanie na słuch

85

Kiedy zacząłem poprawiać ten akapit, zwróciłem uwagę na słowo „należy” (it is important to), które uznałem za typowe „odchrząknięcie”. Jeżeli należy coś zrobić, to nie mów o tym, tylko to zrób. (To typowy przykład zalecenia, które w żadnym razie nie jest regułą.) Najpierw zmieniłem „należy” na „musimy” (we need to). Dzięki temu zdanie zyskało bardziej czynny i dobitny wydźwięk – pojawił się w nim podmiot sprawczy, ktoś, kto faktycznie coś robi. Rzeczy, których nikt nie robi, ale po prostu „są”, mają w sobie element nieokreśloności, którego nie lubię. Wprowadziłem tę zmianę, lecz ciągle nie byłem zadowolony. Zdanie składało się z trzech zdań składowych [w oryginale – przyp. tłum.], po prostu połączonych w jeden ciąg. Jeżeli mogę, to przerabiam takie zdania, aby ich układ pokazywał, a tym samym uwypuklał opisywane związki. Dlatego usunąłem pierwsze zdanie składowe, zmieniając je we frazę przymiotnikową. Zamiast pisać, że „teoria jest prosta”, zamieniłem „jej kolejne punkty” w drugim zdaniu na „kolejne punkty tej prostej teorii”. Ubyło kilka słów, a prostota teorii została wyrażona w krótkim stwierdzeniu: „Musimy dokładnie przedstawić kolejne punkty tej prostej teorii…”. Po wprowadzeniu tej poprawki nie musiałem już pisać, że „musimy to zrobić”, co było niewiele lepsze od „należy to zrobić”. Poprawione zdanie brzmiało: „Jeżeli dokładnie przedstawimy kolejne punkty tej prostej teorii, to będziemy mogli zobaczyć, jak ona działa”. W tej wersji zdanie liczyło szesnaście słów zamiast dwudziestu trzech [w oryginale – przyp. tłum.]. Zamiast trzech sklejonych ze sobą zdań składowych pojawiła się o wiele ciekawsza konstrukcja przyczynowo-skutkowa („jeżeli…, to…”). Przyjrzyjmy się teraz czwartemu zdaniu. Zmieniłem „ktoś” na „ludzie” bez szczególnie dobrego powodu, głównie dlatego, że chciałem dobrać się do frazy „zdołał zachować” (managed to maintain). Takie rozwlekłe sformułowania mają nadać pozory głębi prostym stwierdzeniom. Kiedy mówimy o zdolności ludzi do robienia czegoś, budzi się w nas akademickie pragnienie głębi. Wydaje się nam, że pisząc o ludziach, którzy „potrafią” coś zrobić, brzmimy trywialnie. Wolimy napisać, że ludzie „posiadali umiejętność” zrobienia czegoś, albo – jeżeli chcemy to nieco uprościć – „byli

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 85

2013-07-09 23:16:07

86

Warsztat pisarski badacza

w stanie” coś zrobić. Niemal zawsze używam takich konstrukcji w pierwszych wersjach tekstów, a potem podczas redakcji zastępuje je prostym „mogli” albo „potrafili”. Dlatego zmieniłem tę frazę na: „ludzie, którzy zachowali…”. Spójrzmy wreszcie na zdanie o bruzdach na twarzy: „A zatem odbiorcy przyglądają się bruzdom na czyjejś twarzy i domyślają się, że ta osoba spędziła większość życia, ciężko pracując w słońcu”. Usunąłem z niego kilka słów, które niewiele wnosiły. „A zatem…” okazało się niepotrzebne, bo po jego usunięciu zdanie nie straciło ani grama znaczenia. Na tej samej zasadzie zmieniłem „większość życia spędziła, ciężko pracując” (a life spent in hard work) na „przez większość życia ciężko pracowała” (a life of hard work). Ale dostrzegłem też, że mogę dodać kilka słów i nieco ukonkretnić ten obraz: „Odbiorcy przyglądają się bruzdom na twarzy i domyślają się, że wyryły je lata ciężkiej pracy w słońcu”. Po kolejnej, niewielkiej zmianie zniknęła niejednoznaczność zaimka „one” [w oryginale fraza that they were baked in może odnosić się zarówno do „bruzd”, jak i do „odbiorców” – uwaga tłum.] i zdanie brzmiało jeszcze lepiej: „Przyglądając się bruzdom na twarzy, odbiorcy domyślają się, że…”. Ostateczna wersja, która poszła do druku, brzmiała tak: Jakiekolwiek ujęcie wybiera fotograf jako wizerunek danej osoby, używa pewnej strategii, za którą stoi pewna teoria i metoda. Ta strategia opiera się na założeniu, że przeżycia i doświadczenia tej osoby zostawiają fizyczne ślady na jej twarzy. Dlatego fotografowie wybierają twarze, ich szczegóły i momenty ich historii, które – zarejestrowane na kliszy i wywołane na papierze – pozwalają odbiorcom dopowiedzieć sobie to, czego nie widzą, a co chcieliby wiedzieć. Portrety często zawierają całe bogactwo szczegółów, ich uważne studiowanie pozwala zatem wyciągnąć wnikliwe i subtelne wnioski na temat charakteru osoby i jej społecznych losów. Przyglądając się bruzdom na twarzy, odbiorcy mogą się domyślić, że wyryły je lata ciężkiej pracy w słońcu. Te same bruzdy mogą być dla nich świadectwem mądrości wynikającej z ciężkiej pracy i wieku albo przeciwnie, oznaką starczego zniedołężnienia i zgrzybiałości. Żeby dojść do takich wniosków, odbiorca musi spojrzeć na zdjęcie przez pryzmat jednej z teorii powstawania takich bruzd.

Ale to nie wszystko, co można było zrobić z tym tekstem.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 86

2013-07-09 23:16:07

4. Redagowanie na słuch

87

W dalszej części artykułu znalazły się dwa zdania, w których nakładało się kilka często spotykanych problemów. Podałem tam przykład tego, jak jeden ze znanych współczesnych fotografów robił zdjęcia pomieszczeniom w budynkach, w których pracowali ludzie: „Niektóre z najbardziej uderzających zdjęć Roberta Franka zostały zrobione w biurach po godzinach pracy, kiedy nie było tam nikogo oprócz sprzątających dozorców. Wnętrze banku wygląda zupełnie inaczej wtedy, gdy przebywa w nim tylko dozorca, niż wtedy, gdy przebywają w nim bankowcy”. Mógłbym zostawić ten fragment, napisany w stylu rozprawy matematycznej, żeby czytelnik sam rozwiązał łamigłówkę. Ale nie chciałem być złośliwy, więc przekształciłem pierwszą frazę, zmieniając stronę bierną na czynną: „Robert Frank zrobił niektóre ze swoich najbardziej uderzających zdjęć…”. Dzięki temu mogłem przeformułować i uprościć następną konstrukcję: „Robert Frank zrobił niektóre ze swoich najbardziej uderzających zdjęć w biurach po godzinach pracy”, a potem zrezygnowałem z powtórzenia, które w pierwszej chwili wydawało mi się bardzo sugestywne: „kiedy nie było tam nikogo oprócz dozorców”. Dlaczego usunąłem „sprzątających” po „dozorców”? Bo chciałem przenieść tę myśl do bardziej konkretnego obrazu w następnym zdaniu, które brzmiało teraz tak: „Bank, w którym przebywa tylko dozorca zmywający mopem podłogę, wygląda inaczej niż ten sam bank pełen bankierów odbierających telefony”. Dzięki temu mogłem skontrastować czynności bankierów i dozorcy, zamiast tylko wymienić nazwy ich zawodów i pozwolić czytelnikowi dopowiedzieć sobie ich działania. Tak przeformułowane zdanie nie powtarza też konstrukcji „ktoś przebywa gdzieś”. Pisząc, że bank był „pełen” bankierów, podkreśliłem kontrast między dzienną krzątaniną a ciszą nocnego sprzątania, który uwypuklało też zdjęcie Franka. Mam jeszcze kilka dalszych krótkich przykładów, których nie trzeba nawet szczegółowo tłumaczyć. Zmieniłem fragment: „Jeżeli zdecydujesz się na to pierwsze, to będziesz w stanie…” na „Ta pierwsza możliwość pozwala ci…”. Zmieniłem też fragment: „Stare domy mają mnóstwo (mogłem napisać mniej kolokwialnie „wiele”, ale to nie sprawiłoby żadnej różnicy) pokojów z drzwiami”

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 87

2013-07-09 23:16:07

88

Warsztat pisarski badacza

na „Pokoje w starych domach mają w sobie drzwi”. (Teraz, po publikacji, widzę, że mogłem też usunąć „w sobie”). Zmieniłem „w myśl opisanej metody” na „według opisanej metody”, a zamiast „zmiana, która dokonała się w koncepcjach prywatności” napisałem „zmiana w koncepcjach prywatności”. Podczas naszych zajęć spędziliśmy dużo czasu, wprowadzając podobne zmiany w próbkach tekstów dostarczonych przez moich znajomych, współpracowników, a w końcu i przez samych studentów. Na początku nie rozumieją oni, dlaczego poprawiwszy zdanie, poprawiam je drugi raz, albo nawet trzeci i czwarty. Dlaczego nie udaje mi się go poprawić za jednym razem? Mówię im – i próbuję to pokazać – że każda zmiana otwiera możliwości innych zmian, że kiedy usunie się zbędne słowa i frazy, łatwiej dostrzec, o czym jest to zdanie, i można je sformułować zwięźlej i precyzyjniej. Studenci zastanawiają się też, czy poprawianie słownych niuansów faktycznie wpływa na końcowy rezultat. Z początku to ćwiczenie wydaje im się nużące, a ja, prawdę mówiąc, bezlitośnie je przedłużam. Chcę, żeby dostrzegli, że zawsze jest coś, co można poddać krytyce, jakieś dalsze zmiany, które można wprowadzić, a skoro ja mogę kwestionować każde słowo i przecinek, to oni też powinni się tego nauczyć. Wydaje im się, że to zadanie ponad ich siły. Nie potrafią sobie wyobrazić, jak można analizować tyle elementów każdego zdania. W końcu udaje mi się ich przekonać – i sami się przekonują – że to możliwe. Odkrywają, że ten proces zabiera mniej czasu, niż myśleli, że można szybko dostrzec najbardziej widoczne problemy, a zastanowienia wymagają tylko te nieliczne, które najtrudniej rozwiązać. Uczą się, że redagowanie linijka po linijce jest łatwe, bo rzeczy, które trzeba poprawić, należą do określonych kategorii. Kiedy rozumie się charakter tych kategorii, wie się również, jak poprawić zdania, które w nich się mieszczą. (Wydaje mi się, że to jest właśnie mój sposób ujmowania reguł i zaleceń.) Moim studentom trudniej zaakceptować fakt, że taka szczegółowa redakcja jest warta włożonego w nią wysiłku, niezależnie od tego, ile czasu zajmuje. Potrafią dostrzec, że dzięki każdej zmianie tekst staje się minimalnie jaśniejszy i wypada z niego kilka słów, które i tak niewiele wnosiły. Tylko czy to takie ważne? Kiedy

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 88

2013-07-09 23:16:08

4. Redagowanie na słuch

89

kończyłem pisać książkę Art Worlds, wydawało mi się, że wprowadziłem wszystkie potrzebne poprawki. Ale Helen Tartar, znakomita redaktorka, wprowadziła setki dalszych zmian, a niektóre były tak rozległe, jak te, które przed chwilą omówiłem. Kiedy czytałem wersję z jej poprawkami, czułem to samo, co czuję, gdy patrzę przez celownik aparatu i robię ten ostatni, nieznaczny obrót pierścieniem, który nadaje obrazowi doskonałą ostrość. Tak właśnie wygląda tekst po dobrej redakcji i dlatego warto ją zrobić. Niepotrzebne słowa zajmują tylko miejsce, są więc nieekonomiczne. Oszukują czytelników, sugerując im, że zawierają w sobie jakąś głębię albo wyszukaną mądrość. Wydaje się, że coś znaczą, ale tak naprawdę wprowadzają w błąd. Omówione przeze mnie zdania ilustrują kategorie problemów i sposoby ich rozwiązywania. Nie wymyśliłem żadnej ze wskazówek, które podam. Zresztą to byłoby raczej trudne. Pokolenia nauczycieli języka angielskiego, redaktorów i pisarzy odkrywały te zasady, przekazywały je studentom i zalecały autorom. Nawet niektóre programy do edycji tekstu potrafią znaleźć typowe błędy stylistyczne i zasugerować poprawki. Oto mój zestaw wskazówek, dostosowany do potrzeb socjologów, jednak może się on przydać również innym uczonym: 1) Strona czynna/bierna. Każdy podręcznik pisania zaleca, by zastępować – tam, gdzie to możliwe – czasowniki w stronie biernej czasownikami w stronie czynnej. (Czy to zdanie nie brzmi lepiej niż: „Konieczność zastępowania czasowników w stronie biernej czasownikami w stronie czynnej jest podkreślana przez każdy podręcznik pisania”?). Ważniejsze niż samo gramatyczne rozróżnienie strony czynnej i biernej jest to, żeby ująć najważniejsze działania w formie czasowników i uczynić podmiotem zdania kogoś, kto odgrywa ważną rolę w naszej opowieści. Ale na dobry początek warto zwracać uwagę na różnice gramatyczne. Czasowniki w stronie czynnej niemal zawsze zmuszają nas do nazwania osoby, która wykonała dane działanie (chociaż biegli „zaciemniacze” mogą tego uniknąć). Rzadko uważamy, że rzeczy dzieją się same z siebie, co sugerują czasowniki w stronie biernej, ponieważ w naszym codziennym życiu to ludzie robią pewne rzeczy, czyli je sprawiają. Zdania,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 89

2013-07-09 23:16:08

90

Warsztat pisarski badacza

w których określamy podmioty sprawcze, stanowią bardziej zrozumiały i wiarygodny opis życia społecznego. Zdanie: „Przestępca został skazany” ukrywa rolę sędziego, który wydał wyrok, o czym dobrze wiemy. W ten sposób los przestępcy zaczyna się wydawać – nieprzypadkowo – wynikiem działania bezosobowych sił, a nie wspólnych działań osób dążących do jego uwięzienia. Prawie każda postać teorii społecznej podkreśla, że działamy, aby tworzyć życie społeczne. Uważał tak zarówno Karol Marks, jak i George Herbert Mead, ale składnia zdań używana przez ich następców często wypacza tę teorię. 2) Mniej słów. Uczeni często wstawiają do tekstu dodatkowe słowa i całe frazy, kiedy nie chcą napisać czegoś tak prosto, jak to pomyśleli. W ten sposób chcą zasugerować, że są skromni, ostrożni i zdają sobie sprawę z własnej omylności. Czasem chcą pokazać, że czytelnik może mieć inne zdanie, uprzejmie wskazując przed jakimś stwierdzeniem, że jest ono godne uwagi, zamiast napisać je wprost tak, jak gdyby niewątpliwie zasługiwało na uwagę. Dlatego na początku napisałem, że „należy” (it is important to) dokładnie przedstawić kolejne punkty teorii. Ale gdyby to nie było ważne, to po co miałbym to robić? A jeżeli jest ważne, to czy nie będzie widoczne bez wcześniejszego obwieszczania? My, uczeni, używamy też zbędnych słów, ponieważ wydaje nam się – podobnie jak temu studentowi na moich zajęciach – że jeżeli powiemy coś prosto, to będzie to brzmiało tak, jakby każdy mógł to powiedzieć, a nie jak głębokie stwierdzenie, które potrafił sformułować tylko uczony. Nadajemy naszym wypowiedziom szczególną wagę, sugerując, że za naszymi wypowiedziami kryją się jakieś istotne procesy. Dlatego na początku pisałem o ludziach, którzy „zdołali zachować” swoją godność. Ten zwrot wskazuje – w odróżnieniu od „zachowali swoją godność” – że utrzymanie godności było trudne i te osoby musiały się o to postarać. Tematem artykułu byli jednak fotografowie, a nie ludzie przezwyciężający trudności. Chociaż ludzie faktycznie zachowują swoją godność, tak jak sugeruje ta fraza, to ten artykuł dotyczył czego innego, więc nie trzeba było o tym wspominać. Na podobnej zasadzie zwrot: „zmiany, które dokonały się w koncepcjach prywatności” sprawia wrażenie, że

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 90

2013-07-09 23:16:08

4. Redagowanie na słuch

91

proces tych zmian był czymś istotnym. Usuwając słowa zaznaczone kursywą, nie naruszam logiki wywodu, za to usuwam rozpraszające czytelników odniesienie do nieobjaśnionego procesu, o którym już nie będę pisał. Czasami wstawiamy te „odchrząknięcia” do tekstu, bo zdaje nam się, że wymaga tego rytm lub struktura zdania, albo chcemy zostawić sobie przypomnienie, że w wywodzie czegoś brakuje. Na przykład pragniemy sformułować zależność przyczynowo-skutkową, ale jeszcze jej dobrze nie opracowaliśmy, chociaż ją wyczuwamy. Tworzymy zatem jej formę i liczymy na to, że wkrótce wypełni ją odpowiednia treść. Albo po prostu mamy taki nawyk. Przywiązujemy się do pewnych rodzajów wypowiedzi i schematów. Jak wielu uczonych, często piszę zdania współrzędne złożone z trzech członów: „Ta książka pobudza naszą ciekawość, odpowiada na niektóre z naszych pytań i przekonuje nas o słuszności twierdzeń autora”. (Dobrze ilustruje to drugie zdanie następnego akapitu, które napisałem odruchowo.) Ale często używam tego schematu niezależnie od tego, czy faktycznie mam trzy rzeczy do powiedzenia, i muszę na siłę szukać tej trzeciej, jeśli jej brakuje. Trudno – wszystko wyjdzie w redakcji. Zbędne słowo niczego nie wnosi. Nie rozwija wywodu, nie wyraża ważnego zastrzeżenia ani nie dodaje wymownego szczegółu. (No właśnie.) Stosuję prosty test, który pozwala mi wykryć zbędne słowa. Kiedy czytam szkic tekstu, przyglądam się każdemu słowu i frazie, sprawdzając, co by się stało, gdybym je usunął. Po takim „czyszczeniu” często dostrzegam, co naprawdę chcę tam napisać. Rzadko usuwam zbędne słowa z pierwszego szkicu. Wiem, że i tak zauważę je podczas redakcji i wtedy albo je usunę, albo zastąpię słowami, które coś wnoszą. 3) Powtórzenia. Niektóre z najbardziej mętnych sformułowań powstają wtedy, gdy autorzy próbują pisać jasno. Wiedzą, że niedookreślone zaimki i zagmatwana składnia mogą zaciemnić to, co mają do powiedzenia, więc na wszelki wypadek powtarzają poszczególne słowa i frazy. Może dzięki temu nie wprowadzają czytelników w błąd, ale za to ich nudzą. Nie przytaczam tu po prostu mechanicznej zasady, której wszyscy uczyliśmy się w szkole średniej:

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 91

2013-07-09 23:16:08

92

Warsztat pisarski badacza

nie powtarzaj tego samego słowa przez tyle a tyle zdań. Czasem trzeba powtarzać słowa, ale nie powinno się tego robić, jeżeli bez tego można osiągnąć ten sam rezultat. Spójrzmy jeszcze raz na moje zdanie: „Wnętrze banku wygląda inaczej wtedy, gdy przebywa w nim dozorca, niż wtedy, gdy przebywają w nim bankierzy”. Nie trzeba powtarzać zwrotu „gdy przebywają”, bo to rozprasza czytelników. Jeżeli się nad tym zastanowię, to mogę stworzyć zwięźlejsze i ciekawsze zdanie, co próbowałem zrobić w opisanym przykładzie. 4) Struktura/treść. Myśli zawarte w zdaniu zwykle mają logiczną strukturę i stwierdzają albo sugerują jakiś związek między omawianymi kwestiami. Możemy na przykład powiedzieć, że coś przypomina coś innego albo nawet jest tym czymś (czyli stwierdzić tożsamość): „Szpital psychiatryczny jest instytucją totalną”. Możemy opisać szczególną cechę jakiejś kategorii zjawisk: „Ludzie, którzy przenieśli się z prowincji do dużego miasta, zajmują marginalną pozycję w miejskiej społeczności”. Możemy zidentyfikować coś albo kogoś jako element jakiejś kategorii: „Monet był impresjonistą”. Możemy sformułować zależność przyczynowo-skutkową, czyli relację „jeżeli…, to…”: „Dzielnice nędzy są wylęgarnią przestępczości” albo „Jeżeli dziecko dorasta w dysfunkcjonalnej rodzinie, to zostanie młodocianym przestępcą”. Możemy wyrazić te relacje właśnie w takiej formie i to wystarczy, żeby nas zrozumiano. Ale możemy sformułować to jeszcze dobitniej, podkreślając treść za pomocą składni. Składnia, czyli sposób organizacji elementów zdania, wskazuje na relacje między nimi. Możemy wzmocnić przekaz jakiegoś zdania, układając jego elementy tak, aby składnia również przekazywała tę samą myśl, a przynajmniej nie przeszkadzała czytelnikom w jej zrozumieniu. Na przykład możemy umieścić podrzędne idee w podrzędnym miejscu zdania. Jeżeli umieścimy je w ważnym miejscu, to czytelnicy uznają je za ważne. Jeżeli każdą myśl w zdaniu uczynimy równie ważną, łącząc je ze sobą w formie zdań złożonych współrzędnie, to czytelnicy uznają je za równie ważne. Zdarza się tak na przykład wtedy, gdy ulegając przyzwyczajeniu, piszę, że chcę omówić trzy rzeczy, numeruję je, a potem po prostu wymieniam jedną po drugiej. Zazwyczaj możemy dobitniej wyrazić swoją myśl,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 92

2013-07-09 23:16:08

4. Redagowanie na słuch

93

przechodząc od idei do idei w sposób, który pokazuje związki między nimi, inne niż sama kolejność na liście. 5) Konkret/abstrakcja. Uczeni, a zwłaszcza socjologowie, używają zbyt wielu abstrakcyjnych słów. Czasem używamy ich, bo nie mamy nic konkretnego do powiedzenia. Poszczególni autorzy mają ulubione abstrakcyjne słowa, których używają jako wypełniaczy. Same w sobie te słowa nic nie znaczą i wskazują miejsce, gdzie brakuje rzeczywistej idei. Dobrze ilustrują to słowa „złożony” albo „skomplikowany” oraz „relacja”. Możemy napisać, że między dwoma zjawiskami istnieje złożona relacja. Co przekazaliśmy? „Relacja” to tak ogólny termin, że prawie nic nie oznacza, dlatego jest tak przydatny w abstrakcyjnych gałęziach matematyki. Mówi tylko, że dwie rzeczy są ze sobą związane. Ale niemal każde dwie rzeczy są jakoś związane. W dziedzinach mniej abstrakcyjnych niż matematyka zwykle chcemy wiedzieć, jak te rzeczy są związane. To jest coś wartego poznania. Słowo „złożony” nam tego nie wyjaśnia, mówi jedynie: „Wierzcie mi, dużo się w tym kryje”, ale większość ludzi zgodzi się, że to można powiedzieć prawie o wszystkim. Większość rozbudowanych metafor używanych w opisach życia społecznego i innych zagadnień socjologii, na przykład poziomów i pozycji w organizacjach społecznych, oszukuje czytelników, ponieważ te metafory sugerują im, że mówią o czymś konkretnym. Podobnie działają wyrażenia wskazujące, że coś jest elementem zbioru podobnych rzeczy, takie jak „zestaw” albo „rodzaj”. Używamy też abstrakcyjnych wyrażeń, żeby wskazać ogólne implikacje naszej myśli. Nie chcemy, by ktoś pomyślał, że to, co odkryliśmy, odnosi się tylko do nauczycieli z Chicago lub szpitali psychiatrycznych w Waszyngtonie. Pragniemy, by czytelnicy zrozumieli, że takie same prawidłowości w podobnych warunkach występują na całym świecie i występowały w całych dziejach. Nie ma w tym nic złego: to jeden z głównych powodów, dla których prowadzi się badania socjologiczne. Ale najłatwiej przekonamy czytelników o możliwości uogólnienia naszych wyników, jeżeli opiszemy szczegółowo przedmiot badania, a potem pokażemy – na podobnym poziomie szczegółowości – do jakiej kategorii zjawisk należy i jakie inne zjawiska mogą się w niej mieścić. Skoro dokładnie

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 93

2013-07-09 23:16:08

94

Warsztat pisarski badacza

opisałem, jak ludzie uczą się od innych palić marihuanę i jak to wpływa na ich doznania związane z paleniem, to mogę podobnie dokładnie opisać kategorię zbliżonych zjawisk: jak ludzie uczą się od innych interpretować swoje doznania fizyczne. Konkretny przypadek, który opisałem ze szczegółami, może posłużyć czytelnikom jako model, do którego odniosą moje ogólne idee. Bez tych konkretów ogólne idee niewiele znaczą. Podręczniki pisania zalecają, aby używać szczegółów, ponieważ pobudzają one wyobraźnię i pamięć czytelnika. Na przykład Joseph Williams (1981, s. 132–133) radzi: „Niezależnie od tego, kto jest naszą publicznością, możemy sprawić, by nasze teksty łatwiej się czytało i zapamiętywało, jeżeli będziemy pisać konkretnie i szczegółowo. Kiedy skrócimy długie, przegadane zdania, sprawimy, że mgliste idee staną się bardziej precyzyjne. […] Im węższy jest zakres odniesienia, tym konkretniejsza idea, a im konkretniejsza jest idea, tym jaśniejsza i precyzyjniejsza”. Kiedy jednak używamy szczegółów, żeby zmaterializować abstrakcje, powinniśmy wybierać je bardzo uważnie. Przykład, który zapamiętają czytelnicy, naprowadzi ich na kwestie niewyrażone wprost w ogólnym wywodzie i wpłynie na to, jak będą go interpretować. Kathryn Pyne Addelson, filozofka, która analizowała problemy etyczne związane z aborcją, pisze, że filozofowie zwykle wymyślają bardzo nieszablonowe przykłady – dajmy na to hipotetycznej kobiety zapłodnionej przez latające owady – i że dzięki takim przykładom dochodzą do wniosków, do których nigdy by nie doszli, gdyby analizowali przykład czterdziestopięcioletniej ciężarnej kobiety z piątką dzieci i bezrobotnym mężem. 6) Metafory. Przeglądam aktualne numery kilku czasopism socjologicznych. (Wyniki byłyby zapewne takie same, gdybym przewertował czasopisma psychologiczne albo literaturoznawcze.) Niemal na każdej stronie trafiam na oklepane metafory. Jednej z recenzowanych książek „brakuje intelektualnego ostrza” (lacks cutting edge). Inna „obejmuje rozległy obszar” (covers a huge terrain). Jeszcze inna dotyczy „zjawiska bogatego w treść, które zostało zubożone przez jego kontekst”. Uczeni mówią o „rosnącym korpusie literatury” (growing body of literature), analizach, które „sięgają serca”

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 94

2013-07-09 23:16:08

4. Redagowanie na słuch

95

omawianego problemu albo „są wewnętrznie rozdarte” (fall between two stools), i odnajdują „ziarna” praktyk instytucjonalnych innych społeczeństw „zasiane w naszym społeczeństwie”. Pewne podejście teoretyczne „krępuje myśl” jego zwolenników. Badacze „drążą” dane, „wydobywają” albo „wyciągają” z nich wyniki, aż wreszcie dochodzą do „ostatecznego rozrachunku”. Większość tekstów naukowych zawiera dużo tego typu metafor. Zwykle usuwam takie metafory z redagowanych przeze mnie tekstów. Wszystkie metafory? Nie, tylko podobne do tych, które przytoczyłem. Można lepiej określić ich typ, porównując je z mistrzowskim zastosowaniem metafory – głośnym artykułem Ervinga Goffmana, On Cooling the Mark Out (1952), w którym oszustwo zostaje potraktowane jako metafora wszystkich sytuacji społecznych, kiedy ktoś nie potrafi podtrzymać swojego wizerunku tworzonego na użytek własny i innych ludzi. Tę metaforę zostawiłbym w każdym tekście. Różnica między tymi dwoma rodzajami metafor tkwi w tym, z jaką uwagą i powagą się ich używa. Nie chodzi o to, na ile poważnie autorzy traktują temat, ale o to, na ile poważnie traktują szczegóły metafory. Goffman potraktował metaforę oszustwa całkowicie serio. Wszystkie analizowane przez siebie sytuacje – kochanka, którego oświadczyny zostają odrzucone, wielkiej szychy, która nie może zdobyć stolika w zatłoczonej restauracji, osoby, która nie radzi sobie z codziennymi, rutynowymi czynnościami na tyle dobrze, żeby nie przyciągać uwagi innych ludzi – porównał punkt po punkcie z sytuacją oszustwa. Zauważył szczególnie, że „jelenie” (marks), od których oszuści wyłudzili pieniądze, uświadamiali sobie (i przyjmowali, że dostrzegają to też inni), że nie są tak sprytni, jak myśleli, kiedy próbowali szybko się wzbogacić. Tradycja kryminalna sugerowała oszustom, że unikną kłopotów, jeśli pomogą zdenerwowanym ofiarom odzyskać poczucie własnej wartości i złagodzą ich gniew. Dlatego oszuści zwykle wyznaczali do tego zadania jednego z członków szajki, korzystającego ze sprawdzonych metod. Goffman użył tej metafory, żeby opisać to samo zadanie i tę samą rolę wykonywaną w restauracjach i innych miejscach, gdzie ludzie są narażeni

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 95

2013-07-09 23:16:08

96

Warsztat pisarski badacza

na dyskredytację. Zasugerował nawet, że prawdopodobnie istnieją specjaliści, którzy zajmują się takimi problemami na ogólniejszym poziomie, ponieważ niektórzy ludzie narażają się na dyskredytację w wielu dziedzinach życia. Uznał, że to psychiatria przyjmuje za swój cel uspokajanie osób, których nieuzasadnione pretensje zostały skompromitowane przez innych ludzi. To odkrycie sprawiło, że wielu czytelników uznało tę metaforę za trafną. Ale trafność tej metafory bierze się też z poważnego potraktowania jej przez autora, który pokazał, że inne sytuacje przypominają oszustwo pod różnymi względami, ogólnymi i szczegółowymi. Przytoczone wcześniej metafory zaczerpnięte z czasopism socjologicznych nie były traktowane serio we wszystkich swoich implikacjach. Kiedy piszemy, że pewien wywód ma „intelektualne ostrze”, to do jakiego narzędzia go porównujemy i jaki materiał miałoby ono ciąć? Kto „obejmuje obszar” w prawdziwym życiu, jak to się odbywa i jakie wiążą się z tym problemy? Czy literaturę naukową porównuje się do ludzkiego ciała? Czy to oznacza, że powinniśmy szukać jej serca, żołądka i mózgu? Autorzy wcale nie chcieli, żebyśmy traktowali te metafory zbyt poważnie. Porównania zawarte w „oklepanych metaforach” są już martwe zarówno dla tych, którzy je piszą, jak i dla czytelników. Naprawdę działająca metafora jest ciągle żywa. Odczytując ją, poznajemy nowy aspekt tego, o czym czytamy, i dowiadujemy się, jak ten aspekt przejawia się w czymś, co w pierwszej chwili wydaje się czymś zupełnie innym. Używanie metafory to poważna operacja teoretyczna, w obrębie której stwierdza się, że dwa różne zjawiska empiryczne należą do tej samej ogólnej kategorii, a ogólne kategorie zawsze opierają się na jakiejś teorii. Ale metafory działają tak tylko wtedy, gdy są wystarczająco świeże, żeby przyciągać uwagę. Jeżeli były używane tak często, że stały się kliszami, to nie dostrzeżemy w nich niczego nowego. Naprawdę myślimy, że faktycznie – dosłownie – znaczą to, do czego metaforycznie odsyłają. Weźmy popularne wyrażenie: „zabrać komuś wiatr” (to take the wind out of someone’s sails). Słyszałem i czytałem je od lat, a także go używałem, ale zawsze oznaczało dla mnie tylko to, że ktoś kogoś przygasił. Potem nauczyłem się żeglować. Podczas regat żeglarskich

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 96

2013-07-09 23:16:08

4. Redagowanie na słuch

97

twoi przeciwnicy próbują znaleźć się między tobą a wiatrem, tak aby wiał w ich żagle, a nie w twoje. Jeżeli im się uda, to twoje żagle, jeszcze przed chwilą wypełnione podmuchem i szybko ciągnące łódkę naprzód, nagle zaczną łopotać. Opór, który woda stawia kadłubowi, kiedy nie przeciwdziała mu siła wiatru, powoduje gwałtowne zatrzymanie łódki. W ten sposób metafora nabrała dla mnie życia, przywołując to irytujące doświadczenie w całej jego pełni. Jednak dla ludzi nieznających tego doświadczenia ta metafora nic nie oznacza albo oznacza niewiele. Wszystkie oklepane metafory były kiedyś żywe. Gdy metafora się starzeje, traci swoją moc za sprawą samego powtarzania, aż w końcu zajmuje tylko miejsce i wnosi mniej niż zwykłe, niemetaforyczne stwierdzenie. Jeżeli napiszemy, że wywód w jakiejś książce jest mętny, to zabrzmi to jaśniej i dobitniej niż stwierdzenie, że „brakuje mu intelektualnego ostrza”. Jeżeli autor ma szczęście, to nikt nie zwraca uwagi na dosłowne znaczenie wyrażenia metaforycznego. Kiedy słyszę o „dziecku wylanym z kąpielą”, trudno mi zachować powagę. Tak samo z „wewnętrznym rozdarciem” (fall between two stools – dosł. „spaść między dwa stołki”; przyp. tłum.). A tak w ogóle, to do czego miały służyć te stołki? Metafory degenerują się też wtedy, gdy błędnie się ich używa. Ludzie, którzy kiepsko je rozumieją i nie wiedzą do końca, o czym mówią, używają ich niepoprawnie, mając na myśli coś innego. Na przykład popularna metafora „ostatecznego rozrachunku” (bottom line) odnosi się do ostatniej linijki rachunków księgowych, w której zsumowane zostały wszystkie wcześniejsze obliczenia, dzięki czemu dowiadujemy się, czy w tym roku zarobiliśmy, czy straciliśmy pieniądze. Na poziomie metaforycznym to wyrażenie może odnosić się do ostatecznego wyniku dowolnych obliczeń: liczby ludności Stanów Zjednoczonych według spisu powszechnego z 1980 roku albo korelacji między dochodem a wykształceniem w czyichś badaniach. Ale ludzie często go używają w znaczeniu ostatecznej oferty, ceny, poniżej której nie zejdą, obrazy, której nie ścierpią: „To jest moja granica! (That’s the bottom line!) Koniec!”. Ci, którzy tak mówią, nie wiedzą albo nie pamiętają, że to wyrażenie ma konotacje finansowe. Zapewne posługują się nim, ponieważ podoba im się

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 97

2013-07-09 23:16:09

98

Warsztat pisarski badacza

aura ostateczności, którą ma w sobie słowo „dno” (bottom), oznaczające punkt, poniżej którego nie da się już zejść. Nie możemy i nie powinniśmy unikać używania innego typu metafor, tych, które na stałe wpisały się w nasz język i które drobiazgowo analizują George Lakoff i Mark Johnson (2010). Przytoczmy jeden przykład tego, co autorzy nazywają (tamże, s. 41): Metaforami orientacyjnymi, gdyż większość z nich ma związek z orientacją przestrzenną: wzwyż–w dół, do–z, przód–tył, na–od, głęboko–płytko, centralny−peryferyjny. Te ukierunkowania przestrzenne powstają na skutek tego, że mamy takie, a nie inne ciała i że funkcjonują one w naszym otoczeniu fizycznym. Metafory orientacyjne nadają danemu pojęciu orientację przestrzenną, na przykład: SZCZEŚLIWY TO W GÓRĘ [HAPPY IS UP]. Fakt, że pojęcie SZCZĘŚLIWY jest zorientowane W GÓRĘ, wiąże się z wyrażeniami typu: „Czuję się dziś podniesiony na duchu”.

Dalej Lakoff i Johnson (2010, s. 42–45) pokazują, jak wszechobecne są w naszej mowie GÓRA i DÓŁ oraz pokrewne im słowa: ŚWIADOMY TO W GÓRĘ; NIEŚWIADOMY TO W DÓŁ ZDROWIE I ŻYCIE TO W GÓRĘ; CHOROBA I ŚMIERĆ TO W DÓŁ; PANOWANIE TO W GÓRĘ; BYĆ POD PANOWANIEM TO W DÓŁ WIĘCEJ TO W GÓRĘ; MNIEJ TO W DÓŁ PRZEWIDYWALNE PRZYSZŁE WYDARZENIA TO W GÓRĘ (I DO PRZODU) WYSOKI STATUS TO GÓRA; NISKI STATUS TO DÓŁ DOBRO TO GÓRA; ZŁO TO DÓŁ PRAWOŚĆ TO GÓRA; NIEPRAWOŚĆ TO DÓŁ RACJONALNY TO GÓRA; EMOCJONALNY TO DÓŁ

A oto jak autorzy analizują ostatni przykład: RACJONALNY TO GÓRA, EMOCJONALNY TO DÓŁ (tamże, s. 45): Dyskusja stoczyła się na poziom emocjonalny, ale udało mi się wynieść ją z powrotem na poziom racjonalny. Odłożyliśmy na bok swoje odczucia i prowadziliśmy dyskusję na wysokim poziomie. Nie potrafi się wznieść ponad swoje emocje.

Książka Lakoffa i Johnsona zawiera ponad dwieście stron takich analiz i przykładów. Jak wspomniałem, metafor nie można

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 98

2013-07-09 23:16:09

4. Redagowanie na słuch

99

uniknąć. Ale używając ich świadomie, można celowo wykorzystać ich wydźwięk. Jeżeli go zignorujesz, to twój tekst będzie walczył sam ze sobą – język będzie przekazywał jedną ideę, metafory inną, a czytelnicy nie będą pewni, o co ci chodziło. W tym rozdziale bardzo pobieżnie przedstawiliśmy kwestię standardów smaku, które pozwalają dobrze redagować własne i cudze teksty. Najważniejsze nie są jednak szczegółowe, podane przeze mnie rady, lecz przekaz rodem z filozofii zen: trzeba być uważnym. Autorzy podczas redagowania tekstu muszą zwracać dużą uwagę na to, co napisali, i przyglądać się każdemu słowu tak, jakby miało być traktowane całkowicie poważnie. Możesz pisać pierwsze szkice szybko i nieuważnie właśnie dlatego, że potem będzie czas, aby spojrzeć na nie krytycznie. Kiedy zachowujesz uważność, problemy zaczynają rozwiązywać się same.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 99

2013-07-09 23:16:09

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 100

2013-07-09 23:16:09

ROZDZIAŁ

5

Pisać jak zawodowiec

Od jakiegoś czasu socjologowie częściej opowiadają o sobie samych, ponieważ zdali sobie sprawę z tego, że bezosobowe opisywanie idei i wyników badań, które dawniej uznawano za naukowy sposób pisania, ukrywa przed czytelnikami to, co chcą wiedzieć (zob. zbiory autobiograficznych tekstów Hammond 1964; Horowitz 1969). Większość autobiograficznych prac socjologicznych skupia się na kwestii prowadzenia badań, ale pisanie zasługuje na taką samą uwagę. Opisałem już, jak instytucje życia naukowego, a zwłaszcza uczelnie, generują problemy związane z pisarstwem naukowym. Koncentrowałem się przy tym na wcześniejszych etapach kariery akademickiej: studiach i pierwszych latach zatrudnienia. W tym rozdziale oraz w następnym przyjrzymy się problemom pisarskim powstającym na późniejszych etapach kariery akademickiej w socjologii. W rozdziale szóstym Pamela Richards omawia ważne przejście od pierwszych lat po doktoracie do etapu w pełni dojrzałego profesjonalizmu. W tym rozdziale, najmniej skromnym w tej nieskromnej książce, przytaczam kilka historii z mojej ponad trzydziestoletniej kariery socjologa i próbuję wyciągnąć z nich pewne wnioski analityczne. Najważniejszy z tych wniosków jest taki, że nikt nie uczy się pisać w jedną noc. Przeciwnie, nauka pisania trwa przez całą karierę zawodową i wpływają na nią różne doświadczenia zdobywane w świecie akademickim.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 101

2013-07-09 23:16:09

102

Warsztat pisarski badacza

Socjologowie nie uważają pisania za poważny problem, dopóki nie zaczynają mieć trudności z napisaniem albo opublikowaniem pracy. Niektórzy beztrosko lekceważą tę kwestię, tak jak mój znajomy, który stwierdził: „Styl pisania? Chodzi ci o to, co wytłuścić i gdzie wstawić przypisy?”. Część z nich traktuje umiejętności pisarskie niczym dar do Boga, który nie został im dany, tak jak pewien doktorant, który przyznał przed komisją doktorską (byłem jednym z jej członków), że jego praca jest kiepsko napisana, ale to dlatego, że on sam nie jest zbyt elokwentny. Takie osoby zdają sobie sprawę z tego, że mają trudności z wyrażaniem swoich myśli, ale sądzą, że mogą przerzucić to zadanie na kogoś innego. „Nieelokwentny” doktorant stwierdził, że nie ma problemu, bo jego żona studiuje filologię angielską i może poprawić wszystkie jego niedociągnięcia. Inni wynajmują redaktorów, na których ledwo ich stać. Nie wszyscy zwracają tak dużą uwagę na styl pisania jak ja, ponieważ nie każdy miał okazję się tego nauczyć. Mogę wskazać kilka wydarzeń z mojej kariery akademickiej (najczęściej szczęśliwych przypadków, na które z jakiegoś względu potrafiłem zareagować), dzięki którym wyrobiłem w sobie tę zdolność. W jakiejś mierze przyczyniły się do tego zajęcia z języka angielskiego. Na studiach licencjackich na University of Chicago chodziłem na dobry, praktyczny kurs pisania, skupiony na technikach organizacji tekstu i jego redagowania. Chyba właśnie wtedy nauczyłem się, że pierwszy szkic to tylko pierwszy szkic i że muszę nastawić się, że zawsze będę go przerabiać. Ale przez kilka lat studiów doktoranckich, gdy czytałem dużo książek i czasopism naukowych, przyswoiłem te same błędy stylistyczne, które dzisiaj poprawiam w pracach moich studentów. Już jako doktor socjologii przypomniałem sobie o mądrościach ze studiów licencjackich. Zawdzięczam to kilku osobom, które nie były już moimi nauczycielami, ale stały się współpracownikami na uniwersytecie. Doktorat obroniłem na University of Chicago w 1951 roku, mając dwadzieścia trzy lata. Nic dziwnego, że trudno mi było znaleźć pracę na uczelni. Dlaczego ktoś miałby zatrudnić takiego młokosa, skoro za te same pieniądze (wówczas cztery tysiące dolarów rocznie) mógł mieć w pełni dojrzałego profesjonalistę?

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 102

2013-07-09 23:16:09

5. Pisać jak zawodowiec

103

Ale podczas przerwy świątecznej tramwaj przewrócił się na samochód prowadzony przez jednego z prowadzących kurs „Nauki społeczne II” na uniwersytecie w Chicago. Potrzebne było błyskawiczne zastępstwo, a ponieważ poleciło mnie kilku znajomych, którzy również prowadzili ten kurs, zostałem zatrudniony. Tak poznałem nieżyjącego już Marka Benneya, brytyjskiego dziennikarza, który w młodości był drobnym przestępcą, a potem – dzięki zachętom i pomocy Davida Riesmana i Everetta Hughesa – został wykładowcą socjologii. Opublikował kilka książek i był prawdziwym zawodowcem, a jego elegancki i przejrzysty styl wzbudzał we mnie podziw. Niski, szczupły i przedwcześnie wyłysiały Mark wyróżniał się przebiegłością, co przypisywałem jego doświadczeniom z więzienia. Wypowiadał się ostrożnie, a zatem kiedy mówił coś poważnego, to było wiadomo, że tak właśnie myśli i tak chce być rozumiany. Miałem już wówczas opublikowany jeden czy dwa artykuły w czasopismach naukowych i wydawało mi się, że piszę całkiem nieźle, a przynajmniej kompetentnie. Sporządziłem szkic artykułu opartego na mojej pracy doktorskiej, już tu wspomnianej. Artykuł był poświęcony nauczycielom w chicagowskich szkołach publicznych i analizowałem w nim pewne problemy związane z edukacją i klasami społecznymi. Stwierdziłem, że może to zainteresować Marka, więc poprosiłem go, żeby przeczytał ten szkic. Oddając go, Mark zauważył, że jest bardzo interesujący, a potem zgłosił pewne zastrzeżenia co do jego treści. Na koniec, jakby mimochodem, dodał: „No i przypuszczam, że pewnie musi być napisany tym zabawnym stylem, żeby mógł zostać opublikowany w czasopiśmie socjologicznym”. Wiedziałem, że Mark jest „prawdziwym pisarzem”, więc ta uwaga mnie zabolała. Postanowiłem poprawić artykuł, wykorzystując techniki redagowania, których uczyłem się w college’u. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że skończenie artykułu wcale nie oznacza, że jest on gotowy. Kilka lat później razem z Jimem Carpenterem napisaliśmy artykuł na podstawie naszych badań nad tożsamościami zawodowymi doktorantów z kilku dziedzin naukowych. Wysłaliśmy go do „American Journal of Sociology”, wówczas redagowanego przez Everetta Hughesa, który był promotorem mojej pracy doktorskiej,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 103

2013-07-09 23:16:09

104

Warsztat pisarski badacza

a ja darzyłem go sporym przywiązaniem. Rękopis wrócił z notatką od redaktorki prowadzącej Helen McGill Hughes (żony Everetta, socjolożki i dziennikarki), która pisała, że Everett naprawdę mnie uwielbia, że pisał swoje uwagi redakcyjne o czwartej nad ranem i że nie powinienem brać ich do siebie. Uwagi faktycznie ścięły mnie z nóg. Everett napisał między innymi, że całe zdania i akapity brzmią tak, jakby przetłumaczono je słowo po słowie z niemieckiego. Nie znałem niemieckiego (ani żadnego innego języka, chociaż zdałem egzamin uniwersytecki z francuskiego, bo był to warunek uzyskania doktoratu), ale wiedziałem, że to nie jest komplement. W pewnym szczególnie pamiętnym fragmencie Everett zacytował jedno z najbardziej niezgrabnych zdań z artykułu i opatrzył je swoim komentarzem (przytaczam go tu w całości): „Fuj! Fuj! Fuj!” (Stink! Stink! Stink!). Wspomniany wcześniej żarcik Marka zwrócił moją uwagę na kwestię stylu, a list Everetta wzmógł moje pragnienie pisania jasnymi, zrozumiałymi zdaniami, które od początku do końca brzmią jak dobra angielszczyzna. Ostatni krok w moim uzależnianiu się od gruntownego redagowania tekstów nastąpił wtedy, gdy razem z Hughesem i Blanche Geer prowadziliśmy badania nad studentami medycyny. Blanche bardzo poważnie podchodziła do pisania i wiele się od niej nauczyłem podczas dyskusji nad pojedynczymi słowami w tworzonych przez nas szkicach. Te dyskusje były wspaniałe i ciągnęły się godzinami. Jedna z nich dotyczyła słowa „perspektywa”, które jednocześnie było głównym pojęciem ramy teoretycznej naszych badań. Zastanawialiśmy się, jaki czasownik powinien towarzyszyć temu słowu. Czy ludzie „utrzymują” (hold), czy „mają” perspektywę? A może „używają” pewnej perspektywy? Każde z tych słów miało inny wydźwięk i gdy człowiek się nad nimi zastanowił, dostrzegał te różnice. Nie chodziło więc o to, które słowo jest prawidłowe, ale o to, co chcieliśmy powiedzieć. Odkrywaliśmy takie problemy w toku dyskusji nad stylem, ale w końcu musieliśmy rozwiązywać je na poziomie teorii. Te dyskusje nauczyły mnie, że sposób pisania naprawdę ma znaczenie i że można wybierać między różnymi możliwościami. Przekonałem się też, że poprawianie tekstów to niezła zabawa,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 104

2013-07-09 23:16:09

5. Pisać jak zawodowiec

105

rodzaj słownej łamigłówki, której celem jest znalezienie naprawdę dobrego, ekonomicznego i jasnego sformułowania. Rozmowy z Geer dopełniły moją edukację pisarską i odegrały w niej zdecydowanie najważniejszą rolę, ponieważ później napisaliśmy wspólnie jeszcze wiele artykułów i książek. Moi znajomi ze studiów doktoranckich często wymieniali się szkicami artykułów i całkiem sensownie doradzali sobie, co trzeba z nimi zrobić. Zdałem sobie sprawę, jak to wzajemne czytanie i komentowanie tekstów wpłynęło na mój rozwój zawodowy, kiedy kilka lat po rozpoczęciu pracy na Northwestern University zatrudniłem asystenta badawczego, Lee Weinera. Gdy zaczynał pracę podczas wakacji, nie było mnie na miejscu. Lee jako świadomy, sumienny rewolucjonista (później należał do „siódemki z Chicago”*) czytał całą moją korespondencję, chociaż nie należało to do jego obowiązków. Kiedy wróciłem na semestr jesienny, powiedział mi z entuzjazmem, jak wiele się nauczył, przeglądając teczki z materiałami dotyczącymi moich artykułów i widząc, co moi przyjaciele napisali o kolejnych wersjach, i jak uwzględniłem te uwagi w wersji następnej. Doktorem socjologii byłem już wtedy od kilku lat i miałem wypracowane całkiem skuteczne nawyki pisarskie – przerabiałem teksty na podstawie krytycznych uwag znajomych dotyczących wczesnych wersji. Nauczyłem się traktować poprawianie jako zabawę, coś przypominającego rozwiązywanie krzyżówki, a nie kłopotliwe zadanie ujawniające moje mankamenty. Przekonałem się, że myślenie o pisaniu, eksperymentowanie z własnym stylem i majstrowanie przy cudzych tekstach też może być zabawą. Możliwe, że traktując pisanie jako przyjemną grę, uodporniłem się na lęki opisywane przez inny ludzi, ale mój brak obaw przed pisaniem miał też swoje źródła socjologiczne. Zostałem wykształcony w silnej tradycji teoretycznej, która dysponowała też mocną bazą organizacyjną. Chicagowska szkoła socjologii powstała na University of Chicago w latach dwudziestych XX wieku pod kierownictwem Roberta E. Parka (zob. Faris 1967; Carey 1975; Bulmer 1984). * Grupa osób sądzonych za sprowokowanie zamieszek podczas konwencji Partii Demokratycznej w Chicago w 1968 roku (przyp. tłum.).

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 105

2013-07-09 23:16:09

106

Warsztat pisarski badacza

Szkoła wypracowała spójną perspektywę widoczną już w tekstach Parka, a podtrzymywaną i rozwijaną przez grupę wybitnych myślicieli i badaczy, szczególnie Everetta C. Hughesa, Herberta Blumera, Louisa Wirtha i Roberta Redfielda. Szkoła chicagowska może też pochwalić się długą listą klasycznych monografii empirycznych: The Gold Coast and the Slum, The Taxi Dance, The Gang, a później również French Canadian Transition i wieloma innymi. Wraz z kilkoma setkami studentów z roczników powojennych studiowaliśmy pod kierunkiem gigantów z pokolenia następców Parka i wyrośliśmy na tych monografiach. Wiedzieliśmy, że są inne sposoby uprawiania socjologii, ale mało kto z nas traktował je poważnie. Dojrzewanie w tej tradycji i otoczeniu wyrobiło we mnie pewną teoretyczną arogancję, przyjemne przekonanie, że nauczyłem się od Hughesa i Blumera wszystkich ogólnych teorii, które powinienem znać, i że są one wystarczająco dobre do opisu każdego pojawiającego się problemu. Na poziomie intelektualnym wiedziałem – i wiem – że to nie do końca prawda, ale to nie wpływało na moje samopoczucie. Świadomość, że z zasady masz rację, zdejmuje z ciebie dużą część presji podczas pisania, ponieważ nie próbujesz rozwiązywać problemów socjologicznych przez znalezienie właściwego sposobu ich formułowania. Niektórzy ludzie rozwiązują problemy teoretyczne za pomocą analizy logicznej. Ja nauczyłem się rozwiązywać je empirycznie. Oba te sposoby są lepsze niż próba znalezienia właściwego sposobu ich wyrażenia. Rosnąca liczba socjologów i subdyscyplin socjologicznych przełożyła się na wzrost liczby socjologicznych organizacji i czasopism. Te czasopisma są redagowane przez socjologów, a stanowiska redaktorskie powierza się zwykle osobom o dobrej reputacji i wieloletnim doświadczeniu akademickim. Na studiach doktoranckich nie uczy się prowadzenia czasopisma – tego, jak redagować artykuły, współpracować z drukarzami albo skłaniać autorów do poprawiania tekstów. Większości czasopism nie stać na zawodowych redaktorów, dlatego socjologowie, którzy zajmują stanowiska redaktorskie, sami wykonują tę pracę. Uczą się tego na bieżąco, korzystając z rad swoich poprzedników. Moje doświadczenia w pracy

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 106

2013-07-09 23:16:09

5. Pisać jak zawodowiec

107

redaktora, gdy hobby stało się drugim zawodem, bardzo wpłynęły na moje podejście do pisania. Po wielu latach nieoficjalnego redagowania tekstów znajomych i innych socjologów przyjąłem dwa poważne stanowiska redaktorskie. W 1961 roku zostałem redaktorem naczelnym czasopisma „Social Problems”, oficjalnego czasopisma Towarzystwa na rzecz Badania Problemów Społecznych (Society for the Study of Social Problems), organizacji założonej w opozycji do monolitu, jakim stawało się Amerykańskie Stowarzyszenie Socjologiczne (American Sociological Association). Uważałem (i wydaje mi się, że podobnie uważali ci członkowie Towarzystwa, którzy mieli w tej kwestii jakieś zdanie), że moim zadaniem jest wydawanie czasopisma, które w jakiś sposób będzie się różniło się od czasopism socjologicznego „establishmentu” – „American Sociological Review” i „American Journal of Sociology”. Nie byłem pewien, na czym to ma polegać, ale wydawało mi się, że powinienem dać miejsce artykułom, których z tego czy innego powodu nie chciano przyjąć do druku w większych czasopismach. Dlaczego jakiś artykuł okazywał się „niechciany”? Większość członków SSSP sądziła, że establishment faworyzuje prace wyraźnie ilościowe, odwołujące się do teorii funkcjonalizmu strukturalnego i apolityczne (a więc tak naprawdę konserwatywne). W związku z tym SSSP popierało prace niekonserwatywne, niekoniecznie ilościowe i takie, których autorzy korzystali z teorii szkoły chicagowskiej, a w późniejszych latach również z teorii marksistowskich. Tak czy inaczej, Towarzystwo chciało pozostać otwarte na wszystko, co nie zaliczało się do establishmentu ze Wschodniego Wybrzeża. Uznawałem takie podejście za dosyć rozsądne, chociaż czasopisma establishmentu całkiem często publikowały moje nieilościowe i niefunkcjonalistyczne artykuły. Podjąłem więc pracę redaktora z przekonaniem, że będzie ona polegać na publikowaniu antyestablishmentowych tekstów. Postanowiłem też (chociaż nie należało to do moich oficjalnych ani nieoficjalnych obowiązków), że spróbuję coś zrobić ze smutną kondycją pisarstwa socjologicznego, poprawiając w miarę konieczności teksty ukazujące się w czasopiśmie. Mając to na względzie, dobrałem do

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 107

2013-07-09 23:16:09

108

Warsztat pisarski badacza

zespołu redakcyjnego ludzi, którzy dobrze pisali i wiedzieli, na czym polega dobre pisanie, mogłem więc liczyć na to, że mi pomogą. Kilka pierwszych numerów dało mi prawdziwą szkołę. Kiedy zebrałem teksty do pierwszego numeru (omówię te problemy tylko pokrótce), gruntownie przerobiłem każdy z nich. Nigdy wcześniej nie redagowałem tak intensywnie i nie zdobyłem przy tym tak dużo doświadczenia. Poprawiając w tak krótkim czasie tyle artykułów, napisanych przez tylu ludzi i w tak wielu stylach, poczułem się jak redaktor techniczny w gazecie. Nauczyłem się szybko czytać artykuł i namierzać fragmenty, które nadawały się do natychmiastowej zmiany. (Nigdy nie zrozumiałem, jak robiłem niektóre z rzeczy, które nauczyłem się robić, na przykład znajdować błędy typograficzne na szpalcie oglądanej z drugiego końca pokoju, choć nie byłem nawet w stanie przeczytać liter.) Ale nauczyłem się też, że nie mogę przerabiać w ten sposób wszystkich artykułów, nawet jeżeli tego wymagają. Zajmowało to zbyt wiele czasu, a miałem też inne zadania. Mogłem poprawić tak kilka stron z każdego artykułu, pokazać autorom, o co mi chodzi, ale potem musieli robić to sami albo sprawa kończyła się niczym. W ostatnich latach niektóre duże czasopisma zaczęły zatrudniać redaktorów technicznych, ale nawet tych czasopism nie stać na redagowanie artykułów tak, jak redaguje się na przykład podręczniki. Zbierając artykuły do pierwszego numeru, nauczyłem się czegoś jeszcze. Czasopismo powinno wychodzić regularnie, co dwa miesiące, jak „American Journal of Sociology” czy „American Sociological Review”, albo raz na kwartał, jak „Social Problems”. Jeżeli nie dotrzymuje się terminu, to wypada się z kolejki w drukarni, czytelnicy narzekają, że czasopismo się spóźnia, a przedstawiciele sponsorujących nas organizacji zaczynają dociekać, co jest nie tak. Lepiej ukazywać się na czas. Nie oznacza to, że publikowaliśmy prace, które uznawaliśmy za złe; publikowaliśmy tylko dobre prace, niezależnie od ich rodzaju – jakościowe i ilościowe, bazujące na teorii szkoły chicagowskiej albo funkcjonalizmie strukturalnym. Każdy redaktor czasopisma, z którym rozmawiałem, potwierdził, że nawet jeśli przyjmując to stanowisko, planowali potajemnie kierować się swoimi preferencjami, to szybko przekonywali się, że

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 108

2013-07-09 23:16:10

5. Pisać jak zawodowiec

109

najważniejsze jest zdobycie do numeru wystarczającej liczby przyzwoitych artykułów i wydanie go na czas. Autorzy przekonani, że powodem odrzucenia ich tekstu albo odesłania go do poprawki były uprzedzenia redaktorów, niemal zawsze są w błędzie. Oczywiście, w kryteriach „przyzwoitego artykułu” może skrywać się mnóstwo osobistych preferencji. Ale pod tym względem zgadzam się z Arthurem Stinchcombem (1978) – jego zdaniem socjologowie, którzy dobrze pracują, robią tak naprawdę to samo. Wydaje się, że ich prace często bardziej się od siebie różnią niż jest w rzeczywistości, ponieważ próbują oni dodać sobie powagi, przywołując „wielkie nazwiska” i „przełomowe teorie”. (Tak jest w wielu dziedzinach nauk społecznych, nie tylko w socjologii.) Ponieważ dobra praca jest zasadniczo taka sama, niezależnie od etykiety teoretycznej, kryteria tego, co jest dobre, mają w danej wspólnocie charakter uniwersalny, podobnie jak kryteria stosowane przez muzyków czy tancerzy, którzy zwykle potrafią rozpoznać, kiedy czyjś występ jest dobry, nawet jeśli nie są zwolennikami tego konkretnego stylu. Gdy socjologowie pokazują mi prace, które ich zdaniem odrzucono przez czyjeś uprzedzenia, niemal zawsze są to teksty źle zorganizowane i napisane. (Wiem, że przemawiam teraz głosem establishmentu, i nie wiem, jak mogę przekonać sceptyków, że mam rację, inaczej niż odsyłając ich do zawartości czasopism, która zawsze jest bardziej zróżnicowana, niż sądzą ich krytycy.) Faktycznie istniejące uprzedzenia działają bardziej subtelnie, na przykład wtedy, gdy redaktor decyduje, że w jeden źle napisany i zorganizowany artykuł warto włożyć trochę dodatkowej pracy, a w inny już nie. Co z tego wynika dla osób piszących niepopularne teksty? Wcale nie to, że nie mogą uzyskać publikacji, lecz to, że nie powinni oczekiwać od redaktorów wyręczania ich w pracy. Nikt nie powinien na to liczyć, ale niektórzy mają na to większe szanse. Kolejne doświadczenia redakcyjne zdobyłem, kiedy w 1962 roku zacząłem pracować dla wydawnictwa Aldine. Alexander Morin, socjolog i ówczesny szef wydawnictwa, uważał, że warto wydać serię książek przedstawiających szeroko pojętą tradycję szkoły chicagowskiej. W ten sposób zacząłem zajmować się rękopisami o objętości książek i kontaktować się z autorami, którzy wiązali z tymi tekstami

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 109

2013-07-09 23:16:10

110

Warsztat pisarski badacza

duże nadzieje (i obawy). Nauczyłem się też brać pod uwagę to, czy poszczególne książki się sprzedadzą – wprawdzie Morin nie był zachłannym biznesmenem, ale gdyby za dużo pozycji przynosiło straty, to cała seria nie mogłaby się ukazać. Zacząłem zdawać sobie sprawę, jak ważny jest temat książki oraz to, czy autor faktycznie ma o nim coś do powiedzenia. Niektórych czytelników nie obchodzi przełomowe znaczenie jakiejś pracy dla teorii społecznej, ale mimo to mogą po nią sięgnąć, bo interesują ich problemy śmierci w placówkach szpitalnych albo definiowania choroby psychicznej przez członków rodziny chorego, specjalistów i sędziów. Ostatecznie wydaliśmy około piętnastu książek, a cała seria cieszyła się dosyć dużym powodzeniem, przy czym lepiej sprzedające się pozycje pokrywały straty, które przyniosły te chybione. Pracując jako redaktor książek, dostrzegłem szerszy wymiar redagowania. Odkryłem, że łatwiej mi zauważyć szukającą wyrazu wewnętrzną logikę w cudzych pracach niż w moich własnych, podobnie jak łatwiej znajdowałem zbędne i zbyt wyszukane sformułowania oraz wszystkie inne błędy stylistyczne. Ponieważ chciałem krytykować rękopisy tak, aby skłonić autorów do ich poprawienia, a nie wzbudzić w nich złość (wtedy nie byłoby żadnej serii), musiałem się nauczyć precyzyjnie formułować swoje zastrzeżenia. Musiałem też uświadomić autorom, jakie są realia rynku wydawniczego. Tłumaczyłem pierwszym autorom, którzy zabrali swoją umowę do prawnika, że owszem, faworyzuje ona wydawcę, ale nie powinni się tym przejmować, ponieważ mało który wydawca wykorzystuje te klauzule. (Dzisiaj, kiedy coraz większa liczba wydawnictw wchodzi w skład wielkich konglomeratów, ta rada może nie być już taka słuszna.) Jako autor rzadko trafiałem na redaktorów kierujących się uprzedzeniami. Ucierpiałem tylko trochę, zanim zmieniły się zasady redagowania czasopism socjologicznych. Moje pierwsze artykuły, napisane na podstawie pracy magisterskiej, dotyczyły muzyków jazzowych. Biorąc przykład z prac, które uważałem za wzorcowe (między innymi artykułów Oswalda Halla o karierach lekarzy oraz książki Street Corner Society Williama Foote’a Whyte’a), obszernie cytowałem swoje notatki terenowe i transkrypcje wywiadów. Język

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 110

2013-07-09 23:16:10

5. Pisać jak zawodowiec

111

muzyków nie był jednak tak grzeczny jak język lekarzy (przynajmniej w relacji Halla). Często mówili „gówno” i „kurwa”, a ja – mając na względzie naukową precyzję, ale też trochę z przekory – cytowałem ich dosłownie. W mojej pracy nie było z tym problemu, lecz redaktorzy czasopism w latach pięćdziesiątych rutynowo zastępowali część tych słów kreseczkami: „g----” i „k----”. (Ten zwyczaj osiągnął szczyty absurdu w powojennym numerze „American Journal of Sociology” poświęconym amerykańskiej armii, w którym artykuł Freda Elkina The Soldiers Language [Język żołnierzy] składał się głównie z myślników.) Nie pamiętam już, który z moich artykułów w końcu opublikowano z niezmienionymi przekleństwami; zapewne stało się to już po 1963 roku, kiedy zebrałem te teksty w książce Outsiderzy (wyd. pol. 2009). Oczywiście, dzisiaj przekleństwa w publikowanych pracach socjologicznych pojawiają się całkiem często. Opisując w rozdziale pierwszym moje zajęcia z pisania, stwierdziłem, że opowiedziałem studentom o własnych rytuałach pisarskich, ale nie napisałem, jak one wyglądają. Od tamtego czasu zacząłem pisać na komputerze, więc te rytuały nieco się zmieniły. Ale ponieważ większość swoich prac napisałem „po staremu”, a moje nowe nawyki, związane z komputerem, nie są jeszcze dla mnie wystarczająco przejrzyste, napiszę, jak to wyglądało wtedy (a  o doświadczeniach z komputerem – w rozdziale dziewiątym). Otóż cały proces był dopasowany do rytmu roku akademickiego. Jestem z natury leniwy, nie lubię pracować i staram się pracować jak najmniej. Dlatego chociaż sporo w życiu napisałem, to nie spędziłem zbyt dużo czasu przy maszynie do pisania. Pracę nad przyszłym artykułem zwykle zaczynałem od rozmów na temat, którym chciałem się zająć. Kiedy zacząłem prowadzić zajęcia, omawiałem te tematy ze swoimi studentami (punktem wyjścia do książki Art Worlds były transkrypcje wykładów, które wygłosiłem, kiedy pierwszy raz prowadziłem kurs „Socjologia sztuki”, osiem albo dziewięć lat przed ukończeniem książki). Kiedy proponowano mi wygłoszenie gdzieś gościnnego wykładu, starałem się przekonać organizatorów, żeby pozwolili mi opowiedzieć o moich „nowych zainteresowaniach badawczych”, a więc o artykule, który dopiero

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 111

2013-07-09 23:16:10

112

Warsztat pisarski badacza

zaczynałem pisać. Te wykłady w pewnej mierze spełniały rolę pierwszego szkicu. Dzięki nim przekonywałem się, jakie punkty mogę powiązać w logiczną całość, jakie sposoby ich sformułowania są zrozumiałe dla odbiorców, a jakie powodują nieporozumienia, wreszcie które pomysły prowadzą w ślepą uliczkę i lepiej je porzucić. Kiedy zaczynałem traktować ustne wystąpienia jako początek pracy nad tekstami, nie znałem jeszcze wypowiedzi Davida Antina (1976, s. i), w której tłumaczy on, dlaczego pisze, mówiąc, ale w pełni to do mnie pasuje: bo nigdy nie lubiłem zaszywać się w pokoju żeby zwracać się do siebie samego nad maszyną do pisania co to za mówienie? chodziłem w jakieś konkretne miejsce mając coś w głowie ale żadnych gotowych słów w ustach i szukając okazji żeby porozmawiać z konkretnymi ludźmi z nadzieją że to coś da nam wszystkim

Kiedy opowiadałem już o czymś przez dłuższy czas (zwykle kilka miesięcy albo jeszcze dłużej), zaczynałem robić się niespokojny. Rzadko od razu zdawałem sobie sprawę, skąd bierze się to uczucie. Zwykle nie nachodziło mnie podczas roku akademickiego ani nawet przez większą część wakacji. Razem z żoną przez wiele lat spędzaliśmy wakacje i wszystkie inne przerwy w pracy w San Francisco, wracając do Chicago tuż przed początkiem nowego roku akademickiego. Jakieś trzy tygodnie przed powrotem, całkiem znienacka, bez żadnych znaków ostrzegawczych oprócz tego nieokreślonego niepokoju, siadałem do maszyny do pisania i pisałem przez cały dzień i pół nocy. Pisałem z podwójnymi odstępami na żółtych kartkach z kołonotatnika rozmiaru B4. Zawsze ostrożnie je wydzierałem. Jeżeli nie udało mi się wydrzeć jakiejś kartki dokładnie wzdłuż perforacji, to jej nie używałem. Niczego nie poprawiałem – nie wtedy – tylko po prostu pisałem. Jeżeli nie potrafiłem sformułować jakiegoś punktu albo zakończyć części wywodu, robiłem nawiasy złożone z ukośnika i podkreślenia (w komputerach uwielbiam to, że można w nich robić różne nawiasy) i pisałem coś

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 112

2013-07-09 23:16:10

5. Pisać jak zawodowiec

113

w rodzaju: „Nie wiem, jak to skończyć”. Potem przechodziłem do innego punktu, o którym mogłem pisać. Często podliczałem, ile udało mi się napisać, i ogłaszałem wszystkim zainteresowanym, że napisałem sześć stron albo dwa i pół tysiąca słów (po obliczeniu liczby linijek i średniej liczby słów na linijkę). Starałem się niczego nie wykreślać, ale nie zawsze się tego trzymałem. Jeżeli dostrzegałem lepsze sformułowanie, to wstawiałem je zamiast wcześniejszej wersji. Wstawiałem też, całkiem przejrzyście, nowe fragmenty tam, gdzie uznałem to za konieczne – stosowałem technikę wycinania i wklejania albo zaznaczałem w którymś miejscu na stronie 7, gdzie wejdzie nowy tekst ze strony 7A. (Sekretarki chwaliły mnie za schludność moich maszynopisów, a ja słuchałem tego z przyjemnością.) Przez te trzy tygodnie udawało mi się napisać aż trzy maszynopisy o objętości od dziesięciu do piętnastu stron – pierwsze szkice artykułów. Wracałem zatem z Kalifornii z tymi szkicami i dłubałem w nich przez cały rok akademicki. Często odkładałem je na kilka miesięcy i rzadko o nich myślałem, bo pochłaniała mnie rutyna życia akademickiego: zebrania, rozmowy ze studentami i innymi wykładowcami. To pomagało mi przerabiać artykuły, ponieważ w międzyczasie zapominałem, dlaczego jakiś fragment albo sformułowanie miały być tak niezbędne, i łatwiej było mi je zmienić. Czasem brałem się do poprawiania tych szkiców dopiero podczas przerwy świątecznej. Zawsze zaczynałem od poprawiania zdań: usuwałem zbędne słowa, precyzowałem niejasne sformułowania, rozwijałem skróty myślowe. Jak powiedziałem studentom, ta czynność zawsze powodowała pojawienie się trudności teoretycznych, nad którymi wcześniej przeszedłem do porządku dziennego, więc wkrótce musiałem przemyśleć całość mojej analizy. Jeżeli mogłem, to pisałem nowe wersje tych fragmentów, które się nie sprawdzały. Jeżeli nie mogłem, to tego nie robiłem. W każdym razie potem najczęściej znów odkładałem artykuł na kilka miesięcy albo nawet lat. Od tego momentu opis pasuje też do moich nowych nawyków związanych z komputerem, dlatego będę pisał w czasie teraźniejszym. W końcu robię następną wersję. Mogę ją przygotować w dowolnym momencie i zwykle nie zajmuje mi to więcej czasu niż kilka

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 113

2013-07-09 23:16:10

114

Warsztat pisarski badacza

godzin dziennie przez trzy albo cztery dni. Kiedy mam już gotową drugą albo trzecią wersję, mogę wysłać ją do znajomych, którzy ostro ją skrytykują albo podsuną mi jakieś pomysły. Krytykę wolę usłyszeć prywatnie od przyjaciół niż publicznie w liście do redakcji. Niektórych artykułów nie udaje mi się skończyć, ale nie cierpię marnować czegoś, co piszę, dlatego nigdy nie tracę nadziei – nawet jeżeli jakiś tekst nikomu się nie podoba. W moich papierach mam kilka prac, które zacząłem pisać dwadzieścia lat temu (a nawet jeszcze starszy artykuł, który pisałem w 1948 roku na zajęcia Everetta Hughesa, dotyczący relacji etnicznych). Kiedy dostaję uwagi i komentarze od znajomych albo redaktorów, którzy odrzucili artykuł, przyjmuję, że nie udało mi się sformułować mojego wywodu na tyle jasno, by z góry zneutralizować te zarzuty, i zastanawiam się, co mogę zrobić, żeby je uwzględnić, nie zmieniając przy tym swojego stanowiska – chyba że po krytyce uznam konieczność jego zmiany. Robię to dopóty, dopóki nie usunę wszystkich mankamentów tekstu, jakie tylko przyjdą mi do głowy – albo dopóki nie nadarzy się dobra okazja do jego publikacji (kiedy ktoś zaproponuje mi udział w konferencji czy pracy zbiorowej, do której ten tekst będzie pasował). Czasem wydaje mi się, że już skończyłem jakąś pracę, a potem okazuje się, że wcale nie. Skąd to wiem? Kiedy zauważam, że coś mógłbym napisać lepiej, i widzę, jak mógłbym to zrobić, wtedy jeszcze raz przepisuję tekst. (Dwukrotnie myślałem, że skończyłem pisać Art Worlds, zanim naprawdę skończyłem.) W miarę jak zdobywałem doświadczenie i pewność siebie, zacząłem wyznaczać sobie zadania pisarskie. Kiedy przestały mi się podobać moje długie i skomplikowane zdania, spróbowałem pisać krótsze. W ilu słowach potrafię się zmieścić? Okazało się, że w niewielu. Zacząłem też szukać innych sposobów pisania niż w trzeciej osobie (to zbyt pompatyczne) albo w pierwszej osobie (to nużące i często nieodpowiednie). W rezultacie w moich tekstach zaroiło się od sformułowań w drugiej osobie, scenicznych szeptów do czytelnika: „Jak widzisz, wynika z tego, że…”. Taki sposób pisania zakłada, że autor może czekać tak długo jak ja na skończenie tekstu. Kiedy musisz coś napisać w wyznaczonym

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 114

2013-07-09 23:16:10

5. Pisać jak zawodowiec

115

terminie, na przykład rozdział do pracy zbiorowej albo wystąpienie na doroczną konferencję Amerykańskiego Stowarzyszenia Socjologicznego, wtedy nie masz takiego luksusu. Podobnie, kiedy potrzebujesz publikacji, żeby przekonać zwierzchników na uczelni, że zasługujesz na awans. Jednym z rozwiązań tego problemu jest coś, co musiałem robić na początku kariery naukowej. Ponieważ przez wiele lat zajmowałem stanowiska badawcze, a nie dydaktyczne, zawsze musiałem zaczynać nowe projekty, zanim skończyłem stare. W rezultacie pracowałem równocześnie nad kilkoma tekstami na różnych etapach: pisałem wstępny szkic nowego projektu, przerabiałem późniejsze wersje innego i dokonywałem ostatnich poprawek w tekście, który miał już iść do druku. To wcale nie jest takie trudne, jak się wydaje. W rzeczywistości każdy krok staje się wówczas łatwiejszy, bo kiedy przy jednym projekcie utkniesz w martwym punkcie, możesz zająć się innym, zawsze robiąc to, co w danym momencie przychodzi ci najłatwiej. W 1970 roku zacząłem robić zdjęcia i uczyć się, jak pracują fotografowie. Z czasem przeniosłem kilka rozwiązań z fotografii do praktyki pisarskiej. Jak wszyscy adepci fotografii przekonałem się, że najważniejszym zadaniem fotografa jest po prostu robienie zdjęć i że zrobienie tysiąca kiepskich zdjęć to żaden wstyd, jeżeli zrobisz też kilka dobrych i potrafisz je odróżnić od tamtych. Początkujący fotografowie uczą się „czytać” stykówki powstałe po wywołaniu pociętej rolki filmu na jednej kartce, tak że każda klatka jest odtworzona w jej oryginalnym rozmiarze. Widzisz wtedy wszystkie zrobione ujęcia i uczysz się rozpoznawać, w których jest coś ciekawego, za czym warto pójść. To najlepszy sposób na przekonanie się, że liczy się tylko końcowy produkt i że nikt nie będzie cię krytykować za falstarty i złe pomysły, o ile uda ci się znaleźć w tym wszystkim coś wartościowego. Nauczyłem się, że mogę marnotrawić kliszę, papier fotograficzny i swój czas. Tak samo zacząłem podchodzić do pisania. Nabrałem większej chęci, żeby zapisywać dosłownie wszystko, co przyjdzie mi do głowy, wiedząc – przez analogię do fotografii – że zawsze mogę wyciąć to, co mi się nie spodoba albo nie przyda.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 115

2013-07-09 23:16:10

116

Warsztat pisarski badacza

Mniej więcej w latach siedemdziesiątych zacząłem mieć ambicje literackie. Zaczęło się to chyba wtedy, gdy jeden z moich znajomych, „prawdziwy pisarz” (to znaczy autor beletrystyki), pochwalił szkice mojego eseju o środowiskach artystycznych. Zacząłem się zastanawiać, czy nie mogę pisać lepiej nie tylko pod względem przejrzystości. Podjąłem eksperymenty z taką organizacją tekstu, z której istnienia wcześniej właściwie nie zdawałem sobie sprawy. Zacząłem zamieszczać na początku artykułów zalążki idei rozwijanych w późniejszych częściach i wprowadzać przykłady, których używałem potem, żeby przypomnieć czytelnikom jakąś skomplikowaną ideę. Na przykład cytowałem fragment z autobiografii Anthony’ego Trollope’a, w którym autor opowiada, jak zawsze czekał, aż stary służący poda mu kawę, i dopiero wtedy mógł usiąść do pisania. W autobiografii Trollope stwierdził, że jego książki zawdzięczają swoje powstanie w równej mierze temu służącemu. Uczyniłem z tego figurę zależności artysty od pomocy innych osób, a w późniejszych częściach książki po prostu odwoływałem się do przykładu Trollope’a i jego służącego z nadzieją, że czytelnicy sami przypomną sobie stojącą za nim ideę. Oprócz tego coraz bardziej przekonywałem się, jak duże znaczenie dla prezentacji idei mają opowieści – dobre przykłady. Denerwowało mnie, kiedy słyszałem od studentów, że z mojego kursu socjologii sztuki zapamiętali historię Simona Rodii i zbudowanych przez niego Watts Towers, którą opowiadałem bardzo szczegółowo i ilustrowałem slajdami. Chciałem, żeby zapamiętali teorie, które tak mozolnie przedstawiałem. Ale później stwierdziłem, że opowieści są ważniejsze niż teorie. W pewnym sensie powinienem to wiedzieć, ponieważ zawsze zaczynałem pisać raporty z badań terenowych, wybierając reprezentatywne wydarzenia i cytaty z notatek terenowych i układając je w pewnym porządku, a potem je komentując. Pisząc Art Worlds, dostrzegłem też problemy i możliwości związane z ilustracjami. Było dla mnie oczywiste, że książka o sztuce powinna być ilustrowana. Na początku eksperymentowałem z ilustracjami w trochę przekorny sposób. „American Journal of Sociology” po wielu poprawkach przyjęło artykuł zatytułowany Arts and

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 116

2013-07-09 23:16:10

5. Pisać jak zawodowiec

117

Crafts, w którym zająłem się przejęciem pewnych form rzemieślniczych przez świat sztuki. Opisałem między innymi różne dzieła sztuki, które stanowiły ilustrację mojej tezy. Kiedy artykuł został przyjęty do druku, zadzwoniłem do redaktorki prowadzącej i zapytałem, czy jej zdaniem nie przydałoby się w nim kilka ilustracji. Czasopismo niemal nigdy nie publikowało obrazów innych niż portrety zmarłych socjologów z University of Chicago, dlatego zakładałem, że redaktorka odmówi, a wtedy mógłbym się czuć dyskryminowany. Oczywiście odpowiedziała, że zapyta drukarza i redaktora naczelnego, ale przypuszczała, że się zgodzą – i faktycznie się zgodzili. Miałem w związku z tym więcej pracy, ponieważ musiałem znaleźć obrazy, który naprawdę dobrze ilustrowały mój wywód i których reprodukcje mogłem kupić stosunkowo tanio. W tekście wspominałem między innymi o rzeźbie ceramicznej Roberta Arnesona w formie czajniczka, którego dzióbek miał kształt wzwiedzionego penisa, oraz o fotografii nagiej kobiety autorstwa Edwarda Westona. Wydawało mi się, że może być problem z ich publikacją (na fotografii Westona widoczne były włosy łonowe, które niewiele wcześniej zaczął pokazywać „Playboy”), ale moje przypuszczenia znowu okazały się błędne. Kiedy złożyłem już całą książkę, wiedziałem, że będzie ilustrowana. Grant Barnes, mój redaktor w University of California Press, udzielił mi doskonałej rady. Powiedział: „Nie dawaj pod ilustracjami podpisów, które tylko je identyfikują. Napisz pod każdą przynajmniej jedno zdanie tłumaczące czytelnikom, co powinni w niej dostrzec”. Posłuchałem tej rady i dzięki temu czytelnik może zrozumieć, o czym jest ta książka, po prostu patrząc na ilustracje i czytając podpisy. Wszystko to zwiększyło moje zainteresowanie wizualnymi aspektami pisania i składania książek. Mam nadzieję, że przydadzą mi się w tym moje nowe umiejętności tworzenia obrazów i nietypowych czcionek na komputerze. Powtórzmy morał, który jednocześnie tłumaczy, dlaczego tak dużo pisałem o sobie: uczysz się pisać pod wpływem otaczającego cię świata – zarówno tego, co ci on narzuca, jak i tego, co ci umożliwia. Instytucje zatrudniające uczonych popychają ich w pewnych kierunkach, ale też otwierają przed nimi wiele możliwości.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 117

2013-07-09 23:16:11

118

Warsztat pisarski badacza

Tu wszystko zaczyna zależeć od ciebie. Ja byłem dosyć otwarty na te możliwości, zapewne bardziej niż większość uczonych, i opierałem się (pewnie też bardziej niż większość) tym naciskom. Świat naprawdę wywiera na nas nacisk i czasem stawianie oporu okazuje się bolesne. Ale wydaje mi się, że moja historia – przy całej jej historycznej i biograficznej swoistości – pokazuje, że ta druga strona medalu jest bardziej rzeczywista, niż sądzi większość ludzi.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 118

2013-07-09 23:16:11

ROZDZIAŁ

6

Ryzyko

Autorką większej części tego rozdziału jest Pamela Richards, socjolożka wykładająca na University of Florida. Wymaga to pewnego wprowadzenia i wyjaśnienia. Byłem bardzo zadowolony z rezultatów, jakie przyniosła moja prośba do Rosanny Hertz o opisanie, co miała na myśli, mówiąc, że pewne sposoby pisania mają „klasę”. Dlatego szukałem okazji, żeby skłonić inne osoby do napisania, co rozumiały przez swoje rzucone mimochodem uwagi. Nie musiałem długo czekać. Znam Pamelę Richards od czasu, gdy zaczęła studia doktoranckie na Northwestern University. Po obronie doktoratu zaczęła wykładać na Florydzie i nadal prowadziła badania statystyczne z zakresu kryminologii, zbliżone stylem do jej doktoratu. Po kilku latach postanowiła zmienić zainteresowania i wykorzystała swoje duże umiejętności terenowe do przeprowadzenia badań w stanowym więzieniu dla kobiet, położonym blisko Gainesville na Florydzie. Wydawało jej się, że badania będą trudniejsze, niż ostatecznie się okazały. Władze więzienia ułatwiły jej dostęp do więźniarek, a te, z początku nieufne, szybko zaczęły swobodnie z nią rozmawiać i dopuściły ją do większości swoich zajęć. Po roku Pamela miała już sporo notatek terenowych i zdobyła rozległą wiedzę o życiu więziennym. Stwierdziła, że czas opisać wyniki badań. Wcześniej korespondowaliśmy na temat trudności, z jakimi się borykała w terenie, dlatego zwierzyła mi się, że trudno jej zacząć pisać.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 119

2013-07-09 23:16:11

120

Warsztat pisarski badacza

Ponieważ wcześniej bez problemu opisywała swoje badania, pomyślała, że może materiały jakościowe wymagają innego podejścia, i poprosiła mnie o radę. Zaleciłem jej moje standardowe lekarstwo opisywane już wcześniej: poradziłem, żeby usiadła i spisała wszystko, co przyjdzie jej do głowy, tak jakby badania były już zakończone, ale żeby nie zaglądała do notatek terenowych, literatury przedmiotu ani żadnych innych źródeł. Powiedziałem, by pisała tak szybko, jak potrafi. Gdyby utknęła w martwym punkcie, miała napisać: „Nie wiem, co dalej”, i przejść do następnego tematu. Potem powinna przeczytać całość i zobaczyć, co uznaje za prawdę. Dzięki temu mogła odkryć, jak analizować zebrany materiał, ponieważ musiałaby go sprawdzać, aby przekonać się, czy to, co jej zdaniem było prawdziwe, rzeczywiście takie było, a jeśli nie, to jaka jest prawda. Stwierdziłem, że w ten sposób może szybko napisać obszerny wstępny szkic i że to będzie dobry początek. Przez lata dałem tę radę wielu ludziom. Niewielu z niej skorzystało. Nie spierali się ze mną – po prostu nie zrobili tego, co im radziłem. Nigdy nie mogłem tego zrozumieć, ale reakcja Pameli na moje sugestie pomogła mi dostrzec, dlaczego inni byli tak oporni. Jej to nie dotyczyło, ale ponieważ była osobą refleksyjną i elokwentną, potrafiła jasno sformułować to, co innym wydawało się problematyczne. Przez jakiś czas nie miałem od niej żadnych wiadomości. W końcu dostałem list, w którym oznajmiła, że posłuchała mojej rady i przez dziesięć dni napisała pięćdziesiąt stron, które załączyła do listu. Oczywiście, zrobiło mi się przyjemnie, jak zawsze, gdy komuś przydają się moje rady. Ale w liście Pamela sformułowała ważne pytanie, na które − nieznacznie przeze mnie zachęcona − udzieliła potem cudownie szczegółowej odpowiedzi. Napisała, że na czas eksperymentu z pisaniem szkicu wynajęła domek w lesie. „Wiedziałam, że to będzie bardzo ryzykowna operacja, ale postanowiłam mimo wszystko spróbować”. Nie rozumiałem, o co jej chodziło. Była szanowaną specjalistką, publikowała artykuły w prestiżowych czasopismach naukowych i wspólnie z innym autorem napisała książkę. Wygłaszała referaty na konferencjach i dopiero co uzyskała awans na stanowisko profesora mianowanego. Innymi słowy, najgorszy etap, przez który muszą przejść

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 120

2013-07-09 23:16:11

6. Ryzyko

121

młodzi naukowcy, miała już za sobą. Ale w takim razie na czym polegało ryzyko? Tu właśnie mogłem wykorzystać „metodę badawczą”, która tak dobrze sprawdziła się w wypadku Rosanny Hertz. Napisałem do Pameli z prośbą, żeby wyjaśniła, jakie to ryzyko wiąże się z siedzeniem przez dziesięć dni nad maszyną do pisania i zapisywaniem każdej rzeczy, która przyjdzie jej do głowy. Wskazywałem, że w najgorszym razie mogła zmarnować czas, ale to niewielka cena, jeżeli alternatywą jest całkowita niemożność pisania. Przez jakiś czas nie było odpowiedzi. Wreszcie dostałem przytoczony dalej list, w którym Pamela szczerze i na podstawie własnych doświadczeń wyjaśniła, co kryło się za tą zdawkową uwagą. Początkowo zamierzałem wykorzystać jej list jako materiał do analizy problemów ryzyka. Ale kiedy przeczytałem go kilka razy, stwierdziłem, że niewiele mogę dodać do jej opowieści i uwag. Dlatego spytałem, czy zgodzi się zostać autorką głównej części tego rozdziału, do którego miałem tylko napisać wprowadzenie i fragmenty potrzebne do powiązania go z resztą książki. Pamela się zgodziła. Takie rozwiązanie jest trochę niekonwencjonalne, ale wydaje mi się najlepszym i najuczciwszym sposobem przedstawienia tego problemu. Oto co napisała Pamela w odpowiedzi na moje pytanie. Drogi Howardzie, Właśnie wypiłam dwa kubki kawy, zastanawiając się nad problemem ryzyka. Moje rozważania trzeba zacząć od trzech snów, które miałam w zeszłym tygodniu. Dwa dotyczyły ryzyka (i pewnie wielu innych rzeczy), a jeden zmagania się z nim. Właściwie tylko dwa były snami, a trzeci to inny rodzaj nocnego zdarzenia, które dopadło mnie tuż przed otrzymaniem Twojego listu. W pierwszym śnie wysyłałam szkice trzech rozdziałów do bliskiej przyjaciółki – znamy się jeszcze ze studiów doktoranckich. To były te same szkice, które wysłałam Tobie (a jej niczego jeszcze tak naprawdę nie wysłałam). We śnie spotkałyśmy się na konferencji Amerykańskiego Stowarzyszenia Socjologicznego w San Francisco, a ona przyniosła ze sobą całą stertę uwag. Była na mnie zła, a uwagi miały zjadliwy charakater. Ciągnęły się strona po stronie:

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 121

2013-07-09 23:16:11

122

Warsztat pisarski badacza

„To jest zdecydowanie najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek napisałaś… Jak można coś takiego pisać?... Nie zdajesz sobie sprawy, że to, co tu piszesz, jest politycznie niedopuszczalne?... Co z tobą, postradałaś rozum?... To tylko stek bzdur…”. Czytałam te uwagi, a ona po prostu siedziała i patrzyła na mnie ponuro; miałam wrażenie, jakby chciała mnie chwycić za ramiona i potrząsać, aż wypadną mi zęby. Oczywiście zaczęłam bezgłośnie płakać, a łzy spływały mi po policzkach. Chciałam wyć i gdzieś uciec, ale ponieważ byłyśmy na konferencji i wokoło było mnóstwo innych uczonych, musiałam jakoś się trzymać. Czułam się okropnie – trochę zdradzona, ale przede wszystkim miałam poczucie, jakbym ją zawiodła. Czułam, że nie udało mi się spełnić jej oczekiwań, a ten wstępny tekst w jakiś sposób pokazał, że jestem zerem – pod względem intelektualnym, osobistym, politycznym i moralnym. Z trudem wstałam od stołu, przy którym czytałam jej uwagi, a ona rozparła się w krześle i mnie obserwowała. Wyraz jej twarzy był chłodny, a gniew ustąpił miejsca obrzydzeniu. Zaczęłam przeciskać się przez tłum socjologów biorących udział w konferencji (nikogo z nich nie znałam), usiłując się wydostać. Ciągle kogoś potrącałam i mamrotałam: „Przepraszam”, ale nikt mi nie odpowiadał. Nawet nie patrzyli w moją stronę, kiedy na nich wpadałam. Wtedy się obudziłam. Teraz dla równowagi opiszę drugi sen z tamtej nocy. Wydaje mi się, że śniłam go zaraz po tym pierwszym. (Wcześniej w kółko czytałam An Unfinished Woman oraz Pentimento Lillian Hellman, sama nie wiem dlaczego.) W drugim śnie siedziałam w fotelu, rozmyślając o książce na temat więzienia dla kobiet. Nie pamiętam, który to był rozdział ani jaki temat, ale słowa same przychodziły mi do głowy. Nie zapisywałam ich, tylko wypowiadałam, a one po prostu wyfruwały mi z ust. Wszystko było doskonałe, w świetnym stylu, i zdawałam sobie sprawę, że brzmi to tak, jak gdyby pisała to Lillian Hellman – to był dokładnie ten sam styl, takie same maszerujące zdania, te same wyrażenia i sposób ekspresji. To było wspaniałe. Czułam, że mam w sobie moc i całkowicie kontroluję to, co robię. Wiedziałam, że to wszystko jest dobre i ma świetny styl; zaczęłam nawet gestykulować, zupełnie jakbym coś deklamowała.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 122

2013-07-09 23:16:11

6. Ryzyko

123

Kiedy się obudziłam, po prostu powoli i przyjemnie wynurzyłam się na powierzchnię jawy, zadowolona z siebie i z tego, co osiągnęłam. Ale potem, dwie noce temu, wybudziłam się z głębokiego snu (tym razem nic mi się nie śniło) z całkowitym i krystalicznie jasnym przeświadczeniem. Dotarło do mnie, że jestem oszustką. Ta myśl nie wynikała z jakiegoś wyraźnego rozumowania, w ogóle z niczego nie wynikała: po prostu się pojawiła. Zaczęłam obracać ją w głowie, próbując dojrzeć, co się pod nią kryje, aż zaczęła przybierać bardziej rozwiniętą formę: „Jestem oszustką, bo nie pracuję tak, jak wszyscy inni. Nie czytam klasyków do poduszki; właściwie to niczego nie czytam poza dziwnymi powieściami i innymi rzeczami, które nie mają nic wspólnego z moją «pracą». Nie przesiaduję w czytelni, robiąc notatki. Nie czytam czasopism naukowych od deski do deski, a co gorsza, nawet nie mam na to ochoty. Nie jestem uczoną. Nie jestem socjolożką, bo nic nie wiem o socjologii. Nie jestem w nią wystarczająco zaangażowana, by zanurzyć się w ideach i przemyśleniach wielkich mistrzów. Nie potrafiłabym prowadzić sensownej rozmowy o literaturze na jakikolwiek temat – nawet na te, w których niby się specjalizuję. Co gorsza, bezczelnie utrzymuję, że badam więzienia dla kobiet, a tak naprawdę nie badam ich porządnie. Nie wiem tego, co powinnam wiedzieć, i nie potrafię się zmusić do robienia badań tak, jak powinno się je robić. Co gorsza, wiem, że niedługo muszę tam wrócić i zebrać następną porcję danych, wypełnić puste miejsca, rozwinąć to, co trzeba, i zrobić to wszystko na czas. A wcale mi się nie chce. Jestem zbyt zmęczona”. Kiepska sprawa jak na środek nocy, prawda? O Boże, to był koszmar. Krążyłam wokół tych myśli i na zmianę ogarniał mnie gniew i lęk. Po prostu nie mogłam pozbyć się poczucia, że jestem oszustką. Dlaczego? Nie „uprawiam socjologii” tak jak wszyscy inni uczeni i jak powinno się ją uprawiać. (A jeżeli chodzi o pisanie, to wcześniej przez dwa tygodnie niczego nie napisałam, z czego płynie natychmiastowy wniosek, że jestem leniwym pasożytem, które niczego, absolutnie niczego nie robi.) Wprawdzie zdaję sobie sprawę, że nikt nie pracuje tak, jak przedstawia to innym, i że nikt nie zna idealnej ścieżki metodologicznej, ale to mi nie pomaga, bo nie potrafię przełożyć tej wiedzy na głębokie przekonanie. Czuję

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 123

2013-07-09 23:16:11

124

Warsztat pisarski badacza

się odsłonięta. Dostanie mi się od innych, jeżeli się wyda, że tylko udaję socjolożkę, nawet jeżeli oni wcale nie są lepsi. Jak to wszystko łączy się z ryzykiem? Dla mnie samo siadanie do pisania jest ryzykowne, bo oznacza, że muszę wystawić się na czyjeś spojrzenie. Żeby to zrobić, muszę zaufać sobie samej i swoim znajomym. To drugie jest o wiele ważniejsze, bo to dzięki reakcjom znajomych mogę zaufać sobie. Dlatego mam sny pełne zwątpienia, w których atakuje mnie jedna z najbliższych i najbardziej zaufanych przyjaciółek. Tak trudno zaufać znajomym! W grę wchodzi coś więcej niż tylko ryzyko ośmieszenia. Każdą twoją pracę można wykorzystać jako dowód pokazujący, jakim jesteś socjologiem (i osobą). Inni socjologowie czytają twoje teksty i mówią: „No patrzcie państwo, to wcale nie takie błyskotliwe. Mogłaby to napisać lepiej. Czyli jednak nie jest z niej taki znowu bystrzak”. (A w związku z tym stwierdzają, że twój publiczny wizerunek socjologa opiera się na oszustwie.) Nasza dyscyplina do tego stopnia bazuje na rywalizacji, że zagłuszamy własną niepewność, chłoszcząc innych socjologów, często publicznie. Każdego młodego, nieznanego socjologa dręczy obawa, że nawet jego rówieśnicy mogą mimochodem rzucać różne uwagi na jego temat, co wpłynie na to, jak będzie postrzegany przez współpracowników. Jeżeli te uwagi są krytyczne czy negatywne, to pojawia się niebezpieczeństwo. To wszystko sprawia, że pokazywanie szkiców czy jakichkolwiek tekstów innym socjologom staje się ryzykowne. Niewielu ludzi rozumie, czym są wstępne szkice. Przyjmują, że szkic to prawie gotowa wersja tekstu, która zaraz pójdzie do recenzji. Dlatego kiedy pokazujesz im taki szkic, obawiasz się ich reakcji. Mogą przecież stwierdzić, że twój tekst jest kiepski, źle skonstruowany i niechlujnie napisany. W ten sposób dochodzą do wniosku, że słaby z ciebie socjolog, skoro upubliczniasz takie gnioty. A co, jeśli podzielą się tym wnioskiem z innymi? Ale powiedzmy, że uda ci się ich przekonać, że roboczy szkic jest naprawdę roboczy, że powstał ze strumienia świadomości i że chodziło w nim tylko o spisanie pomysłów. To nadal ogromnie ryzykowne, bo wtedy czytelnik może przestać zwracać uwagę na składnię i styl, a zacząć szukać zaskakujących idei. W pewnym sensie to

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 124

2013-07-09 23:16:11

6. Ryzyko

125

jeszcze bardziej przerażające. W końcu chodzi tu przede wszystkim o idee, a nie o umiejętności pisarskie. Jak często słyszałeś, kiedy ktoś mówił: „No dobrze, może nie umie pisać, ale jaki jest inteligentny!”. Ktoś, kto jest inteligentny, może nawet pisać jak student pierwszego roku. Jeżeli pokazujesz innym ludziom roboczy szkic, to prosisz ich, żeby ocenili twoją umiejętność myślenia socjologicznego. Chcesz usłyszeć ich opinię na temat twojej inteligencji i tego, czy jesteś prawdziwym socjologiem. Jeżeli w szkicu nie ma żadnych głębokich myśli ani interesujących idei, to co sobie pomyśli czytelnik? Że autor jest głupi. Jeżeli powie to komuś jeszcze, to koniec. Stąd właśnie bierze się lęk przez pokazywaniem komukolwiek roboczych szkiców. Nikt nie chce zaryzykować, że inni uznają go za głupiego. To samo dotyczy również pokazywania prac uczonym spoza kręgu twoich znajomych, ale z pewną różnicą. Czasem pokazywanie tekstów bardziej doświadczonym socjologom wydaje się nawet bardziej niebezpieczne. Powiedzmy, że jesteś wykładowcą bez etatu. Co się stanie, jeżeli zdobędziesz opinię kiepskiego pracownika (scenariusz 1, omówiony wcześniej) albo kogoś pozbawionego polotu (scenariusz 2)? Co jeśli członkowie kadry uczelni zaczną spoglądać tak na ciebie i na twoje prace? Koniec z grantami, awansem, nowymi możliwościami pracy. To ryzykowne. Reputacja zawodowa wiąże się z pozycją zawodową i mało kto może powiedzieć: „Nie obchodzi mnie, co o mnie myślicie”. Aby przezwyciężyć te obawy i dopuścić do siebie ryzyko, że ktoś źle o tobie pomyśli, musisz zaufać innym uczonym. Ale nasza dyscyplina jest tak zorganizowana, że na każdym kroku podważa to zaufanie. Inni socjologowie współzawodniczą z tobą na płaszczyźnie psychologicznej (ach, ta perwersyjna przyjemność, kiedy komuś innemu powinie się noga) i strukturalnej. Stanowiska, granty i inne dobra w coraz większym stopniu stają się częścią gry o sumie zerowej, zwłaszcza teraz, kiedy środowisko naukowe odczuwa skutki kryzysu ekonomicznego. Dlatego trudno zaufać innym uczonym, zwłaszcza tym usytowanym najbliżej ciebie: pracownikom twojego instytutu albo osobom z twojej specjalności. Łatwo też nabawić się lęku przed uczonymi

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 125

2013-07-09 23:16:11

126

Warsztat pisarski badacza

starszymi stażem, bo czujesz, że nieustannie cię oceniają. Tak właśnie powinno być, bo to oni mają obowiązek oddzielać ziarna od plew w środowisku młodych uczonych. Faktycznie, rozmawiają między sobą o twoich pracach i przekazują sobie opinie o twoim potencjale. Jak więc możesz im zaufać, że nie będą cię obsmarowywać, kiedy uznają, że twoja praca nie jest zbyt dobra? Brak zaufania jest najważniejszy, bo podkopuje emocjonalną i intelektualną swobodę, której wszyscy potrzebujemy, żeby móc coś tworzyć. Komu możesz zaufać? Pewnie istnieje garstka osób, które są tak pewne siebie, że nie muszą się przejmować tym, co myślą inni uczeni, ale to niezwykły i rzadko spotykany gatunek. Po prostu idą przed siebie, upuszczając tu i tam swoje maszynopisy, zasypując skrzynki pocztowe innych uczonych elaboratami pełnymi ciekawych i użytecznych idei. Jak to możliwe? Niektórzy z nich czerpią tę pewność ze swojej osobowości, inni (większość) cieszą się swobodą strukturalną, dzięki której mogą powiedzieć: „Nie obchodzi mnie, co «powinni» robić socjologowie – ja robię to, co chcę”. Zauważyłam odrobinę takiego nastawienia (ale obawiam się, że tylko odrobinę) u siebie samej, teraz, gdy jestem mianowanym profesorem. Nie chodzi o to, że z tego powodu bardziej komukolwiek ufam, ale mogę po prostu mniej się przejmować konsekwencjami negatywnych ocen innych uczonych. Ale co z zaufaniem? Komu można zaufać? Kiedy zastanawiam się, komu ufam na tyle, żeby pokazać mu swoje prace, dochodzę do wniosku, że są to ludzie, którzy już wiedzą, jaka potrafię być głupia: moi znajomi ze studiów doktoranckich, uczący mnie wtedy wykładowcy i kilka osób, które poznałam później i które stały się moimi dobrymi znajomymi. Ci, którzy poznali mnie na studiach doktoranckich, znają wszystkie moje słabości, i wiem, że w ich oczach mogę tylko zyskać. Widzieli moje pierwsze próby pisania i myślenia, wspierali mnie i wierzyli, że w tym całym chaosie kryje się coś wartościowego. Dlatego im ufam, a oni, nie bez powodu, ufają mnie. Znamy się od tak dawna i dlatego wiele nas łączy. W końcu nic nie może się równać z tym okresem udręki, gdy próbowało się wkraść do wielkiego świata, gryzmoliło jakieś notatki, a potem, w domu, usiłowało coś napisać na ich podstawie. I nic nie może się równać

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 126

2013-07-09 23:16:11

6. Ryzyko

127

z radością, którą czujesz, kiedy ktoś mówi, że te twoje nieistotne, próbne teksty są dobre. Mam niewielu bliskich znajomych z tamtych czasów, ale są dla mnie na wagę złota. Nasze wzajemne zaufanie wynika ze wspólnych zmagań o przezwyciężenie barier strukturalnych, które na początku nas dzieliły. Jak wszystkie przyjaźnie, te również są rezultatem wielu ostrożnych, drobnych, tanecznych kroków, które zbliżają cię do kogoś, a potem oddalają, zbliżają i oddalają, a każde zbliżenie przynosi odrobinę więcej zaufania i przywiązania. Nie znam recepty na to, jak tworzyć takie oparte na zaufaniu związki przyjaźni, choć chciałabym ją znać. W moim wypadku nie ma wyraźnej prawidłowości, ale takie przyjaźnie czasem zaczynały się od wspólnej pracy nad projektem badawczym. A więc to są ludzie, którym mogę bez obaw pokazać robocze szkice. Nasza wspólna historia zmniejsza związane z tym ryzyko zawodowe. Ich odpowiedzi są dla mnie ważne, a nawet niezbędne, bym mogła dalej tworzyć robocze szkice. Te odpowiedzi skłaniają mnie, żebym sobie zaufała, bo dla mnie pisanie wiąże się z jeszcze innym wielkim ryzykiem. Obawiam się, że inni odkryją, że nie potrafię uprawiać socjologii, nie jestem socjolożką, czyli osobą, za którą się podaję. Ryzyko obnażenia i osądzenia przez innych uczonych łączy się z tym ryzykiem, że sama siebie obnażę i osądzę. Te dwie postacie ryzyka są tak ściśle związane, że często trudno mi je odróżnić. Skąd mogę wiedzieć, że dobrze mi idzie, że jestem prawdziwą socjolożką, jeżeli ktoś mi tego nie powie? To reakcje innych ludzi pozwalają mi zrozumieć, kim jestem. Takie są zatem pułapki ryzyka: ufam sobie (czyli mogę zaryzykować spisanie swoich pomysłów – rzeczy, które wymyśliłam) przede wszystkim dlatego, że inne osoby, którym ufam, powiedziały mi, że jestem w porządku. Ale nikt mi tego nie powie, dopóki naprawdę czegoś nie zrobię, czegoś nie napiszę. No i siedzę tak nad pustą kartką, a nade mną wisi groźba odkrycia, że nie potrafię zrobić tego, co mam zrobić, a więc nie jestem tym, za kogo się podaję. Niczego jeszcze nie napisałam, więc nikt mi nie pomoże, nie potwierdzi sensu moich starań ani tego, kim jestem. Muszę wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy związanej z nabieraniem pewności siebie dzięki opiniom zaufanych przyjaciół. Trzeba

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 127

2013-07-09 23:16:12

128

Warsztat pisarski badacza

uwierzyć nie tylko w to, że ci ludzie potraktują cię uczciwie (nie będą z tobą współzawodniczyć i nie obsmarują cię za twoimi plecami, kiedy coś schrzanisz), ale też w to, że powiedzą ci prawdę. Muszę być całkowicie pewna, że jeśli napiszę jakieś bzdury albo wymyślę coś idiotycznego, to oni mi o tym powiedzą. Jeśli nie jestem tego pewna, to ich opinie nie pomogą mi nabrać pewności siebie. Ciągle będę się zastanawiać, czy moje pomysły naprawdę są dobre, czy może oni po prostu nie chcą mi sprawić przykrości. Poczucie, że ktoś mnie oszczędza, bardziej pogarsza moje samopoczucie niż bezpośredni atak. Jasne, że wszyscy czasem mówimy sobie drobne kłamstewka. Ale za tym wszystkim musi stać szczerość, w przeciwnym razie nie będziemy mieli się czego chwycić. Musimy wierzyć w to, że nie ma niczego złego w popełnianiu błędów i ich krytykowaniu, bo inaczej wszelka informacja zwrotna będzie bezużyteczna. Jak próbuję radzić sobie z całym tym ryzykiem i iść naprzód? Żeby w ogóle zacząć pisać, czasem muszę spojrzeć wstecz. Mówię sobie: „No dobrze, może nie pisałam do tej pory o więzieniach, ale pisałam o młodocianych przestępcach i ludziom podobały się te teksty”. To nieco łagodzi mój lęk. Albo wybiegam myślami w odległą przyszłość: zbieram zaufanych przyjaciół i opowiadam im o swojej pracy. Mówię o niej bez końca, a oni wydają z siebie aprobujące chrząknięcia, i wtedy czuję się odrobinę silniejsza. Czasem nawet czuję się na tyle silna, że mogę zacząć pisać. Kryje się w tym pewne przekonanie, które chyba podziela wielu z nas: że mówienie o swojej pracy jest mniej ryzykowne niż pisanie o niej. Bierze się to po części z tego, że potem nikt nie pamięta, o jakich ideach była mowa. Ale wygląda to też trochę tak, jakbyśmy zawarli nieformalne porozumienie, że nie będziemy się obciążać odpowiedzialnością za to, co mówimy. Mogę więc wygłosić kilka bezpiecznych uwag, zebrać wyrazy poparcia, poprawić swoje samopoczucie i być może podjąć to pierwsze ryzyko. Lecz tu też kryje się pułapka. Jeżeli to, co mówimy, tak naprawdę się nie liczy, to łatwo uznać te rozmowy za paplaninę bez znaczenia. Ale jeżeli będę tak myśleć, to pozytywna opinia odbiorcy nie będzie dla mnie wiarygodna, ponieważ dojdę do wniosku, że reaguje on na moje działanie, na moją fasadę socjologa, a nie na treść moich pomysłów. Jeżeli jednak nauczę się

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 128

2013-07-09 23:16:12

6. Ryzyko

129

poważnie traktować te rozmowy, to reakcje rozmówców mogą pomóc mi napisać pierwsze słowa. W pewnym sensie im częściej piszesz, tym łatwiej ci to przychodzi, bo im częściej piszesz, tym bardziej do ciebie dociera, że to nie jest aż takie ryzykowne, jak ci się wydaje. Gromadzisz doświadczenia i do nich sięgasz, żeby nabrać pewności, zdobywasz dobrą reputację wśród większego grona osób, do których możesz zadzwonić, a co najważniejsze, pokazujesz sobie, że podjęcie ryzyka może się opłacić. Ryzykujesz, tworzysz coś i voila! Zdobywasz dowód na to, że jesteś tym, za kogo się podajesz. Ale muszę też przyznać, że to nie jest takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Moje doświadczenia pisarskie dają mi trochę pewności siebie, ale spoglądam na moje dawne prace z mieszanymi uczuciami. Są dziwaczne i pełne błędów, więc powtarzam sobie, że muszę pisać lepiej. Moje oczekiwania ciągle się zmieniają, podobnie jak kryteria tego, co uważam za dobrą pracę. Oznacza to, że za każdym razem, kiedy siadam do pisania, zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle potrafię to zrobić. A zatem pisanie nadal jest dla mnie ryzykowną czynnością. Ale gdy spędzam coraz więcej czasu na pisaniu, uświadamiam sobie, że warto podjąć to ryzyko. To prawda, że produkuję całe góry bzdur, ale zazwyczaj potrafię stwierdzić, że to bzdury, zanim komukolwiek je pokażę. A od czasu do czasu wpadam na coś, co pasuje, coś, co mogłaby napisać Lillian Hellman, coś, co wyraża dokładnie to, co chcę powiedzieć. Zwykle to tylko jedno zdanie albo dwa, ale jeżeli uda mi się wytrwać w pracy, to liczba tych zdań rośnie. Ta garstka udanych fragmentów również pomaga mi podejmować ryzyko. Kiedy mam poczucie, że po prostu nie potrafię pisać, wtedy wracam do jakiejś swojej pracy, którą lubię. Przypomina mi to, że ryzyko ma dwa oblicza. Można przegrać, ale można też wygrać. Zazwyczaj myślę głównie o porażce i to wywołuje we mnie lęk. Ale czytanie własnych dobrych tekstów czasem pomaga mi zacząć, kiedy zawiodą wszystkie inne metody. Przekonuję się też, że ta negatywna strona ryzyka, której się boję, nie jest aż taka straszna. Nawet jeżeli napiszę coś fatalnego, to przecież mogę to ukryć. Nikt poza mną tego nie zobaczy, bo od razu wyrzucę to do kosza. Innym

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 129

2013-07-09 23:16:12

130

Warsztat pisarski badacza

ludziom pokazuję tylko te teksty, w których widzę coś wartościowego, albo choćby pojedyncze fragmenty, które elegancko wychodzą spod prasy drukarskiej. Innymi słowy, mam pewien stopień kontroli nad ryzykiem związanym z pisaniem i pokazywaniem innym tego, co napisałam. Nie jestem całkowicie zdana na cudzą łaskę ani nie muszę ulegać własnemu dążeniu do perfekcji, którego nie sposób zrealizować. Mogę po prostu wyrzucić coś do kosza. No i tak to jest. Ale ta złożoność ryzyka, jego dwojaka natura, powoduje, że tej samej nocy śni mi się, że atakuje mnie najlepsza przyjaciółka, a po chwili, że piszę jak Lillian Hellman. W miarę jak coraz więcej piszę, dociera do mnie, że nie jest to przedsięwzięcie typu „wszystko albo nic”. Jeżeli faktycznie coś napiszę, to prawdopodobnie trochę wygram, a trochę przegram. Przez długi czas pracowałam pod presją przekonania, że to jest gra o wszystko. Moje teksty wydawały mi się albo bezcennymi perłami literatury, albo kompletnymi gniotami. Ale tak nie jest. To po prostu zbiory słów, mniej lub bardziej uporządkowane w spójny wywód. Niektóre z nich są dobre, a niektóre – nie. Ta analiza jest tak wnikliwa, że nie mam nic do dodania. Pamela Richards szczegółowo opisała układy relacji młodych uczonych i ich przełożonych, znamienne dla naszego środowiska, i sugestywnie pokazała, jak wpływają one na gotowość do podejmowania ryzyka, przed którym stają zawodowi intelektualiści. Dwie osobiste historie przedstawione w tej książce – Pameli i moja – pozwolą ci się zorientować, jakie ich elementy wynikają z cech poszczególnych osób, a jakie z charakteru samej sytuacji i procesu. Nie wiem, na ile opisane tu uczucia są typowe również dla przedstawicieli innych dziedzin naukowych, ale myślę, że zna je większość uczonych i intelektualistów.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 130

2013-07-09 23:16:12

ROZDZIAŁ

7

Puścić tekst w świat

Czytając książkę The Soul of a New Machine autorstwa Tracy Kidder, opowieść o zespole inżynierów budujących nowy komputer, nauczyłem się przydatnego wyrażenia: „puścić coś w świat” (getting it out the door). Ludzie z branży komputerowej regularnie używają go na określenie końcowego etapu tworzenia nowego produktu. Stworzenie takiego produktu zajmuje dużo czasu: trzeba najpierw go wymyślić, potem przełożyć pomysł na plany urządzenia i je zbudować, a równolegle napisać oprogramowanie sterujące urządzeniem oraz aplikacje i programy, które sprawią, że warto będzie je skonstruować, a później napisać instrukcję dla użytkowników, zafoliować książeczki i dyski, i wreszcie wysłać gotowy produkt do sprzedawców i użytkowników. W branży istnieje specjalne wyrażenie oznaczające zakończenie tego procesu, ponieważ działa mnóstwo czynników, które mogą je uniemożliwić. Wiele projektów nigdy nie zostaje puszczonych w świat. Urządzenia czasem nie działają tak, jak powinny. Koproducenci nie dostarczają obiecanych podzespołów. Ale nowych komputerów często nie puszcza się w świat dlatego, że tworzący je inżynierowie uznają je za jeszcze niegotowe. Często inżynierowie mają rację. W branży krążą liczne opowieści ku przestrodze, o niegotowych urządzeniach, które wypuszczono na rynek, o bankructwach firm, zrujnowanym wizerunku całkiem dobrych produktów, zszarganej reputacji i złamanych karierach związanych z nimi osób.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 131

2013-07-09 23:16:12

132

Warsztat pisarski badacza

Popularne, chociaż powierzchowne wyjaśnienie tłumaczy te katastrofy nieustannym napięciem między inżynierami a specjalistami od marketingu. Ci drudzy chcą, żeby urządzenie było gotowe natychmiast. Konkurencja już takie ma, a firma straci udział w rynku, jeżeli szybko nie wypuści podobnego. Ale inżynierowie wiedzą, że trochę więcej czasu umożliwia stworzenie lepszego urządzenia, z mniejszą liczbą błędów, prostszego i łatwiejszego w obsłudze, bardziej eleganckiego i lepiej oddającego wizję, która przyświecała im na początku. Wiedzą, że inni inżynierowie – nawet jeśli tylko oni – docenią te udoskonalenia i będą podziwiać ich pomysłowość. Jednak ludzi od marketingu nie obchodzi elegancja i doskonałość, która robi wrażenie na inżynierach. Marketingowcy uważają inżynierów za stukniętych marzycieli, którzy przez swoje perfekcjonistyczne mrzonki mogą doprowadzić firmę do bankructwa. Kierują się też zasadą, że urządzenie powinno być „wystarczająco dobre”, zdolne wykonywać przewidziane zadania na tyle poprawnie, by użytkownicy byli zadowoleni. Jeżeli jakiemuś inżynierowi udaje się połączyć te dwa światy i ich odmienne standardy, to zyskuje powszechny szacunek jako ten, który „puścił coś w świat”. Napięcie między ulepszaniem a ukończeniem pojawia się zawsze, kiedy ludzie muszą wykonać jakieś zadanie albo stworzyć produkt: komputer, obiad, pracę semestralną, samochód, książkę. Chcemy to skończyć i puścić w świat, do ludzi, którzy będą tego używali, jedli to albo czytali. Ale żadna rzecz nigdy nie odpowiada w pełni pierwotnym zamierzeniom jej twórcy. Ludzka niedoskonałość, twoja i innych osób, sprawia, że nie da się uniknąć wad i błędów. W każdym rodzaju wytwórczości znajdzie się cała lista powszechnych błędów: zapomnisz dodać soli do potrawy, przegapisz jakiś ważny błąd w programie, wyciągniesz nieuprawniony wniosek, pominiesz istotną zmienną, napiszesz koślawe zdanie, nie uwzględnisz ważnej pozycji naukowej, źle zinterpretujesz dane. Ale zawsze wydaje się nam, że jeżeli jeszcze raz coś przejrzymy, to wyłapiemy te błędy i wymyślimy jeszcze lepsze rozwiązania problemów, z którymi mieliśmy się zmierzyć. Ludzie cenią nie tylko te rzeczy, które zostały wypuszczone w świat. Wiele ważnych prac w wielu dziedzinach powstało bez

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 132

2013-07-09 23:16:12

7. Puścić tekst w świat

133

zwracania uwagi na to, czy kiedykolwiek zostaną upublicznione. Szczególnie uczeni i artyści uważają, że jeżeli poczekają wystarczająco długo, to znajdą bardziej zrozumiały i logiczny sposób powiedzenia tego, co mają na myśli. Ta postawa zajmuje wyróżnione miejsce w zawodowym folklorze i tradycji. Amerykański kompozytor Charles Ives w późniejszych latach swojej kariery nie dbał o to, czy jego utwory ktoś usłyszy. Jego sława opiera się na dziełach, których nigdy nie uznawał za ukończone, chociaż z pewnego punktu widzenia – którego on nie przyjmował – były gotowe. Wiele jego utworów nie byłoby wykonywanych, gdyby nie determinacja paru muzyków, którzy tak długo go namawiali i naciskali, aż niechętnie udostępnił im partytury. Ale nawet wtedy nie pomagał im odczytać swoich skomplikowanych gryzmołów (zob. Perlis 1974). Twórcy często chcą opóźnić moment upublicznienia swojego dzieła, nawet wtedy, gdy (jak w środowisku naukowym) twórca jest jednocześnie działem marketingu i wie, dlaczego produkt musi się szybko ukazać. Prace niektórych autorów ukazują się tylko dlatego, że ktoś je wcześniej wykradł. Jeden z moich znajomych wydawców poszedł do domu pewnego autora i przy współudziale jego żony wykradł maszynopis, który zdaniem autora ciągle wymagał kilku poprawek, zwłaszcza w przypisach. Autor nie narzekał jednak, kiedy książka ukazała się w druku. Pisarze puszczają teksty w świat w kilku etapach. Ich prace przechodzą przez pierwsze drzwi, kiedy autorzy pokazują je kilku zaufanym przyjaciołom i znajomym, licząc na uwagi i sugestie. Następne drzwi prowadzą do nauczycieli, promotorów prac, recenzentów w czasopismach i wydawnictwach, a wreszcie do anonimowej rzeszy odbiorców, którzy mogą przeczytać pracę, kiedy już zostanie opublikowana. Niektórzy autorzy grzęzną w miejscu jeszcze jako studenci, kiedy nie oddają prac zaliczeniowych na czas i zbierają zaległości. Niektórzy pokazują swoje prace znajomym dopiero gdy zmusi ich do tego izolacja, ale nawet wtedy dają im bardzo wygładzone teksty po wielu poprawkach. Inni pokazują znajomym pierwsze szkice, ale opierają się przed wysłaniem czegokolwiek do publikacji i twierdzą, że muszą jeszcze raz przeczytać kilka prac wielkich mistrzów, sporządzić jeszcze kilka tabelek, dodać kilka pozycji do

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 133

2013-07-09 23:16:12

134

Warsztat pisarski badacza

bibliografii – krótko mówiąc, sięgają po każdą wymówkę, na jaką pozwala charakter ich pracy. Lubię puszczać teksty w świat. Co prawda, lubię je też poprawiać i majstrować przy ich organizacji i stylu, lecz szybko albo odkładam je jako niegotowe do napisania, albo doprowadzam je do takiej postaci, że można pokazać je innym. Popycha mnie do tego mój temperament: jestem niecierpliwy, wiecznie spragniony nagród i ciekawi mnie, jak inni zareagują na to, co napisałem. Takie usposobienie prawdopodobnie wzmocniła moja młodzieńcza kariera muzyka jazzowego, który musi grać co noc, niezależnie od tego, czy ma ochotę i czy występ będzie idealny. Ale najważniejszą lekcję odebrałem od Everetta Hughesa, który wpoił mi, że życie intelektualne to dialog między ludźmi zainteresowanymi tym samym tematem. Można podsłuchiwać czyjąś rozmowę i czegoś się z niej dowiadywać, ale w końcu wypada się do niej włączyć. Twój projekt badawczy nie jest gotowy, dopóki go nie opiszesz i nie opublikujesz, tak aby mógł się stać przedmiotem rozmowy. Takie podejście jest silnie zakorzenione w pragmatycznej filozofii Johna Deweya i George’a Herberta Meada, którzy wywarli duży wpływ na myśl i praktykę socjologiczną. Ma ono również wyraźny wydźwięk moralny. Studenci i uczeni, którzy ze mną pracowali, wiedzą, że w kwestii kończenia prac jestem zasadniczy, wymagający i nieprzejednany. Dlaczego nie kończysz doktoratu? Gdzie jest ten rozdział, który obiecałaś przysłać? Już prawie skończyłeś, czemu to tak długo trwa? Kiedy wpadam w taki ton, wiem, że coś mi umyka. Nic nie jest takie proste, nic nie jest „albo – albo”. Dlatego szukam drugiego dna czyjejś historii. Zawsze jest drugie dno. Odkryłem głębszy poziom naszej historii, zadając sobie pytanie – przy użyciu tej samej komputerowej metafory – czy można puścić produkt w świat zbyt szybko. To pytanie właściwie zawiera w sobie odpowiedź. Firmy komputerowe doprowadzają się do bankructwa, ignorując ostrzeżenia inżynierów. Ale nie dotyczy to wyłącznie branży komputerowej. James Joyce nie spieszył się z publikacją Finnegan’s Wake. Wiele arcydzieł było rezultatem lat cierpliwego wprowadzania poprawek przez ludzi, którzy zdawali się nie dbać

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 134

2013-07-09 23:16:12

7. Puścić tekst w świat

135

o to, czy kiedykolwiek skończą tę przeklętą rzecz. W skrajnych wypadkach twórcy – tak jak Charles Ives − w ogóle przestają zwracać uwagę na to, czy uda im się coś skończyć. Oczywiście, niektóre arcydzieła powstają błyskawicznie, ale szansa na to, że trochę więcej pracy może zmienić coś dobrego w coś wspaniałego, powinna skłonić każdego do zwolnienia tempa. Niespieszna praca, poświęcanie doraźnych nagród, żeby stworzyć coś naprawdę wartościowego, pisanie jednej książki przez dwadzieścia lat (tak długo John Rawls pisał Teorię sprawiedliwości) – to pociągająca wizja nawet dla kogoś tak praktycznego, jak ja. Obie opcje: „skończ to wreszcie” i „jeszcze poczekaj”, mają więc dużo zalet. Standardowe (i jedyne rozsądne) rozwiązanie tego problemu polega na uświadomieniu sobie tego, że wybiera się między konkurencyjnymi wartościami, oraz na próbie ich zrównoważenia. Ale taka odpowiedź nie jest szczególnie pomocna. Gdzie jest ten punkt równowagi? Wracamy więc do tego samego problemu. Pewne rozwiązanie podsuwa nam historia Ivesa. Jak mógł być kompozytorem i nigdy nie kończyć utworów? Po prostu był szczególnym typem kompozytora: takim, którego muzyka nie jest wykonywana. Nie można wykonywać niedokończonych utworów. Oczywiście, muzycy mogą dostać twoje partytury i dokończyć je według własnego uznania, jak to zrobili z partyturami Ivesa. Ale sam Ives nie musiał niczego kończyć, ponieważ postanowił nie uczestniczyć w standardowych formach wspólnej działalności, w dialogu ówczesnej branży muzycznej. Nie dbał o to, czy jego utwory będą wykonywane, nie musiał zatem ich kończyć. Ogólnie rzecz biorąc, możesz zdecydować, kiedy puścić swoją pracę w świat – po prostu wybierz rolę, jaką chcesz odgrywać w środowisku, w którym tworzy się podobne prace. To nie jest wyłącznie przełożenie nierozwiązywalnego problemu na inny język, w którym pozostaje on równie trudny do rozwiązania. To nowe sformułowanie przynajmniej sprawia, że zaczynasz myśleć o nagrodach i karach organizacyjnych, które wiążą się z różnymi strategiami. Gdy rozmawiam z doktorantami, którzy ugrzęźli przy pisaniu pracy doktorskiej, albo ze znajomymi naukowcami, którzy nie

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 135

2013-07-09 23:16:12

136

Warsztat pisarski badacza

mogą opisać wyników swoich badań albo doprowadzić artykułu do postaci nadającej się do publikacji, powinienem przestać prawić morały, a zamiast tego porozmawiać o problemach organizacji społecznej. Ale jeżeli nie trzymam w ryzach mojego wewnętrznego kaznodziei, to nasze rozmowy zmieniają się w nierozwiązywalne i denerwujące kłótnie o zasady. Zaczynam pouczać rozmówców, żeby nie dążyli do perfekcji i żeby poprzestali na czymś, co zadowala wszystkich innych. Mówię im, że nigdy nie napisałem arcydzieła i nie spodziewam się, że kiedykolwiek je napiszę. Dlaczego z nimi miałoby być inaczej? To im się nie podoba. Właściwie dlaczego miałoby się podobać? Często nie zgadzają się z tą diagnozą, która może być przecież nietrafna, a wtedy wpadają w równie moralistyczny ton. Kończenie rzeczy tylko po to, żeby je skończyć, nie brzmi szczególnie wzniośle. Właściwie trąci to karierowiczostwem. Uczeni często spekulują, że ludzie, którzy „dużo publikują”, kierują się niezbyt szlachetnymi pobudkami. Jeśli chcemy zrozumieć to stanowisko, to musimy porzucić moralizatorstwo i spojrzeć na ten problem w kontekście organizacji społecznej życia akademickiego. Przydatna okazuje się tu koncepcja słownika motywów (vocabulary of motives) C. Wrighta Millsa (1940). W każdym społeczeństwie czy grupie społecznej istnieje lista zrozumiałych i akceptowanych motywów podejmowania różnych działań. Na przykład możemy wytłumaczyć, dlaczego podjęliśmy pewną pracę, mówiąc, że „potrzebujemy pieniędzy” albo że „lubimy pracować z ludźmi”, albo że „to nas interesuje”, albo „daje możliwości rozwoju”. Wszystkie te motywy są zrozumiałe dla współczesnych Amerykanów. Sami nie musimy się nimi kierować ani pochwalać tego, że inni się nimi kierują, ale rozumiemy, że ci, którzy tak robią, nie są źli lub szaleni. W innych społeczeństwach ludzie mogą twierdzić, że zrobili coś dlatego, że tak kazał im brat matki albo Bóg. Niektórzy znajomi zrozumieliby moją decyzję o przyjęciu nowej pracy, stwierdzając, że jestem zodiakalnym Baranem, a wszystkie Barany już tak mają. Ale musiałbym bardzo uważać, z kim rozmawiam, gdybym tłumaczył im, że zrobiłem to, ponieważ tak kazał mi Bóg.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 136

2013-07-09 23:16:12

7. Puścić tekst w świat

137

Używamy listy motywów akceptowanych w naszym społeczeństwie nie tylko wtedy, gdy rozmawiamy z innymi ludźmi. Sami również zastanawiamy się, dlaczego robimy pewne rzeczy, i szukamy rozsądnych wyjaśnień na tej samej liście. Jeżeli żadnego nie znajdujemy, to możemy porzucić planowane działanie albo zacząć się zastanawiać, czy nie zwariowaliśmy. W końcu kto robi cokolwiek bez powodu? Słownik motywów przyjęty dziś w środowisku akademickim obejmuje różne pobudki częstego publikowania tekstów, a wiele z nich jest mało chwalebnych. Ludzie robią to, żeby „iść naprzód”, „wyrobić sobie nazwisko”, „otrzymać podwyżkę” albo – co najsmutniejsze – „dostać awans”. Takie powody sugerują, że autor nie stara się pracować jak najlepiej, tylko zadowala się pracami, które są „wystarczająco dobre”, chcąc po prostu puścić je w świat i zebrać za nie nagrody. Uczeni, którym udaje się skończyć teksty w „rozsądnym terminie”, uważają, że takie stwierdzenia są obłudne i służą za wymówkę tym, którzy nie potrafią skończyć swoich tekstów. Tłumaczą, że piszą, by „wnieść swój wkład w naukę”, „wziąć udział w dialogu naukowym”, albo dlatego, że „pisanie to przyjemność”. Ja też tak mówię. Te powody brzmią naiwnie i są trochę niewiarygodne. (Dla ludzi, którzy podczas pisania cierpią męki, idea, że pisanie to przyjemność, jest wyjątkowo absurdalna.) A jednak niektórzy autorzy faktycznie piszą z tych powodów. Jeżeli postrzegasz pracę naukową jako wielką grę, to pisanie czegoś, włączanie się w dialog uczonych i wnoszenie swojego wkładu w naukę może sprawiać równie dużą frajdę jak granie w Pacmana. Ale jeżeli skupiasz się na robieniu wszystkiego jak należy, to dążenie do wydajnej produkcji będzie miało dla ciebie posmak kompromisu. Taka retoryka brzmi obłudnie, a nawet niemoralnie. Toczenie takich pojedynków moralnych prowadzi donikąd. Lepiej rozmawiać o konsekwencjach różnych sposobów pisania. W rzeczywistości organizacja życia akademickiego przywołuje i nagradza oba zestawy motywów, przedstawiając je jako rozsądne i konieczne. Jak jest zorganizowany świat naukowy i jaką rolę odgrywają w nim pisanie i publikowanie? Jaką rolę ty chcesz w nim odgrywać

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 137

2013-07-09 23:16:13

138

Warsztat pisarski badacza

i jak wpłynie na to twój sposób pisania i publikowania? To dobre pytania, na które brak rzetelnych odpowiedzi. Nie powinno nas to dziwić, ponieważ uczeni, tak jak wszyscy ludzie, niechętnie roztrząsają organizację własnego świata społecznego. Nie chcą, żeby ich sekrety zostały ujawnione, a ulubione mity okazały się bajkami. Lubią opowiadać o swoich doświadczeniach i wyciągać z nich ogólne wnioski na temat tego, co motywuje studentów, jakie są najlepsze strategie robienia kariery (o jednym i drugim pisałem w tej książce), a zwłaszcza jak „racjonalny” jest sposób zarządzania uczelniami mimo pozorów chaosu. Systematyczne badania nad studentami, karierami naukowymi czy uniwersytetami na pewno podważyłyby ich przekonania, dlatego uważają, że nie warto ich podejmować ani brać w nich udziału. W związku z tym nie istnieje żaden zbiór badań, który pozwoliłby odpowiedzieć na te pytania. Mimo to możemy przedstawić pewien wstępny opis. To, co tu napiszę, raczej nie budzi kontrowersji. Tak naprawdę ludzie zawsze o tym wiedzieli, podobnie jak o wielu innych aspektach działania społeczeństwa, ale woleli nie myśleć o tym, co z tego wynika. Zadaniem socjologa jest wypowiedzenie tych wniosków na głos i przekonanie innych ludzi, by poważnie się nad nimi zastanowili. Świat naukowy opiera się na głębokiej ambiwalencji, którą wyrażają opozycyjne postawy „skończ to wreszcie” i „nie spiesz się”. Z praktycznego punktu widzenia poszczególne dyscypliny naukowe są zgodnie z określeniem Everetta Hughesa (1971, s. 52–64) „przedsięwzięciami w toku” (going concerns), zorientowanymi na realizowanie konkretnych zadań. Ale jeżeli spojrzymy na nie mniej praktycznie, to okażą się przedsięwzięciami o długiej perspektywie historycznej, nastawionymi na rozwój zespołu praktyk i wiedzy – przez lata, a nawet całe stulecia. Z praktycznego punktu widzenia dyscypliny naukowe działają w teraźniejszości i muszą zajmować się wszystkimi doraźnymi problemami, które rodzi przedsięwzięcie w toku. Co prawda nie muszą zbudować nowego komputera, żeby utrzymać udział w rynku (chociaż konkurencja o studentów, reputację naukową i pieniądze jest pod pewnymi względami podobna), ale tworzą i utrzymują formalne stowarzyszenia, a te organizują

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 138

2013-07-09 23:16:13

7. Puścić tekst w świat

139

doroczne konferencje i wydają czasopisma naukowe, ktoś musi więc pisać referaty i artykuły. Środowiska naukowe stanowią pulę siły roboczej, której członkowie obsadzają stanowiska na uniwersytetach i prowadzą zajęcia. Piszą też podręczniki, z których uczą się studenci. Udzielają wywiadów w prasie i występują przed władzami ustawodawczymi jako eksperci od rozwodów, przestępczości, energii atomowej, katastrof naturalnych albo jakiegokolwiek tematu, który badają w obrębie swojej dyscypliny. Większość tych działań wymaga, żeby ktoś coś napisał i upublicznił. Organizacja dyscyplin naukowych nie mówi, kto konkretnie ma to robić. Jeżeli nie napiszę wyczerpującej książki na jakiś temat, to może ty to zrobisz, a jeśli nie ty, to ktoś inny. Jeżeli żadne z nas nie napisze tej książki, to może na tym ucierpimy, ale dyscyplina raczej nie. My nie awansujemy, ale ktoś w końcu napisze tę książkę, jeśli tylko istnieje materiał, na którym można ją oprzeć, i ten ktoś dostanie awans, a my dalej będziemy prowadzić ćwiczenia dla pierwszego roku. A jednak te działania otwierają drzwi, przez które możemy puścić nasze teksty w świat. Profesjonalni uczeni dostosowują się do terminów i ograniczeń, które narzuca ich dyscyplina. Jako osoby nastawione praktycznie, idą na kompromisy. Na przykład nie piszą tekstów, które są za krótkie albo za długie, by mogły ukazać się w jakimś standardowym medium. Mogą zyskać dobrą reputację – jak inżynierowie, którym udaje się wypuścić na rynek nowy komputer – produkując to, co potrzebne, w odpowiedniej formie i na czas. Gdy przyjmuje się taką perspektywę, łatwo bagatelizować problemy związane z pisaniem. Pewien profesor podobno tłumaczył swoim doktorantom, że muszą jedynie naśladować artykuły z „American Sociological Review”. Jeżeli używasz najważniejszych czasopism jako wzorców (w jednym ze znaczeń przypisywanych temu pojęciu przez Thomasa Kuhna), to będziesz mieć trudności tylko do momentu, kiedy opanujesz tę formę. Odtąd pisanie powinno być równie łatwe jak samo stukanie w klawisze. Świat naukowy – to ta druga strona medalu – przyjmuje też perspektywę długoterminową. Z tej perspektywy nie potrzebuje powielania tego, co już jest, przeciwnie, potrzebuje nowych idei.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 139

2013-07-09 23:16:13

140

Warsztat pisarski badacza

Ale stare formaty powodują, że nowym pomysłom trudno znaleźć dla siebie miejsce. Erving Goffman był na tyle uparty, a zarazem na tyle dobry, że „selekcjonerzy” w socjologii musieli zaakceptować jego teksty o zupełnie „niepraktycznej” objętości: eseje liczące sześćdziesiąt stron, za długie dla czasopism i za krótkie na książkę. Większość osób nie tworzy tak uderzająco oryginalnych prac i nie ma samozaparcia Goffmana, dzięki któremu odniósł sukces mimo idealizmu swoich projektów. Ale ludzie, którzy coś piszą „w nieskończoność”, nie są tak szaleni, leniwi czy pobłażliwi dla siebie, jak ich odmalowują osoby mojego pokroju. Po prostu przyjmują długoterminową perspektywę, z której oddanie w terminie referatu na konferencję Towarzystwa Socjologicznego Środkowego Zachodu (Midwest Sociological Society) jest naprawdę czymś trywialnym i nie warto się tym przejmować. Takie podejście wcale nie jest głupie. Dla dyscypliny jako całości ta ambiwalencja jest bez wątpienia korzystna. Dopóki niektórzy zajmują się bieżącą pracą, a inni myślą długoterminowo, dopóty są realizowane różne działania, na których świat naukowy się opiera, takie jak prowadzenie zajęć, wydawanie czasopism i wymyślanie nowych idei. Ale poszczególne osoby mogą ucierpieć przez to, który rodzaj zadań na siebie wezmą. Jeżeli napisanie książki, która nie stanie się wielkim wydarzeniem intelektualnym, zajmie ci dwadzieścia lat, to z pewnością na tym stracisz. Ale jeżeli wystarczająco dużo osób będzie podejmować takie próby, to świat naukowy na tym skorzysta. Dokonując takich wyborów, gramy o dużą stawkę w ryzykownej grze i powinniśmy zdawać sobie z tego sprawę. U podstaw tej analizy leży kilka założeń, które trzeba wyrazić wprost i zweryfikować ich trafność. Na przykład ludzie zakładają, że zawsze lepiej robić coś wolno niż szybko. W końcu jeżeli ktoś rozważa jakiś temat przez rok, to chyba lepiej go zrozumie i dojdzie do głębszych idei. Czy dodatkowy czas nie pozwala tak poprawić stylu tekstu, że jeszcze precyzyjniej i z większą elegancją wyraża twoje myśli? Oczywiście, że tak! Im więcej czasu w to włożysz, tym lepsze przyniesie to rezultaty. Pisarze, którzy nie lubią pracować w pośpiechu i dopinać tekstów, również uważają, że arcydzieła pisze się długo, a szybko piszą

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 140

2013-07-09 23:16:13

7. Puścić tekst w świat

141

tylko autorzy tekstów do gazet brukowych. Któż nie wolałby napisać arcydzieła zamiast artykułu do brukowca? Ale trafność tego porównania jest wątpliwa. Czy powinniśmy dążyć do tworzenia arcydzieł, czy raczej pisać dobre, przejrzyste teksty, które w wiarygodny sposób przekazują to, co trzeba? Czy nauka potrzebuje arcydzieł literackich? Jakie są szanse, że coś napisanego w konwencjonalnym stylu czasopism naukowych będzie arcydziełem? Przy bliższym spojrzeniu takie ambicje okazują się pretensjonalne. Poza tym autorzy wielkich dzieł literackich epoki wiktoriańskiej – Dickens, Thackeray, Eliot, Trollope – pisali je do brukowych czasopism jako serie odcinków, których publikacja mogła nawet zostać przerwana, jeżeli pierwsze numery się nie sprzedawały (Sutherland 1976). Stawianie na jednej szali czasu poświęconego na pisanie i jakości tekstu może być nieuzasadnione empirycznie. Nauczyciele malarstwa mówią uczniom, żeby nie malowali zbyt długo, bo jeśli będą bez końca nakładać farbę na płótno, to pierwotnie dobry pomysł utonie w tym miszmaszu. Pisarze też mogą zagłaskać swoje dzieła na śmierć, grymasząc nad pojedynczymi przymiotnikami i kolejnością słów, aż w końcu może się okazać, że czytelnicy zaczną zwracać większą uwagę na wygładzoną powierzchnię tekstu niż na myśl, którą miał przekazać. Dłuższa praca nie zawsze daje lepszy efekt. Przeciwnie, im dłużej o czymś myślimy, tym więcej możemy wprowadzić nieistotnych uwag, zbędnych zastrzeżeń i niepotrzebnych zależności, aż w końcu pogrzebiemy swoją myśl pod stosem bizantyńskich ornamentów. Powiedzenie „im więcej, tym lepiej” wcale nie jest prawdziwsze niż „im mniej, tym lepiej”. Rzecz jasna, pisanie wymaga namysłu i wprowadzania poprawek. Ale ilu? Odpowiedzi na to pytanie powinny dostarczyć nam konkretne sytuacje, a nie sztywne poglądy na ten temat. Wiąże się z tym inne założenie, z ducha purytańskie, które głosi, że powinno się ciężko pracować nad tekstem, a ciężka praca wymaga wielu godzin. Nawet jeśli niczego tak naprawdę nie piszesz, to powinieneś lub powinnaś chociaż siedzieć przy biurku i próbować. Jeżeli nie możesz pisać, cierp. Takiej kalwińskiej postawy uczymy się być może już w podstawówce od nauczycieli, którzy każą nam sprawiać wrażenie, że pracujemy, nawet jeśli niczego tak naprawdę

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 141

2013-07-09 23:16:13

142

Warsztat pisarski badacza

nie robimy. Chodzi o to, żeby ci, którzy nie pracują, przynajmniej dobrze się nie bawili. Pisarze, którzy pokornie godzą się z tą zasadą, nabawiają się bólu pleców, gdy siedzą na niewygodnym krześle, gapią się w przestrzeń i zastanawiają się, co napisać albo jak poprawić to, co już napisali. Ale gapienie się w przestrzeń nie sprawia wrażenia pracy i nawet nieproduktywni autorzy w końcu zdają sobie sprawę z tego, że to nie pomaga. Klasyczne opisy problemów związanych z pisaniem często zawierają taki oto sugestywny obraz: na biurku leży kartka czystego papieru, która aż się prosi, żeby coś na niej napisać, a tymczasem autor siedzi nad nią sparaliżowany lękiem. Każde słowo wydaje mu się niewłaściwe, a nawet groźne. W rozdziale szóstym Pamela Richards analizowała lęk przed zagrożeniami związanymi z reakcją znajomych, przełożonych i samego autora – zagrożeniami, które stwarza organizacja życia naukowego. (Znam pewnego autora, który nie przebierał się z piżamy, dopóki nie uznał, że pierwsza strona jego artykułu jest idealna. Często zużywał sto stron tylko po to, żeby napisać dobre pierwsze zdanie, ale w końcu musiał zarzucić ten zwyczaj, bo zorientował się, że siedzi w piżamie do pory obiadowej.) W rozdziale pierwszym wspomniałem o innym rodzaju lęku, który też wymaga analizy. Ja również nie jestem od niego wolny. Uczeni zdają sobie sprawę z tego, że opisywane przez nich tematy mają tyle aspektów, które trzeba uwzględnić, i obejmują tyle powiązań między różnymi elementami, że nadanie temu opisowi racjonalnego porządku wydaje się niemożliwe. Ale na tym właśnie polega nasza praca: układamy idee w racjonalnym porządku, żeby ktoś inny mógł je zrozumieć. Mierzymy się z tym problemem na dwóch poziomach. Musimy ułożyć idee w pewną teorię lub narrację, opisać przyczyny i warunki wpływające na rezultaty, które chcemy wyjaśnić, i umieścić je w porządku poprawnym pod względem logicznym i empirycznym (jeżeli piszemy coś na podstawie badań empirycznych). Poprawność logiczna oznacza, że nie popełnia się żadnego z dobrze znanych błędów w rozumowaniu (Fischer [1970] opisuje przypadki historyków, którzy popełniali wszystkie te błędy). Poprawność empiryczna oznacza, że opisywany przez nas porządek powinien faktycznie występować w rzeczywistości, przynajmniej

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 142

2013-07-09 23:16:13

7. Puścić tekst w świat

143

o tyle, o ile możemy to stwierdzić. Oprócz tego pragniemy, by nasze słowa jasno pokazywały ten porządek. Nie chcemy, żeby niedociągnięcia stylu przeszkadzały czytelnikom w zrozumieniu idei. Te dwa zadania łączą się ze sobą i nie można ich rozdzielić. Ale nie powinienem pisać tego tak beztrosko. Zapewne można skonstruować i przedstawić wywód w innym, niewerbalnym języku. Na przykład narzędzia matematyczne i graficzne też umożliwiają precyzyjne wypowiedzi i ktoś może stworzyć za ich pomocą teorię, której nie potrafiłby wyrazić słowami. W każdym razie układanie idei w logicznym porządku wymaga umiejętności dostrzegania błędów w rozumowaniu. Można się tego nauczyć. Dużo większe wyzwanie stanowi precyzyjny opis porządku empirycznego. Wiemy, że nie możemy opisać wszystkiego. Tak naprawdę jednym z celów nauki i naukowców jest właśnie redukowanie tego, co należy opisać, do możliwych do opanowania proporcji. Ale co można pominąć? Gdzie umieścić to, co uwzględniamy? Być może świat empiryczny jest uporządkowany, ale nie tak prosty, żebyśmy od razu wiedzieli, jakie tematy powinniśmy uwzględnić w pierwszej kolejności. Dlatego ludzie gapią się na czyste kartki i setki razy przepisują pierwsze zdanie. Mają nadzieję, że dzięki tym mistycznym ćwiczeniom nagle wpadną na Jedyny Właściwy Sposób uporządkowania tego wszystkiego. A co jeśli nie uda ci się znaleźć odpowiedniego sposobu organizacji? Podejmowaliśmy ten problem w rozdziale trzecim. Co jeśli (to o wiele gorsza perspektywa) uznasz, że każdy sposób porządkowania rzeczywistości okaże się pod jakimś względem niepoprawny, i w ogóle zrezygnujesz z nadawania jej porządku? To jest najgłębsze źródło niepokoju autorów siedzących nad czystą kartką. Co jeśli nie potrafimy – po prostu nie potrafimy – uporządkować tego chaosu? Nie wiem, jak to wygląda u innych, ale u mnie rozpoczynanie pracy nad nowym tekstem wywołuje klasyczne objawy lęku: zawroty głowy, ucisk w żołądku, dreszcze, a nawet zimne poty. Obie możliwości – że w świecie nie występuje żaden prawdziwy porządek, a jeżeli nawet występuje, to ja nie potrafię go znaleźć, teraz ani kiedykolwiek – są równie złe i wywołują filozoficzny, a nawet religijny niepokój. Możliwe, że świat to chaos pozbawiony

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 143

2013-07-09 23:16:13

144

Warsztat pisarski badacza

znaczenia, ale trudno żyć, przyjmując takie stanowisko filozoficzne. Tymczasem niemożność sformułowania pierwszego zdania w namacalny sposób pokazuje taką możliwość. Czy znam jakieś lekarstwo na tę chorobę? I tak, i nie. Wiele innych rodzajów aktywności, zwłaszcza niektóre sporty, wywołują paraliżujący lęk, który powstrzymuje ludzi przed ich wykonywaniem. Eksperci od tych spraw zawsze radzą to samo: rozluźnij się i po prostu to zrób! Nie uda ci się przezwyciężyć lęku, jeżeli nie zrobisz tego, co cię przeraża, i nie przekonasz się, że nie jest to takie niebezpieczne, jak ci się zdawało. A więc nawet jeżeli czujesz, że to, co piszesz, nie zaprowadzi w chaosie logicznego i kompletnego porządku, to napisz to i tak, a przekonasz się, że nic strasznego się nie stanie. Możesz się do tego skłonić, wmawiając sobie, że to, co piszesz, jest nieistotne i pozbawione znaczenia, na przykład jest listem do starego znajomego. Umiem się tak oszukiwać, ale nie wiem, jak mogą to zrobić inni. Dlatego w tym miejscu kończą się moje porady. Nie nauczysz się pływać, dopóki nie wskoczysz do wody.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 144

2013-07-09 23:16:13

ROZDZIAŁ

8

Terror literatury

Jak już wspomniałem, studenci (i inne osoby) często mówią o „używaniu” tego czy innego podejścia – „Myślę, że użyję teorii Durkheima” – jakby mieli w tej kwestii wolny wybór. Tak naprawdę, gdy zaczynali pisać, dokonali już wielu pozornie nieistotnych, szczegółowych wyborów, które ograniczyły ich swobodę pod względem podejścia teoretycznego. Zdecydowali, jakie pytania badawcze postawią. Wybrali sposób zbierania danych. Rozstrzygnęli wiele drobnych kwestii technicznych i proceduralnych: z kim przeprowadzić wywiady, jak zakodować dane, kiedy zakończyć badania. Podejmując raz za razem takie wybory, coraz bardziej angażowali się w jeden sposób myślenia, mniej lub bardziej odpowiadający problemom teoretycznym, które ich zdaniem czekają na rozwiązanie. Lecz socjologowie, a zwłaszcza studenci socjologii, przejmują się wyborem teorii z konkretnego powodu. Muszą – a przynajmniej uważają, że muszą – zmierzyć się z „literaturą” dotyczącą tematu ich badań. Naukowcy nabierają lęku przed literaturą jeszcze na studiach doktoranckich. Pamiętam, jak profesor Louis Wirth, jeden ze sławnych członków szkoły chicagowskiej, pokazał Ervingowi Goffmanowi – wówczas jednemu z doktorantów – gdzie jego miejsce, zadając mu perfidne pytanie o literaturę. Właśnie tego się wszyscy obawialiśmy. Goffman uważał, że Wirth nie poświęcił wystarczającej uwagi pewnym głośnym koncepcjom związanym z operacjonizmem, i wytknął mu to na zajęciach, przywołując cytaty z książki

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 145

2013-07-09 23:16:13

146

Warsztat pisarski badacza

Percy’ego Bridgmana na ten temat. Wirth uśmiechnął się złośliwie i zapytał: „A w którym to było wydaniu?”. Może między wydaniami były jakieś ważne różnice, chociaż nikt z nas w to nie wierzył. Ale byliśmy przekonani, że musimy uważać na literaturę, bo inaczej „oni nas dopadną”. „Oni” oznaczali nie tylko nauczycieli, ale też innych doktorantów, którzy mogli wykorzystać okazję, żeby popisać się znajomością literatury na tle innych, gorzej przygotowanych kolegów i koleżanek. Studenci uczą się, że muszą napisać coś o wszystkich, którzy wcześniej omawiali „ich” problem badawczy. Nikt nie chce odkryć, że jego od dawna pielęgnowana w głowie idea została już opublikowana, zanim on na nią wpadł (a może nawet przed jego urodzeniem), i że wystarczyło poszukać jej w odpowiednim miejscu. (Wirth powiedział nam też, że poczucie oryginalności to rezultat zawodnej pamięci.) Studenci chcą pokazać całemu światu i wszystkim potencjalnym krytykom, że szukali tam, gdzie trzeba, i że nikt wcześniej nie wpadł na ten sam pomysł. Dobrym sposobem na udowodnienie swojej oryginalności jest podpięcie własnej idei pod jedną z tradycji, której zwolennicy już przeanalizowali stosowną literaturę. Gdy powołasz się na jedną z naukowych sław, łatwiej zyskujesz pewność, że twoja praca nie powtarza czegoś, co już zrobiono. Jeżeli „używasz” Webera albo Durkheima, albo Marksa, albo Meada, to masz już drogę przetartą przez licznych interpretatorów, którzy określili, jakie kwestie i czyje prace są naprawdę istotne, czyli, ogólnie rzecz biorąc, podali ci na talerzu niezawodne rozwiązanie problemu literatury: „Zob. wyczerpujące omówienie literatury przedmiotu przez Chaima Yankela (1993)”. Ten ochronny rytuał daje autorowi skuteczne alibi, ale nie gwarantuje powstania dobrej lub ciekawej pracy. Dzieje się tak z kilku powodów, które są interesujące same w sobie, ale też rzucają światło na instytucjonalne podstawy kreatywności i banału. Oczywiście, autorzy powinni korzystać we właściwy sposób z odpowiedniej literatury. Arthur Stinchcombe (1982) wskazał sześć głównych sposobów jej używania. (Streszczę jego artykuł tak, aby jednocześnie pokazać, jaki sposób posługiwania się literaturą uważam za właściwy. Ten sposób polega na wykorzystywaniu cudzych

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 146

2013-07-09 23:16:13

8. Terror literatury

147

koncepcji jako elementów własnego wywodu.) Co prawda Stinchcombe pisze o węższej kategorii „dzieł klasycznych”, ale jego analiza pasuje do naszego ogólnego problemu „literatury”. Dwa z sześciu sposobów omówionych przez Stinchcombe’a wiążą się z wczesnymi etapami badań i nie są tak istotne na etapie pisania. Klasyczne dzieła odgrywają bardzo ważną rolę na początku badań jako źródło podstawowych idei, ale kiedy zaczynasz pisać, te idee powinny być już jasno sformułowane. Zresztą nawet jeśli nie są wystarczająco jasne, to już je masz i wpłynęły one na kształt twojej pracy, na dobre lub na złe. Druga funkcja klasycznych dzieł – tworzenie „zasobu dla nauki normalnej”, dostarczanie hipotez empirycznych, wskazówek i inspiracji – również jest bardzo ważna przed rozpoczęciem pisania. Stinchcombe wspomina też o organizacyjnej funkcji klasycznych prac: odwołujemy się do nich, żeby zamanifestować solidarność z innymi członkami naszej dyscypliny. „Jesteśmy jedną wspólnotą intelektualną, ponieważ wszyscy czytaliśmy te same klasyczne dzieła albo przynajmniej byliśmy z nich egzaminowani”. Stinchcombe ubolewa nad tą funkcją, twierdząc, że w ten sposób gloryfikujemy prace, które w międzyczasie mogły okazać się błędne (na przykład jego zdaniem Whitney Pope udowodnił, że Durkheim mylił się w kwestii samobójstwa): „Negatywnym rezultatem podziwu dla klasyków jest więc efekt aureoli, przekonanie, że skoro książka czy artykuł sprawdziły się w odniesieniu do jednego problemu, to muszą posiadać wszystkie możliwe zalety”. Trzy inne ważne sposoby korzystania z klasycznych dzieł wiążą się bezpośrednio z praktyką pisania. Klasyczne prace naukowe służą nam za wzorce: „konkretne przykłady pożądanych cech pracy naukowej, występujących w takiej kombinacji, w jakiej powinny występować w każdej pracy, która ma coś wnieść do swojej dziedziny”. Według Stinchcombe’a to właśnie miał na myśli Thomas Kuhn, gdy używał terminu „paradygmat” w znaczeniu wzorca. Pożądane cechy, które wymienia Stinchcombe, nie należą do oczywistych: Pierwszorzędne prace naukowe przyjmują pewne standardy estetyczne, tak samo jak standardy logiczne i empiryczne. Tych standardów nie da się obronić na gruncie pozytywistycznej, marksistowskiej czy interakcjonistycznej filozofii nauki. […] jeżeli zaszczepimy w naszym umyśle przykłady perfekcji,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 147

2013-07-09 23:16:14

148

Warsztat pisarski badacza ucieleśniające kryteria estetyczne, którymi pragniemy się kierować w naszych własnych pracach, i będziemy stosować je jako wzorce, podpowiadające, co powinniśmy zostawić w tekście, a co z niego wyrzucić, to możemy osiągnąć wyższy poziom niż ten, którego potrafimy nauczyć innych. Pracujemy bowiem w myśl kryteriów zakorzenionych we wzorcu, standardów, których nie umiemy wyrazić, ale umiemy je dostrzec, kiedy porównujemy dwie prace – czy ten tekst jest równie dobry jak teksty Simmla?

Stinchcombe mówi tu o tym samym, o czym pisałem w rozdziale poświęconym redagowaniu na słuch. Jeżeli ma rację i tych standardów estetycznych istotnie nie można uzasadnić „naukowo”, to wynika z tego, że nie ma sensu szukać Jedynego Właściwego Sposobu pisania tego, co chcemy przekazać. Ale naśladowanie dobrych prac (a zwłaszcza ich sposobu organizacji albo formatu) bardzo pomaga znaleźć różne właściwe sposoby. Klasyczne prace spełniają też funkcję „zadań rozwojowych dla nowicjuszy”, ponieważ pokazują im, że różne rzeczy są dużo bardziej skomplikowane, niż im się wydawało, i wprowadzają ich na poziom wyrafinowania przyjęty w ich dziedzinie. Tę właśnie funkcję ludzie mają zazwyczaj na myśli, kiedy mówią o korzyściach płynących z uczenia się do egzaminów. Prawdopodobnie sprzyja to irracjonalnemu sposobowi myślenia o literaturze oraz pisaniu jej bezkrytycznych, rytualistycznych przeglądów, od których aż roi się w pracach naukowych. Ostatnią funkcję klasycznych dzieł Stinchcombe określa jako „odbieranie intelektualnej reszty” (intellectual small change). Cytujesz Webera, Durkheima czy Yankela (tak jak przywołujesz terminy charakterystyczne dla jakiejś szkoły myślowej), żeby pokazać, do jakiego obozu należysz. W tym celu musisz używać głośnych nazwisk: Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby na plakietkach uczestników zjazdu [Stinchcombe ma na myśli doroczny zjazd Amerykańskiego Stowarzyszenia Socjologicznego – uwaga H.B.] widniały nasze nazwiska, macierzyste uczelnie i ulubieni klasyczni autorzy. Moja wyglądałaby tak: „Stinchcombe, University of Arizona, Max Weber”. A teraz przypuśćmy, że w jakimś przypływie natchnienia napisałbym tam: „Stinchcombe, University of Arizona, Paul Veyne”. Paul Veyne to autor, który budzi u mnie dzisiaj największy

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 148

2013-07-09 23:16:14

8. Terror literatury

149

podziw intelektualny, a co więcej, stanowi ucieleśnienie tych samych cnót, co Max Weber. Ale dziewięćdziesiąt procent osób spotkanych na zjeździe nie wiedziałoby, o kogo chodzi, a więc nie dowiedzieliby się niczego o tym, z jakimi założeniami i intuicjami jest mi po drodze. […] Jednak używanie nazwisk klasyków na zasadzie plakietek identyfikacyjnych prowadzi raczej do powstawania sekt niż otwartych społeczności naukowych. Takie plakietki w większym stopniu wyznaczają granice, niż coś nam wskazują.

Konwencjonalny przegląd literatury pokazuje w ten sposób teoretyczną afiliację autora, ale gdyby głównie o to chodziło, to tego rodzaju przeglądy nie byłyby tak długie i obsesyjne. Klasyczne dzieła to nie to samo co „literatura”. Socjologowie uwzględniają klasyków, ale biorą też pod uwagę komentarze do nich, prace metodologiczne, raporty z konkretnych badań na interesujący ich temat oraz ich omówienia, których przeczytanie uznają za swój obowiązek (podobnie jak obowiązkiem studentów jest opanowanie całego materiału do egzaminu). Żaden z tych sposobów używania literatury nie jest sam w sobie zły, ale też żaden nie odpowiada na pytanie, jak należy korzystać z literatury dotyczącej danego tematu badawczego. Nauki przyrodnicze i humanistyczne są – w teorii i w rzeczywistości – przedsięwzięciami kumulatywnymi. Kiedy zaczynamy pisać, nie wymyślamy niczego od zera. Bazujemy na osiągnięciach naszych poprzedników. Nie potrafilibyśmy wykonywać swojej pracy, gdybyśmy nie korzystali z ich metod, wyników i idei. Nasze własne wyniki mało kogo by obchodziły, gdybyśmy nie pokazali, jak się mają do tego, co już powiedzieli i zrobili inni uczeni. Thomas Kuhn (2011) uważał, że ta wzajemna zależność i kumulatywność to cechy „nauki normalnej”. Wielu socjologów używa tego określenia w znaczeniu pejoratywnym, jakby oznaczało naukę „zaledwie normalną”, jakby każdy z nas mógł codziennie dokonywać rewolucji naukowych. Takie odczytanie całkowicie przeczy intencjom Kuhna i jest po prostu głupie. Pojedynczy naukowcy nie dokonują rewolucji w nauce. Takie rewolucje wymagają długiego czasu. Polegają one na tym, że wielu współpracujących ze sobą ludzi opracowuje nowy sposób formułowania i analizowania problemu, który ich interesuje – sposób, który zostaje utrwalony w postaci instytucjonalnej

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 149

2013-07-09 23:16:14

150

Warsztat pisarski badacza

organizacji pracy naukowej. Ktoś, kto uważa, że jednym raportem z badań uda mu się osiągnąć to, co angażuje tyle osób i zajmuje tyle czasu, po prostu się myli. Dobrze jest mierzyć wysoko, ale powinniśmy uwzględnić nasze ludzkie ograniczenia. Jeżeli za swój cel przyjmujemy samodzielne dokonanie rewolucji naukowej, to jesteśmy skazani na porażkę. Lepiej dążyć do realizacji celów typowych dla nauki normalnej: wykonać solidną pracę, która przyda się innym ludziom, czyli poszerzy ich wiedzę i pogłębi rozumienie pewnych spraw. Takie cele możemy osiągnąć w swoich własnych badaniach i tekstach, więc nie skazujemy się na porażkę, bo nie dążymy do tego, co niemożliwe. Uczeni mogą próbować pracować w izolacji od innych uczonych i bez ich pomocy, podobnie jak tak zwani artyści naiwni, którzy tworzą obrazy i rzeźby, nie nawiązując do żadnej z tradycji istniejących w danej dziedzinie sztuki. Prace takich artystów są zwykle bardzo ekscentryczne, ale też wolne od ograniczeń narzucanych przez standardowe sposoby tworzenia. Ta wolność od ograniczeń instytucjonalnych sprawia, że niektórym artystom naiwnym udaje się stworzyć coś, co budzi podziw środowiska artystycznego i ostatecznie może zostać wchłonięte przez jego tradycję. Dialektyka ograniczeń i możliwości, którą ilustruje przykład artystów naiwnych, dotyczy wszystkich uczonych piszących prace doktorskie, artykuły i książki. Podsuwa ona dwa pytania: jak możemy efektywnie korzystać z literatury? Pod jakimi względami literatura wchodzi nam w paradę i nie pozwala osiągnąć najlepszego możliwego rezultatu? Czy istnieją jakieś efektywne sposoby korzystania z literatury? Jasne, że tak. Na przykład uczeni muszą mówić coś nowego, a zarazem odnosić to do czegoś, co już zostało powiedziane, i muszą to robić w sposób zrozumiały dla odbiorców. Muszą powiedzieć coś, w czym będzie chociaż odrobina nowości. Co prawda, nauki empiryczne oficjalnie głoszą, że powinno się powtarzać wyniki uzyskane przez innych, ale w praktyce to się nie opłaca. Jednak od pewnego progu oryginalności twoja praca będzie interesować coraz mniejszą liczbę osób. Wszystkich interesują tematy, które badano i opisywano od lat, dlatego że stanowią one przedmiot żywego i ciągłego zainteresowania szerokiej publiczności (na przykład – dlaczego

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 150

2013-07-09 23:16:14

8. Terror literatury

151

ludzie popełniają samobójstwo?) i dlatego, że długotrwałe badania przekształciły je w coś w rodzaju naukowych układanek, które Kuhn (2011) utożsamia z nauką normalną (przykładem może być literatura poświęcona teorii samobójstwa Durkheima). Idealna praca naukowa wywołuje u odbiorców reakcję: „To ciekawe!”. Jak stwierdził w rozmowie ze mną Michael Schudson, studenci powinni uczyć się odnosić swoje prace do literatury właśnie w taki sposób – umieszczać wyniki swoich dociekań w kontekście uznanych teorii, którym te wyniki zaprzeczają (zob. Davis 1971; Pólya 1954). Wspominałem wcześniej, że to, jak posłużyłem się artykułem Stinchcombe’a, stanowi dla mnie ilustrację pewnego lepszego sposobu korzystania z cudzych tekstów. O co mi chodziło? Przypuśćmy, że robisz jakiś przedmiot z drewna, na przykład stół. Projektujesz go i wycinasz niektóre części. Na szczęście nie wszystkie musisz robić sam (sama). Niektóre mają standardowe rozmiary i kształty – na przykład prostokąt dwie na cztery stopy – i można je dostać w każdym składzie drzewnym. Pozostałe, na przykład uchwyty do szuflad i wkręcane nogi, zaprojektował i wykonał już ktoś inny. Musisz tylko wpasować je w wolne miejsca, które zostawiłeś (zostawiłaś), wiedząc, że dokupisz te elementy. Tak właśnie powinno się korzystać z literatury. W tym wypadku zamiast zrobić stół, chcesz przeprowadzić wywód naukowy. Część z niego sformułowałeś (sformułowaś) samodzielnie, zapewne na podstawie zebranych przez siebie nowych danych albo informacji. Ale nie musisz wymyślać tego wywodu od zera. Inni ludzie pracowali już nad twoim problemem albo nad podobnymi problemami i wykonali niektóre z potrzebnych ci elementów. Musisz tylko umieścić je we właściwych miejscach. Postępujesz tak jak stolarz: kiedy piszesz swoją część wywodu, zostawiasz wolne miejsca na inne części – oczywiście pod warunkiem, że są dostępne i że o tym wiesz. Chociażby dlatego warto zapoznać się z literaturą przedmiotu, ponieważ w ten sposób przekonasz się, jakie elementy są dostępne, i nie będziesz marnować czasu, robiąc coś, co zrobili przed tobą inni ludzie. Oto przykład. Kiedy pracowałem nad teorią dewiacji (ostatecznie opublikowaną w Outsiderach), chciałem sformułować następującą tezę: kiedy inni przylepiają komuś etykietę dewianta, wówczas

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 151

2013-07-09 23:16:14

152

Warsztat pisarski badacza

ta identyfikacja często staje się najważniejszym elementem tożsamości tej osoby. Mógłbym opracować teorię procesu, który do tego prowadzi, ale nie musiałem. Everett Hughes (1971, s. 141–150) sformułował już teorię opisującą, jak wokół statusów powstaje aureola „drugorzędnych cech statusowych”, na przykład oczekujemy, że katolicki ksiądz w Stanach Zjednoczonych będzie „atletycznie zbudowanym Irlandczykiem i równym gościem, który w obliczu zła z trudem powstrzymuje się od przekleństw i może walnąć kogoś w nos, jeżeli uzna, że tego wymaga służba Bogu”. Weźmy poważniejszy przykład: co prawda, by pracować jako lekarz, potrzebujesz tylko państwowego dyplomu, ale wszyscy spodziewają się, że lekarze będą białymi mężczyznami i protestantami, Amerykanami starego chowu. Hughesa interesowało przede wszystkim przecinanie się tożsamości rasowych i zawodowych. Spostrzegł tu, że: Przynależność do rasy czarnej, określaną na podstawie amerykańskich zwyczajów albo prawa, można nazwać główną cechą determinującą status. Ta cecha w większości ważnych sytuacji przeważa nad wszystkimi innymi charakterystykami, które mogłyby jej zaprzeczać. Równie silną cechą jest status zawodowy, zwłaszcza w obrębie szczególnych relacji zawodowych, ale w mniejszym stopniu w ogólnych stosunkach międzyludzkich (Hughes 1971, s. 147; podkr. – H.B.).

Koncepcja głównej cechy determinującej status, którą bierze się w pierwszej kolejności pod uwagę, określając społeczną tożsamość danej osoby, stanowiła w artykule Hughesa jedynie wątek poboczny. Gdybym miał napisać artykuł pod tytułem: Myśl socjologiczna Everetta C. Hughesa, to nie poświęciłbym jej zbyt dużo miejsca. Ale opracowując swoją teorię, chciałem właśnie, żeby wyjaśniała, jak pogardzane charakterystyki statusu, takie jak uzależnienie od narkotyków, mogą niszczyć poważany status – geniusza, księdza, lekarza i tym podobne – chociaż mogłoby się wydawać, że zostaną przez niego zneutralizowane. Hughes chciał napisać o tym, jak status czarnego przeważa nad statusem lekarza. Ja chciałem napisać o tym, jak status narkomana przeważa nad statusem syna albo męża, i to do tego stopnia, że rodzice czy małżonkowie chowają rodzinne srebra i klejnoty, kiedy ich ukochany ćpun przychodzi

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 152

2013-07-09 23:16:14

8. Terror literatury

153

na obiad. Chciałem wyjaśnić, co miała na myśli bohaterka powieści Doris Lessing The Four Gated City, gdy mówiła, że nie przeszkadza jej, że inni uważają ją za schizofreniczkę, ale nie chce, żeby myśleli, że jest tylko schizofreniczką. Język Hughesa idealnie pasuje do mojego problemu. Nie musiałem wymyślać od zera tej koncepcji, ponieważ on wymyślił ją za mnie. Zamiast więc tworzyć kolejny nowy i niepotrzebny termin socjologiczny, przywołałem Hughesa i rozwinąłem jego ideę. Na podobnej zasadzie nie musiałem sam wyszczególniać sposobów używania klasycznych prac socjologicznych, bo zrobił to już Stinchcombe. Musiałem go tylko przywołać i podsumować jego typologię. Czy pracując w ten sposób, nie popełniamy plagiatu i nie rezygnujemy z oryginalności? Nie sądzę, chociaż obawa przez przylepieniem takiej metki sprawia, że ludzie desperacko próbują wymyślać nowe koncepcje. Jeżeli do budowy mojego stołu potrzebuję jakiejś idei, to po prostu ją biorę. To nadal mój stół, nawet jeśli niektóre jego części są prefabrykatami. Tak naprawdę jestem do tego stopnia przyzwyczajony do takiego trybu pracy, że nieustannie zbieram takie prefabrykowane części, które mogą mi się przydać w przyszłych tekstach. Czytając cudze prace, często szukam w nich przydatnych elementów. Czasem wiem dokładnie, jakiego modułu teoretycznego potrzebuję, a nawet gdzie powinienem go szukać (często dzięki wiedzy teoretycznej wyniesionej ze studiów doktoranckich, chociaż nierzadko wyrażam się o niej z przekąsem). Kiedy pisałem rozprawę doktorską o nauczycielach z chicagowskich szkół publicznych, znalazłem potrzebne mi moduły w pracach takich klasycznych socjologów, jak Georg Simmel i Max Weber. Gdy pisałem o nauczycielach oczekujących od dyrektorów szkół, że zawsze staną po ich stronie w sporze z uczniem, niezależnie od przedmiotu sporu, znalazłem ogólny opis kategorii, do której należy to zjawisko, w eseju Simmla o nadrzędności i podrzędności (Simmel 1975, s. 295): „Zatem sytuacja poddanego wobec zwierzchnika jest korzystna wówczas, gdy ten ostatni podlega ze swej strony władzy wyższej, stanowiącej dla tego pierwszego rodzaj osłony”. Chciałem też postawić tezę, że dążenie personelu szkoły do odsuwania

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 153

2013-07-09 23:16:14

154

Warsztat pisarski badacza

rodziców i innych osób od spraw szkolnych jest szczególnym przypadkiem zjawiska istotnego dla wszystkich rodzajów organizacji. Odpowiedni moduł znalazłem u Maxa Webera (2002, s. 719): „Biurokratyczna administracja jest zgodnie z właściwą jej tendencją zawsze administracją wykluczającą jawność. Biurokracja chroni, jak tylko może, swą wiedzę i czyny przed krytyką. […] Tendencja do utajniania wynika w pewnych domenach administracji z ich rzeczowej natury, zwłaszcza wszędzie tam, gdzie chodzi o interesy władzy danego tworu panowania w stosunkach zewnętrznych”. Ale jeżeli chodzi o następny moduł, to nie wiedziałem, że go potrzebuję, dopóki go nie znalazłem, a potem nie mogłem się już bez niego obejść. Nie pochodzi on od żadnego z klasycznych autorów, chociaż praca, z której go zaczerpnąłem, jest znakomita i świetnie napisana. Willard Waller pomógł mi i moim czytelnikom zrozumieć, dlaczego w szkołach występują problemy z dyscypliną. Waller (1932, s. 197) wyjaśnia to następująco: „Nauczyciele i uczniowie ścierają się w szkole, bo zachodzi między nimi podstawowy konflikt dążeń, i nawet jeżeli ten konflikt ma ograniczoną skalę albo jest ukryty, to nigdy nie zanika”. Zbieram też moduły, które w danej chwili nie są mi potrzebne, jeżeli intuicja podpowiada mi, że kiedyś mogą mi się przydać. Oto kilka idei, które ostatnio zgromadziłem z nadzieją, że kiedyś znajdę dla nich zastosowanie w moich pracach: idea Raymonde’a Moulina (1967), zgodnie z którą w dziełach sztuki wartość ekonomiczna i estetyczna tak ściśle się łączą, że właściwie są tożsame, oraz koncepcja Bruno Latoura (1984, 2009), według której wynalazki naukowe tworzą nowe czynniki polityczne; na przykład odkrycia Ludwika Pasteura w zakresie mikrobiologii uczyniły z zarazków nowego aktora społecznego. Być może nie wykorzystam tych idei w ich pierwotnej postaci. Mogę przetworzyć je do tego stopnia, że autorzy by ich nie rozpoznali albo nie zgodzili się na taką formę, albo interpretować je w sposób, który kontynuatorzy tych autorów uznaliby za niepoprawny. Zapewne wykorzystam je w innym kontekście niż ten, do którego pierwotnie się odnosiły, i niewystarczająco uwzględnię różne interpretacje teoretyczne zmierzające do odkrycia głębokiego znaczenia tych idei, nadanego im przez

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 154

2013-07-09 23:16:14

8. Terror literatury

155

twórców. Trzymam je jednak w pogotowiu i mogę w każdej chwili ich użyć podczas analizy albo pisania. Oczywiście, łatwiej mi z nich skorzystać, jeżeli sam od dawna myślałem o czymś podobnym. Ale może też się okazać, że moje własne idee były niejasne, a Latour, Moulin czy Waller wyręczyli mnie w ich wyjaśnianiu. Jestem im za to wdzięczny, przywołuję ich i cytuję w odpowiednich miejscach i uznaję to za element współpracy cechującej naukę. W rezultacie moja praca może wyglądać jak patchworkowa kołdra. Ale wtedy pocieszam się, że podobnie robił Walter Benjamin, niemiecki humanista żydowskiego pochodzenia, którego metody opisała Hannah Arendt (2007, s. 72–73): Od czasu eseju o Powinowactwach z wyboru w centrum wszelkich prac Benjamina znajduje się cytat. Już choćby dlatego różnią się one od wszelkich uczonych rozpraw, gdzie cytaty mają podbudowywać opinie, a zatem można spokojnie wyrzucić je do przypisów. […] Praca główna polegała [dla Benjamina] na wyjęciu fragmentów z kontekstu i ułożeniu ich na nowo, tak aby oświetlały się wzajemnie i mogły, niejako bujając w zawieszeniu, potwierdzać swoją rację bytu. Chodziło dokładnie o coś w rodzaju surrealistycznego montażu.

Oto jasna strona literatury. Jej ciemna strona polega na tym, że kiedy przywiązujesz do niej zbyt dużą wagę, może to zniekształcić twój wywód. Powiedzmy, że piszesz na temat z dostępną solidną literaturą, rezultatem wielu lat uprawiania nauki normalnej albo tego, co – podążając za tą ideą – możemy nazwać „normalnym przyrostem wiedzy”. Wszyscy uczeni zajmujący się tym tematem zgadzają się co do rodzaju pytań, które warto zadawać, i rodzajów odpowiedzi, które mogą zaakceptować. Jeżeli chcesz napisać coś na ten temat albo nawet wykorzystać go jako materiał do sformułowania nowego tematu, to prawdopodobnie nie uciekniesz przed jego wcześniejszymi ujęciami, nawet jeśli uważasz je za dalekie od twoich zainteresowań. Ale jeżeli potraktujesz je zbyt serio, to możesz zniekształcić swój wywód, wtłaczając go w ramy dominującego podejścia. Co według mnie oznacza zniekształcenie wywodu? To, co chcesz powiedzieć, ma w sobie pewną logikę, która wynika z łańcucha dokonanych przez ciebie wyborów. Jeżeli logika twojego

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 155

2013-07-09 23:16:14

156

Warsztat pisarski badacza

wywodu jest taka sama jak logika dominującego ujęcia danego tematu, to nie ma problemu. Ale przyjmijmy, że nie jest i że to, co chcesz powiedzieć, opiera się na innych założeniach, odpowiada na inne pytania i uznaje za właściwe inne rodzaje odpowiedzi. Kiedy próbujesz zmierzyć się z dominującym podejściem do tego tematu, zaczynasz przekładać swój wywód na jego język. Wówczas twój wywód zaczyna mieć inne znaczenie niż to, które miał w swoim własnym języku, i wydaje się niedopracowany, niespójny i nieprzekonujący. Nie może być inaczej, skoro podejmujesz grę na zasadach przeciwnika. Zresztą to sformułowanie nie oddaje istoty problemu, bo nie chodzi o konkurencję między podejściami, tylko o poszukiwanie dobrego sposobu objaśnienia świata. Twój sposób straci spójność, jeżeli spróbujesz go wyrazić w języku innego podejścia. Ale jeżeli przetłumaczysz dominujące podejście na twój własny język, to z podobnych powodów też nie oddasz mu sprawiedliwości. Kiedy przekłada się jeden sposób analizowania problemu na inny, często okazuje się, że te dwa podejścia są − jak to określał Kuhn (2001) − niewspółmierne. Mają ze sobą niewiele wspólnego, ponieważ odpowiadają na różne pytania. Po prostu nie mówią o tym samym, nie ma więc sensu przekładać jednego na drugie. Literatura ma nad tobą przewagę, którą czasem określa się jako hegemonię ideologiczną. Jeżeli autorzy najważniejszych prac kontrolują daną dziedzinę, to ich podejście do niej wydaje się naturalne i rozsądne, a twoje nowe podejście wydaje się dziwaczne i nieuzasadnione. Ideologia tych autorów determinuje to, jak odbiorcy myślą o danym temacie. W rezultacie musisz tłumaczyć się, dlaczego nie zadałeś (zadałaś) tych samych pytań i nie uzyskałeś (uzyskałaś) stosownych odpowiedzi. Zwolennicy dominującego podejścia nie muszą uzasadniać, dlaczego oni nie patrzą na świat tak jak ty (Latour i Bastide [1983] omawiają ten problem na gruncie socjologii nauki). Przekonałem się o tym boleśnie, pisząc swoją pracę o dewiacji. Kiedy w 1951 roku zacząłem badać palaczy marihuany, dominujące ideologicznie pytanie, jedyne, które warto było zadawać, brzmiało: „Dlaczego ludzie robią coś tak dziwnego?”, a ideologicznie preferowana odpowiedź polegała na znalezieniu cechy psychologicznej

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 156

2013-07-09 23:16:15

8. Terror literatury

157

albo społecznej, która odróżnia palaczy marihuany od ludzi niepalących. Kryło się za tym założenie, że „normalni” ludzie bez tej szczególnej, piętnującej cechy, którą wszyscy próbowali odkryć, nie mogliby robić czegoś tak dziwacznego. W moich badaniach wyszedłem od innego założenia – „normalni” ludzie w sprzyjających okolicznościach mogą zrobić niemal wszystko. Oznaczało to, że trzeba się przyjrzeć temu, jakie sytuacje i procesy skłaniały ludzi do zmiany postawy wobec palenia marihuany i zaangażowania się w coś, czego wcześniej by nie robili. Te dwa sposoby badania palaczy marihuany nie są całkowicie rozbieżne. Można je ze sobą połączyć, i to właśnie zrobiłem, kiedy pierwszy raz opublikowałem swój materiał w 1953 roku. Pokazałem, że palacze marihuany przechodzą proces redefiniowania doświadczeń narkotykowych, który sprawia, że zaczynają inaczej do nich podchodzić. Socjologowie, psychologowie i inni ludzie zainteresowani tym tematem uznali to za ciekawą odpowiedź. Dzięki temu rozwinął się cały nurt badań nad tym, jak ludzie stają się tym czy innym typem dewianta, w większości opartych na założeniu, że chodzi o normalnych ludzi, którzy po prostu mają nieco odmienne doświadczenia. Czy w tym podejściu kryje się jakiś błąd? Uświadomiłem to sobie dopiero wiele lat później. Otóż mój błąd polegał na tym, że zbyt gorliwie próbowałem wykazać błędność wspomnianej literatury (zdominowanej przez prace psychiatrów i kryminologów) i przez to zapomniałem, o czym właściwie były moje badania. Wcześniej natrafiłem na dużo szersze i ciekawsze zagadnienie, które potem porzuciłem: jak ludzie uczą się definiować swoje wewnętrzne przeżycia? To pytanie skłania do namysłu nad tym, jak ludzie definiują wszelkiego rodzaju stany wewnętrzne, a nie tylko doświadczenia narkotykowe. Na przykład skąd wiedzą, kiedy są głodni? Ta kwestia stała się bardzo ważna dla badaczy otyłości. Skąd ludzie wiedzą, że mają zadyszkę, że prawidłowo się wypróżniają albo że występuje u nich którekolwiek ze zjawisk, o które lekarze pytają podczas wizyty? Te zagadnienia interesują z kolei socjologów medycyny. Skąd ludzie wiedzą, że „zwariowali”? Spoglądając wstecz, uważam, że moje badania przyniosłyby dużo ciekawsze wyniki, gdybym

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 157

2013-07-09 23:16:15

158

Warsztat pisarski badacza

uwzględnił te pytania. Zostałem jednak pokonany przez hegemonię ideologiczną i narzucony przez nią utarty sposób badania osób zażywających narkotyki. Nie wiem, jak można stwierdzić, czy literatura zniekształca twój wywód. To klasyczny dylemat związany z tym, że każdy jest więźniem swojego czasu i miejsca. Na pewno możesz rozpoznać dominującą ideologię (jak to zrobiłem w wypadku zażywania narkotyków), poszukać jej komponentu ideologicznego i spróbować znaleźć bardziej neutralne naukowo podejście do twojego problemu. Przekonasz się, że jesteś na właściwej drodze, kiedy ludzie zaczną ci mówić, że błądzisz. Oczywiście przesadzam. Nie wszystko, co nie zgadza się z dominującym podejściem, jest od razu słuszne. Ale szanujący się uczeni powinni regularnie analizować konkurencyjne sposoby ujmowania tego samego tematu. Jeżeli czujesz, że nie możesz powiedzieć tego, co masz na myśli, w języku, którego używasz, oznacza to, że literatura przedmiotu cię osacza. Przekonanie się o tym może ci zabrać wiele czasu, o ile w ogóle do tego dojdzie. Ja dostrzegłem błąd w moich badaniach nad palaczami marihuany dopiero po piętnastu latach (zob. Becker 1967, 1974). Po prostu korzystaj z literatury, ale nie bądź jej niewolnikiem.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 158

2013-07-09 23:16:15

ROZDZIAŁ

9

Pisanie na komputerze

W 1986 roku zatytułowałem rozdział dziewiąty tej książki „Opór i  komputery”. Przedstawiłem w nim nowe dla mnie wówczas doświadczenie pisania na komputerze. Robiło to mnóstwo ludzi i wyglądało na to, że ten sposób się przyjmie. Wiązało się z tym jednak mnóstwo nierealistycznych nadziei i obaw. Przerzuciłem się na komputer dosyć szybko. Niektórzy socjologowie ilościowi już wcześniej korzystali z komputerów przy obrabianiu dużych zestawów danych liczbowych, ale prawie nikt z badaczy terenowych i prowadzących wywiady nie używał wtedy tego narzędzia, które mocno kojarzyło się ze „statystycznymi” metodami pracy. Na szczęście miałem swojego przewodnika, Andy’ego Gordona, jednego z wykładowców na Northwestern University, który jako doktorant pracował z komputerami typu mainframe i był przekonany, że dzięki komputerom osobistym będzie można zrobić wszystko, o ile tylko użytkownicy nauczą się z nich korzystać. Andy był bardzo przekonujący, więc go posłuchałem, kupiłem swój pierwszy komputer Apple II i wpadłem na dobre. Rozdział z 1986 roku napisałem w dużej mierze na fali tego świeżego entuzjazmu, dlatego na pewno zabrzmi dziwnie dla tych czytelników, którzy dorastali wśród komputerów. Postanowiłem, że pozostawię go w pierwotnym kształcie, jako dokument historyczny, ze wszystkimi nieaktualnymi odwołaniami do typów komputerów i programów, które dzisiaj można znaleźć już tylko w muzeum, i jako pamiątkę tamtych ekscytujących czasów, a potem uzupełnię go kilkoma aktualnymi uwagami.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 159

2013-07-09 23:16:15

160

Warsztat pisarski badacza

Opór i komputery (1986) Zastanawiam się, dlaczego ludzie tak niechętnie poprawiają swoje teksty. Wydaje się oczywiste, że chociaż nie można napisać od razu dobrego tekstu, to później łatwo go poprawić. Omówiłem już niektóre z przyczyn tej niechęci. Ale moje własne doświadczenia z pisaniem na komputerze (i to, co usłyszałem na ten temat od innych osób) pokazały mi, że kolejną ważną przyczyną jest sam fizyczny opór. Doprowadziło mnie to do kilku wniosków nieco słabiej związanych z czynnikami organizacji społecznej niż wnioski z poprzednich rozdziałów. Chodzi tu o konsekwencje faktu, że pisanie jest pracą fizyczną. Artykuł, który otwiera tę książkę, napisałem na mikrokomputerze. Na początku trochę się bałem tego nieznanego urządzenia, ale szybko się przekonałem, że pisanie na nim jest o wiele łatwiejsze – do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, jak dawałem radę pisać bez niego. Nie tylko ja mam takie poczucie. Komputery ułatwiają pisanie każdemu, zarówno ludziom, którzy wcześniej mieli problemy z pisaniem, jak i tym, którzy pisali z łatwością (opis tego zjawiska oparty na systematycznej obserwacji, zob. Lyman 1984). Osoby, które ukrywały szkice swoich tekstów, bo obawiały się, że inni je wyśmieją, bez wątpienia skorzystały na możliwości łatwego usunięcia pisanego tekstu. Ale dlaczego komputery miałyby pomóc tym autorom, którzy nie obawiali się śmieszności? Moim zdaniem to kwestia fizycznego oporu. Uważamy pisanie za czynność umysłową, konceptualną, związaną z ideami i emocjami. Pasuje to do tradycyjnego rozróżnienia na umysł i ciało, głowę i ręce. Osoby pracujące głową więcej zarabiają, noszą czystsze ubrania i mieszkają w lepszych dzielnicach. Innymi słowy, praca umysłowa jest bardziej ceniona niż praca fizyczna. Być może ty tak nie uważasz, ale podobnie jak w wypadku wielu innych treści kultury „wszyscy to wiedzą” i na tym opiera się sposób działania społeczeństwa. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wszyscy podzielają to przekonanie. Tak podsumował je Irving Louis Horowitz (1975, s. 398–399):

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 160

2013-07-09 23:16:15

9. Pisanie na komputerze

161

Istnieją różne typy ludzi, podobnie jak istnieją biologiczne różnice między poszczególnymi osobami. Niektórzy to urodzeni władcy, a inni – urodzeni poddani. Co prawda teoretycznie poddany może zostać władcą, ale w praktyce to niemożliwe. Ci, którzy pracują głową, są ważniejsi od tych, którzy przy pracy używają siły fizycznej. Oceniając ważność poszczególnych osób, należy odróżnić tych, którzy są zdolni do myślenia pojęciowego i dialektycznego, od tych, którzy tego nie potrafią. Podstawowym założeniem Akademii Platońskiej było nie tylko potępienie demokracji, ale też stworzenie nowej klasy rządzącej, opartej na idei przekazywanej mądrości. Ta idea jest dziś równie popularna jak dwa tysiące lat temu.

Horowitz (1975, s. 404) pisze dalej, że „napięcie między pracą umysłową a pracą fizyczną jest w istocie symboliczną formą konfliktu klasowego, podziału na główne siły społeczne rywalizujące o rzadkie zasoby”. Przyjmując podział pracy na umysłową i fizyczną, ignorujemy fizyczny charakter pisania. Ale to, że pisanie jest czynnością umysłową, nie oznacza, że jest czynnością wyłącznie umysłową. Jak każda inna czynność ma też swój aspekt fizyczny, który wpływa na aspekt umysłowy bardziej, niż nam się zwykle wydaje. Na przykład niektórzy ludzie piszą zrywami. Zdarza mi się, że siedzę przy klawiaturze przez osiem albo dziesięć godzin bez przerwy i wystukuję kilka tysięcy słów podczas maratonu przerywanego tylko posiłkami, kawą, rozmowami telefonicznymi i wizytami w łazience. W ten sposób szybko można się przekonać, że pisanie jest bardzo fizyczną czynnością. Uświadomią ci to bolące plecy i ręce oraz skurcz szyi następnego dnia. W konwencjonalnym sposobie myślenia o pisaniu odróżnia się jego aspekt umysłowy, który przynosi prestiż piszącemu, od aspektu fizycznego, który go nie przynosi. Rozróżniamy je nawet w języku potocznym, mówiąc o „pisaniu” (writing), kiedy myślimy o prestiżowym aspekcie umysłowym, i o „wystukiwaniu” (typing)*, kiedy chodzi nam o akt fizyczny. Ale pisania nie można uprawiać * W języku polskim oba te aspekty są określane tym samym słowem („pisanie”, „pisać”), dlatego odrębność angielskiego typing można zaznaczyć tylko takim „sztucznym” terminem (przyp. tłum.).

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 161

2013-07-09 23:16:15

162

Warsztat pisarski badacza

niezależnie od „wystukiwania”. Dziesięciolatki piszą w głowie, ale w głowie nie można niczego „wystukać”. Joy Charlton (1983) opisywała pewną maszynistkę (typist), która potrafiła swobodnie prowadzić rozmowę na całkiem inny temat niż temat tekstu, który właśnie przepisywała. Parafrazując Ludwiga Wittgensteina, możemy powiedzieć, że wystukiwanie jest tym, co pozostaje z pisania po odjęciu od niego czynności myślowych, które większość z nas wykonuje, siedząc nad maszyną do pisania. Osoby, które utrzymują się z pisania, zwykle „wystukują” i piszą jednocześnie, ale kładą nacisk na prestiżowy aspekt tego, co robią, nazywając go pisaniem. Często irytowałem znajomych uczonych, nazywając to, co robiłem podczas pisania, wystukiwaniem („Piszesz teraz coś?”, „Tak, wystukałem dzisiaj sześć stron”.) Świadomie używałem tego gorszego terminu na określenie czegoś prestiżowego. Truman Capote odwoływał się do tego samego popularnego rozróżnienia i obrażał wielu innych pisarzy, nazywając ich „maszynistami”. Jeżeli potrzebujesz dalszych dowodów na fizyczny charakter pisania, to pomyśl o uzależnieniu od konkretnych przyborów pisarskich, o którym wcześniej wspominałem. Osoby używające ołówka, pisaka albo maszyny do pisania przyzwyczajają się do nich. Nie mogą pracować, kiedy dostają do ręki narzędzie, którego nie znają. Pomyśl też o tym, jaką rolę odgrywa „wystukiwanie” w nawykach pisarskich różnych ludzi. Niezależnie od tego, jak piszesz swoje wstępne szkice, w końcu musisz przepisać je na maszynie (albo musi to zrobić ktoś za ciebie), zwykle więcej niż raz. Ostateczna wersja przeznaczona dla poważnych czytelników nie może być pokreślona ani upstrzona notatkami, a osoby, które gruntownie redagują prace, często muszą je kilkakrotnie przepisywać. Przepisywanie własnego maszynopisu jest męczące i nużące (chociaż większość osób wykorzystuje to jako okazję do wprowadzenia kolejnych poprawek). Jeżeli zlecisz tę fizyczną pracę komuś innemu, to musisz poczekać, aż ten ktoś skończy, a potem poprawić wszystkie błędy i przeinaczenia. Teksty trzeba przepisywać również z innego powodu. Większość autorów próbuje – zwykle bez powodzenia – pisać schludnie. Na czystej, starannie napisanej stronie można lepiej zobaczyć, co

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 162

2013-07-09 23:16:15

9. Pisanie na komputerze

163

się napisało. Zdania czyta się jedno po drugim i łatwo wyobrazić sobie, jak będzie je odbierał czytelnik. Wizualnie uporządkowana strona w magiczny sposób wywołuje w tobie poczucie, że twoje myśli też są uporządkowane i że zawdzięczasz to właśnie tej wizualnej schludności. W miarę jak sterta równo zapisanych stron rośnie, coraz bardziej przypomina skończoną książkę albo artykuł. Poprawianie zaburza tę schludność. Przekreślasz słowa, zdania i fragmenty, zostawiając po sobie linię nic nieznaczących X-ów albo gniewne przekreślenia zamiast świeżych, jasno wyrażonych myśli, o które ci chodziło. Stwierdzasz, że jakaś myśl nie pasuje do miejsca, w którym ją umieściłeś (umieściłaś), i będzie lepiej wyglądać gdzie indziej. Wycinasz ją więc, zostawiając dużą dziurę albo fragment kartki o dziwnym kształcie. Dziury i fragmenty trudniej ułożyć w stertę, więc wklejasz to, co wyciąłeś, na nowe miejsce, i klajstrujesz resztę kartki, żeby nie wypadła ze stosu. Twój maszynopis szybko zaczyna być pełen X-ów, dziur i posklejanych warstw papieru. W końcu ten bałagan zaczyna ci do tego stopnia przeszkadzać, że przepisujesz od nowa całą stronę albo nawet cały tekst. To, co na początku wyglądało tak elegancko, teraz jest całe pokreślone i zagmatwane, i nawet ty nie potrafisz się już połapać w tych wszystkich bazgrołach i strzałkach. Ten zamęt niweczy kruche poczucie logiki i ładu estetycznego, które próbujesz zachować (zob. podobny opis Zinsser 1983, s. 98). Dla większości autorów powtórne przepisywanie stanowi część rytualnych nawyków, które utrzymują ich przy pracy. Jeżeli poprawiasz teksty tak często jak ja, to nowo napisany maszynopis jest dla ciebie zaproszeniem do dalszych poprawek. Na czystej stronie łatwiej dostrzec, co właściwie się napisało i jak można to zmienić. Stara, pokreślona strona, ze śladami innych myśli i innych sposobów ich wyrażania, wprowadza w głowie zamęt. Budujesz zatem kolejną konstrukcję na wierzchu nowego maszynopisu. To w końcu sprawia, że musisz przepisać go jeszcze raz. Wielu autorów może to ciągnąć przez bardzo długi czas. Przepisywanie jest ciężką pracą fizyczną – może nie tak ciężką jak odgarnianie śniegu czy wieszanie prania, ale wystarczająco ciężką, by wywołać pewien opór, pewną inercję. Każdy autor zna

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 163

2013-07-09 23:16:15

164

Warsztat pisarski badacza

sytuację, kiedy znajduje zdanie, które wymaga poprawienia, ale na stronie nie ma już miejsca na poprawki, więc po prostu je pomija. Wycinanie i wklejanie jest jeszcze bardziej wymagające. Dlatego pisarze często nie chcą poprawiać tekstów, bo męczy ich już sama myśl o pracy fizycznej i umysłowej, której to wymaga. Pisanie na komputerze usuwa ten opór. Żeby zrozumieć, jak to się dzieje, musimy przybliżyć w formie zrozumiałej dla laika sposób działania tych maszyn. Mikrokomputer czy składopis (word processor) nie jest po prostu maszyną do pisania, chociaż ma taką samą klawiaturę i tak samo się na niej pisze („Wydałeś dwa tysiące dolarów na maszynę do pisania?”). Ale mikrokomputer pod wieloma względami różni się od maszyny do pisania. Nie rejestruje tego, co piszesz, w sposób trwały. Zamiast tego zapisuje twój tekst tymczasowo w swojej „pamięci” i pokazuje ci część tego, co zapisał, na ekranie. Może pokazać ci dowolną część zapisanego tekstu, jeżeli nauczysz się wydawać mu odpowiednie polecenia. Komputer nie rejestruje trwale tego, co piszesz, dlatego pisanie na nim wydaje się mniej zobowiązujące. Naciskasz kilka klawiszy i twoja źle wyrażona myśl znika z ekranu, jak gdyby nigdy nie istniała. Nikt nie zobaczy, jaką głupotę właśnie napisałeś (napisałaś) albo jak topornie to zostało wyrażone. Na dnie twojego kosza nie zalegają żadne zmięte kule papieru, które mogliby wypatrzyć twoi wścibscy znajomi, a kto wie – może nawet wyjąć je i obejrzeć. Ale ponieważ nie wszyscy mają takie obawy – na przykład ja nie mam, chociaż mają je niektórzy moi znajomi – rozwiązywanie tych problemów nie stanowi największej zalety komputera. Tą zaletą jest pokonanie fizycznego oporu przed pisaniem. Poprawianie nie oznacza już przekreślania jakiegoś wyrażenia czy zdania i zastępowania go innym. Zamiast tego „usuwasz” wyrażenie, które ci się nie podoba, i „wstawiasz” nowe. Kiedy chcesz przenieść cały fragment, nie wycinasz go i nie wklejasz na nowej kartce papieru. „Przenosisz” go do „pamięci buforowej”, usuwając go z pierwotnego miejsca, a potem „zapisujesz” na nowym miejscu. („Pamięć buforowa” to nazwa używana przez mój program – inne programy używają innych nazw, takich jak „wytnij i wklej”.) Jeżeli stwierdzasz, że ten fragment jednak nie pasuje do tego miejsca,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 164

2013-07-09 23:16:15

9. Pisanie na komputerze

165

to możesz z powrotem przenieść go tam, gdzie był. Kiedy postanawiasz zmienić jakieś słowo albo wyrażenie, używasz funkcji „znajdź i zastąp w całym tekście” – większość edytorów tekstu wykonuje je szybko i nie pomija żadnych wystąpień. (Jeden z moich znajomych sceptycznie podchodził do mojego entuzjazmu, dopóki nie wspomniałem o tej funkcji. Ten znajomy zmienił imię bohatera swojej powieści, ale po jej wydrukowaniu okazało się, że pojawia się w niej wielu zagadkowych Johnów, których nie udało mu się znaleźć i zamienić na Jimów.) Jedną z moich ulubionych funkcji edytorów tekstu jest funkcja „policz słowa”. Wydaję polecenie i dowiaduję się, ile słów napisałem. Nie jestem jedynym autorem, który lubi się często nagradzać, szacując (albo faktycznie licząc), ile słów napisał. Niektórzy autorzy wyznaczają sobie dzienne minimum. Dzięki tej funkcji możesz sprawdzić, czy udało ci się je zrealizować bez konieczności żmudnego liczenia stron albo linijek i mnożenia ich przez średnią liczbę słów. To wszystko powie ci każdy entuzjasta komputerów, a każdy nowy posiadacz takiej maszynki będzie cię chciał do niej przekonać. Inaczej po co pisałbym ten rozdział? W ustach entuzjastów edytowanie tekstów brzmi jak coś niesamowicie prostego. Ale tak nie jest. Komputery same też generują pewien opór. Najgorsze, co może się zdarzyć (to pierwsza obawa, na którą wskazują osoby nieużywające komputerów), to „utrata” napisanego tekstu. Zdarza się tak wtedy, gdy „pada” duży uniwersytecki komputer typu mainframe i traci wszystko, co zapisał w pamięci. Możesz też utracić napisany przed chwilą fragment, bo nie zrozumiesz wystarczająco dobrze poleceń, które wykonuje maszyna, i wydajesz polecenie skasowania „pliku”, na którym pracowałeś (pracowałaś). Autorzy przywiązują się nawet do najmniejszych fragmentów swoich tekstów, a kiedy przekonają się, że nigdy nie odzyskają tego czy tamtego idealnego sformułowania, uznają to za niewyobrażalną tragedię. Zapewne wynika to z tego, że wiedzą, jak słabo panują nad tymi ulotnymi myślami. Straty są więc rzeczywiste, a lęk przed nimi stanowi dużą cenę za udogodnienia oferowane przez edytory tekstu.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 165

2013-07-09 23:16:15

166

Warsztat pisarski badacza

Osoby, które piszą programy do edycji tekstu – zestawy poleceń, dzięki którym komputer spełnia te wszystkie wspaniałe funkcje – rzadko piszą jakiekolwiek inne teksty. Gdyby je pisali, to byliby pisarzami, a nie programistami. Instrukcje do poszczególnych programów są zatem napisane raczej w języku programowania niż w języku literackim czy biznesowym, dlatego niedoświadczonym użytkownikom ciężko się w nich połapać. Komputer mówi do ciebie na przykład: „NIEPRAWIDŁOWE POLECENIE” albo „BŁĄD – BRAK DOSTĘPU DO NAPĘDU”. Dopóki nie przywykniesz do tego języka, może on sprawiać ci trudności. Co gorsza – i co ważniejsze z punktu widzenia naszego tematu – wykonywanie niektórych czynności w edytorze tekstu wcale nie jest łatwiejsze niż robienie tego samego za pomocą nożyczek i taśmy. Może być nawet trudniejsze. Komputery przechowują wprowadzony przez nas tekst w „plikach” albo na „dyskach”, a przeniesienie materiału z jednego dysku na drugi (bo stwierdziliśmy, że tam będzie lepiej pasował) zajmuje trochę czasu, podobnie jak zapisanie materiału, kiedy komputer wyświetla komunikat, że twój dysk jest pełny. Pisząc na komputerze, możesz szybko stworzyć wiele wersji tego samego fragmentu. Gdybyś pisał na papierze, pewnie wcisnąłbyś je do jakiejś zapomnianej koperty, by pewnego dnia w przypływie desperacji uznać, że jedna z nich może być tą magiczną, właściwą wersją. Rozpoznałbyś ją już na pierwszy rzut oka. Ale w komputerze nie można tak łatwo przeglądać wszystkich zapisanych wersji jakiegoś fragmentu. Widać tylko listę nazw plików, w których przestajesz się orientować już wkrótce po ich wymyśleniu. Komputer Apple I, na którym napisałem tę książkę, jest pod tym względem hojny i pozwala tworzyć nazwy plików o długości do trzydziestu znaków, co umożliwia krótki opis. Wiele innych komputerów ogranicza tę długość do ośmiu znaków, a to bardzo utrudnia stwierdzenie, co zawiera dany plik. A więc ceną za nowe możliwości związane z pisaniem na komputerze może być utrata orientacji we własnych dokumentach i miotanie się wśród trudnych do szybkiego odróżnienia wersji tego samego tekstu. Trzeba też się nauczyć tych wszystkich słów, które przytaczałem wcześniej w cudzysłowie, i wszystkich poleceń, które tak swobodnie

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 166

2013-07-09 23:16:15

9. Pisanie na komputerze

167

tu wymieniam. Wielu potencjalnych użytkowników tak opisuje swoje wyobrażenia na temat działania komputera: „Po prostu naciskasz klawisz, a on…”. Ale to nie takie proste! Musisz poświęcić trochę czasu na opanowanie tych wszystkich terminów i stojących za nimi koncepcji i sposobów patrzenia na świat. Jeżeli nie zechcesz tego zrobić, to trudno cię za to winić. Ja sam pewnie bym się na to nie zdecydował, gdybym miał coś lepszego do roboty. Ale wtedy właśnie skończyłem pisać długą książkę i miałem trochę wolnego czasu, a zły duch podpowiedział mi, jak mogę go wykorzystać. Żaden entuzjasta nie wspomniał mi o najważniejszej korzyści płynącej z pisania na komputerze: o tym, o ile łatwiej jest wtedy myśleć za pośrednictwem pisania (w sposób analizowany przez psychologów kognitywnych zajmujących się procesami pisania, przywoływanych we wcześniejszych rozdziałach). Jak już wspomniałem, zazwyczaj najpierw tworzyłem niemal umyślnie chaotyczny szkic: spisywałem wszystko, co przychodziło mi do głowy, i liczyłem na to, że ten nieskrępowany strumień świadomości pozwoli mi odkryć główne wątki tego, o czym chcę pisać. W następnym kroku zwykle tworzyłem drugi szkic, w którym układałem te wątki w mniej lub bardziej logicznym porządku. Potem, w trzecim szkicu, usuwałem zbędne słowa, łączyłem zdania, przeformułowywałem idee i przy okazji jeszcze bardziej dookreślałem swoją wizję tego, co chcę wyrazić. Dlatego też moje maszynopisy były zagmatwane i wymagały wielu zabiegów typu „wytnij i wklej”. Zajmowałem się tym całymi miesiącami, zanim udawało mi się napisać końcową wersję. Dzisiaj zajmuje to mniej czasu. Pisząc, zaczynam dostrzegać strukturę, ku której ciąży mój tekst: „A więc to chcę napisać!”. Zamiast notować tę myśl do przyszłego użytku, natychmiast wracam do stosownego miejsca i zaczynam wprowadzać ją w tekst. Koniec z fizycznym wycinaniem i wklejaniem. Teraz ta czynność jest dużo łatwiejsza, więc nie zostawiam jej na później. Nie przerywam toku moich myśli, żeby wykonać fizyczne zadanie. Gdy drukuję moją pierwszą papierową wersję, mam już to, co w moich dawnych maszynopisach byłoby trzecim albo czwartym szkicem. Ta zmiana w moich nawykach ujawnia pewne kłamstwo, które często można usłyszeć od ludzi piszących o komputerach. Może

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 167

2013-07-09 23:16:16

168

Warsztat pisarski badacza

„kłamstwo” to za mocne słowo, a „mistyfikacja” za bardzo sugeruje rozmyślne wprowadzanie w błąd. Ale przeinaczenie, o którym mówię, sprawia, że innym ludziom trudno wyobrazić sobie, jak naprawdę wygląda praca na komputerze. Ukrywa ono coś bardzo istotnego – jeżeli chcesz wycisnąć pełnię korzyści ze swojego komputera, to musisz głęboko zmienić swój sposób myślenia i polubić komputery bardziej, niż chciałeś (chciałaś) lub planowałeś (planowałaś). We wszystkich artykułach z serii „Jak kupić komputer” znajdziesz tę samą radę. Najpierw musisz stwierdzić, co chcesz robić za pomocą komputera: pisać listy albo książki, prowadzić księgowość, wykonywać prognozy budżetu czy grać w gry. Potem musisz kupić oprogramowanie. Sprawdź, które programy wykonują dokładnie te zadania, na których ci zależy. Na końcu kup komputer, na którym będą mogły działać te programy. Ta rada brzmi rozsądnie. Ale sama natura komputerów i motywy ich używania sprawiają, że nie sposób za nią pójść. Zakłada ona bowiem, że wiesz już dokładnie, co chcesz robić na komputerze: pisać pracę doktorską czy porządkować rachunki. Lecz pamiętaj, że już teraz, bez komputera, udaje ci się realizować te zadania w wystarczająco skuteczny sposób. W czasopismach komputerowych radzą ci, żebyś znalazł program, który pozwoli ci robić to samo, co robisz już teraz. Ale to nieprawda, bo nie możesz robić tego dokładnie w taki sam sposób. Jeżeli zwykle piszesz artykuły naukowe zielonym pisakiem w żółtym kołonotatniku, to tym gorzej dla ciebie. Na komputerze nie możesz tego robić. Jeżeli lubisz pisać prace zaliczeniowe na małych karteczkach, które potem sklejasz taśmą, to tego też już nie zrobisz. Pisząc na komputerze, musisz nauczyć się na nowo wykonywać zadania, które wcześniej wykonywałeś (wykonywałaś) przy użyciu tych technik. Techniki oferowane przez komputer różnią się jednak od tych, do których przywykłeś. Oczywiście po to go kupiłeś (kupiłaś), żeby pisać na nim (albo prowadzić księgowość) w nowy i bardziej poręczny sposób. Ale to oznacza, że musisz porzucić swoje stare nawyki. Niektórzy ludzie się temu opierają. Pytają podejrzliwie, czy mogą poprawiać tekst, ale mimo to zapisywać starą wersję, bo

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 168

2013-07-09 23:16:16

9. Pisanie na komputerze

169

bardziej im się podobała, albo czy nadal mogą zbierać teczki małych karteczek z notatkami, albo zachować którykolwiek z innych rytuałów, do których przywykli. Tylko po co zawracać sobie głowę wszystkimi tymi poleceniami, nowym językiem i groźbą utraty danych, jeżeli po prostu chcesz robić to, co wcześniej? W ten sposób nie wyciśniesz z komputera pełni jego możliwości. Przyjmijmy, że chcesz robić coś nowego. W tym punkcie specjaliści od komputerów znowu cię oszukują, ponieważ twierdzą, że musisz tylko znaleźć program, który wykonuje te nowe funkcje. Ale nie możesz skorzystać z tej rady, bo skąd masz wiedzieć, co chcesz robić, zanim nie nauczysz się nowego sposobu pracy i nie zaczniesz myśleć jak komputer? Kiedy już to zrobisz, nie będziesz chciał pisać tak jak wcześniej. Będziesz chciał korzystać z możliwości, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałeś (wiedziałaś). Będziesz pracować i myśleć w sposób, który na początku wyda ci się obcy i zabawny, ale w końcu stanie się twoją drugą naturą. Świetnie ilustruje to opowieść Williama Zinssera (1983, s. 71–75) o tym, jak uczył się używać klawisza „Delete”: na początku usuwał pojedyncze litery, potem słowa, aż w końcu zaczął korzystać z funkcji „Znajdź”, żeby kasować wszystkie przypadki wystąpienia jakiegoś znaku. Różni ludzi różnie korzystają z możliwości komputera. Ja nauczyłem się od niego myśleć modularnie, pracować – w większym stopniu niż wcześniej – na małych jednostkach materiału, które mogę składać i rozdzielać na kilka sposobów, żeby zobaczyć, jak w każdym wypadku wygląda rezultat. Oprócz tego dokonuję wielu poprawek już na ekranie, przeskakując etap drukowania i pracowania na papierowej wersji, czego wciąż trzyma się wiele osób. Dzięki temu mogę przyjrzeć się pięciu albo sześciu sposobom wyrażenia tej samej myśli, zanim wybiorę któryś z nich. Mogę nawet umieścić je jeden pod drugim, żeby łatwiej je porównać. Ale możliwość zrobienia tych wszystkich rzeczy nie dla wszystkich stanowi dużą zaletę. Trzecie kłamstwo głosi, że komputer pozwala zaoszczędzić czas. Wcale tak nie jest, ponieważ musisz nauczyć się myśleć jak komputer. Zaoszczędzisz czas wyłącznie wtedy, gdy będziesz wykonywać na nim tylko to jedno zadanie, na którym ci zależało, kiedy

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 169

2013-07-09 23:16:16

170

Warsztat pisarski badacza

go kupowałeś (kupowałaś). Jeżeli chcesz tylko pisać listy, to z pewnością możesz to robić szybciej i z mniejszą liczbą błędów. Ale wtedy nie wykorzystujesz możliwości komputera. Nie warto poświęcać czasu ani pieniędzy tylko po to, żeby trochę szybciej napisać kilka listów pozbawionych błędów. Zaczynasz się więc zastanawiać. Chcesz robić coś więcej, a niektóre możliwości same przychodzą ci na myśl. Ale korzystanie z nich pochłania cały ten czas, który udało ci się zaoszczędzić przy pierwotnym zadaniu, a nawet trochę więcej. Gdy zaczynałem się interesować komputerami, moja córka, studentka informatyki, ostrzegła mnie, że prawdopodobnie zwariuję na ich puncie. Dlaczego? Bo lubię rozwiązywać łamigłówki, a komputer to niekończące się źródło łamigłówek. Zawsze można sobie wyobrazić, że uda nam się zrobić coś, do czego akurat nie mamy narzędzi, ale wydaje nam się, że komputer potrafi to zrobić. Walter Schiacchi (1981) opisuje laboratorium pełne pragmatycznie myślących fizyków, którzy spędzili kilka miesięcy, próbując usprawnić komputer, tak aby lepiej formatował raporty. Nie miało to nic wspólnego z ich treścią, tylko z tym, jak wyglądały w druku. Fizycy chcieli, żeby komputer robił to, co potrafi każda kompetentna maszynistka, nawet wyrwana z głębokiego snu. Ponieważ nie byli specjalistami od komputerów, rozwiązanie tego problemu zajęło im trochę czasu. Tłumaczyli, że musieli to zrobić, bo potrzebowali „profesjonalnie sformatowanych” raportów. Ja też mam podobnego, a nawet jeszcze gorszego bzika na pewnym punkcie. Wzięło się to stąd, że zaczęło powstawać coraz więcej programów i urządzeń kompatybilnych z używanym przeze mnie modelem Apple. Mnóstwo firm produkuje współpracujące z nim drukarki, sterowniki i edytory tekstu, dlatego żadna instrukcja nie jest w stanie objaśnić wszystkich funkcji, z których chcesz korzystać, w odniesieniu do wszystkich kombinacji sprzętu, których możesz używać. (Zinsser uniknął tych pokus, trzymając się IBM.) Co więcej, komputery Apple są znane ze swoich możliwości graficznych. Oznacza to, że można na nich tworzyć różne rodzaje czcionek, innych niż te standardowo używane przez każdą drukarkę, co jeszcze zwiększa liczbę komplikacji. Miałem kilka programów, które tworzyły takie czcionki na ekranie. Chciałem też wydrukować

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 170

2013-07-09 23:16:16

9. Pisanie na komputerze

171

przy użyciu tych czcionek to, co napisałem w edytorze. Gdybym był specjalistą od Biblii albo literatury klasycznej, to moje pragnienie wydrukowania czegoś, co napisałbym po grecku lub po hebrajsku, byłoby jakoś uzasadnione. Ale ponieważ nie miałem pojęcia o grece, a hebrajski znałem tylko z pobieżnej nauki przed bar micwą, wszystko to było jedynie próbą rozwiązania łamigłówki. Przez jakiś czas na próżno nagabywałem ludzi, którzy sprzedali mi komputer, aż w końcu zobaczyłem reklamę programu, który pozwalał drukować teksty dowolną czcionką. Po kilku eksperymentach nauczyłem się, jak używać kilku funkcji komputera, których wcześniej nie potrzebowałem, a potem udało mi się uruchomić program i byłem z siebie bardzo zadowolony. Pisałem do wszystkich znajomych listy wydrukowane dziesięcioma różnymi czcionkami. Rozwiązanie tego problemu zajęło mi co najmniej piętnaście albo dwadzieścia godzin. Ale gdy już opanowałem ten program, przestało mnie to tak bardzo interesować. Stwierdziłem, że tak naprawdę zależy mi na możliwości drukowania w środku moich tekstów małych obrazków, które potrafiłem wykonać w programie graficznym. (Na moim nowym Macintoshu to całkiem łatwe; teraz muszę tylko znaleźć powód, żeby to robić.) Pisanie zajmuje mi mniej czasu, ale ten zaoszczędzony czas poświęciłem na zaspokojenie nowych potrzeb. Gdy już nauczyłem się myśleć jak komputer, odkryłem inne nowe rzeczy, których mógłbym się nauczyć, nieco mniej trywialne niż tworzenie czcionek. Socjologowie przechowują dane w różnych formach: notatek z lektur, dzienniczków terenowych, podsumowań wyników, pomysłów na sposób organizacji materiału, zapisków na ten czy inny temat. Każdy uczony musi mieć swój system porządkowania tych wszystkich papierów, a programy komputerowe nazywane „menedżerami plików” albo „bazami danych” mogą spełniać podobną funkcję. Niestety, największymi użytkownikami baz danych są firmy, które za ich pomocą rejestrują klientów, towar, zamówienia i wydatki. Natomiast uczeni potrzebują bardziej elastycznego programu, który byłby dostosowany nie tylko do potrzeb biznesu, do organizowania dużych ilości bardzo podobnych danych i układania list adresowych według kodów pocztowych, lecz także umożliwiałby porządkowanie wstępnych pomysłów. Takie

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 171

2013-07-09 23:16:16

172

Warsztat pisarski badacza

programy istnieją, ale trzeba je wyszukać w stercie konkurencyjnego oprogramowania i przekonać się, jak można je wykorzystać do swoich potrzeb. Mnie się to udało i jestem zadowolony z rezultatów, ale wydaje mi się, że uczeni będą chcieli sami opracować dla siebie taki system, poświęcając na to dużo czasu i wysiłku włożonego w świadome myślenie o alternatywach dla starych nawyków. (Becker, Gordon, LeBailly [1984] omawiają kryteria, które powinny spełniać programy komputerowe organizujące notatki terenowe i podobne materiały.) Mikrokomputer może zatem dać ci poczucie, że praca idzie ci łatwiej, ale to nie będzie ta sama praca i nie zaoszczędzisz ani minuty. A nie wspomniałem nawet o grach komputerowych!

Co możesz robić na komputerze (2007) Dwadzieścia lat później wszystko wygląda inaczej – nowe urządzenia, nowe programy, nowe możliwości. Dzisiejsi użytkownicy komputerów nie są już niepewnymi, lękliwymi nowicjuszami, którzy dopiero co porzucili maszyny do pisania. Współcześni użytkownicy dorastali w przekonaniu, że komputer to standardowe narzędzie do wykonywania wszystkich zadań związanych ze słowami i liczbami. Czymś oczywistym jest dla nich łatwość wycinania i wklejania, wyszukiwania odwołań i cytatów za pomocą wyszukiwarek i internetu, wychwytywania i usuwania błędów ortograficznych i literówek za pomocą narzędzi sprawdzania pisowni, wysyłania szkiców i gotowych tekstów w dowolne miejsce za pomocą poczty internetowej. To wszystko jest oczywiste! Równie oczywiste jest to, że nic się nie zmieniło. Komputery to wciąż onieśmielające, nie do końca zrozumiałe urządzenia, chociaż ich kompetentni i błyskotliwi popularyzatorzy próbują przedstawiać je jako łatwe w obsłudze i logiczne. Ale ta logika pozostaje czymś arbitralnym, czymś, do czego nie sposób dojść samemu, a poszczególne polecenia (nie mówiąc już o przerażających „komunikatach o błędzie”) wciąż są tajemnicze i nieprzeniknione. Zwykli użytkownicy ignorują większość wyrafinowanych funkcji, którymi chwalą się producenci, obawiając się (często słusznie), że niechcący doprowadzą do

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 172

2013-07-09 23:16:16

9. Pisanie na komputerze

173

katastrofy i utracą wszystkie tak ważne dla nich dane. A zatem, chociaż wcześniejsza część tego rozdziału brzmi dziś niemal dziwacznie, to po zamianie kilku nazw okaże się, że w większości nadal trafnie opisuje rzeczywistość. Niektóre z nowinek ułatwiają pisanie w przedstawiony przeze mnie wcześniej sposób; pojawiły się też nowe zagrożenia. Pora o nich napisać. (Oczywiście, od 2007 roku do momentu, gdy czytasz tę książkę, wprowadzono wiele nowych rozwiązań, których tu nie uwzględniłem i pewnie nawet nie znałem.)

Wolność od ograniczeń papieru Komputery uwalniają nas od czynności, które umiemy łatwo wykonywać za pomocą papieru i maszyny do pisania. Papier ma swoje fizyczne ograniczenia – trudno swobodnie przemieszczać fragmenty tekstu, a to sprawia, że autorzy stają się zarządcami wielkich, chaotycznych stosów notatek, cytatów, reprodukcji i fotokopii. Pisząc na maszynie, musimy ograniczyć się do niewielkiego zestawu alfanumerycznych znaków i symboli na klawiaturze. Komputery usuwają te ograniczenia i zostawiają nam większą swobodę w przejrzystym organizowaniu tekstu. Przechowywanie i odnajdywanie. Dzięki komputerom możemy łatwiej i efektywniej robić to, co wielu z nas zawsze robiło: sporządzać nieuporządkowane notatki i je przechowywać, dopóki nie wymyślimy, jak możemy ich użyć. Czasem te notatki dotyczą opracowywanych idei, a kiedy indziej fragmentów danych (jak fiszki 3 × 5 cala, na których pokolenia historyków zapisywały informacje zaczerpnięte z materiałów źródłowych). Takie notatki nie muszą być szczególnie uporządkowane, bo stanowią surowy materiał, z którego autor tworzy strukturę. To zaleta, ale wiąże się z nią pewna wada – nie zawsze udaje się znaleźć jakąś fiszkę, chociaż wiesz, że powinna być gdzieś w tej stercie papierów. W rozwiązywaniu tego problemu pomagały pewne wczesne, „komputeropodobne” metody. Wybierało się „słowa kluczowe”

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 173

2013-07-09 23:16:16

174

Warsztat pisarski badacza

i oznaczało fiszki z notatkami, tak aby można było odszukać wszystkie fiszki zawierające dane słowo kluczowe. Służyły do tego fiszki z perforowanymi krawędziami. Kiedy pisałem rozprawę doktorską […] miałem całe pudło dużych kart katalogowych; na każdej z nich znajdowały się notatki dotyczące jednej książki lub artykułu. To nie były zwykłe karty katalogowe, tylko prawdziwy cud techniki! Żebym mógł się rozeznać w ich wzajemnych, złożonych powiązaniach, karty miały wzdłuż krawędzi niewielkie otwory. Na każdej z nich, używając specjalnego dziurkacza, wycinałem szczelinę między krawędzią a otworem albo otworami odpowiadającymi „słowu kluczowemu”, czyli pewnej idei, która pojawiała się w jakiejś książce lub artykule. Żeby „wyszukać” w pudle karty z konkretnym słowem kluczowym, wkładałem w odpowiedni otwór szydło, podnosiłem na nim wszystkie karty i nimi potrząsałem. Te, które spadły z szydła na biurko (albo podłogę), zawierały to słowo. Żeby przeprowadzić wyszukiwanie ze spójnikami „i” albo „lub”, po prostu powtarzałem tę czynność – odpowiednio – z kartami, które spadły, albo z tymi, które zostały na szydle (Neuberg 2006).

Wiele różnych aplikacji komputerowych (nazywanych między innymi „programami do zarządzania treścią”, content managers) pozwala dziś zachować taką samą swobodę od ograniczeń formy, jak ta, którą dawały karty 3 × 5 cala. W wolnej przestrzeni zapisujesz coś, co dawniej zapisałbyś na karcie. Możesz znaleźć któryś z tych zapisków po staremu, po prostu kolejno je przeglądając. Ale jeżeli pamiętasz cokolwiek na temat szukanej notatki, choćby jedno słowo, nazwę albo datę, to możesz polecić komputerowi, żeby wyszukał ją za ciebie. Program dyskretnie oznacza wszystkie zapisane przez ciebie słowa, sprawdza, w których notatkach występują, i przedstawia ich listę. Możesz odrzucić wszystkie, których nie potrzebujesz, bez ryzyka, że zaburzysz ich porządek. Możesz uporządkować listę wyszukanych notatek według innych kryteriów. Możesz też łatwo objąć wyszukiwaniem materiały niewerbalne: diagramy i wykresy, zdjęcia, nagrania wideo, pojedyncze dźwięki i utwory muzyczne (tylko nie zapachy – przynajmniej na razie), jeśli są opisane wystarczającą liczbą słów, by mógł je znaleźć mechanizm wyszukujący (który jak dotąd nie rozpoznaje elementów niewerbalnych). Możesz też objąć wyszukiwaniem linki do innych miejsc w twoim komputerze albo w internecie.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 174

2013-07-09 23:16:16

9. Pisanie na komputerze

175

Znawcy szybko stwierdzą, że te programy to wszelkie odmiany tak zwanych płaskich baz danych (flat-file database), i faktycznie bazy danych mogą służyć do takich samych celów, wyglądają jednak mniej przystępnie i trudniej się z nich korzysta (zob. Becker, Gordon, LeBailly 1984). To jedna z sytuacji typu „coś za coś”. Niektóre programy mają spełniać jeden zestaw wyraźnie określonych wymagań. Inne, bardziej elastyczne, mogą realizować wiele różnorodnych zadań, na których komuś zależy. Klasycznym programem „do wszystkiego” jest arkusz kalkulacyjny, tablica komórek zawierających liczby albo formuły. Tylko tyle. Taki arkusz przeprowadzi każdą operację, do której potrafisz wymyślić formułę. Wczesne wersje arkuszy projektowano pod kątem obliczeń finansowych, ale od tego czasu ich logika działania została przystosowana do wielu innych, czasem nieoczekiwanych celów. Jeżeli uda ci się znaleźć program, który pozwala zarządzać twoimi materiałami słownymi, liczbowymi, graficznymi i dźwiękowymi dokładnie tak, jak tego chcesz, to masz sprawę z głowy. Jeżeli nie, to możesz zaadaptować do tych celów jeden z bardziej ogólnoużytkowych programów, ale czasami wymaga to zapoznania się z oprogramowaniem w większym stopniu, niż planowałeś (planowałaś). Rysowanie. Papier nie ogranicza nas tak bardzo, jak nam się wydaje. Co prawda większość osób uważa, że należy robić notatki i przedstawiać idee w porządku linearnym, idąc od góry do dołu strony, ale istnieją też inne możliwości. Kiedyś siedziałem obok doktoranta, który był też rysownikiem komiksów, i ze zdumieniem obserwowałem, jak robi notatki z wykładu. Jego tytuł umieścił na środku jednej z kartek swojego wielkoformatowego szkicownika, a potem wpisywał kolejne idee w różnych miejscach strony, łącząc je od czasu do czasu strzałkami, które wskazywały związki między nimi, inne niż linearne. Taki sposób postępowania wydał mi się wówczas bardzo inspirujący i nadal tak uważam. Dzisiaj takie układy można łatwo narysować za pomocą niektórych aplikacji komputerowych i nie trzeba do tego żadnych zdolności artystycznych czy graficznych. Umieszczasz w wybranych przez siebie miejscach ekranu obiekty o różnych

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 175

2013-07-09 23:16:16

176

Warsztat pisarski badacza

kształtach (kwadraty, koła, owale albo formy, które wymyślasz samodzielnie) i w różnych kolorach, a potem nadajesz temu układowi krótki tytuł, określający, jakie osoby, pozycje albo etapy procesu ma przedstawiać. Następnie łączysz obiekty liniami, które też mogą mieć różne formy i pokazują różne rodzaje związków między obiektami. Na przykład linia ciągła może wskazywać związek czasowy: X poprzedza Y i prowadzi do Z. Linia przerywana może oznaczać relację przyczynową: X powoduje Y i jest rezultatem Z. Linie mogą wskazywać relacje pokrewieństwa albo funkcje w organizacji – cokolwiek zechcesz. Wszystko to zostaje przedstawione w języku wizualnym, który jest bardziej intuicyjny i ułatwia zrozumienie skomplikowanych opisów. (Dobrym przykładem może być diagram sekwencji działań w rozdziale trzecim.) Kiedy klikasz na któryś z kształtów, może się wyświetlić objaśniający tekst. Forma graficzna komunikuje to, co chcesz, nawet jeśli tylko ty rozumiesz ten komunikat. To twoje narzędzie robocze, a wiele osób uznaje to również za wygodny sposób myślenia. Możesz go też użyć, aby przedstawić swoje idee innym ludziom – to po prostu nowa wersja tablicy kredowej. Narzędzia do tworzenia konspektów. Nigdy nie tworzyłem konspektów tego, co chciałem powiedzieć, zanim nie zacząłem pisać, co ma sens w świetle mojego przekonania, że pisanie jest najlepszym sposobem rozjaśniania własnych myśli. Nie można sporządzić konspektu bez fizycznego określenia na powierzchni, na której piszesz, jaka będzie struktura tekstu. Ale tego nigdy nie wiem, zanim nie zacznę pisać. Dopiero w trakcie swobodnego pisania przekonuję się, co właściwie myślę. Jakiś czas temu odkryłem jednak narzędzia do tworzenia konspektów (outliners), rodzaj aplikacji komputerowej, która pozwala ci organizować tekst w tymczasowej formie hierarchicznej. Dzięki niej możesz tworzyć punkty, zmieniać ich kolejność, znaczenie i wzajemne związki – i tak bez końca. Przypomina to przekładanie puzzli, dopóki nie znajdzie się sposobu ich dopasowania. Ma to wszystkie zalety papierowego konspektu, ale w ogóle nie jest trwałe, a tylko tak wygląda.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 176

2013-07-09 23:16:16

9. Pisanie na komputerze

177

Dla mojego pokolenia „wycinanie i wklejanie” nie było metaforą, ale fizyczną czynnością. Jedyna niewielka różnica polega na tym, że ja używałem taśmy klejącej. Zamiast paćkać się klejem biurowym jak w podstawówce, łączyłem taśmą fragmenty tekstu wycięte z maszynopisu, tworząc rozbudowane rzeźby z papieru, które musiałem potem przepisywać albo – kiedy już zostałem samodzielnym badaczem, a potem profesorem – zlecać to innym. Wtedy cały proces zaczynał się od początku. Po wielu powtórzeniach w końcu znajdowałem strukturę, która pasowała do tego, co ostatecznie chciałem napisać. Dopiero wtedy zamykałem ten etap i przystępowałem do redagowania tekstu linijka po linijce, opisanego w rozdziale czwartym. Programy do tworzenia konspektów sprawiły, że ta żmudna i czasochłonna metoda odeszła do lamusa. Pierwszy taki program, którego używałem, był bezpośrednim i sugestywnym wizualnie ucieleśnieniem metafory wycinania i wklejania. Tworzyłem „nagłówki” (topics), zdania albo wyrażenia zapowiadające tekst, który miał powstać na ich podstawie; potem pisałem ten rozbudowany, objaśniający tekst i – co najważniejsze – przesuwałem nagłówki po ekranie za pomocą myszki. Równie dobrze mogłem też najpierw napisać pełny tekst, a potem stworzyć odpowiadający mu nagłówek. Można było umieścić nowy nagłówek w relacji logicznej nadrzędności, podrzędności albo równorzędności wobec poprzedniego, po prostu przesuwając go w odpowiednie miejsce na ekranie. Robiąc to niezliczoną ilość razy, przebudowywałem strukturę logiczną wyłaniającą się z konspektu i dopasowywałem ją do towarzyszącego jej tekstu albo na odwrót. Niczego przy tym nie wycinałem ani nie wklejałem, nawet na poziomie komputerowej metafory starego sposobu działania. Na razie nie brzmi to zbyt imponująco. Ale to narzędzie łączy się z metodą pracy, którą polecałem w rozdziale trzecim, i nadal ją polecam. Dzisiaj z reguły zaczynam pisać w programie do tworzenia konspektów, łącząc ze sobą wszystkie idee, jakie przyjdą mi do głowy. Weźmy moje obecne badania nad repertuarem jazzowym, prowadzone razem z Robem Faulknerem (Becker, Faulkner 2006a, 2006b). Mogę na przykład zapisać, że niektórzy muzycy jazzowi

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 177

2013-07-09 23:16:17

178

Warsztat pisarski badacza

są znani z tego, że „potrafią zagrać mnóstwo kawałków”. To mój pierwszy nagłówek. Drugi, na takim samym poziomie logicznym, tworzę z tytułu artykułu Dicka Hymana, doświadczonego pianisty jazzowego: 150 Standard Tunes Everyone Ought To Know. Dodaję kolejne nagłówki, aż w końcu dostrzegam, że niektóre z nich odnoszą się do wspólnej idei, z której mogę zrobić nagłówek nadrzędny, dotyczący tego, że w środowisku muzyków jazzowych szanuje się tych, którzy znają wiele utworów. W tym celu muszę nazwać go ogólniej, żeby objąć oba te aspekty, i tymczasowo nazywam go „moralność repertuaru”. Tworzę taki nagłówek i podpinam pod niego w konspekcie dwa podrzędne nagłówki. Na podobnej zasadzie kilka konkretnych spostrzeżeń dotyczących tego, jakie utwory wybierają muzycy jazzowi w różnych miejscach koncertowych, mogę zmienić w podnagłówki ogólniejszego nagłówka odnoszącego się do tego, jak wymagania lokali, w których gra się jazz, wpływają na repertuar. To z kolei skłania mnie do wyszczególnienia innych przykładów, którymi możemy się zająć. Tworząc i przemieszczając kolejne nagłówki, stwierdzam, że to, jak muzycy grają nieznane wcześniej utwory, czasem nawet bez nut przed sobą, jest tak naprawdę częścią szerszego tematu dotyczącego umiejętności, które trzeba opanować, żeby stać się profesjonalnym muzykiem jazzowym, takim jak nasi badani. W związku z tym podpinam pod ten ogólny nagłówek mnóstwo mniejszych nagłówków. Żonglując nagłówkami, od czasu do czasu zatrzymuję się i rozwijam któryś z nich − objaśniam go w kilku siermiężnych zdaniach, które później poprawię. Dzięki temu wpadam na kolejne pomysły i nagłówki. Z tego dodawania, przemieszczania i rozwijania tworzy się konspekt, który ma jakiś wstępny sens (a jeżeli nie, to mogę dalej przesuwać nagłówki i teksty, dopóki tego sensu nie uzyska). Krzepnące na moich oczach związki logiczne stanowią część procesu analizy prowadzącego ostatecznie do gotowego produktu, tego, który puszczę w świat. Pamiętajmy, że kiedy dochodzę do wstępnego rezultatu, mam już mnóstwo tekstu opisującego poszczególne nagłówki, a te fragmenty tekstu zainspirowały mnie z kolei do stworzenia kolejnych nagłówków. To nieustanne przechodzenie od

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 178

2013-07-09 23:16:17

9. Pisanie na komputerze

179

nagłówków do tekstu i z powrotem ma bardziej płynny charakter niż sporządzanie konspektu, a potem jego rozwijanie. Zajmuje też mniej czasu, niż można by się spodziewać, bo nie tracę go na zastanawianie się, czy ten nagłówek nie powinien znaleźć się tu zamiast tam. A co najważniejsze, nigdy nie musiałem wyjmować nożyczek i taśmy, żeby sklecać ostatnią wersję moich niespójnych przemyśleń. Koniec z przepisywaniem i koniec z fizycznym oporem, z powodu którego mógłbym odłożyć całe to przedsięwzięcie na inny dzień.

Ułatwienia i nowe możliwości Łatwiej dodawać muzykę i obrazy (mniej więcej). Komputery ułatwiły życie ludziom, których teksty wymagają włączenia materiałów w innej formie niż konwencjonalny druk. Fotografie, rysunki, tabele i wykresy statystyczne można dziś przygotowywać w specjalnych programach, a potem wstawiać w wybrane miejsca w tekście. Autorzy nie muszą się już bać, że bezmyślny grafik przekręci zamierzone znaczenie tych elementów. Graficy oczywiście często wiedzą lepiej od autorów, jak przedstawić coś wizualnie, ale teraz autorzy mogą przynajmniej jasno pokazać, o co im chodzi. Jeżeli piszesz o muzyce, to zawsze warto dodać do tekstu przykłady utworów, zarówno w formie zapisów nutowych, jak i nagrań. Dzięki temu czytelnicy łatwiej zrozumieją, o czym mówisz. Dzisiaj możesz dosyć łatwo zamieścić w tekście nuty, a nawet linki do utworów (może nie jest to aż tak łatwe, ale łatwiejsze niż dawniej). Na nieszczęście dla autorów, te ułatwienia pociągają też za sobą nowe trudności. Właściciele praw autorskich do zdjęć, dzieł sztuki i utworów muzycznych bardziej rygorystycznie egzekwują opłaty za ich używanie i chcą coraz więcej za coraz mniejsze fragmenty dzieł. Wydawcy, zaniepokojeni groźbą procesów prawnych, wymagają od autorów, żeby uzyskali jednoznaczną zgodę na rozpowszechnianie tych materiałów. Uzyskanie takiej zgody stało się drogą przez mękę, której wielu autorów wolałoby uniknąć (przejrzyste i przyjazne autorom wprowadzenie w ten zamęt, zob. Bielstein 2006). Jeżeli nie musisz reprodukować w tekście konkretnych dzieł,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 179

2013-07-09 23:16:17

180

Warsztat pisarski badacza

to możesz spróbować stworzyć własne zdjęcia albo fragmenty muzyczne, żeby zilustrować to, o czym piszesz. Ale nie każdy, kto pisze o sztuce, umie ją tworzyć. Nie możesz też na własną rękę tworzyć prac, których wartość historyczna czy estetyczna opiera się na ich autentyczności, na tym, że naprawdę stworzyli je ludzie, o których piszesz, a nie ty sam. Bibliografia. Tworzenie gigantycznych bibliografii na dowolny temat stało się dziś niewyobrażalnie proste, co ma o tyle duże znaczenie, że takich bibliografii się coraz częściej wymaga. Wystarczy zajrzeć do Google’a, skorzystać z bibliotecznego katalogu online i z programu, który gromadzi te dane jako trwałe rekordy w bazie danych, a potem prezentuje je w każdym formacie wymaganym przez czasopismo lub wydawnictwo. Łatwo skorzystać z tych opcji, zwłaszcza jeżeli ma się dostęp do zasobów komputerowych biblioteki uniwersyteckiej. Aby przeszukać duży zbiór rekordów, taki jak katalog biblioteki zawierający opisy książek i artykułów, używa się słów kluczowych. Możesz szukać słów zawartych w tytułach książek albo w streszczeniach zazwyczaj poprzedzających drukowane artykuły, albo na liście słów kluczowych, które autorzy na prośbę czasopism często dołączają do artykułów. Układasz te wszystkie pozycje na jednej długiej liście, chociaż części z niej możesz nawet nie przeczytać, i dodajesz do swojego tekstu jako podbudowę dla „przeglądu literatury”. To zadanie staje się w coraz większym stopniu czystym rytuałem i polega na tym, żeby „upewnić się, czy uwzględniłeś (uwzględniłaś) wszystkie pozycje, które ktoś może uznać za obowiązkowe”. Pod tym względem komputery nie są jednak wyłącznie błogosławieństwem. Co prawda ułatwiają pracę umęczonym autorom, ale utrudniają odbiór równie umęczonym czytelnikom. Ponieważ skomputeryzowane mechanizmy wyszukiwania pomagają tworzyć długie listy odwołań bibliograficznych, autorzy powołują się na dużo większą liczbę pozycji, niż tego wymaga ich wywód. Mam prosty test, który pozwala mi stwierdzić, kiedy jakiś przypis bibliograficzny jest niepotrzebny i można go spokojnie pominąć. Jeżeli

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 180

2013-07-09 23:16:17

9. Pisanie na komputerze

181

taki przypis odsyła do konkretnych stron innego tekstu, na przykład: „Becker 2009, s. 136–139”, to zakładam, że ten tekst faktycznie mówi coś ważnego z punktu widzenia autora. Ale jeżeli przypis wygląda tak: „Becker 2009”, czyli odsyła do całej książki, to jestem prawie pewien, że nie ma żadnego znaczenia, a nawet przypuszczam, że autor nie przeczytał tej książki, tylko po prostu natrafił na nią w wynikach wyszukiwania i pomyślał, że warto ją włączyć do bibliografii. W końcu to nic nie kosztuje. To, co miało pomagać czytelnikom prac naukowych, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej na temat interesujących ich idei, a także miało stanowić narzędzie sprawdzania dokładności cytatów i innych przywoływanych materiałów, zmieniło się w rytualistyczne ćwiczenie, które wykonuje komputer, a autor chce czerpać z tego korzyści. Czytelnicy męczą się, czytając teksty przeładowane przypisami, które są bezużyteczne i przeszkadzają w podążaniu za tokiem myśli autora. Komputer to bardzo przydatne narzędzie, ale również pułapka. Dlatego używaj go z rozwagą.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 181

2013-07-09 23:16:17

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 182

2013-07-09 23:16:17

ROZDZIAŁ

10

Zakończenie

Zakończenie z 1986 roku Ta książka nie rozwiąże wszystkich twoich problemów związanych z pisaniem. Tak naprawdę to nie rozwiąże żadnego z nich. Tego nie może zrobić żadna książka, żaden autor ani specjalista. To twoje problemy i to ty musisz się z nimi uporać. Jednak to, co do tej pory napisałem, może podsunąć ci kilka pomysłów na rozwiązanie tych problemów albo przynajmniej skłonić cię do stawienia im czoła. Na przykład możesz przestać dążyć do napisania idealnego tekstu za pierwszym razem, co zazwyczaj kończy się porzuceniem pisania w ogóle, a zamiast tego w pierwszym szkicu zapisać wszystko, co przyjdzie ci do głowy. Po przeczytaniu poprzednich rozdziałów wiesz już, że nie musisz przejmować się wadami takiego szkicu, bo potem zawsze możesz go poprawić. Możesz też uniknąć pułapek pisania „z klasą” – mętności i pretensjonalności – przeglądając kilkukrotnie swój tekst i usuwając z niego zbędne słowa. Możesz zastanowić się, kim chcesz być w swoim tekście i jak przyjęta przez ciebie figura autorska wpłynie na wiarygodność tego, co piszesz. Możesz poważnie potraktować swoje metafory i sprawdzić, czy nadal cokolwiek znaczą. Możesz zapanować nad wieloma aspektami pisania, po prostu zwracając na nie większą uwagę.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 183

2013-07-09 23:16:17

184

Warsztat pisarski badacza

Mógłbym tak ciągnąć, podsumowując to, co wcześniej napisałem. Ale możesz przywołać te rady równie łatwo jak ja. Wspominałem już, że sama ich znajomość nie rozwiązuje żadnego problemu. Nie zadziałają, dopóki nie zaczniesz się nimi kierować na co dzień. Żeby wyciągnąć z nich jakąkolwiek korzyść (zresztą tak samo jest ze wszystkimi innymi radami), wypróbuj je w różnych okolicznościach i w odniesieniu do różnych zadań pisarskich. Dostosuj je do swoich upodobań, stylu, tematu i typu odbiorców. Przeczytałeś (przeczytałaś) te rady, ale one nadal są moje. Dopóki ich nie przyswoisz, wprowadzając je w życie, będą ci służyły za wymówkę od trudnego zadania zmiany swoich nawyków pisarskich. To wszystko sugeruje, że wystarczy siła woli i ciężka praca, aby rozwiązać wszystkie problemy. Wprawdzie próbowałem się przed tym bronić, ale ta maksyma zapożyczona od Benjamina Franklina przenika wszystko, co napisałem. Częściowo jest trafna: bez pracy nic się nie dzieje. Ale okaże się zwodnicza, jeżeli zaczniesz myśleć, że ciężka praca załatwia wszystko. Wielu socjologów ciężko pracuje, ale niewiele osiąga. Ty też musisz podjąć to ryzyko, pozwolić innym zobaczyć twoje teksty i otworzyć się na krytykę. Na krótką metę może to być przerażające, a nawet bolesne. Jednak dużo bardziej bolesne są długofalowe konsekwencje niekończenia swoich prac. Nie musisz od razu pisać książki. Wystarczy, że będziesz pisać cokolwiek: listy, zapiski w dzienniku, notatki. Sprawi to, że pisanie przestanie wydawać ci się takie nieprzeniknione i groźne. Ja sam piszę mnóstwo listów. Piszę też notatki − dla siebie samego, dla współpracowników albo dla ludzi, którzy podzielają te same zainteresowania. W tych przypadkowych, niemal surowych zapiskach szukam idei, nie w pełni wyrażonych, ale potencjalnie ciekawych, które mogą stać się zalążkiem poważniejszych tekstów. Z tej książki płynie też drugi morał, zawarty w każdym jej rozdziale, a w niektórych wyrażony wprost. Otóż pisanie jest działaniem podejmowanym w obrębie pewnej organizacji społecznej, które uwzględnia wszelkie stwarzane przez nią ograniczenia, możliwości i bodźce. W tym tkwi kolejny powód, dla którego moje rady mogą nie wpłynąć na poziom twojego pisania: organizacja społeczna, w ramach której pracujesz, wymaga od ciebie kiepsko napisanych

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 184

2013-07-09 23:16:17

10. Zakończenie

185

tekstów. Socjologowie i inni uczeni często twierdzą z przekonaniem, że promotorzy, redaktorzy i wydawcy nie zaakceptowaliby ich tekstu, gdyby został napisany prostym językiem, który polecam. (Zob. cytowany wcześniej list do redakcji Hummela i Fostera dotyczący rozdziału pierwszego tej książki.) Nie sądzę, żeby zawsze tak było, ale na pewno może tak być czasami i w niektórych organizacjach. Orwell uważał, że presja na maskowanie realiów działalności politycznej sprawia, że politycy i ich zwolennicy piszą w sposób, który więcej ukrywa niż przekazuje. Niektórzy uważają, że uczeni działają pod podobną presją, która niekoniecznie ma charakter polityczny, ale jest wbudowana w podstawy działania poszczególnych dyscyplin naukowych. Jeden z moich znajomych, psycholog, opowiedział mi, jak pewien wydawca ważnego czasopisma pogratulował mu kiedyś wygłoszenia dosyć niekonwencjonalnego referatu, ale zaraz dodał: „Tylko, na miłość boską, nie wysyłaj go do mnie! Nie mógłbym go wydrukować, bo nie ma właściwej formy”. Organizacje społeczne rodzą problemy, ale stwarzają też możliwości ich rozwiązania. Na przykład uczeni nie powinni przyjmować za pewnik, że muszą kiepsko pisać, jeżeli nie przeprowadzą wcześniej kilku testów. Dana dyscyplina może zawierać zasoby organizacyjne, które umożliwiają inny sposób pisania. Możesz przekonać się, czy naprawdę musisz kiepsko pisać, jeśli spróbujesz zrobić to inaczej i zobaczyć, co się stanie. Ale organizacje społeczne mogą jeszcze inaczej powstrzymać cię przed przeprowadzeniem tych z reguły prostych i bezpiecznych eksperymentów. Sposoby organizacji życia naukowego często ukrywają źródła wsparcia społecznego, które pozwalają ci podjąć taką próbę. Jak dobitnie stwierdziła Pamela Richards, opisując zagrożenia związane z pisaniem, uczeni nierzadko kopią pod sobą dołki. Nie zaryzykujesz tego, co ci radzę, nawet jeśli to niewielkie ryzyko, gdy masz powody, żeby obawiać się swoich przełożonych i innych naukowców. Możesz ominąć tę przeszkodę, aktywnie tworząc sieci wzajemnej pomocy. Jeżeli spróbujesz to zrobić, to możesz – o czym również pisała Pamela – znaleźć ludzi gotowych do pomocy, podjąć ryzyko i zweryfikować swoje obawy, a potem odrzucić te, które możesz przezwyciężyć.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 185

2013-07-09 23:16:17

186

Warsztat pisarski badacza

Niektórzy uznali, że mój postulat wielokrotnego poprawiania tekstów jest nierealistyczny albo wymaga niepotrzebnego heroizmu. Ci krytycy twierdzą, że nikt nie ma tyle czasu. Jak można znieść taką katorżniczą pracę? Ale to grube nieporozumienie. Nikt nie przeprowadził dokładnych badań, które by to udowodniły, jestem jednak przekonany, że uczonym, którzy piszą siedem albo osiem wersji tekstu, zajmuje to mniej czasu niż tym, którzy piszą tylko jedną. Nie chodzi o żadne specjalne zdolności. Wszystko polega na różnicy między dążeniem do ułożenia od razu idealnego tekstu w głowie a pisaniem go na papierze lub na komputerze i wprowadzaniem na bieżąco drobnych zmian. Autorów takich jak ja nie cechuje też jakaś niezwykła zdolność do znoszenia niepewności. Zamiast ją znosić, po prostu jej unikamy, robiąc najpierw to, co najłatwiejsze, i przechodząc krok po kroku do tego, co trochę trudniejsze. Łatwiejsze etapy poprawiania tekstu redukują lęk wywoływany przez poważniejsze problemy. A oto ostatnie przesłanie tej książki: wykorzystaj emancypacyjny potencjał socjologii i zastosuj go do swojej własnej sytuacji naukowej. Zrozum, że twoje problemy nie są wyłącznie twoją winą ani wynikiem twoich osobistych braków, lecz stanowią element organizacji życia akademickiego. Wtedy przynajmniej nie będziesz ich pogłębiać, obwiniając się za coś, czego nie zrobiłeś (zrobiłaś). A zatem morał, nawet jeśli brzmi naiwnie, jest następujący: po prostu spróbuj! Jak powiedział mi kiedyś pewien znajomy, w najgorszym razie ludzie pomyślą, że jesteś świrem. A przecież jest wiele gorszych rzeczy.

Zakończenie z 2007 roku Jak mawiają ludzie: wtedy było wtedy, a teraz jest teraz (chociaż nie na długo). W tej książce pisałem wielokrotnie, że nasze problemy związane z pisaniem wynikają z ram organizacyjnych, w których pracujemy, a organizacje społeczne cały czas się zmieniają. Było tak wtedy, gdy pisałem to wcześniejsze podsumowanie, i tak samo jest teraz. Uważam – i na pewno nie ja jeden – że te zmiany nie sprzyjały

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 186

2013-07-09 23:16:17

10. Zakończenie

187

uczonym, dlatego na sam koniec chciałbym powiedzieć, co moim zdaniem się zmieniło i dlaczego musimy bardzo się postarać, żeby przechytrzyć problemy, z którymi się dzisiaj mierzymy. Brzmi to nieco dramatycznie, więc szybko dodam, że nadal pracuję i przez większość czasu czerpię z tego przyjemność. Ale nie podoba mi się kierunek, w którym podążyła socjologia. Kiedy zaczynałem karierę naukową, mówiłem sobie, że jeśli dydaktyka i badania okażą się dla mnie za ciężkie, to zawsze mogę wrócić do grania na pianinie w nocnych lokalach. Ale po krótkim czasie zorientowałem się, że to tylko czcze gadanie. Nie mogłem już wrócić go tamtego życia, bo ono zniknęło. W lokalach, w których dawniej mógłbym występować, zamiast małych zespołów jazzowych zaczęły grać wielkie telewizory, i nie było tam już dla mnie pracy. Socjologia okazała się dużo lepszym wyborem, dlatego nigdy nie żałowałem, że wybrałem właśnie tę ścieżkę. Ale cieszę się, że moja kariera wykładowcy przypadła właśnie na te, a nie inne lata. Urodziłem się w samą porę, żeby móc zacząć uczyć w 1965 roku, kiedy liczba osób rozpoczynających studia przekroczyła oczekiwania władz jakiejkolwiek uczelni. (Dlaczego tego nie przewidzieli? Przecież demografowie uprzedzali ich, że to pokolenie już nadchodzi.) Uczelnie potrzebowały wykładowców, i to natychmiast. Wcześniej prowadziłem wygodne życie „badacza-obiboka” (research bum), to znaczy płacono mi za prowadzenie badań i publikowanie ich wyników, a nie za nauczanie. Wszyscy znajomi mi współczuli, bo nie byłem zatrudniony na uczelni, ale kiedy zaczął się boom edukacyjny, miałem już opublikowane dwie książki i sporo artykułów, i nagle okazało się, że jestem pożądanym kandydatem na wykładowcę. Liczba studentów puchła w oczach, tak samo jak liczba słuchaczy zajęć z socjologii i książek, które można było im sprzedać. Wzrosła też liczba doktorantów przygotowujących się do pracy dydaktycznej, a w związku z tym rozwinął się rynek zbytu na monografie badawcze, które czytali podczas studiów doktoranckich, a potem uczyli z nich studentów. Ten akademicki boom stworzył wiele miejsc pracy. W miarę jak rosła liczba socjologów, powstawały też nowe organizacje socjologiczne oraz czasopisma reprezentujące różne

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 187

2013-07-09 23:16:17

188

Warsztat pisarski badacza

dziedziny i tradycje teoretyczne (zob. Becker, Rau 1992). Przy takiej liczbie czasopism szukających artykułów socjologowie wszelkiej maści, zarówno ci sławni, jak i ci początkujący, łatwo znajdowali miejsca do publikowania swoich prac. Podobnie było z książkami, ponieważ nowe wydawnictwa zaczęły konkurować o maszynopisy – nie tylko z dziedziny socjologii, ale ze wszystkich nauk społecznych. Każdy, kto zaczynał studia doktoranckie w nowym stuleciu, zdążył już się przekonać, że to wszystko przeszłość. Dużo trudniej dziś o pracę na uczelni. Publikowanie, którego główna funkcja polegała na udostępnianiu odbiorcom wyników najnowszych badań i refleksji w danej dziedzinie, zaczęło niestety służyć za element procesu, w którym uniwersytety decydują, kogo chcą zatrudnić i komu przyznać etat profesorski. Posady na uczelni (szczególnie te „dobre”) i awanse dostaje się dzięki publikacjom – zwłaszcza w czasopismach powszechnie uważanych za „najlepsze”. Donald Campbell (1976, s. 3) opisał zjawisko, które nazwał „degeneracją wskaźników” (corruption of indicators), pokazując precyzyjnie, do czego prowadzi ta tendencja: „W im większym stopniu decyzje opiera się na ilościowych wskaźnikach społecznych, tym bardziej te wskaźniki są narażone na degenerację i tym większa szansa, że zaburzą i wypaczą procesy społeczne, które miały monitorować”. W miarę jak liczba publikacji zyskiwała coraz większe znaczenie dla kariery naukowej, młodzi uczeni zaczęli w pośpiechu publikować coraz więcej artykułów. Poza tym władze uczelni coraz bardziej polegają na „indeksach cytowań” (obliczających, ile razy czyjś artykuł został przywołany w artykułach innych uczonych) przy podejmowaniu najważniejszych decyzji kadrowych, a to sprawia, że strategie poszczególnych autorów wpływają na ten wskaźnik i go wypaczają. Nie potrafię poprzeć tego spostrzeżenia żadnymi danymi, ale zauważyłem ciekawą, chociaż drobną prawidłowość: tytuły artykułów wysłanych do „American Sociological Review” w 2002 roku liczyły średnio dwanaście słów i zawierały listy zmiennych, nazwy miejsc prowadzenia badań i inne tego typu szczegóły, które wcześniej autorzy pomijali (Becker 2003b). Potwierdzają to wyniki badania przeprowadzonego przez Jamesa Mody’ego (2006):

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 188

2013-07-09 23:16:18

10. Zakończenie

189

średnia długość tytułów tekstów zamieszczanych w głównych czasopismach socjologicznych między 1963 a 1999 rokiem wzrosła z ośmiu do dwunastu słów. Przypuszczam, choć nie mam żadnych dowodów, że ściśle łączy się to ze zmianą funkcji artykułów, które dziś są bardziej po to, aby je cytować, niż aby je czytać. Dzięki temu zostają policzone w indeksie cytowań, który można wykorzystać w staraniach o pracę albo awans. Wydaje mi się, że większa długość wynika z tego, że autorzy zamieszczają w tytule więcej szczegółów dotyczących ich badań – na przykład określają miejsce, w którym je przeprowadzili, źródła danych i zastosowane metody – żeby ich artykuł został wyświetlony przez automatyczne mechanizmy wyszukiwania. W związku z naciskiem na liczbę publikacji konkurencja o miejsce na łamach czasopism, zwłaszcza tych „ważnych”, stała się bezlitosna. Czasopisma zostały zmuszone do przyjęcia bezosobowych, biurokratycznych procedur oceny nadesłanych tekstów (smutną historię na ten temat przytacza Andrew Abbott 1999, s. 138–192) i coraz częściej nalegają, żeby autorzy przyjmowali sztywny schemat tekstów, obejmujący długie bibliografie i nużące przeglądy literatury, na które wcześniej narzekałem. Uczeni znajdujący się w przełomowych momentach kariery najczęściej kierują się rozsądkiem i wybierają bezpieczne rozwiązania, pisząc artykuły, które pod względem najważniejszych cech przypominają to, co ukazuje się w czasopismach (wcześniej pisałem, jakie to cechy, i podsuwałem sposoby ich omijania). Te cechy nie zostały nigdzie oficjalnie ustalone. Swój „powszechny” status uzyskały w sposób naturalny, za sprawą rekomendacji wielu recenzentów i samonapędzającego się procesu – autorzy przyglądają się artykułom w czasopismach, żeby sprawdzić, jak powinien wyglądać taki artykuł, a potem je naśladują, ich teksty trafiają więc do redakcji już w tej charakterystycznej formie. (Ponadto recenzenci często opacznie rozumieją swoje zadanie i zgłaszają wiele skomplikowanych uwag, aby pokazać, że są rzetelni i znają najnowszą literaturę.) Postanowiłem przeprowadzić mały eksperyment. Chciałem sprawdzić, czy faktycznie organizacje społeczne, w których dziś

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 189

2013-07-09 23:16:18

190

Warsztat pisarski badacza

pracujemy, są zdecydowanie mniej otwarte na różnorodne sposoby prezentowania danych i ich opisywania, a większy nacisk kładą na standardowe formaty i formuły. Moje małe śledztwo przypominało to, które kiedyś przeprowadził Anthony Trollope, dziewiętnastowieczny brytyjski powieściopisarz. Wysłał on pod pseudonimem opowiadanie do jednego z brytyjskich czasopism literackich, które wcześniej przyjmowało jego teksty. Ten eksperyment miał sprawdzić, czy sława autora wpływa na osąd redaktorów. Pod pseudonimem Trollope’owi nie poszło tak dobrze jak pod własnym nazwiskiem – redaktor odesłał mu opowiadanie z zachętą do dalszych prób pisarskich (Trollope 1947, s. 169–172). Trollope doszedł do wniosku, że reputacja faktycznie wpływa na oceny redaktorów. W moim wariancie testu Trollope’a chciałem sprawdzić, czy kryteria ocen redakcyjnych są tak sztywne, jak się obawiałem – czy naprawdę kładzie się tak duży nacisk na standaryzowane, schematyczne sposoby prezentowania danych i idei, prowadzące do powstawania coraz trudniejszych w lekturze tekstów, na które narzeka wielu ludzi. Jeden z moich znajomych, redaktor naczelny ważnego czasopisma, nie wierzył, że jest aż tak źle, jak twierdzę (a pamiętajmy, że twierdzili tak również krytycy pierwszego rozdziału tej książki, i to w czasach, gdy ja sam nie byłem o tym do końca przekonany). Za jego radą wysłałem artykuł do czasopisma, którym kierował. Opublikowałem kiedyś po francusku artykuł o stylistycznych rozwiązaniach użytych przez Erving Goffmana, które stanowią odpowiedź na problem uprzedzeń pojawiających się w naszych tekstach, kiedy używamy konwencjonalnego języka życia społecznego; przykłady zaczerpnąłem z książki Goffmana Instytucje totalne (1961, wyd. pol. 2011). Uważałem ten tekst za niezły, może nie wstrząsający, ale wartościowy. Podobnie zdanie mieli redaktorzy książki, w której się ukazał. Wspomniany redaktor czasopisma stwierdził, że się nada, i wysłał go do trzech recenzentów. Ale eksperyment nie dał takich samych wyników jak w wypadku Trollope’a. Recenzenci łatwo odgadli, kto jest autorem, ponieważ w artykule było sporo osobistych odniesień. Zresztą testowałem co innego niż Trollope: nie to, czy nazwisko i renoma autora mają wpływ na werdykt, ale to, czy mimo tego i mimo ogólnie przychylnej oceny, której nieskromnie

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 190

2013-07-09 23:16:18

10. Zakończenie

191

oczekiwałem, reguły dzisiejszej praktyki wydawniczej pozwolą na publikację artykułu w jego dawnej, trochę niekonwencjonalnej formie. Recenzenci mnie nie zaskoczyli. Chciałbym, żeby tak było i żeby odrzucili albo przyjęli artykuł na podstawie zawartych w nim idei i jego rzetelności. Tymczasem uznali go za ciekawy tekst znanego autora, który zawiera kilka cennych idei. Ale… artykuł po prostu nie „pasował” do formatu przyjętego przez to czasopismo, do jego stylu i misji. Po pierwsze, nie odwoływał się do „literatury na temat Goffmana”. Po drugie, został napisany zbyt potocznym językiem, za mało naukowym i akademickim. Recenzenci odpowiadali w ten sposób na dobrze im znane oczekiwania komisji nadzorczych i innych przedstawicieli organizacji sponsorujących czasopisma, którzy oceniają pracę redaktorów naczelnych i rad redakcyjnych. Co prawda, ci kontrolerzy nie kwestionują każdej decyzji redakcyjnej, ale reagują na skargi swoich mocodawców (i próbują im zapobiec). Kiedy artykuł nie zawiera tego, co przyjęto za standard (na przykład odwołań do dziesiątek artykułów, które powszechnie uważa się za ważne dla danego tematu), wówczas ktoś będzie narzekał, a redaktorzy uczą się unikać takich skarg. Ta samonapędzająca się tendencja stanowi bardzo konserwatywny czynnik, który odpowiada za podtrzymywanie wielu złych praktyk redakcyjnych. Ten mały eksperyment unaocznił mi, że obecnie nawet znanemu autorowi trudno coś opublikować w najlepszych czasopismach, jeżeli nie dostosuje się do wymagań dotyczących bibliografii i stylu. Zmieniła się organizacja procesu wydawniczego i to, co kiedyś akceptowano, stało się nie do przyjęcia. To dosyć pesymistyczny wniosek i muszę go poważnie zmodyfikować. Uzupełniłem ten eksperyment, wysyłając ten sam artykuł do innego czasopisma, „Symbolic Interaction” (dla pełnej jawności dodam, że byłem kiedyś jego redaktorem naczelnym), które go przyjęło i opublikowało (Becker 2003a). A zatem bardziej precyzyjna i mniej pesymistyczna konkluzja jest nastepująca: ze względu na wspomniany wcześniej olbrzymi wzrost liczby czasopism możesz opublikować niemal każdy artykuł, o ile nie upierasz się,

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 191

2013-07-09 23:16:18

192

Warsztat pisarski badacza

żeby wysłać go do któregoś z „flagowych czasopism” socjologicznych. (Zresztą i tak mało kto może w nich publikować. Po prostu te czasopisma publikują rocznie za mało artykułów, żeby każdy mógł dostąpić tego zaszczytu.) Ten dodatkowy fakt z poziomu organizacji społecznej oznacza, że ci, którzy narzekają, że muszą pisać w ten czy inny sposób, tylko częściowo mają rację. Publikacje w formie książkowej pozwalają na dużo większą różnorodność stylistyczną. Wydawcy oraz redaktorzy odpowiedzialni za wyławianie potencjalnych książek różnią się pod względem publiczności i rynków, do których chcą dotrzeć, oraz ambicji i gustów odzwierciedlanych w ich projektach wydawniczych. Szukają książek, które mogą zainteresować wielu ludzi, ale przede wszystkim tych odbiorców, których przyciągnęły poprzednie książki wydawnictwa, czyli osób o pewnych określonych zainteresowaniach. Szukają też książek ciekawych, wybitnych pod względem naukowym i dobrze napisanych. Podobnie jak redaktorzy czasopism, również i oni polegają na opinii innych specjalistów, którzy mówią im, czy dana książka spełnia kryteria wysokiej jakości naukowej. Wydawcy chcą, żeby ich publikacje przynosiły wydawnictwu prestiż i pieniądze (lub przynajmniej żeby nie przyniosły strat), a komisje nadzorujące pracę wydawnictw naukowych nie reprezentują wąskich zainteresowań czy upodobań jakiejś konkretnej grupy uczonych. W rezultacie publikacje książkowe są bardziej zróżnicowane i pozwalają na większą swobodę stylistyczną niż artykuły w czasopismach. Dziekani, którzy przy podejmowaniu decyzji kadrowych opierają się na zestawieniach „dwóch najważniejszych czasopism” w każdej dyscyplinie, raczej nie uwzględniają podobnych list wydawnictw. I chociaż każdy uczony z danej dziedziny wie, które wydawnictwa są bardziej prestiżowe, i wolałby publikować w tych „najlepszych”, to wydane książki odgrywają dużą rolę przy decyzjach o zatrudnieniu i awansie niezależnie od tego, kto je wydał. Dlatego autorzy, którym uda się znaleźć odważnego wydawcę (a jest takich wielu), mogą zaryzykować mniej schematyczny styl. Wydawcy z reguły nie zaprzątają sobie głowy drobnymi akademickimi formalizmami, tylko chcą zadowolić czytelników. Nie

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 192

2013-07-09 23:16:18

10. Zakończenie

193

narzucają więc takich reguł jak te, które zniekształcają artykuły publikowane w czasopismach naukowych. W związku z tym książki umożliwiają publikację materiału, który nie pasuje do standardowego formatu czasopism, takich jak na przykład mój artykuł o Goffmanie. (Ukazuje się właśnie jako jeden z rozdziałów w: Becker 2007.) Wreszcie na poważną analizę zasługują możliwości związane z publikacjami elektronicznymi (zob. omówienie „drukowania na żądanie” w: Epstein 2006). Już dziś możesz napisać artykuł albo książkę, zamieścić ją na stronie internetowej i udostępnić całemu światu. Możesz też skorzystać z usług jednej z internetowych firm wydawniczych, która pomoże ci stworzyć i rozpowszechnić twoje dzieło. Z samodzielnym publikowaniem nie wiąże się gwarancja jakości, którą daje publikacja w recenzowanych czasopiśmie lub prestiżowym wydawnictwie. Ale wielu czytelników i tak doszło już do wniosku, że procedura recenzowania nie gwarantuje wysokiej jakości publikowanych tekstów ani tego, że będą interesujące. Wydaje mi się – może trochę na wyrost – że istnieją obecnie inne sposoby publikowania niż te, o których wiemy, chociaż nie znamy jeszcze ich pełnego potencjału. Te różne możliwości uchylania się przed realiami organizacyjnymi, które przeszkadzają nam pisać tak, jak chcemy, przypominają mi o pewnym zdarzeniu. Wystąpiłem kiedyś przed kadrą niewielkiego religijnego college’u, która zebrała się na rekolekcje przygotowujące ich do nadchodzącego roku akademickiego. Rektor college’u, który mnie nie znał (miał przemawiać ktoś dużo bardziej znany, kto w ostatniej chwili musiał zrezygnować i przysłał mnie w zastępstwie), zakończył swój wstęp zapewnieniem, że „doktor Becker wygłosi przemowę, która będzie nie tylko pouczająca, ale też inspirująca”. Wiedziałem, że nie potrafię spełnić tej obietnicy, więc na samym początku zastrzegłem, że raczej nie uda mi się nikogo zainspirować, ale pod koniec postaram się wzbudzić chociaż odrobinę nadziei. I to właśnie próbowałem zrobić. Powodzenia.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 193

2013-07-09 23:16:18

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 194

2013-07-09 23:16:18

Bibliografia

Abbott Andrew (1999), Department and Discipline. Chicago Sociology at One Hundred, Chicago: University of Chicago Press. Antin David (1976), Talking at the Boundaries, New York: New Directions. Arendt Hannah (2007), Walter Benjamin. 1892–1940, tłum. Andrzej Kopacki, Gdańsk: Słowo/obraz terytoria. Bazerman Charles (1981), What Written Knowledge Does. Three Examples of Academic Discourse, „Philosophy of the Social Sciences” vol. 11, nr 3, s. 361–387. Becker Howard S. (1967), History, Culture and Subjective Experience. An Exploration of the Social Bases of Drug-Induced Experiences, „Journal of Health and Social Behavior” vol. 8, nr 3, s. 163–176. Becker Howard S. (1974), Consciousness, Power and Drug Effects, „Journal of Psychoactive Drugs” vol. 6, nr 1, s. 67–76. Becker Howard S. (1980), Role and Career Problems of the Chicago School Teacher, New York: Arno Press. Becker Howard S. (1982a), Art Worlds, Berkeley: University of California Press. Becker Howard S. (1982b), Inside State Street. Photographs of Building Interiors by Kathleen Collins, „Chicago History” vol. 11, s. 89–103. Becker Howard S. (2001), La politique de la présentation Goffman et les institutions totales, w: Charles Amorous, Alain Blanc (red.), Erving Goffman et les institutions totales, Paris: L’Harmattan. Becker Howard S. (2003a), The Politics of Presentation. Goffman and Total Institutions, „Symbolic Interaction” vol. 26, nr 4, s. 659–669. Becker Howard S. (2003b), Long-Term Changes in the Character of the Sociological Discipline. A Short Note on the Length of Titles of Articles Submitted to the American Sociological Review during the Year 2000, „American Sociological Review” vol. 68, nr 3, s. iii–v.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 195

2013-07-09 23:16:18

196

Bibliografia

Becker Howard S. (2007), Telling About Society, Chicago: University of Chicago Press. Becker Howard S. (2009), Outsiderzy. Studia z socjologii dewiacji, tłum. Olga Siara, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN. Becker Howard S., Carper James (1956a), The Elements of Identification with an Occupation, „American Sociological Review” vol. 21, nr 3, s. 341–348. Becker Howard S., Carper James (1956b), The Development of Identification with an Occupation, „American Journal of Sociology” vol. 61, nr 4, s. 289–298. Becker Howard S., Geer Blanche, Hughes Everett C. (1968), Making the Grade. The Academic Side of College Life, New York: John Wiley and Sons, Inc. Becker Howard S., Geer Blanche, Hughes Everett C., Strauss Anselm (1961), Boys in White. Student Culture in Medical School, Chicago: University of Chicago Press. Becker Howard S., Gordon Andrew C., LeBailly Robert K. (1984), Fieldwork with the Computer. Criteria for Assessing Systems, „Qualtitative Sociology” vol. 7, nr 1−2, s. 16–33. Becker Howard S., Faulkner Robert R. (2006a), Le répertoire de jazz, w: JeanPhilippe Uzel (red.), Énonciation artistique et socialité, Paris: L’Harmattan, s. 243–248. Becker Howard S., Faulkner Robert R. (2006b), „Do You Know… ?” The Jazz Repertoire. An Overview, „Sociologie de l’art” vol. 8, s. 15–24. Becker Howard S., Rau William (1992), Sociology in the 1990s, „Society” vol. 30, nr 1, s. 70–74. Bielstein Susan M. (2006), Permissions, A Survival Guide. Blunt Talk about Art as Intellectual Property, Chicago: University of Chicago Press. Berger Bennett (1981), The Survival of a Counterculture. Ideological Work and Everyday Life among Rural Communards, Berkeley: University of California Press. Bernstein Theodore (1965), The Careful Writer. A Modern Guide to English Usage, New York: Atheneum. Britton James i in. (1975), The Development of Writing Ability, London: Macmillan. Buckley Walter (1966), Appendix. A Methodological Note, w: Thomas Scheff, Being Mentally Ill, Chicago: Aldine Publishing Co., s. 201–205. Bulmer Martin (1984), The Chicago School of Sociology. Institutionalization, Diversity, and the Rise of Sociological Research, Chicago: University of Chicago Press. Campbell Donald Thomas (1976), Assessing the impact of planned social change, w: Gene Martin Lyons (red.), Social research and public policies. The Dartmouth/ OECD Conference, Dartmouth College Public Affairs Center, s. 3–45, 49. Campbell Paul Newell (1975), The Personae of Scientific Discourse, „Quarterly Journal of Speech” vol. 61, nr 4, s. 391–405.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 196

2013-07-09 23:16:18

Bibliografia

197

Carey James T. (1975), Sociology and Public Affairs. The Chicago School, Beverly Hills: Sage Publications. Charlton Joy (1983), Secretaries and Bosses. The Social Organization of Office Work, niepublikowana praca doktorska obroniona na Northwestern University. Clifford James (2000), O autorytecie etnograficznym, w: James Clifford, Kłopoty z kulturą, tłum. Ewa Dżurak i in., Warszawa: Wydawnictwo KR, s. 29–63. Cowley Malcom (1956), Sociological Habit Patterns in Linguistic Transmogrification, „The Reporter” vol. 20, s. 41 i nast. Davis Murray S. (1971), That’s Interesting! Towards a Phenomenology of Sociology and a Sociology of Phenomenology, „Philosophy of the Social Sciences” vol. 1, nr 4, s. 309–344. Elbow Peter (1981), Writing with Power. Techniques for Mastering the Writing Process, New York: Oxford University Press. Epstein Jason (2006), Books@Google, „The New York Review of Books” vol. 16, nr 53. Faris Robert E. L. (1967), Chicago Sociology 1920–1932, San Francisco: Chandler. Fischer David Hackett (1970), Historians’ Fallacies, New York: Harper and Row. Flower Linda (1979), Writer-Based Prose. A Cognitive Basis for Problems in Writing, „College English” vol. 41, nr 1, s. 19–37. Flower Linda, Hayes John (1981), A Cognitive Process Theory of Writing, „College Composition and Communication” vol. 32, nr 4, s. 365–387. Follet Wilson (1966), Modern American Usage. A Guide, New York: Hill and Wang. Fowler Henry Watson (1965), A Dictionary of Modern English, wyd. 2, New York: Oxford University Press. Garfinkel Harold (2007), Studia z etnometodologii, tłum. Alina Szulżycka, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN. Geertz Clifford (2000), Dzieło i życie. Antropolog jako autor, tłum. Ewa Dżurak, Stanisław Sikora, Warszawa: Wydawnictwo KR. Goffman Erving (1952), On Cooling the Mark Out. Some Aspects of Adaptation to Failure, „Psychiatry” vol. 15, nr 4, s. 451–463. Gowers Sir Ernest (1954), The Complete Plain Words, Baltimore: Penguin Books. Gusfield Joseph (1981), The Culture of Public Problems. Drinking-Driving and the Symbolic Order, Chicago: University of Chicago Press. Hammond Philip (red.) (1964), Sociologists at Work, New York: Basic Books. Horowitz Irving Louis (1969), Sociological Self-Images. A Collective Portrait, Beverly Hills: Sage Publications. Horowitz Irving Louis (1975), Head and Hand in Education. Vocationalism versus Professionalism, „School Review” vol. 83, nr 3, s. 397–414.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 197

2013-07-09 23:16:18

198

Bibliografia

Hughes Everett C. (1971), Dilemmas and Contradications of Status, w: Everett C. Hughes, The Sociological Eye. Selected Papers, Chicago: Aldine Publishing Co., s. 141–150. Hummel Richard C., Foster Gary S. (1984), Reflections on Freshman English and Becker’s Memoirs, „Sociological Quarterly” vol. 25, nr 3, s. 429–431. Kidder Tracy (1981), The Soul of a New Machine, Boston: Little, Brown and Comapny. Kuhn Thomas (2001), Struktura rewolucji naukowych, tłum. Helena Ostromęcka, Justyna Nowotniak, Warszawa: Wydawnictwo Aletheia. Lakoff George, Johnson Mark (2010), Metafory w naszym życiu, tłum. Tomasz P. Krzeszowski, Warszawa: Wydawnictwo Aletheia. Latour Bruno (1984), Les microbes: guerre et paix, Paris: A. M. Métailié. Latour Bruno (2009), Dajcie mi laboratorium, a poruszę świat, tłum. Krzysztof Abriszewski, Łukasz Afeltowicz, „Teksty Drugie” nr 1–2, s. 163–192. Latour Bruno, Bastide Françoise (1983), Essai de science-fabrication: mise en evidence experimentale du processus de construction de la réalité par l’application de methodes sociosemiotiques aux textes scientifiques, „Etudes Françaises” vol. 19, s. 111–133. Latour Bruno, Woolgar Steve (1979), Laboratory Life. The Social Construction of Scientific Facts, Beverly Hills: Sage Publications. Lyman Peter (1984), Reading, Writing, and Word Processing. Toward a Phenomenology of the Computer Age, „Qualitative Sociology” vol. 7, nr 1−2, s. 75–89. McCloskey Donald N. (1983), The Rhetoric of Economics, „Journal of Economic Literature” vol. 21, s. 481–517. McCloskey Donald N. (b.d.), The Problem of Audience in Historical Economics. Rhetorical Thoughts on a Text by Robert Fogel, niepublikowany artykuł. Malinowski Bronisław (1990), Magia, nauka i religia, w: Dzieła, t. VII, tłum. Barbara Leś, Dorota Praszałowicz, Warszawa: PWN. Merton Robert K. (1969), Foreword to a Preface for an Introduction to a Prolegomenon to a Discourse on a Certain Subject, „The American Sociologist” vol. 4, nr 2, s. 99. Merton Robert K. (1972), Sociology, Jargon, and Slangish, w: R. Serge Denisoff (red.), Sociology. Theories in Conflict, Belmont: Wadsworth Publishing Co., s. 52–58. Mills C. Wright (1940), Situated Actions and Vocabularies of Motive, „American Sociological Review” vol. 5, nr 6, s. 904–913. Mills C. Wright (2007), Wyobraźnia socjologiczna, tłum. Marta Bucholc, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN. Moody James (2006), Trends in Sociology Titles, „The American Sociologist” vol. 37, nr 1, s. 77–80.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 198

2013-07-09 23:16:18

Bibliografia

199

Moulin Raymonde (1967), Le marché de la peinture en France, Paris: Les Editions de Minuit. Neuberg Matt (2006), SlipBox: Scents and Sensibility, „Tidbits” nr 852, 23 października. Nystrand Martin (1982), What Writers Know. The Language, Process, and Structure of Written Discourse, New York: Academic Press. Orwell George (1954), Politics and the English Language, w: George Orwell, A Collection of Essays, Garden City: Doubleday & Company, s. 162–177. Overington Michael A. (1977), The Scientific Community as Audience. Towards a Rhetorical Analysis of Science, „Philosophy and Rhetoric” vol. 10, nr 3, s. 143–164. Perl Sondra (1980), Understanding Composing, „College Composition and Communication” vol. 31, nr 4, s. 363–369. Perlis Vivian (1974), Charles Ives Remembered. An Oral History, New Haven: Yale University Press. Pólya George (1954), Mathematics and Plausible Reasoning, t. 2: Patterns of Plausible Inference, Princeton: Princeton University Press. Rains Prudence Mors (1971), Becoming an Unwed Mother, Chicago: Aldine Publishing Company. Rose Mike (1983), Rigid Rules, Inflexible Plans, and the Stifling of Language. A Cognitivist Analysis of Writer’s Block, „College Compostition and Communication” vol. 31, nr 4, s. 389–401. Rosenthal Robert (1966), Experimenter Effects in Behavioral Research, New York: Appleton-Century-Crofts. Schiacchi Walter (1981), The Process of Innovation: A Study in the Social Dynamics of Computing, niepublikowana praca doktorska obroniona na University of California, Irvine. Schultz John (1982), Writing from Start to Finish, Upper Montclair: Boynton/ Cook Publishers. Selvin Hanan C., Wilson Everett K. (1984), On Sharpening Sociologists’ Prose, „The Sociological Quarterly” vol. 25, nr 2, s. 205–222. Shaughnessy Mina P. (1977), Errors and Expectations. A Guide for the Teacher of Basic Writing, New York: Oxford University Press. Shaw Harry (1975), Dictionary of Problem Words and Expressions, New York: McGraw-Hill. Simmel Georg (1975), Socjologia, tłum. Małgorzata Łukasiewicz, Warszawa: PWN. Sternberg David (1981), How to Complete and Survive a Doctoral Dissertation, New York: St. Martin’s Press. Stinchcombe Arthur L. (1978), Theoretical Methods in Social History, New York: Academic Press.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 199

2013-07-09 23:16:19

200

Bibliografia

Stinchcombe Arthur L. (1982), Should Sociologists Forget Their Fathers and Mothers?, „The American Sociologist” vol. 17, nr 1, s. 2–11. Strunk William Jr., White E. B. (1959), The Elements of Style, New York: Macmillan. Stubbs Michael (1980), Language and Literacy. The Sociolinguistics of Reading and Writing, London: Routledge and Kegan Paul. Sutherland John A. (1976), Victorian Novelists and Publishers, Chicago: University of Chicago Press. Trollope Anthony (1947), An Autobiography, Berkeley: University of California Press. Waller Willard (1932), Sociology of Teaching, New York: John Wiley and Sons. Weber Max (2002), Gospodarka i społeczeństwo. Zarys socjologii rozumiejącej, tłum. Dorota Lachowska, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN. Whyte William Foote (1943), Street Corner Society, Chicago: University of Chicago Press. Williams Joseph M. (1981), Style. Ten Lessons in Clarity and Grace, Glenview: Scott, Foresman. Zinsser William (1980), On Writing Well. An Informal Guide to Writing Nonfiction, New York: Harper and Row. Zinsser William (1983), Writing with a Word Processor, New York: Harper and Row.

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 200

2013-07-09 23:16:19

Indeks nazwisk

Abbott Andrew 189 Addelson Kathryn Pyne 94 Allen Woody (właśc. Allen Stewart Konigsberg) 32 Antin David 112 Arendt Hannah 155 Arneson Robert 117 Bastide Françoise 28, 49, 156 Bazerman Charles 28 Becker Howard S. 21, 29, 36, 42, 53, 54, 56, 58, 61, 74, 81, 82, 84, 86, 111, 158, 172, 175, 177, 188, 191, 193 Benjamin Walter 155 Benney Mark 103 Berger Bennett 75–77 Berger Peter L. 51 Bernstein Theodore 44 Bielstein Susan M. 179 Blumer Herbert 105 Bridgman Percy Williams 146 Buckley Walter 72, 73 Bulmer Martin 105 Campbell Donald Thomas 188 Campbell Paul Newell 44

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 201

Capote Truman (właśc. Truman Streckfus Persons) 162 Carey James T. 105 Carpenter Jim 103 Carper James 42 Charlton Joy 66, 162 Clifford James 47, 49 Cowley Malcom 15 Davis Murray S. 151 Dewey John 134 Dickens Charles 141 Durkheim Émile 10, 30, 31, 70, 145– 148, 151 Elbow Peter 11, 13, 65 Eliot George (właśc. Mary Ann Evans) 141 Elkin Fred 111 Epstein Jason 193 Faris Robert E. L. 105 Faulkner Robert R. 177 Fischer David Hackett 142 Flower Linda 11, 26–29, 31, 67 Follet Wilson 44

2013-07-09 23:16:19

202

Indeks nazwisk

Foster Gary S. 54, 185 Fowler Henry Watson 44 Franklin Benjamin 184 Garfinkel Harold 50, 80 Geer Blanche 36, 56, 58, 70, 74, 104, 105 Geertz Clifford 49 Goffman Erving 95, 140, 145, 190–193 Gordon Andrew C. 159, 172, 175 Gowers Sir Ernest 10 Gusfield Joseph 28, 49 Hall Oswald 110, 111 Hammond Philip 101 Hayes John 11, 27, 29, 31, 67 Hellman Lillian 122, 129, 130 Hertz Rosanna 14, 39–43, 48, 79, 82, 119, 121 Hilton James 35 Horowitz Irving Louis 101, 160, 161 Hughes Everett C. 36, 56, 58, 62, 74, 103, 104, 106, 114, 134, 138, 152, 153 Hume David 22 Hummel Richard C. 54, 185 Hyman Richard (Dick) 178 Ives Charles 133, 135 Johnson Mark 98 Joyce James 134 Kidder Tracy 131 Kuhn Thomas 57, 139, 147, 149, 151, 156 Lakoff George 98 Latour Bruno 28, 49, 57, 154–156 LeBailly Robert K. 172, 175 Lessing Doris 153

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 202

Luckmann Thomas 51 Lyman Peter 160 Malinowski Bronisław 17, 47 Marks Karol (Karl Heinrich Marx) 10, 30, 61, 90, 146 McCloskey Donald N. 49 Mead George Herbert 90, 134, 146 Mead Margaret 47 Merton Robert K. 11, 15 Mill John Stuart 22 Mills C. Wright 10, 19, 30, 43, 44, 136 Molotch Harvey 59, 60 Moody James 188 Morin Alexander 109, 110 Moulin Raymonde 154, 155 Neuberg Matt 174 Orwell George 28, 185 Park Robert E. 105, 106 Parsons Talcott 19 Pasteur Louis 154 Perlis Vivian 133 Pólya George 151 Pope Whitney 147 Rains Prudence Mors 63, 64 Rau William 188 Rawls John 135 Redfield Robert 105 Reichenbach Hans 30 Richards Pamela 12, 14, 65, 101, 119– 121, 130, 142, 185 Riesman David 46, 103 Rodia Sabato (Simon) 116 Rogers William (Will) 49 Rose Mike 28, 80 Rosenthal Robert 75

2013-07-09 23:16:19

Indeks nazwisk Scheff Thomas 72, 73 Schiacchi Walter 170 Schudson Michael 23, 151 Schultz John 11 Selvin Hanan C. 11 Shaughnessy Mina P. 11–13, 24, 57 Shaw Harry 44 Simmel Georg 153 Sternberg David 13 Stinchcombe Arthur L. 51, 109, 146– 148, 151, 153 Strunk William Jr. 10, 44 Sutherland John A. 141 Thackeray William M. 141 Trollope Anthony 116, 141, 190 Velho Gilberto 23 Veyne Paul 148

warsztat pisarski badacza_po_korekcie.indd 203

203

Waller Willard W. 154, 155 Walton John 51, 52 Warner W. Lloyd 61 Weber Max 10, 30, 70, 71, 146, 148, 149, 153, 154 Weiner Lee 105 Weston Edward 117 White E. B. 10, 44 Whyte William Foote 48, 110 Williams Joseph M. 10, 44, 56, 67, 94 Wilson Everett K. 11 Wirth Louis 105, 145, 146 Wittgenstein Ludwig 50, 162 Woolgar Steve 49 Yankel Chaim 146, 148 Zinsser William 10, 163, 169, 170

2013-07-09 23:16:19