Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji 9788367324175

116 32 49MB

Polish Pages [394] Year 2022

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD FILE

Polecaj historie

Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji
 9788367324175

Citation preview

NOWE ZYCIE

JAK POLACY POMOGLI UCHODŹCOM Z GRECJI

Dionisios Sturis

V\P

Copyright © Dionisios Sturis, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z 0.0., 2022 Redaktor prowadzący: Bogumił Twardowski

Marketing i promocja: Agata Gać

Redakcja: Barbara Stahl, Adrian Stachowski Korekta: Anna Sidorek, Małgorzata Denys, Agnieszka Czapczyk

Łamanie: Grzegorz Kalisiak

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska Fotografia na okładce: Greckie i macedońskie dzieci w szkole podstawowej,

Wrocław, 1961 rok. Dzięki uprzejmości Zakładu Narodowego im. Ossolińskich Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Książkę wydrukowano na papierze Ecco Book 70 g/m2 vol. 2,0

dostarczonym przez firmę Antalis Poland Sp. z 0.0.

ISBN 978-83-67324-17-5 Wydawnictwo Poznańskie sp. z 0.0.

ul. Fredry 8,61-701 Poznań tek 61 853-99-10

[email protected]

www.wydav.-nictwopoznanskie.pl

Spis treści

Przedmowa. Uchodźcy wśród nas

Wstęp

o



15

o

Księga Chojnowa

Księga motywacji

19

o

38

Księga utraconej pamięci

Księga wojny

©

®

42

51 ©

Księga internacjonalizmu

Księga liczb. Zapis 1

o

115

Roman ze Zgorzelca

®

117

Księga dzieci wojny

©

118

Księga inwalidów wojennych

Księga Belojanisa

159

®

©

170

Helena z Wrocławia

©

172

Księga Zgorzelca

173

Księga liczb. Zapis 2

©

104

©

146

9

Księga Polic

185





Księga nowego życia

Anna ze Szczecina

202



219

Księga łączenia rodzin



220

Marysia z Chojnowa



237

Księga liczb. Zapis 3



238

Księga wyczekiwania



239

Magda z Legnicy



253

Księga wyborów



254

Eugeniusz z Polic



310

Księga teraźniejszości



311

Księga Nalbandisów (2022)



Księga liczb. Zapis 4



Księga końca?

Epilog



Przypisy



363

Podziękowania



Bibliografia



375



343

344

Księga Makronisos

381

373



348

324

Dzisiejszym uchodźcom

Przedmowa. Uchodźcy wśród nas

Nowe życie Dionisiosa Sturisa opowiada piękną historię. Chcia-

łoby się dodać - o pięknych ludziach, ale czy nie byłby to nad­ miar, weksel in blanco? Może chodzi tu tylko o dobre, ale chwi­

lowe odruchy? Chciałoby się napisać odruchy „normalne”, tyle

że zamysł ten rozbija się o gorzkie pytanie o to, co właściwie w świecie XX wieku było normą. Otwarte ramiona dla przyby­

szów, wędrowców, migrantów, uchodźców, Innych? Czy raczej

obelgi, pięści, kamienie, pociski, obozy? To opowieść o Polsce, której nie ma. Nie chodzi tylko o to, że

nie ma już Polski Ludowej. Nie ma Polski, która przyjmowałaby uchodźców z otwartymi ramionami. Tak, w pierwszych dniach, tygodniach, miesiącach od napa­

ści Rosji na Ukrainę w 2022 roku, gdy Polacy otwierają domy i serca dla uciekających przed wojną sąsiadów, chciałoby się wierzyć, że coś się zmienia; że kraj wydobywa się ze swoich

chorób i plag - nacjonalizmu, ksenofobii, zadawnionych uraz. Ale czy naprawdę? Czy na trwałe? W tym samym czasie kilka, kilkanaście kilometrów od gra­ nicy ukraińsko-polskiej władze kraju wypychają uchodźców

z dalekich krajów, o innym kolorze skóry, innego wyznania do lasu, gdzie „pozwala się” im umrzeć - z zimna, głodu, wy­

cieńczenia, chorób. To Afgańczycy, Syryjczycy, Irakijczycy, Kurdowie... - ludzie, którzy wyglądają trochę inaczej niż my

9

i inaczej niż Ukraińcy. Mają ciemniejszą karnację, ciemniejsze włosy. Kobiety noszą nakrycia głowy (chusty), trochę podobne

do takich, jakie nosiły nasze babcie i prababcie.

Podział uchodźców na tych, którym się pomaga, i tych, któ­

rych wyrzuca się na pastwę zimna i pozwala umrzeć w cierpie­ niach i samotności, wystawia Polsce świadectwo. Nic tu się nie

zeruje, nie wyrównuje, nie bilansuje. Moralnego skandalu przy­ wodzącego na myśl chyba tylko spychanie rozbitka z tratwy na morzu nie da się zagłuszyć, a tym bardziej „zrównoważyć”

pomocą dla innych. Dzielimy ludzi według kolorów, wyznań,

kategorii? Ludzie innej kategorii - jak to w ogóle brzmi? A jed­ nak część społeczeństwa, a przede wszystkim władze kraju,

w którym żyjemy, dokonują takiego rozróżnienia każdego dnia. Nie koi ani nie uspokaja, że niechętna uchodźcom z krajów globalnego południa jest dziś - w mniejszym lub większym

stopniu - cała Europa. Zamiast zasypiać w błogim spokoju z usprawiedliwieniem, że „na Zachodzie też tak myślą”, le­ piej wziąć sobie do serca apel algierskiego pisarza Kamela

Daouda: „Trzeba zdefiniować na nowo fundamenty swojego człowieczeństwa. Dziś nie jest nam potrzebny europejski czy

zachodni humanizm, tylko uniwersalny. Odnoszę wrażenie, że zachodni humanizm się zaciął. Jak postrzega Innego? Czy to

zwierzę, czy człowiek? Identyczne pytanie zadawał sobie Robin­ son na temat Piętaszka. Jesteśmy w tej samej sytuacji: jak zdefi­ niować uchodźcę? Jeśli to zwierzę - trzeba je odgrodzić albo za­

bić. Jeśli człowiek - przesunąć się i zrobić mu trochę miejsca”*. * Daoud wypowiada te słowa w wywiadzie, który dla „Dwutygodnika"

przeprowadził z nim Krysztof Umiński (K. Umiński, Jak odkrywałem język,

https://www.dwutygodnik.com/artykul/6197-jak-odkrywalem-jezyk.html) [data dostępu: 10 maja 2022J.

10

W nowym wydaniu Nowego życia Sturis uzupełnia i aktu­

alizuje niektóre z uchodźczych historii, a także proponuje re­ fleksję nad naszą zbiorową kondycją. „Mogliśmy przyjąć tych

kilka czy kilkanaście tysięcy osób [przekraczających polsko-białoruską granicę], jak kiedyś przyjęliśmy Greków, tak jak te­

raz przyjmujemy miliony uchodźców z Ukrainy” - pisze Sturis w dopisanych fragmentach. „Mogliśmy zaopiekować się nimi, dać suche ubranie, nakarmić, podleczyć, zapytać, dlaczego

uciekają, sprawdzić, czy spełniają warunki, by uzyskać oficjalny status uchodźcy”.

Jest tu budzący pewną nadzieję fragment, w którym Sturis przytacza raport pod tytułem Leczymy uchodźców, złożony

ze świadectw osób pracujących w służbie zdrowia. Pokazuje

on, że zwykli ludzie spontanicznie, nie trzeba ich do tego na­ mawiać, garną się do pomocy zmarzniętym, głodnym i bez

dachu nad głową uchodźcom - właśnie tym, których pań­ stwowa propaganda maluje jako niebezpiecznych wrogów;

którzy są rzekomo pionkami dyktatora Białorusi, domniema­ nymi islamistami terrorystami (więcej obelg nie przytaczam,

bo i po co). Te zachowania są żywym dowodem, a przynajmniej jakąś po­ szlaką, iskrą nadziei, że ludzie nie rodzą się rasistami i ksenofo­

bami - do wrogości wobec Innego ich się wychowuje, przyucza, popycha. Robią to społeczne normy, przeświadczenia, przesądy.

Amerykański historyk Howard Zinn, autor Ludowej historii

Stanów Zjednoczonych, pisanej z perspektywy grup wyklu­ czanych i dyskryminowanych, uważał, że rasizm to konstrukt

tworzony przez sprawujących władzę po to, by ludzi dzielić, a następnie rozgrywać jednych przeciw drugim. Po co? Bo to

przynosi profity. Bo podzielonymi łatwiej rządzić.

n

Są przykłady na to, że władze polityczne mogą odgrywać

inną rolę. Taki właśnie przykład Sturis opisuje w tej książce i kilka lat po jej pierwszym wydaniu proponuje, by raz jesz­ cze przyjrzeć się losowi jego przodków i czternastu tysięcy

uchodźców greckich i macedońskich, którzy po drugiej wojnie światowej - z powodu wojny domowej i prześladowań w swoim

kraju - znaleźli schronienie w komunistycznej Polsce. Tamta Polska zawstydza tę dzisiejszą. Ale na wstydzie nie poprzestaje -

podsuwa wzorce postaw i polityki solidarności.

Po premierze Nowego życia odbyliśmy długą rozmowę, która ukazała się w „Polityce". - Nie wyzywano Greków od „cyganów" czy „żydków”? Nie

było napaści?

- Nie. I porównując Polskę dzisiejszą i tamtą, jest to coś ab­ solutnie niezwykłego. Grecy nie poznali, co to dyskryminacja lub otwarta niechęć. Nie atakowano ich, choć mówili w innym języku, mieli nieco ciemniejszą skórę, gęste, czarne włosy,

nieco odmienne rysy. Przeciwnie - ich egzotyczna uroda bar­

dzo się podobała. (...)

- Polacy w czasach PRL byli biedniejsi, ale bardziej empatyczni, bardziej solidarni?

- Nikt ich nie pytał, czy chcą mieć za sąsiadów uchodź­ ców z Grecji. Nie dzwonili do nich ankieterzy, którzy szyko­

wali sondaż. Cała akcja przyjmowania greckich uchodźców przez jakiś czas była trzymana w tajemnicy. A gdy Polacy zorientowali się w końcu, kogo mijają na ulicy, kto wprowa­

dził się do mieszkania obok, zachowali się jak należy. Na­

uczyciele, wychowawcy w ośrodkach, lekarze, pielęgniarki,

12

pracodawcy - wszyscy oni okazywali przybyszom troskę i zrozumienie. - Masz jakieś wyjaśnienie, dlaczego tak było wtedy, a nie

jest dzisiaj? - Być może lepiej pamiętaliśmy, czym jest wojna, jakie

dramaty potrafi na człowieka sprowadzić. W tamtych trud­ nych czasach chyba nie miało dla nas znaczenia, że jesteśmy

biedni. Ważniejsze było przekonanie, że ofiarom wojny należy pomagać i dzielić się z nimi tym, co się ma.

Nie ma powodu ani sensu idealizować Polski tamtego czasu. W tym samym społeczeństwie, które przyjaźnie przyjęło Gre­

ków, wciąż żywe były uprzedzenia - na przykład antysemi­ tyzm - a były tym żywsze, im bardziej ożywiała je ówczesna

władza (czy to w okolicach 1956, czy 1968 roku). Jedną z lekcji, którą jednak warto zapamiętać, jest to, że działania władz mogą tworzyć dobry standard. Konstruowanie dobrej polityki - a wo­

bec uchodźców z Grecji władze PRL taką prowadziły - kształto­ wało postawy otwarcia, empatii, życzliwości, współpracy.

Niczego więcej dziś nam nie trzeba - wobec wszystkich uchodźców, bez żadnych rozróżnień. Można otworzyć ramiona

i żyć nie tylko obok siebie, ale razem. Tworzyć zróżnicowaną wspólnotę. Dobrze, że książka Sturisa raz jeszcze nam o tym

przypomina. Artur Domosławski

Wstęp

Koniec podróży. Pociąg staje na stacji w Lądku-Zdroju, przy

imponującym, poniemieckim budynku dworca z czerwonej cegły. Jest ciepłe popołudnie późnym latem 1948 roku. Roz­

suwają się drzwi bydlęcych wagonów. Z wnętrza bucha kwaś­ ny odór. Znana mieszanka: rzygowiny i mocz. Dorośli by nie

wytrzymali zamknięcia przez kilka dni i nocy, a co dopiero dzieci. Zwłaszcza dzieci wojny: w łachmanach, wygłodniałe, kaszlące, ze strupami na głowach, ze skołtunionymi włosami,

ropiejącymi oczami, spocone, brudne, coraz bardziej przestra­ szone, często niepamiętające własnego nazwiska, oznakowane za to numerem porządkowym na plakietce dyndającej u szyi.

Najmłodsze mają trzy lata, najstarsze - lat czternaście. Jedne mówią i myślą po grecku, inne po macedońsku. Przyjechało ich ponad tysiąc pod opieką zaledwie kilkudziesięciu dorosłych.

Dzieci nie wiedzą, gdzie się znajdują, co to za kraj ta cała Polonia i jak daleko została ich ojczyzna Ellada. Wiedzą chyba

tylko tyle, że wywieziono je daleko od wojny. Za chwilę zaczną wysiadać z pociągu i po raz pierwszy postawią bose stopy

na polskiej ziemi - to będzie umowny, symboliczny początek

grecko-polskiej odysei, która według planu miała potrwać naj­ wyżej kilka miesięcy. Tego właśnie spodziewają się przyjezdne dzieci: że rozłąka

z rodzicami wkrótce się skończy i że wrócą do domów, gdy tylko

15

opadnie wojenny kurz. Poza obiecaną wcześniej wyżerką to ich

jedyny powód do radości. Nikt jeszcze nie wie, dosłownie nikt, że będzie inaczej, że historia, która właśnie się rozpoczyna, stanie się udziałem

ponad 14 tysięcy osób (bo do dzieci po skończonej wojnie do­

mowej dołączą dorośli) i będzie się toczyła przez kolejne de­

kady i pokolenia, trwale znacząc życie uchodźców tęsknotą i wyobcowaniem, ale często także radością, spokojem ducha,

niekiedy nawet szczęściem. Większość przybyszów z Grecji nie opuści Polski przez co naj­

mniej ćwierć wieku. Niektórzy umrą na polskiej ziemi, zanim otrzymają zgodę na powrót do ojczyzny. Niektórzy mieszkają

w Polsce do dziś. Ich dzieci i wnuki, których żyłami płynie wymieszana polsko-grecka krew, to być może twoi, Czytelniku, Czytelniczko, sąsiedzi, koledzy ze szkoły, koleżanki z pracy.

Z drewnianych wagonów wyskakują pierwsi mali śmiałkowie. Wzniecają kurz, lądując na wysuszonej słońcem ziemi. Ktoś się potyka, upada i płacze. Nic poważnego, tylko otarte kolano.

Cisza zamienia się w harmider i chaos, bo zderzają się ze sobą różne okrzyki, słowa pozdrowień i zapytania wyrzu­

cane w powietrze w trzech różnych językach: greckim, mace­ dońskim i polskim. Kostek Christu, numer 1123, wychudzony dziesięciolatek

z rozbieganymi oczami, wysiada z pociągu jako jeden z ostat­

nich i natychmiast rzuca się biegiem do najbliższego budynku. W zatłoczonej dworcowej poczekalni grupa skołowanych

dorosłych próbuje zapanować nad „kontyngentem” małych uchodźców. Mimo hałasu i zamętu chłopiec pod dachem czuje

się nieco bezpieczniej. Uznał, że niedźwiedzie ludojady, któ­

rymi straszono go podczas podróży, wolą otwarte przestrzenie.

16

Rozumował, że nim, chudzielcem, polskie bestie by się nie na­ jadły, ale i tak się bał. Dla pewności próbuje dopytać, ciągnie

za rękaw obcą panią w pielęgniarskim stroju i obcego pana.

Ci patrzą na niego ze zdziwieniem, słuchają, coś tam nawet odpowiadają, ale kto by wiedział co.

Witamy w Polsce pierwszych uchodźców z walczącej Grecji! Wi­ tamy was chlebem i dobrym słowem. Jak trzeba, po ludzku.

Ofiarujemy wam dach nad głową, wygodne łóżko, mydło, czy­ ste ubranie, lekarstwa. Dzielimy się tym, co mamy, choć sami

mamy niewiele.

Wiemy, co to wojna, pamiętamy aż za dobrze...

Księga Chojnowa

Od tamtych zdarzeń mija ponad sześćdziesiąt lat. Na Dolnym

Śląsku znów trwa suche, upalne lato. Niebo nad Chojnowem jest niebieskie jak na pocztówce z Cyklad. W małym mieście położonym 150 kilometrów na północny zachód od Lądka-

-Zdroju, akurat rozpoczynają się Dni Chojnowa, coroczne kil­

kudniowe święto, jedyne takie w całej okolicy. W programie jak zawsze liczne atrakcje: smażona kiełbasa i tanie piwo, koncerty,

konkursy plastyczne i taneczne, turnieje brydża, ping-ponga, tenisa, warsztaty tkackie i garncarskie, straganowa sprzedaż

rękodzieła i ekologicznej żywności - serów, miodów i nalewek. W zabawie mieszają się młodość i starość, bieda i bogactwo,

miastowi i ludzie z pobliskich wiosek. Do starzejącego się i pu­ stoszejącego Chojnowa powraca w tym czasie gwar i energia, a tego roku, wyjątkowo, także lokalna historia w osobach gości specjalnych, dawnych mieszkańców, niby obcych, a swoich „chojnowskich Greków”.

Impreza odbywa się w tak zwanym Małym Parku, nad płytką rzeką Skorą, a nie jak zwykle na Rynku, który teraz cały jest

rozkopany, pozagradzany i wyłączony z ruchu. Przechodzi

kosztowną rewitalizację; złośliwcy mówią: upustynnienie. Lu­ dzie wściekają się, że unijne miliony są marnotrawione na nie­

wygodną kostkę brukową, która zastąpi zerwany asfalt, oraz na likwidację miejskiej zieleni. Stare, pachnące drzewa i krzewy

19

pójdą pod siekierę, a zamiast nich pojawią się klomby z donicz­

kowych bratków i rachityczne, skarlałe odmiany akacji o pniach jak noga kurczaka i kulistych koronach, nigdy niekwitnące.

Z powodu remontu organizatorzy Dni Chojnowa zrezygno­ wali z popularnych zawodów biegowych, których trasa trady­ cyjnie prowadzi przez Rynek. Gdy byłem w pierwszej klasie

chojnowskiego liceum, wziąłem udział w wyścigu na dystansie półtora kilometra. Wystartowałem bardzo szybko, prawie sprin­

tem. Prowadziłem z widoczną przewagą przez dłuższą część dystansu, niesiony biegowym niedoświadczeniem, oklaskami i wiwatami tłumu: „Dio-nis! Dio-nis!”.

(Jedynie w Chojnowie nikt nigdy mnie o moje greckie, nieco tylko spolszczone imię nie pytał. Ani w przedszkolu, ani w pod­

stawówce, ani w liceum. Nikt nie stękał, wyczytując je z listy, nie przekręcał go, nie dociekał, dlaczego takie dziwne i czy

prawdziwe. Także nazwisko nikogo nie dziwiło. Jakbym był

Dionizy Sturisowski, a nie Dionis Sturis. W małym mieście ludzie się znają, wiedzą, jakich mają sąsiadów. Zdążyli do nich przywyknąć, do ich nieco ciemniejszej karnacji i pokręconych nazwisk. Inaczej było i jest poza Chojnowem, wszędzie tam,

dokąd uchodźcy z Grecji nie dotarli bądź też stanowili nieliczną

grupę wśród polskiej większości, a ich historia pozostała nie­ znana lub zapomniana. Ludzie stękają tam i przekręcają moje

imię na różne sposoby, proszą, bym je przeliterował, zjadają samogłoskę „i” albo dodają ją tam, gdzie jej być nie powinno.

I dziwią się na potęgę). - Dio-nis, dawaj, Dio-nis! - To koledzy i koleżanki ze szkoły,

a także sąsiedzi i rodzina, którzy przyszli pooglądać zawody. Nikt z nich raczej nie oczekiwał, że będę się w nich liczył nie z moją ówczesną nadwagą, brzuchem źle skrywanym pod

20

bawełnianą koszulką, z tłuściutkimi udziskami. Gdy do mety

zostało mi 400 metrów, „spuchłem” - z trudem łapałem powie­

trze, a moje nogi stały się ciężkie jak stalowe słupy. Musiałem zwolnić do truchtu i pozwolić, by wyprzedzili mnie nie tylko faworyci, którzy wykazali się spokojem, lepszą formą i sku­

teczniejszą taktyką, mimo że początkowo oglądali moje plecy,

ale także dużo słabsi zawodnicy. Z trudem tylko ukończyłem

wyścig na jednej z dalszych pozycji. Od mojej bolesnej sportowej porażki minęło dużo czasu. Zdążyłem wyjechać z Chojnowa, skończyć studia, rozpocząć pracę w radiu, zgubić nadwagę i porządnie się wytrenować.

Wracałem na kilka dni. Jechałem z Warszawy na Dni Choj­

nowa, by nagrać reportaż. (Liczyłem też, że przy okazji wezmę

porządny biegowy rewanż. Szkoda, że do niego nie doszło). Moje szefowe w radiu uznały, że grecki temat jest niszowy,

a przez to na swój sposób ciekawy, bo mało kto w Polsce zna historię greckich uchodźców. Poza tym trwał letni sezon ogór­

kowy, gdy często brakuje tematów na antenę.

Nie zamierzałem się przyznawać, że ja także słabo znam historię moich greckich przodków. Wiedziałem o nich zawsty­ dzająco mało. Tylko tyle, ile kilka lat wcześniej usłyszałem

od ciotki Kiriaki, siwej staruszki, która w 1948 roku jako mała dziewczynka wysiadła z jednego z bydlęcych wagonów. Nada­

rzała się okazja, by popytać o dawne dzieje.

Goście specjalni Dni Chojnowa, jak mi mówili, sami wyszli

z inicjatywą. Chcieli o sobie przypomnieć, bo czuli, że pamięć o nich ginie. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych

XX wieku większość z nich opuściła miasto na dobre i wróciła

do Grecji. Nie zostawili po sobie niemal żadnych materialnych

21

śladów. Tylko starsi mieszkańcy zachowali ich we wspomnie­

niach, ale starszych z każdym dniem ubywa. U młodych „choj­ nowscy Grecy" nie budzą już żadnych skojarzeń. Zero. Zupełnie jak „chojnowscy Niemcy" - pomyślałem. Oni też

zniknęli ze zbiorowej świadomości, a wraz z nimi ich kilkuset­ letnia przeszłość. Zostały po nich omszałe groby na miejskim cmentarzu i wyblakłe napisy gotycką czcionką na ścianach sta­

rych kamienic, odsłaniane przez ulewne deszcze. Potomkowie

chojnowskich autochtonów od czasu do czasu odwiedzają mia­ sto swych rodziców i dziadków, przyjeżdżają z Zachodu nowo­

czesnymi autokarami. Uczniowie ogólniaka pod okiem germanistki przygotowują dla nich występy artystyczne, ale już licealny

historyk słowem się nie zająknie o niemieckiej przeszłości miasta

Haynau i w ogóle Ziem Odzyskanych. Nie powie na przykład

o tym, że w Haynau urodził się kanclerz Rzeszy i premier Prus

Georg Michaelis, że z Haynau pochodziło kilku wybitnych nie­ mieckich uczonych, że w mieście działała bożnica, którą po „nocy

długich noży" przerobiono na salę gimnastyczną. Ani słowa. Nul. Po grecku „zero" to miden, z akcentem na e. Właśnie tyle czasu ten sam szkolny historyk poświęca na opowieść o dawnych

uchodźcach, Grekach i Macedończykach, których wygoniła z ojczyzny brutalna wojna domowa (daję słowo, bo chodzi­ łem na jego lekcje). Może nikt mu nie powiedział, że w samym

tylko Chojnowie mieszkało ich ponad dwustu? Razem z Pola­ kami, dom w dom. Może o nich nie słyszał? Może nie wie, że nic złego z tego współżycia nie wynikło. Wręcz przeciwnie -

samo dobro. Może nie zastanawiał się, skąd u niektórych jego

uczniów - uchodźczych dzieci i wnuków - greckie nazwiska. A może o wszystkim wie, tylko uznaje za niewarte opowiedze­

nia? Może przeszkadza mu, że wśród uchodźców znajdowali

22

się ideowi komuniści? Jakby ideologia była w tej historii naj­ ważniejsza! Nie była. Nie jest. Ważniejsza była solidarność.

Grecy postanowili więc, że sami o sobie przypomną. Komitet organizacyjny powstał w Salonikach. Panowie Tselis i Pliatsikas, dawni chojnowianie, oraz (telefonicznie) pan Kalagasidis z Chojnowa, a także kilka innych osób, dobre pół roku spotykali

się w salonickich kawiarniach i obmyślali program. Dyskuto­ wali, spierali się, wysyłali e-maile do chojnowskich władz, jak

się okazało - bardzo przychylnych. Wspólnie uradzono, że naj­ lepszą okazją do takiego przypomnienia będą Dni Chojnowa.

Dniem greckim ustanowiono niedzielę. Na początek zaplano­ wano mszę w kościele (nieważne, że Grecy w większości byli ateistami - ksiądz prałat się uparł), później uroczyste odsło­ nięcie pamiątkowej tablicy na ścianie Urzędu Miasta (Grecy proponowali ścianę Domu Chemika, gdzie kiedyś działał ich klub, ale burmistrz uznał, że magistrat zapewnia większy pre­

stiż), następnie otwarcie wystawy w chojnowskim muzeum -

ze starymi zdjęciami miejscowych Greków i Macedończyków, a wieczorem koncert greckiej muzyki. Zaprzyjaźnione panie bibliotekarki rozkładają ręce i przepra­

szają. Na moją prośbę przeszukały katalogi i magazyny, ale o „chojnowskich Grekach” nie znalazły nic oprócz krótkich

artykulików w regionalnych czasopismach. Sprawdziły nawet zasoby większej biblioteki w sąsiedniej Legnicy - również bez

powodzenia. Nie wiedzą, czym to tłumaczyć. Może brakiem

zainteresowania czytelników? Odsyłają mnie jednak do star­

szej koleżanki po fachu, która uchodzi za skarbnicę wiedzy o mieście. Ręczą, że kto jak kto, ale Regina Więcław na pewno

okaże się pomocna.

23

Emerytowana bibliotekarka przyjechała do Chojnowa zza Buga już w lipcu 1945 roku. Zamieszkała z rodziną w okolicy, która kilka lat później stała się małym greckim zagłębiem.

Trudno uwierzyć, że pani Regina zbliża się do osiemdziesiątki przeczy temu jej wygląd, zdecydowany głos i pamięć, w której

zachowały się anegdoty, wrażenia i smaki. Starsza pani dobrze pamięta zadbane niemieckie domy, piękne, kwitnące ogrody,

sady, w których tuż po wojnie nikt nie zrywał owoców - Niemcy, bo nie zdążyli, przyjezdni Polacy, bo się bali, że może zatrute,

szabrownicy, bo woleli skupić się na innych zbiorach. - Przyjazd Greków - mówi mi pani Regina - stał się dla Choj­

nowa prawdziwym wydarzeniem. Egzotyczni goście - ich nowe twarze, ciemniejsza karnacja, dziwny język, czarne ubrania, a u kobiet zawsze chusty na głowach - budziły ciekawość. Może

również strach. Początkowo trzymali się od nas z daleka. Izolo­

wali się. A my też raczej nie garnęliśmy się do ich poznawania. W moim rewirze zamieszkało kilkanaście greckich i macedoń­ skich rodzin, wśród nich Zarkadasowie - nasi najbliżsi sąsiedzi.

Pan Zarkadas nauczył mojego ojca, jak ma się obchodzić z wi­ noroślą, która rosła przed domem. Tak zaczęła się między nami

przyjaźń. Znam ich wszystkich bardzo dobrze, a ze Stefą, choć wyjechała do Salonik i tylko czasami przyjeżdża w odwiedziny, do dziś się przyjaźnimy. Dzięki nim poznałam kawę parzoną „po grecku” i fantastyczne dania z fasoli, bo Grecy w miarę

możliwości starali się gotować po swojemu. Egzotyka greckich gości bladła z każdym rokiem. Uchodźcze

dzieci chodziły do polskich szkół, wypożyczały z biblioteki

u pani Reginy polskie książki, ich rodzice, coraz lepiej mówiący

po polsku, dostawali pracę w Dolzamecie, Papierni, Reniferze. Uprawiali działki we wspólnym ogródku obok chojnowskiego

24

stawu. Razem z Polakami maszerowali w pierwszomajowych

pochodach, razem pili wódkę na imieninach. Tak się działa integracja. Były jednak i problemy. Najstarsi uchodźcy, ci naj­

bardziej konserwatywni, nie umieli zaakceptować mieszanych małżeństw - życzyli sobie, by ich dzieci wybierały partne­

rów z klucza narodowego. Ale nie zawsze mogli postawić na

swoim. Z Polkami pożenili się chłopcy Pliatsikasów, Zarkadasów, Kalagasidisów, Zdrozisów i wielu innych. Starszy z braci

Sturisów, stryjek Joanis, również wziął za żonę Polkę - Wandę. Mój ojciec, Petros, ożenił się z Elefterią - Greczynką z Legnicy. Niedługo później rozwiódł się z nią i związał z moją polską

mamą Zosią. Po drugim rozwodzie kolejny raz ożenił się z Polką. Na placu przed Urzędem Miasta, obok Małego Parku, zgroma­

dziło się kilkadziesiąt osób. Jest burmistrz i jego świta, spocony

ksiądz z kropidłem, są panie bibliotekarki, mieszkańcy, dzien­ nikarze z lokalnej telewizji i grupa Greków, którzy specjalnie na tę okoliczność przyjechali z daleka. Na ścianie budynku

lśni nowiutka granitowa tablica. Z czterech głośników dobiega

skoczna muzyka, egzotyczne disco greko, greckie rytmy w naj­ gorszym wydaniu - milionowa wariacja na temat przeboju z filmu Grek Zorba, do którego na polskich weselach pijani

goście tańczą zwykle kankana. Próba mikrofonu. Raz, dwa, raz. Pierwszy przemawia dy­

rektor Miejskiego Domu Kultury, autor kilku książek o historii Chojnowa (bez specjalnych nawiązań do tutejszych Niemców czy Greków) Stanisław Horodecki.

- Lat blisko sześćdziesiąt mija od chwili, kiedy z dalekiej Grecji przybyła tutaj grupa osób. Do świata zupełnie innego, zupełnie sobie nieznanego - zaczyna dyrektor. - Ktoś kiedyś

25

powiedział: z bliźnim to się możesz zabliźnić. I ci Grecy, którzy do nas dotarli, zabliźniali się, wrastali w chojnowską tkankę. Później rozpoczęła się ich podróż do Itaki, powrót do kraju

rodzinnego. Ale przecież ciągle o nas pamiętają, nie zapomi­

nają o swojej drugiej ojczyźnie. O Chojnowie. Pięknie ich tu

wszystkich witam. A żeby naszej uroczystości nadać szczególny

charakter, proszę wszystkich o przyjęcie postawy zasadniczej, będziemy grać hymny obu narodów.

Podczas hymnów ludzie się nudzą, męczą się, stojąc na bacz­ ność, rozglądają się wokoło, rozmawiają. Milkną, gdy głos za­

biera burmistrz, niepokonany od czterech kadencji Jan Serkies, z wykształcenia nauczyciel WF-u:

- Czcigodny księże prałacie, drodzy greccy przyjaciele, sza­ nowni państwo. Uchodźcy z Grecji znaleźli się w Polsce w wy­ niku wojny domowej. Chojnów stał się domem dla ponad dwu­ stu osób. Początkowo wyrwani ze znanej sobie codzienności,

często rozdzieleni z rodziną, na nowej ziemi starali się układać życie z przekonaniem, ze wrócą do ojczyzny. Mieli tu swoją gre­

cką świetlicę, ich dzieci uczyły się greckiego, młodzież zakładała muzyczne zespoły. Społeczność grecka i chojnowska integro­

wały się, a zrodzone znajomości, przyjaźnie i związki przetrwały. - Serio? - Słyszę, jak za moimi plecami dziwią się młodzi

chojnowianie. A burmistrz kończy słowami: - Stoimy wspólnie przed pamiątkową tablicą, która utrwala

wiedzę o tamtych wydarzeniach, o solidarności dwóch nacji.

Brawa! W ruch idzie kamera lokalnej telewizji, pstrykają aparaty fotograficzne. Znów rozbrzmiewa tandetne disco greko. Bur­

mistrz odsłania wmurowaną w ścianę magistratu granitową

26

tablicę z inskrypcją: „Z wdzięczną pamięcią za znalezienie

w Polsce nowego domu, a w gościnnym Chojnowie swej Małej

Ojczyzny” i fragmentem wiersza Leopolda Staffa Odys. Ksiądz z kropidłem święci dzieło.

Brawa!

Ludzie powoli się rozchodzą - za dużo gadania, za dużo klaskania. Niektórzy kierują się do pobliskiego muzeum, by

zobaczyć wystawę, inni idą na korty, gdzie trwa turniej teni­ sowy. Wrócą wieczorem na koncert w parku. Goście z Grecji są bardziej przejęci. Po policzkach spływają

im pojedyncze łzy, leciutko trzęsą się ramiona. Czują, że spła­

cają dług wdzięczności, choć nikt od nich wdzięczności nie wymaga, nikt się o nią nie upomina. Nie oni przecież ten dług zaciągali, zrobiono to w ich imieniu, gdy wojna domowa miała

się ku końcowi. Greccy komuniści poprosili, polscy komuniści

dali zgodę: „Dobrze, przyjmiemy waszych ludzi, ofiary walk z »monarcho-faszyzmem«. Zaopiekujemy się nimi. Bo tak zwy­ czajnie trzeba. Niczego w zamian nie chcemy i nie oczekujemy”. Najbardziej wzruszony jest chyba Christos Pliatsikas - naj­

starszy z gości specjalnych, dziadek mojego dobrego kolegi z li­

ceum. Stara się ukryć, że popłakuje. Gdy zadzwoniłem do niego

dzień wcześniej, od razu zgodził się na spotkanie. Przecież ja,

Sturis, jestem jednym z nich - mówił mi przez telefon - to znaczy z nas. Przecież on znał mojego ojca, moją mamę, moich dziadków, wielka szkoda, że wszyscy czworo już umarli. Znał

całą rodzinę Sturisów, i to dobrze, bo wszyscy „chojnowscy Grecy" znali się dobrze i trzymali razem.

- Taka jest życie... Taka jest życie - powtarza Pliatsikas, gdy

siadamy przy kawie w małym chojnowskim bistro, które pro­ wadzą jego córka i zięć (a mówi tak, bo po grecku „życie”, zoi,

27

jest rodzaju żeńskiego). Miejsce nazywa się Milos i początkowo

specjalizowało się w greckim jedzeniu na wynos. Szybko oka­ zało się jednak, że chojnowianie od gyrosa wolą knyszę i hot

dogi, pizzę czy frytki. Prawie wszystkie greckie potrawy wyle­ ciały więc z karty. Dawniej, gdy mieszkał w Chojnowie przy ulicy Wojska Pol­

skiego 8, było nie do pomyślenia, by stary Grek robił błędy języ­ kowe. Uczniowie w technikum by się śmiali, on by się wściekał.

Więc mówił polszczyzną poprawną, bez greckich naleciałości,

bez dziwacznego akcentu. Wyuczoną niemal perfekt. Swobod­ nie i bez wysiłku.

Dziś, po tych z górą trzydziestu latach od powrotu do Grecji,

polskie słowa grzęzną siwemu dziadkowi w gardle. Są wszystkie, nawet te trudne, i tylko czekają, by je wreszcie znów wypowiedział. Muszą przy tym walczyć o pierwszeństwo z greckimi odpowied­

nikami. W końcu wygrywają, choć wychodzą z tego starcia po­ kiereszowane, pomięte, wykrztuszone, niewłaściwie odmieniane.

„Taka jest życie...”, że tylko Pliatsikas i jego żona Kula miesz­

kają w Grecji. Jedyni z całej rodziny. Sami, samotni, tęskniący, w ładnym mieszkaniu w Salonikach. O wiele za dużym dla nich

dwojga. Mają też dom z kamienia w górskiej wiosce. Chronią

się w nim, gdy niemiłosierne słońce wygania ich latem z mia­ sta. I syn, i córka zostali w Chojnowie. I wnuki, i prawnuki. Tu jest ich życie. Wszyscy oni powtarzają dziadkom: „Wracajcie

do Polski. Nie siedźcie tam tacy sami. Na co wam ta Grecja?”.

Pliatsikas mówi i płacze. Jak niby mieliby wrócić?! Ile razy można wracać?! Już raz przecież wrócili. Do Grecji, z której

wcześniej musieli uciekać. Teraz więc ich ewentualny przyjazd do Polski na stałe to nie byłby raczej powrót. Sami nie wiedzą,

co by to było.

28

Zostały im odwiedziny. Rodzina przyjeżdża do Grecji raz w roku albo raz na dwa lata. Na wakacje. Plażują, robią zakupy,

zajadają się pomidorami z ulicznych targowisk, prawdziwą fetą i przejrzewającymi figami. Trochę zwiedzają, później jadą do wioski, do chłodnego domu z kamienia, gdzie po dwóch dniach

dopada ich nuda. Częściej bywa, że to dziadkowie pakują się do samolotu i lecą do Polski. Na pogrzeb, na wesele, jak się dziecko w rodzinie uro­

dzi. Albo z innej szczególnej okazji, jak choćby na Dni Chojnowa. Akurat tych dwojga nie mogłoby zabraknąć podczas obchodów

dnia greckiego i na uroczystości odsłonięcia pamiątkowej tab­ licy. Znał ich i lubił kiedyś cały Chojnów. On był nauczycielem w technikum mechanicznym, ekspertem od obróbki skrawa­

niem, a jego żona - śliczna, czarnowłosa pani Kula - pielęgniarką w ośrodku zdrowia, która pół miasta zaszczepiła na gruźlicę.

- Taka jest życie i co zrobić - stwierdza filozoficznie Pliat-

sikas i pociąga nosem. Nie „taką życie” sobie wymarzył, nie taką zaplanował. Pytam o czasy wojny domowej i przyjazd do Polski.

- Stary jestem, a do dziś nie rozumiem, że Grek mógł stanąć przeciwko Grekowi, że mogli się wzajemnie mordować. Taka

wojna to największy dramat.

Gdy wybuchła, Christos był nastolatkiem. Pamięta, jak zginął

jego starszy brat, kuzyni i szkolni koledzy, najbliżsi sąsiedzi.

Później nastąpiła ucieczka przez góry, trzydniowa wędrówka do

Albanii, a stamtąd do Jugosławii. Następnie do Rumunii, gdzie

Christos spędził dwanaście lat. Polska i Chojnów stanowiły ostatni etap jego powojennej tułaczki. Przyjechał, gdy urzę­

dowo łączono rodziny - za zgodą polskich władz i za pośredni­ ctwem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Chodziło o to,

29

by spokrewnieni ze sobą uchodźcy nie musieli żyć rozproszeni po różnych krajach Europy Wschodniej, by mogli przebywać razem w jednym miejscu. Oprócz Christosa na Dolny Śląsk

trafiła jeszcze dwójka jego rodzeństwa i ojciec. Nigdy nie do­

łączyła do nich matka, która została w Grecji, na podupadłym

gospodarstwie. Kobieta zapłaciła wysoką cenę za to, że miała

w rodzinie partyzantów - nie dość, że rozdzielono ją z mężem i dziećmi, to jeszcze greckie władze wysłały ją na kilka lat do

obozu koncentracyjnego na jednej z wysp.

W Chojnowie młody Christos ożenił się z piękną Greczynką i szybko nauczył się nowego języka. Po studiach mechanicz­

nych i pedagogicznych we Wrocławiu dostał pracę w Dolzamecie, w przyzakładowych warsztatach. Szkolił młodych chojno-

wian na tokarzy.

Wsiąkł w Polskę, w sercu jednak, jak mówi, bez przerwy nosił Grecję. Dwójkę dzieci - syna i córkę - posłał do polskich szkół, ale kazał im chodzić na dodatkowe zajęcia z greckiego. Czytał

„Trybunę Ludu” i „Dimokratisa" - wychodzący we Wrocławiu dziennik greckich uchodźców. Chodził z żoną na zabawy do

greckiej świetlicy i na dansingi w klubach typu Jubilatka. Pytam, czy chojnowianie dobrze traktowali Greków, czy się z nimi zaprzyjaźniali.

- Byliśmy jedni i ci sami. Jedni i ci sami - powtarza. - Tak nas traktowano. Polska też dopiero co wyszła z wojny, nic nie miała, a nam wszystko dawała: pracę, mieszkanie, jedzenie, szkołę.

Pewnego razu Christos pojechał na kilka tygodni do Mo­ nachium, by odwiedzić kuzynów. Wracając, kupił pięcioki-

lową puszkę oliwek. Z tej okazji zaprosili oboje z Kulą kilkoro przyjaciół. Była wódka, śledzie i inne zakąski. Oraz egzotyczne

oliwki.

30

- Bierze jeden oliwek nieboszczyk Koleśnik, próbuje, krzywi

się, wyrzuca. Bierze Szulakowski, to samo. Safin pluje na dywan.

Dyrektor Madej krzyczy: „A zabierzże to świństwo!”. Pliatsikas czasami dzwoni do dawnych kolegów, a oni do niego. Wspominają stare dobre czasy. Z okazji jego wizyty w Chojnowie ci ze Stowarzyszenia Inżynierów i Techników

Mechaników Polskich zorganizowali spotkanie przy lampce

wina i wręczyli mu „dyplom uznania za zasługi w dziedzinie edukacji zawodowej młodzieży i integracji członków SIMP oraz

współpracy polsko-greckiej”. Bistro Milos i Dom Chemika dzieli może 200 metrów. W re­

nesansowym budynku odbywają się dziś wesela i studniówki,

a w przeszłości uchodźcy z Grecji mieli tam swoją świetlicę. Dostali do dyspozycji dużą salę na parterze i przesiadywali w niej codziennie po pracy, dyskutując i kłócąc się o politykę.

Czytali gazety, słuchali muzyki, grali w karty i w tawli, planowali

życie po powrocie. Częściej mężczyźni niż kobiety, bo kobiety po skończonej zmianie w którejś z miejscowych fabryk zazwy­

czaj wracały do domów, gotowały obiad, zajmowały się dziećmi. Młodzież miała na tyłach świetlicy stół do ping-ponga - jedyny

w całym mieście. W Domu Chemika odbywały się też imprezy

rocznicowe i sylwestrowe.

- Zawsze wznosiliśmy ten sam toast. Zawsze jeden i ten sam: Kie tu chronu stin Ellada. „Oby za rok już w Grecji” - wspomina Pliatsikas. - Tyle lat go powtarzaliśmy, aż wreszcie nasze ma­

rzenie się spełniło. Powroty zaczęły się na fali odwilży po upadku prawicowej junty „czarnych pułkowników” w 1974 roku. Z Chojnowa wyje­

chało wtedy kilka odważniejszych rodzin. Pliatsikasowie spa­ kowali walizki nieco później, na początku lat osiemdziesiątych.

31

- Kiedy moja matka dostała telegram z wiadomością, że wra­ camy na stałe do Grecji, trafiła do szpitala ze wzruszenia. Tak

jej ciśnienie skoczyło. Rodzice zabrali ze sobą prawie dorosłe dzieci, ale one - syn

i córka - po kilku latach wróciły do Chojnowa. - Widzisz, taka jest życie... Córka wyszła za Polaka, syn ożenił

się z Polką. Woleli mieszkać w Polsce. Nasze plany i marzenia wszystko to się rozjechało. Pliatsikas stoi teraz przed pamiątkową tablicą, pozuje do

zdjęcia. Wyprostowany, poważny. Nie widać, że przed chwilą płakał. Pozostali „chojnowscy Grecy” dołączają do grupowej

fotografii. Przekrzykują się przy tym po grecku, ale z pol­ skimi dodatkami. Zaczynają zdanie w jednym języku, kończą

w drugim.

Są wśród nich Polichronis Kalagasidis i jego żona Krystyna,

znana chojnowska polonistka. Oboje są niscy i korpulentni, on ma ciemną karnację i rzednącą siwiznę, ona jest po słowiańsko

jasna, z gęstymi, prostymi blond włosami. To pani Krystyna wymyśliła napis na tablicy i zaproponowała dopełniający go,

symboliczny wiersz Leopolda Staffa o odwiecznej tęsknocie człowieka za ojczyzną, gdziekolwiek ona jest.

Polichronis Kalagasidis jako jeden z niewielu uchodźców

postanowił nie wracać do ojczyzny na stałe. Ale odwiedzał Grecję wielokrotnie. Gdy tylko miał okazję, objeżdżał dawnych znajomych i zbierał stare zdjęcia - ze szkoły, z pracy, z wesel,

z uroczystości w greckiej świetlicy. Oprócz zdjęć gromadził stare dokumenty, szkolne świadectwa, dyplomy, oficjalne pisma.

Powstała z tego wystawa, którą otworzył właśnie dyrektor choj­

nowskiego muzeum. Uroczystości towarzyszył skromny poczę­ stunek i kieliszek wina.

32

Proszę Kalagasidisa, by mnie oprowadził po wystawie. Chcę zobaczyć, co naprzywoził z Grecji.

- Na tym zdjęciu, proszę bardzo, widzimy całą rodzinę Tselisów. Lefteris, jego rodzice, jego siostra Kula, brat Nikos i naj­

starszy brat Tomas. Tu rodziny Baciasów, Pasiasów, Stojanisów.

Tu wesele Kuli Tseli i Christosa Pliatsikasa... A tu impreza w naszej świetlicy w Domu Chemika, nie wiem, z jakiej okazji,

chyba jakiegoś greckiego święta. To musiały być pierwsze lata po przyjeździe, bo nie widzę żadnych Polaków. Na początku

Grecy byli zamknięci, nie bardzo chcieli się integrować. Wiesz,

jak to jest: nie znali polskiego, nie czuli się u siebie, nie rozu­ mieli polskiej mentalności. Może trochę się bali. Później było

zupełnie inaczej, chodziliśmy do siebie z wódką na imieniny... O proszę, rodzina Sturisów w całej okazałości. Twoja babcia

z dziadkiem i gromadką dzieci. Ten chłopiec po lewej - pozna-

jesz go? - to twój ojciec. Nie znałem tej fotografii. Nie rozpoznałbym na niej ani ojca,

ani dziadków, ani reszty krewnych. Rodzice rozwiedli się krótko po moim urodzeniu. Mama zabrała trójkę dzieci z powrotem do

Polski, a ojciec został w Salonikach. Nie dbał o kontakty z nami.

Maria i Dionisis Sturisowie - babcia i dziadek. Babcię pamię­ tam słabo: jako niską, pomarszczoną staruszkę o rzadkich, si­

wych włosach, w czarnej spódnicy, czarnej bluzce, w nieod­ łącznych rajstopach i czarnych skórzanych trzewikach. Przez

całe dekady po śmierci dziadka pozostawała wierna wdowiej modzie. Jedynie nocne koszule miała w weselszych barwach. Była analfabetką i poliglotką: mówiła po grecku, arumuńsku, polsku i czesku. Widywałem ją rzadko, podczas wakacji spędza­

nych w Grecji, gdy zbliżała się do dziewięćdziesiątki. Nic nie

33

wskazywało, że jej czas dobiega kresu. Do końca była zdrowa,

żwawa i obrotna. O dziadku wiem jeszcze mniej, zmarł, zanim

się urodziłem. Leży na chojnowskim cmentarzu. Ci prości ludzie, niepiśmienni, biedni, z małej górskiej wio­

ski Lagkadia, kilkadziesiąt kilometrów na północ od Salonik,

zhellenizowani Wołosi (Arumuni), żyli spokojnie, powoli, zgod­ nie z tradycjami. Mieli mały, prymitywny dom bez wychodka,

kawałek pola, krowę, kilka, może kilkanaście owieczek, świnie,

jedno lepsze ubranie na zmianę, po parze butów. I kręgosłupy ugięte od ciężkiej pracy. Ich świat był malutki, ograniczał się

do najbliższej okolicy i kończył tam, dokąd w jeden dzień dało

się dojechać na grzbiecie muła. Aż przyszły okupacja i wojna domowa. Życie babci i dziadka niepokojąco wtedy przyspie­ szyło, a świat się zwielokrotnił.

W Lagkadii kolejno zjawiali się włoscy, niemieccy i bułgarscy

żołnierze, kradnąc, mordując, siejąc strach. O wiele gorsze czasy przyszły jednak nieco później, gdy te same niegodziwości po­ pełniali Grecy. W okresie bratobójczych walk krewni Sturisów

dołączyli do komunistycznej partyzantki.

Żołnierzom walczącym po przeciwnej stronie nie bardzo się to podobało, więc gdy weszli do wioski uzbrojeni w kara­ biny i pistolety, z przekleństwami na ustach, zażądali wskaza­ nia kryjówki wroga. Nękali babcię Marię, nalegali, by wydała

braci i kuzynów, by się przyznała, że dostarcza im nocami

żywność i koce. Babcia wszystkiemu zaprzeczała. Nic nie wie,

w nic się nie angażuje, o żadnych partyzantach nie słyszała.

Za upór, za to, że nie zdradziła, żołnierze pobili ją końskimi batami tak dotkliwie, że omal nie poroniła - a nosiła wtedy

w brzuchu mojego ojca, Petrosa. Do rozwiązania brakowało niewiele, parę tygodni. Kto wie, może jeszcze jeden silniejszy

34

cios, jeszcze jeden porządniejszy kopniak, jedno pchnięcie i ojciec w ogóle by się nie urodził... Po tych wydarzeniach cała wioska ogarnięta paniką uciekła do Jugosławii przed nadciągającą armią rządową. Ludzie porzu­

cali dobytek, nienakarmione kurczaki i owce, niezebrane owoce i warzywa. Pakowali w pośpiechu tylko to, co najpotrzebniejsze.

Naiwnie liczyli, że niedługo wrócą. Tułali się długie miesiące po drugiej stronie greckiej granicy - głodni i zmarznięci - aż trafili

do Bulkes (na terenie dzisiejszej Serbii), gdzie komuniści urzą­ dzili obóz szkoleniowy i wielki szpital dla rannych partyzantów. Dowódcy chcieli wysłać babcię Marię na front. Nie intereso­ wało ich, że ma pod opieką czwórkę dzieci, w tym mojego ojca

niemowlaka. Cofnęli rozkaz dopiero wtedy, kiedy okazało się, że znów jest w ciąży (tym razem miała się urodzić ciotka Sułtana). W Bulkes rodzina Sturisów się rozdzieliła jeszcze przed

końcem wojny i porażką partyzantów w 1949 roku. Gdy ru­

szyła ewakuacja greckich dzieci z terenów walk, babcia Maria zgodziła się na wyjazd córki Kiriaki i syna Joanisa. Wsadziła rodzeństwo do pociągu jadącego do Polski, chociaż nic o tym

dalekim kraju nie wiedziała. Rozumowała, że jej dzieciom bę­ dzie lepiej wszędzie tam, gdzie panuje pokój: będą bezpiecz­

niejsze, codziennie dostaną jeść i pójdą do szkoły. A kiedyś się przecież połączą. Świat jest duży, ale nie aż tak, żeby matka

nie odnalazła po wojnie swoich dzieci. Miała rację, tylko że ponowne scalenie rodziny okazało się skomplikowaną i dłu­

gotrwałą operacją. Ciotka i stryjek trafili do ośrodka wycho­

wawczego w Policach. Tymczasem babcia Maria razem z dziad­

kiem, starymi rodzicami i trójką pozostałych dzieci znalazła

się w Czechosłowacji. Wszyscy mieszkali tam pięć długich lat, nie wiedząc, co słychać u tamtych dwojga za północną granicą,

35

nie mogąc ich odwiedzić ani nawiązać żadnego kontaktu.

Po pięciu latach ruszyła oficjalna akcja łączenia uchodźczych

rodzin. Sturisowie nareszcie dostali zgodę na przyjazd do Pol­ ski i skompletowanie familii. W1953 roku zjechali do Chojnowa,

gdzie spędzili kawał życia, prawie trzy dekady. - Na tej fotografii - kontynuuje Kalagasidis - widzimy Kroś­

cienko, małą wioskę na Podkarpaciu, gdzie żyła spora grupa

Greków i Macedończyków. Mieli tam swoją spółdzielnię rolni­

czą. Wiesz, jak się nazywała?

- „Nea Zoi”, czyli „Nowe Życie” - odpowiadam. - Zgadza się, „Nowe Życie”. Dla nas wszystkich przyjazd do Polski oznaczał nowe życie... A tu widać jakieś plenerowe kon­ certy i nasze chojnowskie zespoły muzyczne tworzone przez Greków. Jeden z nich działał przy Dolzamecie. Chłopaki grali jazz i nazywali się Meksykana... I na sam koniec pożegnanie

Greków, którzy opuszczali Chojnów. Wokół nich polscy przy­

jaciele i koledzy z pracy. Rok 1975- Twoja ciotka Kiriaki, jej mąż i dwójka dzieci wyjeżdżali jako jedni z pierwszych. Wynajęli

trzy wagony w pociągu, który sześć dni tłukł się do Larisy. Oni

sami pojechali samochodem. Reszta Sturisów, w tym twoja babcia Maria i twój ojciec, dołączyła do nich nieco później. W Chojnowie został tylko starszy z braci, Joanis, no i wy: twoja

mama już po rozwodzie z twoim ojcem, ty i twoje rodzeństwo.

Wczesnym wieczorem na scenę w Małym Parku wchodzi zespół

Mythos. Jest ciepło i tną komary. Można kupić piwo w plasti­ kowych kubkach i karkówkę z rusztu. Ludzi całe mnóstwo. Intrygują ich dźwięki, które na buzuki wyczarowuje jeden

z najlepszych w Polsce znawców tego instrumentu - Joanis

36

Buras. Zespół wygrywa skoczne rytmy - proste, momentami

pretensjonalne, typowe disco greko.

Przy Dzieciach Pireusu z filmu Nigdy tu niedzielę chojnowski tłum podryguje, niektórzy biorą się pod ręce, próbują tańczyć -

jak mówią - „nieśmiertelnego Zorbę”, czyli sirtaki. Ale taniec w grupie im nie wychodzi i już po chwili pląsają w parach.

Dni Chojnowa dobiegały końca. Na ścianie Urzędu Miasta

przyciąga wzrok lśniąca tablica. Dobrze, że jest - pomyślałem, gdy przystanąłem przy niej w drodze na dworzec.

W pociągu do Warszawy odsłuchiwałem nagrania: ponad

cztery godziny ciekawych rozmów, które trzeba będzie „ściąć”

do ośmiu, maksymalnie dziesięciu minut. Spisywałem najważ­

niejsze fragmenty, notowałem pomysły na strukturę reportażu, zaznaczałem „setki” ze wzruszeniami, by ich nie zgubić - zbyt dobrze brzmią na antenie. Byłem zadowolony z roboty, którą

wykonałem, i jak najszybciej chciałem zabrać się do monto­

wania materiału.

Księga motywacji

„Taka jest życie...” Mój radiowy reportaż z Dni Chojnowa nigdy nie powstał. Pliatsikas i inni nie przemówili na radiowej antenie.

Mijały miesiące i lata, a mnie zawsze wpadało jakieś pilniejsze

zajęcie aniżeli przypomnienie historii sprzed kilkudziesięciu

lat. Do jej opowiedzenia ciągle brakowało mi czasu i motywacji.

„Chojnowskich Greków" zapisałem więc na twardym dysku i cze­

kałem na bardziej stosowną porę. Liczyłem, że kiedyś nadejdzie. Pracowałem wtedy jako reporter w dziale zagranicznym radia i często wyjeżdżałem z kraju. Relacjonowałem ważne wydarze­

nia polityczne: protesty, zamieszki, kryzysy humanitarne. Nie od

razu zdałem sobie sprawę, że jeśli mam wybór, najchętniej biorę

się do tematów związanych z uchodźcami i jadę tam, gdzie mogę z nimi porozmawiać. Nie z założenia, ale z jakiejś dziwnej, nie­

uświadomionej potrzeby, z poczucia reporterskiego obowiązku, a może z powodu uchodźczego genu. A to Afgariczycy, którzy na znak protestu zaszywali sobie usta, bo Grecja odmawiała

im azylu; a to Afrykanie z różnych państw, którzy próbowali

forsować rwącą rzekę Ewros oddzielającą Turcję od Grecji, to­ pili się lub ginęli od przygranicznych min, a ich ciała lądowały w bezimiennych grobach; a to uchodźcy uważani za popleczni­

ków Mu’ammara Kaddafiego, którzy na zdezelowanych łodziach uciekali z Libii i szukali schronienia na maleńkiej Malcie. Pale­ styńczycy, którzy od ponad pół wieku grzęzną w obozach dla

38

uchodźców na terenie Jordanii. Wreszcie Syryjczycy doświad­

czeni wojną domową, którym udało się dopłynąć na greckie wy­ spy Kos lub Lesbos, stamtąd do Aten i dalej, na północ kontynentu. W tych wszystkich spotkanych ludziach, o których pisałem

w gazetach lub opowiadałem na antenie radia, widziałem moją

babcię Marię i innych uciekinierów z Grecji, a w ich dzieciach pa­ łętających się pod nogami - małą ciotkę Kiriaki albo mojego ojca.

Ich wszystkich wojna zmieniła w uchodźców: wygoniła z do­

mów, z obszaru własnej kultury i języka, wybrudziła im twarze, upodliła, wymęczyła, zdała na łaskę i niełaskę obcych ludzi

i państw, zrobiła z nich żebraków. To z powodu wojny ich losy

się powielają, ich życiorysy podobnie przesterowują. Łączą ich okrutne doświadczenia.

Z jedną wyraźną różnicą: od dzisiejszych uchodźców Polska

bezwstydnie odwraca się plecami. (Piszę te słowa w 2016 roku po kampanii wyborczej pełnej nienawiści wobec uchodźców

i po tym, jak nowy polski rząd nie zgodził się przyjąć uchodź­ ców w ramach unijnego programu relokacji. Chodziło o grupę

kilku tysięcy osób, głównie z Syrii, Afganistanu i Iraku, które

wcześniej dotarły na greckie wyspy). Więcej nawet - boi się ich, nie chce ich u siebie oglądać. Zamyka przed nimi granice, żałuje paru groszy na pomoc dla nich. Polskie władze świado­

mie mylą uchodźców z terrorystami albo nielegalnymi imi­

grantami. Sugerują, że roznoszą choroby, że będą nas gwałcić i mordować, że zabiorą nam pracę. Trzeba się więc od nich trzy­ mać z daleka, trzeba się ich bać. Rasizm i ksenofobia znalazły

w Polsce sprzyjający czas. Politycy wiedzą, że społeczeństwem

przestraszonym łatwiej manipulować, więc straszą na potęgę i przymykają oczy, gdy napędzani strachem ludzie przystępują

do działania i sięgają po różne formy przemocy.

39

To z podszeptów i przyzwolenia władz biorą się brutalne

i coraz częstsze pobicia obcokrajowców, których wyróżnia na polskiej ulicy nieco ciemniejsza skóra, gęstsze włosy, afrykański czy bliskowschodni wygląd. Niejeden śniady Grek, czarnooki

i czarnowłosy, mógłby być wzięty za Turka, Syryjczyka, Araba, „ciapatego”, brudasa, za złodzieja, za „chuja złamanego”, który ma z Polski „wypierdalać", bo „Polska to kraj dla Polaków”.

Za muzułmanina, który w katolickiej Polsce nie ma czego szu­

kać. Nawet jeśli jest uchodźcą. Won! Pod koniec lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych ubiegłego wieku polskie władze mogły zachować się tak jak

dzisiejsze i tłumaczyć, że uchodźcy z Grecji to nie nasz prob­ lem. Dałoby się to nawet racjonalnie uzasadnić: kraj, który był wyniszczony wojną, skrajnie biedny, powoli wychodzący z traumy, ze zmienionymi granicami, z instalującym się nowym porządkiem, miał zbyt wiele własnych problemów, żeby brać

sobie na głowę kolejny. Można się było tłumaczyć, że owszem, zaangażowaliśmy się w ich konflikt, jak cały „postępowy obóz”, pomagaliśmy greckim partyzantom na różne sposoby, ale są

przecież granice solidarności, wspólnota idei ma swoją cenę, ale też ograniczenia. W końcu nikomu niczego nie obiecywa­

liśmy. A gdyby nawet... Zdecydowano jednak inaczej. Władze PRL-u, dając zgodę na

przyjazd uchodźców i obejmując ich hojną opieką, zachowały się godnie. Polskie społeczeństwo przyjęło gości serdecznie. Żaden Grek nie bał się chodzić ciemnymi ulicami, żadnego nie pobito w tramwaju, bo miał czelność zająć miejsce Polaka. Do żadnej starej Greczynki nikt nie krzyknął, by zdarła z głowy czarną chustę, by kupując chleb, mówiła po polsku. Żadnemu

uchodźczemu dziecku nie dokuczali szkolni koledzy. Grecy

40

i Macedończycy żyli u nas w spokoju. Początkowo obok Pola­ ków, potem razem z Polakami. Najpierw jako sąsiedzi, później

przyjaciele. Drzwi w drzwi, podwórko w podwórko. W Choj­ nowie, Wałbrzychu, Zgorzelcu, Legnicy, Ścinawie, Świdnicy, Wrocławiu, Łodzi i Warszawie, w Małopolsce i Wielkopolsce,

na Podkarpaciu i Pomorzu. Na powojennej mapie Polski ro­ iło się od greckich wysp - większych i mniejszych. Wszystkie one tworzyły rozproszony archipelag, osobny miniświat, który

wybuchł nagle i niespodziewanie, rozrastał się i powoli tężał, początkowo wyraźnie odmienny, choć w tej samej Galaktyce,

a z upływem czasu zaczął zbliżać się do polskiego megaświata

i go przenikać. Przez pewien czas oba światy istniały równole­ gle i pozytywnie na siebie oddziaływały. Później ten uchodźczy, grecko-macedoński, rozpadł się i zniknął niemal całkowicie, gdy większość dawnych przybyszów dostała zgodę na wyjazd, spakowała walizki i wróciła do ojczyzny.

Pomyślałem, że gdybyśmy sobie przypomnieli tę dawniejszą rzeczywistość, gdybyśmy umieli ją zrekonstruować i przyłożyć

jak szablon do rzeczywistości dzisiejszej, do Polski sytej, za­ możnej, bezpiecznej, to może nauczylibyśmy się czegoś waż­ nego o nas samych, może trudniej byłoby nam udawać, że nie

widzimy i nie słyszymy dzisiejszych uchodźców, kiedy proszą o pomoc. Może na tym przykładzie Polki i Polacy zobaczyliby, że skoro kiedyś można było myśleć i działać inaczej, to i dziś można.

I tak oto znalazłem motywację, której mi wcześniej brako­ wało. Uznałem, że „polscy Grecy i Macedończycy” czekali wy­

starczająco długo, by o sobie opowiedzieć, i że należy im to

umożliwić w formie obszerniejszej niż ośmiominutowy ra­

diowy reportaż czy artykuł na cztery szpalty w gazecie. Przy­ szedł odpowiedni czas.

41

Księga utraconej pamięci

Zbieranie materiałów do książki zamierzałem zacząć od wypra­ wy do Wrocławia, na ulicę Ruską, gdzie kiedyś przez całe lata

biło serce greckiej diaspory. Wiedziałem, że właśnie tam, w po­ niemieckiej kamienicy na obrzeżach Rynku, mieści się Towarzy­

stwo Greków w Polsce, w przeszłości zwane Związkiem Uchodź­ ców Politycznych z Grecji w Polsce imienia Nikosa Belojanisa. Nie bywałem wcześniej na Ruskiej, nie znałem członków To­

warzystwa, nie uczęszczałem na imprezy, które organizowali na lekcje greckiego, kursy greckich tańców, okolicznościowe

pieczenie barana, wojenne wspominki w dusznym pokoiku, przy kieliszku ouzo i kawie parzonej w tygielku. Nie zajmował

mnie ich świat. Był on dla mnie, młodego chojnowianina, zupeł­ nie obcy, nie czułem się jego częścią. Nikt mnie też szczególnie do niego nie zapraszał.

Ciekawość przyszła podczas rozmowy z Pliatsikasem z oka­ zji Dni Chojnowa. Stary Grek wspomniał, że za dawnych cza­

sów jeździł do Wrocławia i angażował się w działania Związku Uchodźców, no i że tam jest wszystko zapisane. - Co to znaczy „wszystko zapisane”? Co konkretnie? - do­

pytywałem. - Wszystko. Cała nasza historia, od początku, odkąd przyje­

chaliśmy do Polski. Skąd, dlaczego i tak dalej. Jest tam o mnie, o tobie.

42

- O mnie? - Nie dowierzałem. - A pewnie. O tobie, o twoich dziadkach, o ojcu... Każda ro­ dzina ma tam swoją teczkę. Wielkie archiwum z tego powstało

na przestrzeni tych wszystkich lat. Kopalnia wiedzy. Pojedz, a się przekonasz. Przez rok się przez to nie przekopiesz.

Zanotowałem sobie: „Wrocław - Towarzystwo - ulica Ruska - papiery - sprawdzić”.

Nie wychodziło mi z głowy to archiwum - takie obszerne, takie cenne, jedyne w swoim rodzaju.

Gdy kilka lat później zabrałem się wreszcie do pracy nad książką i ponownie otwierałem pliki zapisane na twardym dysku, od razu zapragnąłem pojechać do Wrocławia. Już szy­

kowałem się do podróży, gdy przypadkowo, wertując internet,

natknąłem się na tekst w „Gazecie Wyborczej" z końca czerwca

2009 roku: „Zarząd Główny Towarzystwa Greków w Polsce stra­ cił lokal przy ul. Ruskiej 46C. W środę komornik przeprowadził eksmisję. Greków podczas niej nie było. Nikt nie zainteresował

się losem greckiego mienia’”. Podnoszę się z fotela i natychmiast siadam z powrotem, bo czuję, jakbym niespodziewanie oberwał w brzuch. Cios wyzwo­

lił falę ciepła, która zalewa mnie od środka, budząc strach i furię. Czytam raz jeszcze i nie dowierzam. Niemożliwe! Nie teraz!

Już wtedy wiedziałem, że po uchodźcach z Grecji zostało w Polsce niewiele pamiątek. Nie zapisali się też oni w naszej

zbiorowej pamięci, w świadomości, w dyskursie. Nie ma ich w książkach, filmach, muzeach, bibliotekach. Opowieść o „pol­

skich Grekach” nie istnieje. W najlepszym wypadku jest mocno

fragmentaryczna, pełna luk. Myśmy o nich zwyczajnie zapo­

mnieli. Stąd moje nadzieje związane z archiwum. Wyobraża­ łem sobie, że dostaję klucze do kolejnych szafek i w spokoju

43

przeglądam ich zawartość. Co regał, to rozdział książki, co pudło, to anegdota, co teczka, to ciekawy bohater i jego historia,

nigdy wcześniej nieopowiedziana. Cieszyła mnie wizja, że oto wśród tony pożółkłych papierów znajduję te dotyczące mojej

greckiej rodziny - dziadka, babci, ojca, wujków, ciotek. Poupy­

chane po starych szafach i komodach dokumenty powinny po prostu być i świadczyć o ludziach i czasach. Powinny spokoj­

nie się kurzyć i czekać, aż ktoś się nimi na nowo zainteresuje.

Z pewnością na to zasługiwały. Wiem to od Pliatsikasa i póź­ niejszych moich rozmówców. Wiem, że zapisano w nich dużo,

może więcej, niż należało. Była w nich historia, jakich mało.

Były ludzkie dramaty i szczęście. Były uchodźcze imiona i na­ zwiska. Kto, kiedy, konkretnie skąd w Grecji, konkretnie dokąd

w Polsce, którędy, gdzie, z kim, dlaczego, za co - wiele zwy­ czajnych, niekiedy nudnych faktów spisanych po grecku i macedońsku w księgach osobowych, rodzinnych, miejscowych i tematycznych. Pożółkłe dokumenty z pieczątkami, sporzą­

dzone ręcznie lub wystukane na maszynie - zaświadczenia, podania, odwołania, relacje, rachunki i rozliczenia. Księga uro­ dzeń, księga ślubów, księga zgonów. Zdjęcia, plakaty, kolorowe

kroniki. I kto wie, co jeszcze? Kilogramy, setki kilogramów akt.

Niczego sobie archiwum. Zasób - jak mówią archiwiści - który pęczniał nieprzerwanie przez ponad pół wieku.

Dzwonię do dziennikarki, która napisała notkę we wrocław­ skiej „Gazecie Wyborczej”. To Agata Saraczyńska, z wykształ­

cenia magister archiwistyki. Pamięta eksmisję, jakby zdarzyła się wczoraj: - Znam wielu tutejszych Greków i wiele Greczynek. Od lat. To

świetni artyści, prawnicy, przedsiębiorcy. Niektórych pamiętam jeszcze z liceum, ze wspólnych imprez, koncertów. Mam wśród

44

nich przyjaciół. Dlatego tak się wówczas potwornie wściekłam,

kiedy zobaczyłam, jak z okien ich lokalu na Ruskiej wylatują teczki z dokumentami.

Saraczyńska szła akurat na wystawę do pobliskiej galerii. Nie spodziewała się, że zobaczy, co zobaczyła. Gdyby wiedziała, mówi, zawczasu zrobiłaby porządny raban, może coś udałoby

się uratować. Cokolwiek. Więc idzie sobie, idzie, przechodzi

przez bramę, mija jedną kamienicę, drugą. Nagle kipisz. Archi­ walna demolka. Pracownicy komornika, kawałek po kawałku, wynoszą zasoby z kamienicy lub wyrzucają je przez okno. Pa­

piery lądują na pace ciężarówki. Puf, puf, upadają kolejne za­ kurzone sterty. Dzień był upalny, bezchmurny.

- Dopytałam szybko, o co chodzi - opowiada dziennikarka a gdy okazało się, że o Greków, zaczęłam dzwonić po znajomych. „Przychodźcie tu szybko, mówiłam, szybko na Ruską, wywożą wam

całe archiwum". Ten akurat nie mógł, tamten nie mógł, tamta nie

mogła. Płakać mi się chciało, także dlatego że jako wyuczona archi­

wistka mam do papierów wielki szacunek. Wiem, co mogą w so­ bie kryć. Ktoś tam w końcu przyszedł, gdy już było po wszystkim. Powodem eksmisji był nieopłacany czynsz. W jakiś czas po

przyjeździe do Polski, podleczywszy dusze i ciała, uchodźcy z Grecji założyli związek, który przez kolejne dziesięciolecia

dbał o ich interesy, o zachowanie języka i kultury, pomagał im rozwiązywać różne problemy, jednoczył ich i stworzył potężne archiwum obejmujące wszystkich uchodźców. Jedyne takie, niepowtarzalne.

Od lat pięćdziesiątych do początku dziewięćdziesiątych

ubiegłego wieku organizacja dostawała coroczną dotację od polskich władz. Grecy nie martwili się czynszem za olbrzymią

kamienicę przy wrocławskim placu Wolności ani opłatami za

45

prąd czy opał na zimę. Pieniędzy wystarczało też na pensje dla przewodniczącego, członków zarządu i kilku innych etatowych pracowników - do ich licznych obowiązków należało między

innymi prowadzenie i uzupełnianie archiwum, chuchanie na papiery i dmuchanie. Problemy powstały po przełomie. W roku 1992, może w 1993, w biurze związku zadzwonił telefon. Urzęd­

niczka z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych uprzejmie poin­

formowała, że koniec z dotacjami na działalność.

- Owszem - mówiła - możecie państwo wystąpić, proszę bar­ dzo, ale o dotację celową, jak wszystkie inne stowarzyszenia czy fundacje. Na konkretne przedsięwzięcie, na przykład na kon­ cert greckiej muzyki, festiwal poetycki, tłumaczenie książki... - Zaraz, zaraz - stopowali urzędniczkę zdziwieni Grecy, zgro­

madzeni przy słuchawce telefonu. - A co z etatami, z czynszami,

rachunkami? Sami mamy kupić węgiel i ogrzać ten wielki bu­ dynek? Za co? Od czterdziestu lat państwo polskie dawało nam

pieniądze. Jesteśmy mu wdzięczni, bo dzięki temu mogliśmy swobodnie działać, pomagać naszym rodakom, organizować... - Nie wiem - przerwała zniecierpliwiona kobieta. - Czasy się

zmieniły. Może składki członkowskie wprowadźcie? Musicie

sobie państwo radzić sami. Do widzenia. Składki zbierano, ale chętnych do płacenia było coraz mniej. Większość uchodźców zdążyła wrócić do Grecji. We Wrocławiu

i całej Polsce została garstka. Trzeba się było wynieść z placu Wolności do mniejszego lokum. Nowy zarząd Towarzystwa wynajął od miasta ponadstumetrowy lokal przy ulicy Ruskiej. Warunki były preferencyjne: niecałe 500 złotych miesięcznie.

Niewiele jak na czynsz we Wrocławiu, wiele jak na zrzutkę od kil­ kunastu osób. Do tego opłaty za telefon, światło, ogrzewanie. Po­

jawiły się zaległości w regulowaniu świadczeń i rosły z miesiąca

46

na miesiąc. Po dwóch latach niepłacenia Zarząd Zasobu Komu­

nalnego wypowiedział Towarzystwu Greków umowę, wezwał do spłaty należności i opuszczenia kamienicy. Grecy tłumaczyli,

skąd się biorą ich problemy, próbowali negocjować, chcieli zawrzeć ugodę. Miasto też chciało i było cierpliwe. Do czasu.

W czerwcu 2008 roku okazało się, że zadłużenie wraz z odset­ kami wynosi już około 80 tysięcy złotych, a Grecy niezbyt inte­

resują się spłatą. Sprawa trafiła do sądu, ten zaś orzekł eksmisję.

Saraczyńska skontaktowała się z komornikiem, który obiecał, że przez trzy miesiące nie tknie archiwum palcem. Wszystko będzie sobie spokojnie leżało w magazynie. W tym czasie Grecy mogą się zgłosić, odebrać, co uznają za warte odebrania, i zde­

ponować tam, gdzie zechcą. Jeśli się nie zgłoszą, papiery pójdą

na przemiał. Poszły...

Do walki o uratowanie archiwum próbowały włączyć się Ateny, a konkretnie Eleni Juwri - Greczynka urodzona w Kroś­

cienku, wychowana w Jeleniej Górze, która w połowie lat sie­ demdziesiątych wróciła z rodzicami i rodzeństwem do ojczyzny.

Pracowała w greckim MSZ-ecie i zajmowała się grecką diasporą. - Nie mogliśmy zapobiec eksmisji - wyjaśnia - ale bardzo

nam zależało, żeby uratować dokumenty. Zaproponowaliśmy, że skoro Towarzystwo nie ma ich gdzie przechować, my znajdziemy dla nich miejsce, niech je nam prześlą. Wystarałam się

na ten cel o kilka tysięcy euro z ministerstwa i wysłałam do

ambasady w Warszawie czek. Ale Wrocław się uparł - ciągle

słyszałam, że są wdzięczni za pomoc, jednak w tej chwili jest ona niepotrzebna. Mówili, że mają sytuację pod kontrolą i że

sami sobie poradzą. Byłam taka zła, gdy się dowiedziałam, że archiwum przepadło! Taka zła!

47

Georgios Bogdos, również z Krościenka, syn partyzantów, który

pół życia przepracował w ambasadzie Grecji w Warszawie, potwier­

dza relację Eleni Juwri. Placówka pośredniczyła w rozmowach

między Atenami a Wrocławiem. Jednak nic z tego pośredniczenia nie wyszło. Towarzystwo nie życzyło sobie pomocy czy ingerencji.

- A co z archiwum ambasady? - dopytuję zrezygnowany. Może niektóre wasze papiery pokrywają się z tym, co gromadził

Związek Uchodźców Politycznych imienia Nikosa Belojanisa we Wrocławiu? - Spóźnił się pan. Nasze archiwum też zostało zniszczone. - Jak to? Jest pan pewien? - Znowu cios w brzuch. - Proszę pana, sam te papiery paliłem. Trzy dni się hajcowały

w metalowej beczce przed ambasadą, aż sąsiedzi dzwonili na policję ze skargami, że się dymi i dymi.

- Zniszczył pan całą dokumentację? - Calusieńką. Nasze archiwum było o wiele skromniejsze niż to wrocławskie, ale też cenne. Każdy Grek żyjący w Polsce

miał tu teczkę, także każda grecka rodzina. Zbierano o nich, co się dało: skąd pochodzili w Grecji, co robili w czasie wojny domowej, gdzie mieszkali w Polsce, ile mieli dzieci, gdzie pra­

cowali, jak bardzo byli aktywni politycznie, czy stanowili jakieś

potencjalne zagrożenie.

- Moja rodzina też miała teczkę? - Oczywiście. - Kiedy i dlaczego zniszczono tę dokumentację? - Był początek lat osiemdziesiątych, właśnie rozpocząłem

pracę w ambasadzie. Po raz pierwszy w historii Grecji do wła­ dzy doszli wtedy socjaliści i nakazali zniszczyć potencjalne

haki na ludzi lewicy. Zapewne chcieli w ten sposób bronić swo­

ich wyborców, niegdyś ludzi mocno prześladowanych. Chodziło

48

też o wypracowanie narodowej zgody, zakończenie społecznych podziałów między lewicą a prawicą. Więc gdy Andreas Papan­

dreu został premierem, z Aten przyszło polecenie: spalić teczki

dawnych uchodźców. Nic nie zostało. Grecy, o których wiem od innych Greków, że w czasie gdy doko­

nywano eksmisji, działali w Towarzystwie, byli we Wrocławiu i dlatego zapewne znają sprawę z pierwszej ręki - niechętnie ją wspominają. Gdy mówię, że zbieram materiały do książki,

z radością zgadzają się na spotkanie, ale gdy już się widzimy i dopytuję o archiwum - atmosfera gęstnieje. Moi rozmówcy marszczą czoło, uciekają spojrzeniem, machają ręką, wyraź­

nie się niecierpliwią. Nie o tym mieliśmy przecież rozmawiać. Stare dzieje. Po co do nich wracać? Błąd, niedopatrzenie. Wię­ cej - dramat i tragedia, owszem. Ale co by nam dzisiaj przyszło z szukania winnych? Z postawienia takiego, powiedzmy, „gre­ ckiego Kowalskiego ” przed sądem? Przekonują, że nic dobrego

by z tego nie wynikło. Twierdzą poza tym, że nie z pierwszej

ręki coś wiedzą, ale z drugiej albo i trzeciej, bo oni na spotkania

Towarzystwa już wtedy od dawna nie przychodzili, z zarządu się wypisali - ho, ho! - wieki temu. No, naprawdę... Żadnych

pism, wezwań, monitów na oczy nie widzieli. Żadnych tele­ fonów nie odbierali. Przecież gdyby mieli wiedzę, od razu by zareagowali! Od razu by wsiedli w samochód, pojechali do

magazynu komornika i odzyskali skarb. Ale oni o niczym nie

wiedzieli. A jeśli nawet coś tam słyszeli, to dziś już nie pamię­

tają. Zapomnieli. Po prostu. Więc kończąc niewygodny wątek, abyśmy mogli przejść do przyjemniejszych tematów wartych

umieszczenia w książce, sugerują, że powinienem porozmawiać

jeszcze z innymi Grekami - z tym, z tym, z tamtą, bo oni na

49

pewno pamiętają. Kto, jak nie oni!? Oni też - tak się im przy­

najmniej wydaje - mogą ponosić jakąś część, nazwijmy to, winy, choć „wina” to nie najlepsze słowo. Przecież karać nikogo nie będziemy. Tamci jednak zaprzeczają, że mieliby coś wiedzieć,

bo niby skąd, i każą mi wracać do tych pierwszych.

Wszyscy oni - ci oficjalni i nieoficjalni, a także domnie­

mani „strażnicy archiwum”, żony i mężowie zaufania, którzy zawiedli - mylą reportera z prokuratorem.

Trochę się wstydzą, trochę boją, trochę im głupio. Żałują,

że archiwum przepadło, że nie umieli o nie należycie zadbać. Przecież zawierało także ich papiery. Ich własną historię, ich

rodziców, ich przyjaciół. Obrazy z ich polskiej odysei, wyimki

z dziejów, fragmenty życia. Składniki zbiorowej pamięci. Wielka szkoda, bo archiwum było także, siłą rzeczy, świade­

ctwem „dobrego uczynku” Polski i Polaków, wielką zbiorczą

fakturą, potwierdzającą, że w trudnych sytuacjach umiemy zachować się przyzwoicie. Niełatwo teraz będzie odbudować pamięć, wszystko to z po­

wrotem odmalować, spisać, pozszywać w księgi: w moje własne wersje utraconych archiwalnych ksiąg.

Żeby to zrobić, żeby zrekonstruować archiwum, wyruszam

w podróż śladami „polskich Greków i Macedończyków". Posta­ ram się odnaleźć je w miejscach, gdzie mieszkali, w opowieś­

ciach ich potomków, na polskich cmentarzach, we wspomnie­ niach i nielicznych relacjach, w polskich i greckich bibliotekach, a w końcu też w liczbach, jakie widnieją na wyblakłych doku­ mentach instytucji państwowych, niegdyś zaangażowanych

w „akcję grecką” - w tych wszystkich cyfrach, kwotach i pro­ centach, za którymi kiedyś stali żywi ludzie.

A wszystko zaczęło się od wojny.

50

Księga wojny

Pod koniec liceum zakwalifikowałem się do ustnego etapu olim­

piady polonistycznej na szczeblu wojewódzkim. Wybrałem się z Chojnowa do Wrocławia, by walczyć (bez powodzenia) o indeks dowolnej uczelni.

Jechaliśmy drogą krajową numer 94, musieliśmy więc przejeż­ dżać ulicą Ruską. Innej możliwości nie ma. Nietknięte archiwum

Towarzystwa Greków jeszcze spokojnie obrastało wtedy kurzem.

Miałem pół godziny, by zastanowić się nad tematami, z któ­ rych będę odpytywany: „Przemijanie w sonetach Mikołaja Sępa Szarzyńskiego”, „Tendencje rozwojowe współczesnej polszczy­ zny”, „Impresjonizm w literaturze młodopolskiej". Komisja składała się z samych uniwersyteckich profesorów.

Gdy przyszła moja kolej, głos zabrał przewodniczący: - A więc jednak pan.

- Proszę? - Mówię, ze jednak pan. Pan, nie pani. Nie wiedzieliśmy, czego mamy się spodziewać po takim nazwisku.

- Jak to: „czego się spodziewać”? - Nieważne. Proszę zaczynać, panie Dionios.

- Dionis. - Tak, tak. Czyżby imię na cześć boga wina? - Hm. Nie, po dziadku. - O, a dziadek z którego regionu Polski pochodził?

51

- Dziadek był Grekiem. Przyjechał do Polski po wojnie domowej. - Po wojnie domowej? Tej hiszpańskiej? - Nie. Tej greckiej.

- A to ci dopiero. Dobrze, Sęp Szarzyński... Jak większość Polek i Polaków, profesor nie miał bladego

pojęcia o bratobójczym konflikcie, w wyniku którego Grecja do dziś liże niezagojone rany, ani o jego konsekwencjach - choćby

w postaci uchodźców, którzy zaludniali Wrocław. Wiedział za to o wcześniejszej wojnie w Hiszpanii w drugiej połowie lat trzydziestych. Może czytał relacje z frontu i słynną powieść

Ernesta Hemingwaya. Grecy nie mieli podobnego szczęścia do wybitnych kronikarzy. Poza tym, gdy wzięli się za bary, świat

ciągle jeszcze nie doszedł do siebie po tragiczniejszych wyda­

rzeniach drugiej wojny światowej i Holocaustu. Reporterom, pisarzom i historykom zabrakło energii na wnikliwe analizy

pomniejszego konfliktu, który - jak się okazało dopiero z per­

spektywy czasu - był najkrwawszy w Europie w okresie od roku 1945 do rozpadu Jugosławii.

Przez blisko siedemdziesiąt lat żaden zawodowy historyk nie poświęcił wojnie domowej osobnej książki, a wydawcy nie

przetłumaczyli na polski ani jednej pozycji spośród licznych publikacji, które powstawały zarówno w Grecji, jak i w Wiel­

kiej Brytanii, Francji czy w Stanach Zjednoczonych. Może to

i dobrze, bo autorzy wielu z nich mieli silne związki z rządzącą w Grecji prawicą - bywało, że pisali skrajnie nieobiektywnie,

wybielali zwycięzców, a oczerniali pokonanych, robili z komu­ nistów krwawych siepaczy. Ale są też bardziej rzetelni badacze, bardziej dociekliwi i sprawiedliwi. Po polsku nie przeczytamy

opracowań autorstwa ani jednych, ani drugich.

52

Zawiedli także, niestety, polscy reporterzy. Przez ponad trzy­ dzieści lat mieli w kraju tysiące weteranów wojny domowej, by­

łych partyzantów, którzy z pocałowaniem ręki opowiedzieliby swoją wersję prawdy. Mieszkali w miastach i miasteczkach całej Polski, ale duchem ciągle przebywali na froncie, w greckich gó­ rach i lasach. Przez cały czas mielili tę wojnę w głowach, wielu

nigdy się z niej nie wyleczyło. Szkoda, że zabrakło chętnych, którzy daliby im się porządnie wygadać. Dziś prawie wszyscy

bohaterowie tych nienapisanych reportaży cierpią na demencję albo poumierali ze starości. Poza kilkoma, których, na szczęście,

nie imają się jeszcze choroby ani śmierć. Wangelis Tsachuridis ma osiemdziesiąt sześć lat. Mieszka

w Nowej Hucie, w bloku przy ulicy Dywizjonu 303. W dwóch po­

kojach z boazerią i meblościanką, z kwiatami żywymi i sztucz­

nymi, z dużym balkonem. Życie dzieli z żoną Rozalią. Dorosłe

córki dawno poszły na swoje. Pyta, co wolę: kawę czy herbatę. Mój grecki rozmówca na starość skurczył się i znów ma wzrost chłopca, twarz zaś mocno pomarszczoną, ciemnobrązową, nos

orli, brwi krzaczaste i ciągle czarne, choć włosy na głowie od dawna siwiuteńkie. Nadal jeździ samochodem, na przykład na

rehabilitację. Podziurawiona w czasie partyzantki ręka ładnie

się zagoiła i dziś nie boli. Boli za to kręgosłup podniszczony dwudziestoletnią harówką w Hucie imienia Lenina.

Starszy pan ćwiczy rzetelnie, pozwala się masować, naświet­ lać, oddziaływać na siebie polem magnetycznym. Twierdzi, że

nie może się położyć, bo jak to zrobi, to zalegnie i będzie po nim. A jeszcze chętnie by pożył. Tylu kolegów go odumarło,

tyle koleżanek. Z najstarszego pokolenia greckich uchodźców,

53

spośród partyzantów, którzy walczyli w wojnie domowej, ostał się w Polsce chyba tylko on jeden, być może ostatni świadek

i uczestnik tragedii, jakie dotknęły Grecję w pierwszej połowie XX wieku. Jest także kronikarzem amatorem. Całkiem nie­

dawno spisał, jak umiał, swoje wspomnienia: prosto, momen­ tami chaotycznie, grzebiąc w zabałaganionej pamięci. Wojna

zaczyna się już na drugiej stronie i trwa do ostatniej. Prawie

nic więcej nie zasłużyło na zanotowanie. Gotowe wspomnienia

Tsachuridis rozesłał po przyjaciołach. Mnie również włączył do

rozdzielnika, choć się nie znaliśmy. Pomyślał, że mogą mnie zainteresować. A później, gdy byłem już po lekturze, gdy od­

pisałem, że dziękuję i że chciałbym się spotkać, starszy pan zaprosił mnie do siebie. Na kawę i rozmowę. Został moim prze­

wodnikiem po skomplikowanej historii. Zaczynamy. Moje pierwsze pytanie o najgorsze wspomnie­ nie z wojny domowej Wangelis puszcza mimo uszu. Słyszy je,

moszcząc się w głębokim fotelu, ale postanawia milczeć. Jako zwolennik narracji linearnej nie zgadza się na taki początek.

Dla niego cała historia zaczyna się o wiele wcześniej, blisko wiek temu. A konkretnie w 1923 roku, po traktacie pokojowym

z Lozanny, który kończył wojnę grecko-turecką. To był straszny czas dla Greków: bolesna przegrana w walce z Turkami oznaczała definitywne pogrzebanie tak zwanej

Wielkiej Idei, czyli pomysłu, który wśród ateńskich polityków

uchodził za imperatyw, niemal za świętość, a mianowicie zjed­

noczenia wszystkich dawnych greckich ziem - włącznie z Kon­ stantynopolem, Smyrną, Cyprem, Pontem, Tracją Wschod­

nią - i uczynienia z Grecji mocarstwa na dwóch kontynentach,

oblewanego wodami pięciu mórz. Turcy nigdy nie zamierzali na to przystać. Rozbili najeźdźczą armię grecką, upokorzyli

54

jej dowódców oraz pogrążyli sąsiadów w depresji politycznej, gospodarczej i społecznej. Przy okazji postanowili doprowadzić

do końca proces brutalnych etnicznych czystek, które Osmanie

rozpoczęli w czasie pierwszej wojny światowej. W sumie w la­

tach 1914-1923 Turcy zabili co najmniej ćwierć miliona greckich chrześcijan, którzy od dwóch tysiącleci zamieszkiwali miasta i wioski Pontu u południowych wybrzeży Morza Czarnego; a kilkaset tysięcy siłą deportowali w głąb kraju, osiedlając ich często w domach po zamordowanych Ormianach. Żeby nie dopuścić do kolejnych aktów ludobójstwa, politycy,

którzy zjechali na konferencję pokojową do szwajcarskiego kurortu, przyjęli jako zasadę obowiązkowej wymiany ludności

kryterium religijne. I tak, po ogłoszeniu traktatu lozańskiego, na

granicy grecko-tureckiej zapanował ruch jak w mrowisku. Na wschód, czyli do Turcji, ciągnęli greccy muzułmanie w liczbie pół miliona. W drugą stronę, na zachód, czyli do Grecji, greccy

chrześcijanie z Anatolii - ponad 800 tysięcy osób. Wśród nich Tsachuridisowie, którzy musieli opuścić rodzinny Pont.

Szli i szli całymi miesiącami. Głodni, wycieńczeni, w despe­ racji. Z paroma tobołkami, z mikromajątkiem zredukowanym do tego, co uniosą plecy. Szli ze złością i rezygnacją. Ani jedni,

ani drudzy nie chcieli opuszczać rodzinnych stron. Nie mieli

jednak wyboru, taki dostali nakaz. Uchodźcy, którzy znaleźli się w Grecji, zasiedlili głównie

miasta i wioski na terenie Macedonii, włącznie ze stolicą re­

gionu - Salonikami. Niektórzy zamieszkali w domach dopiero co opuszczonych przez dawnych właścicieli, muzułmanów. Reszta zaczynała od skrawka podłogi w baraku, szkole czy

teatrze, bo lokalne władze nie radziły sobie z rozlokowaniem

tak licznej grupy przybyszów i upychały ich, gdzie się dało.

55

Z czasem można się było ubiegać o kawałek pola pod uprawę

i tanio wynająć wiejską chatę. Skorzystała z tej możliwości garstka, bo większość nie znała się na rolnictwie. Przeważali

wśród nich rzemieślnicy bez warsztatów i maszyn, kupcy bez

towarów i gotówki. Choć lepiej wykształceni niż miejscowi Grecy, początkowo klepali biedę i z trudem stawali na nogi.

Władze w Atenach nieszczególnie przejmowały się uchodź­ cami, więc ci zaczęli szukać wsparcia u komunistów. Komuni­

styczna Partia Grecji (KKE) nie odgrywała wówczas znaczącej

roli politycznej i dopiero budowała wyborczą bazę, zwracając się ku wszelkim mniejszościom. Jej program idealnie odpo­ wiadał zdezorientowanym przybyszom z Azji Mniejszej, a po­ nadto podobał się salonickim Żydom, Tatarom, Czerkiesom,

Ormianom, Albańczykom z Epiru i macedońskim Słowianom (tym ostatnim komuniści obiecywali prawo do secesji i utwo­ rzenia niepodległego państwa). Choć w kolejnych wyborach

osiągali słabe wyniki (poniżej 10 procent głosów), na ateńskich

salonach politycznych postrzegani byli jako całkiem poważne zagrożenie, jako wichrzyciele, którzy mamią wyborców niebez­ piecznymi wizjami lepszej, bardziej sprawiedliwej przyszłości.

Z kolei przedsiębiorcom zabiegającym o swoje interesy u mini­

strów i kolejnych premierów nie podobało się to, że KKE jako

jedyna partia otwarcie wspierała raczkujący ruch związkowy, a w sytuacji nadciągającego światowego kryzysu pomagała

robotnikom walczyć o lepsze warunki pracy, inspirując kolejne

protesty i strajki. Jak ten w maju 1936 roku. Na ulice Salonik masowo wyszli wtedy pracownicy lokalnych

zakładów, głównie robotnicy tytoniowi, oburzeni na arogancję władzy, która odmawiała przystąpienia do negocjacji. Straj­

kujący domagali się podwyżki płac i zwiększenia uprawnień

56

związków zawodowych. Solidarnie dołączyli do nich sklepi­

karze, taksówkarze i elektrycy2. Skandując antyrządowe hasła,

25 tysięcy demonstrantów maszerowało salonickimi bulwarami w kierunku ratusza.

Joanis Metaksas, zasłużony dowódca wojskowy i lider mar­ ginalnej prawicowej partii, którego król Jerzy II mianował pre­

mierem zaledwie miesiąc wcześniej, nie zamierzał pozwolić

na podobne fanaberie. Ogłosił stan wojenny i dał służbom

całkowitą wolność działania3. Policjanci najpierw strzelali w po­ wietrze, później w tłum. Zginęło dwanaście osób, ponad sto zostało rannych. Takiego obrotu spraw nikt się nie spodzie­

wał. W portowym mieście wrzało. W obawie przed eskalacją konfliktu Metaksas odwołał z ulic zhańbionych policjantów

i na ich miejsce wysłał żołnierzy. Zgodził się też na niektóre żądania robotników. Premier rozumiał jednak, że stabilizacja jest tylko chwilowa, bo opozycja szykowała przewrót. Partia komunistyczna, której

elektorat pęczniał na skutek ostatnich wydarzeń, prowadziła tajne rozmowy z innymi partiami w sprawie koalicji. Metaksas, który gardził demokracją i parlamentaryzmem, a szczerze po­

dziwiał faszyzm, nie zamierzał ustępować. Do przejęcia pełni władzy potrzebował tylko pretekstu. Dostarczyli go komuniści,

ogłaszając, że organizują kolejny strajk generalny. Na wieść o tym Metaksas popędził do króla, który przekazał mu wszel­

kie prerogatywy. W ten sposób w Grecji zapanowała dyktatura. Świeżo upieczony wódz zabrał się do dyktowania dekre­

tów. W pierwszej kolejności zawiesił konstytucję, rozwiązał parlament (który nie zbierał się przez kolejnych dziesięć lat)

i zakazał działalności partiom politycznym. Za kraty trafili najważniejsi członkowie KKE, wśród nich sekretarz generalny

57

Nikos Zachariadis. Partia została zdelegalizowana, a jej archi­

wum zarekwirowane. Komuniści zeszli do podziemia. Zapewne nie przypuszczali,

że przymusowa działalność w konspiracji już wkrótce, gdy Grecja znajdzie się pod okupacją, okaże się ich największym

atutem. Sześcioletni Wangelis zaczął szkołę już za rządów Metaksasa. Chłopiec nie miał ani tornistra, ani książek i zeszytów. Za całą

wyprawkę służyły mu rysik i mała tabliczka do pisania w drew­ nianej ramce. Rodzice chłopca byli przeraźliwie biedni. Nadal

nie okrzepli po tym, jak trzynaście lat wcześniej musieli porzu­ cić cały dobytek i uciekać na zachód.

- Patrzę w telewizji na tych Syryjczyków, co uciekają do Grecji i później na północ Europy, i aż mnie ściska. - Wangelis powtó­

rzył to trzy razy podczas naszej rozmowy. - Bo moi też tak szli, jak ci dzisiejsi uchodźcy, dokładnie tak samo. Też przez Turcję.

Z niczym. Biedni ludzie. Warunki, jakie Tsachuridisowie zastali w północnej Grecji, przeraziły ich - wieśniacy nie znali pieców ani łóżek, mieszkali w nieogrzewanych domach i spali na ziemi, przykryci baranimi

skórami. W większości nie umieli pisać ani czytać. Jako środka lokomocji używali osłów i mułów, które świetnie sprawdzały się na prowizorycznych drogach. Uprawiali pole metodami, o których w Poncie zapomniano dawno temu - zboże nadal ścinali prymitywnym sierpem, nie znali kosy. Rodzina osiedliła się w małej wiosce Pontokomi (nieda­

leko miasta Kozani) w Macedonii Zachodniej. Dostali na kre­ dyt niewielki dom i spłacheć pola, ledwie 30 arów. Uprawiali

pszenicę, kukurydzę i trochę warzyw. Trzymali krowy, świnie

58

i kury - ot, całe ich bogactwo. Ojciec Wangelisa był diakiem, śpiewał w lokalnej cerkwi, nie znał się na roli. Pracę dzielili więc między siebie matka, syn i dwie córki.

Mały Wangelis zakładał do szkoły specjalny mundurek z em­

blematem przypominającym swastykę. Musiał „hajlować”, śpie­ wać reżimowe pieśni, obowiązkowo chodzić do kościoła i brać udział w pochodach ku czci wodza.

Chłopiec bardzo się zmartwił, gdy pewnego dnia do drzwi

rodzinnego domu zapukali policjanci - przyszli po jego wujka, bo dowiedzieli się, że po powrocie ze Związku Radzieckiego

założył w Pontokomi tajną komórkę KKE i agitował mieszkań­ ców. W sprawie jego aresztowania interweniował osobiście radziecki ambasador. Wujek wyszedł z więzienia i ponownie

wyjechał do Moskwy. Inni uwięzieni komuniści mogli odzyskać wolność tylko w je­

den sposób: podpisując świstek papieru (dilosi), że wyrzekają

się swoich haniebnych politycznych sympatii, i okazując skru­ chę. Wielu odmawiało, ale niektórzy podpisywali - często przy­

muszani torturami. Wstydliwą deklarację z podpisem renegata wysyłano do jego rodzinnej wioski, a następnie publikowano w gazecie - ku środowiskowej hańbie.

Na cenzurowanym, oprócz komunistów, pozostawali też Sło­ wianie. Była to liczna grupa zaludniająca wioski na północ od Pontokomi, na terenie tak zwanej Macedonii Egejskiej włączo­

nej do Grecji nieco ponad dwie dekady wcześniej. Rozbioru po­ zostałej części Macedonii dokonały Bułgaria, Serbia i Albania.

Kolejne greckie rządy nie chciały traktować Macedończyków jako mniejszości narodowej - co gorsza, prowadziły wobec nich

politykę przymusowej, czasami brutalnej hellenizacji w imię etnicznej jedności państwa. Wangelis znał kilku z nich. Pamięta,

59

ie jako dzieciaka dziwiła go ich chropowata mowa, której uży­ wania Metaksas całkowicie zakazał nie tylko w urzędach czy

szkołach, ale także w prywatnych domach. Dyktator zarzą­ dził zastąpienie macedońskich nazw miejscowości greckimi,

a także imion i nazwisk, karał za śpiewanie macedońskich

pieśni, wsadzał do więzienia lub deportował do Bułgarii miej­ scowych aktywistów.

Dosyć spokojnie minął rok 1936 i kilka lat następnych. Rok 1940 też zapowiadał się beztrosko. Na grecką prowincję docie­

rały jedynie skąpe doniesienia o tym, co na północy kontynentu wyprawia szalony Austriak. W upalne dni można się było wy­ brać nad jezioro, pójść do lasu na jagody albo z suchych gałęzi

strugać z kolegami „karabiny”. Po wakacjach Wangelis wrócił do szkoły, do piątej klasy. Już

całkiem nieźle czytał i pisał, dodawał i odejmował. Wiele więcej, niestety, nie zdążył się nauczyć, bo 28 października 1940 roku,

wraz z najazdem Włochów, do Grecji przyszła wojna.

Najpierw zaatakował Mussolini - chcąc zaimponować Hitle­

rowi szybką, zwycięską kampanią, bez jego zgody zamachnął się na Grecję. Lecz chociaż rzucił do boju całą masę żołnierzy, a w pewnym momencie nawet osobiście pokazał się na froncie,

musiał uznać wyższość greckiej armii i szybko zarządził odwrót.

Niedługo później Metaksas zmarł niespodziewanie na ropo­ wicę gardła, a nowy rząd w Atenach zgodził się przyjąć pomoc ofiarowaną przez brytyjskiego premiera Winstona Churchilla.

W Grecji wylądowały brytyjskie siły ekspedycyjne w liczbie

50 tysięcy żołnierzy. Hitler był wściekły na włoskiego sojusznika, który bez py­ tania otworzył kłopotliwy front na Bałkanach. Musiał iść mu

60

na ratunek, co oznaczało odwleczenie planowanego ataku na Związek Radziecki.

Był początek kwietnia 1941 roku, gdy niemiecka armia ru­

szyła z odsieczą, atakując Grecję od strony Jugosławii. Razem z Niemcami przeciwko Grekom i Brytyjczykom szli Bułgarzy

i pojedyncze oddziały włoskie. Obrońcy Grecji walczyli dzielnie, byli jednak bez szans. Rząd oraz rodzina królewska ewakuowali się na Kretę, a póź­

niej do Egiptu. Zabrali ze sobą część armii wraz z siłami brytyj­ skimi. W Kairze powstał rząd emigracyjny. Nie miał on jednak

większego znaczenia, bo w Atenach instalował się już nowy, kolaboracyjny ośrodek władzy.

Okupanci podzielili Grecję na trzy strefy: niemiecką, wło­

ską i bułgarską. Pontokomi znalazło się w strefie zarządzanej przez nazistów. Warunki życia w całym kraju pogarszały się z dnia na dzień. By wyżywić obcych żołnierzy, zarządzono konfiskatę zboża, warzyw i owoców, zwierząt hodowlanych, oliwy z oliwek. Za­

kazano transportu produktów rolnych między strefami okupa­ cyjnymi, między miastami, między lądem a wyspami. Rekwirowano wozy i łódki rybackie. Szybko opustoszały sklepowe półki i stoiska na lokalnych jarmarkach. Za to prężnie rozwijał

się czarny rynek, gdzie ceny szybowały do niewiarygodnych poziomów - bochenek chleba kosztował 2 miliony drachm,

czyli prawie tysiąc procent drożej niż przed okupacją. Włosi

i Niemcy przejmowali kontrolę nad najważniejszymi przedsię­

biorstwami państwowymi, w tym także nad kopalniami, dzięki czemu do Rzeszy docierały niezliczone transporty złota, rudy żelaza, chromu, niklu, magnezytu, manganu czy boksytów4.

Wrodzy żołnierze rabowali, co się dało, nie oszczędzając nawet

61

szpitali czy aptek. Z powodu walk nie wszędzie udało się prze­ prowadzić żniwa i zasiewy, a Brytyjczycy przez wiele miesięcy nie chcieli poluzować blokady morskiej (zrobią to dopiero na

skutek presji ze strony obywateli oraz po dyplomatycznych zabiegach Watykanu), bo uważali, że jakakolwiek pomoc hu­ manitarna dostarczana na okupowane tereny wzmocni hitle­

rowców. Do kraju, gdzie żyzna ziemia potrafi rodzić dwa razy do roku, zbliżał się straszny głód. W dużych miastach dzienne racje żywnościowe zredukowano do 100 gramów chleba, kubka

słodzonej herbaty i miski zupy, a więc do około 300 kalorii5. Kto wytrzymałby taką dietę? Jak długo!? Ci, którzy mieli siły, możliwości i odwagę, by złamać okupacyjne przepisy, uciekali

przed głodem do wiosek i na wyspy.

Najgorsza była pierwsza okupacyjna zima na przełomie 1941

i 1942 roku. Każdego dnia umierało z głodu co najmniej cztery­

sta osób, a bywało, że i tysiąc. Nie było komu uprzątać zwłok z ulic. Brakowało miejsca na indywidualne pochówki, więc

grzebano ludzi w masowych grobach.

Bomba, która spadła za domem Tsachuridisów, i pusta domowa spiżarnia oznaczały, że wojna nie ominie Pontokomi. Wangelis przestał chodzić do szkoły. Pomagał w polu i pracował w lokal­

nej fabryce oliwy (w zamian za kilogram pszenicy dziennie),

a później przy remoncie okolicznych dróg. Nosił wodę i piasek.

Rósł, był silny, ale i wiecznie głodny. Matka codziennie przy­ rządzała ten sam skromny obiad: pontyjskie kluski z mąki

zasmażanej na maśle. Gdy skończyły się zapasy, wyprawiała się w góry po zioła i jadalne trawy. Cała rodzina na długi czas

zapomniała, jak smakuje chleb. Mimo to mieli się za szczęś­ ciarzy, bo w wiosce łatwiej było się człowiekowi wyżywić niż

62

w mieście. Kuzyn Wangelisa nie zdążył w porę uciec z Aten.

Słabł z dnia na dzień, męczył się, chudł, aż w końcu umarł z głodu. Tak jak blisko 300 tysięcy innych Greków. 300 tysięcy!

Tsachuridis pamięta, jak budował przed domem schron, pa­

mięta też niemieckich żołnierzy, gdy wjechali do wioski na słynnym motocyklu BMW, by ogłosić, że oto przejmują kontrolę.

Wykrzyczeli, co chcieli, i pojechali dalej.

Pamięta też, jak pewnego razu jeden z gospodarzy wybrał

się po sprawunki do Kozani. Po powrocie dołączył do kolegów grających w tawli pod rozłożystym platanem i opowiedział, co usłyszał w mieście: że mianowicie dwóch młodych chłopa­

ków6, odważnych, że hej, zakradło się ciemną nocą na Akro­ pol i zdarło z masztu wielką hitlerowską flagę ze swastyką, tę

szmatę potworną, ten symbol zniewolenia. Dacie wiarę? Całe Ateny żyły ich bohaterskim wyczynem, cała Grecja, z Ponto-

komi włącznie. Jeszcze im pokażemy! Najwyżej pięć rodzin w wiosce uważało, że trzeba siedzieć cicho, nie narażać się i wykonywać niemieckie rozkazy. Reszta,

ze sto pięćdziesiąt osób, chciała działać i czekała na potwier­

dzenie wieści o tym, że komuniści, choć nadal w podziemiu, podnoszą głowę i zaczynają się organizować.

Pogłoski szybko się potwierdziły. Komuniści powołali bowiem do życia Grecki Front Wyzwolenia Narodowego (EAM), który

miał budować komórki ruchu oporu w całym kraju. Organiza­ cję poparło kilka mniejszych partii, podczas gdy te największe, nieufne wobec komunistów z KKE, dystansowały się do całego

ruchu. Za to w społeczeństwie EAM szybko zyskał masową po­ pularność. Było to możliwe, bo konserwatywni w większości

Grecy przechodzili nieoczekiwaną polityczną radykalizację,

63

którą napędzał dotkliwy głód: skoro za głód odpowiadają

okupanci i wysługujący się im prawicowi politycy, członko­

wie przedwojennej burżuazji, jedyny skuteczny ratunek może

przyjść z lewej strony7. Ludzie byli zmęczeni i przerażeni, ale nie zamierzali pozostawać bierni. Gotowali się do walki. Po­

trzebowali jedynie kogoś, kto wskaze im kierunki i metody. EAM znakomicie wypełnił tę próżnię - zainspirował masowe

demonstracje i protesty w pierwszą rocznicę włoskiej napaści

(28 października 1941 roku). W Atenach, pomimo obowiązu­ jącego zakazu zgromadzeń, pomimo gestapowskiego terroru, pomimo głodu, ludzie tysiącami wyszli na ulice i place. Skan­

dowali hasła antyfaszystowskie i antyrządowe. Na stołecznym uniwersytecie odbyła się studencka manifestacja. Na zboczu góry Hymet, doskonale widocznej z centrum Aten, zapłonęły

gałęzie ułożone w kształt liter EAM. Po mieście krążyły ulotki zachęcające do walki z prześladowcami. Sekretne komórki

Frontu powstawały w całym kraju. Wkrótce kierownictwo EAM postanowiło utworzyć partyzan­

ckie oddziały zbrojne, mające stawiać czynny opór okupantom. Tak powstała Grecka Ludowa Armia Wyzwoleńcza - ELAS (akronim ten brzmi identycznie, jak wymawiane po grecku

słowo „Grecja").

Szeregi ELAS pęczniały w ekspresowym tempie - zapisywała się młodzież bez wojskowego przeszkolenia, studenci, chłopi,

kobiety, bezrobotni urzędnicy. W kilka tygodni uzbierało się ich 50 tysięcy. Jedni wstępowali do partyzanckiej armii, bo nie

wiedzieli, jak inaczej mogliby pomóc ojczyźnie w odzyskaniu wolności, inni po to, by zapewnić sobie ochronę i przetrwać albo dlatego, że faktycznie wierzyli, iż po zakończeniu okupacji nowe komunistyczne władze lepiej urządzą kraj.

64

Jeszcze innym motywem kierowali się Macedończycy, któ­ rych partyzancka organizacja o nazwie Narodowowyzwoleńczy

Front Macedończyków z Greckiej Macedonii (NOF) przyłączyła

się do ELAS. Słowianie liczyli na to, że uczestnictwo we wspól­ nym oporze wobec okupantów zwiększy ich szanse na wyne­

gocjowanie od przyszłego rządu Grecji większej autonomii. Dla osób zasilających partyzanckie szeregi nie bez znaczenia

była również chęć zemsty - zwłaszcza na Niemcach i Bułga­ rach - za okrucieństwa, których dopuszczali się na ludności cy­ wilnej, za pacyfikacje jak ta w Kalawricie, górskim miasteczku

między Patras a Koryntem, na Peloponezie. Jednego dnia zja­ wili się tam hitlerowcy i uwięzili wszystkie kobiety w lokalnej szkole, żeby swoim krzykiem nie przeszkadzały w egzekucji bli­

sko siedmiuset mężczyzn i chłopców, dokonywanej w odwecie

za działania partyzantów. Niemieccy żołnierze poprowadzili Greków ku wzgórzu na obrzeżach miasta i tam przez blisko pół godziny strzelali do nich z karabinów maszynowych i pistole­

tów, a ciała wrzucali do rowu. Rannych dobijali. W tym samym czasie ich koledzy rabowali i podpalali wszystkie okoliczne

domy. Kobietom udało się uciec ze szkoły, zanim budynek stanął w płomieniach. Nie wiedziały, co się wydarzyło. Przez kilka godzin szukały ojców, mężów, synów i braci. A później po

kolei wyciągały z masowej mogiły ich ciała, by je obmyć i przy­ gotować do godniejszego pochówku - bez trumien jednak, bo

i stolarz, i ślusarz byli wśród zabitych. Kobiety gołymi rękami kopały głębokie groby i układały w nich syna na ojcu, ojca na

dziadku. Dzielne Antygony.

Bułgarzy nie byli lepsi. W swojej strefie okupacyjnej prowa­ dzili brutalną akcję antygrecką: deportowali miejscową inteli­ gencję, pozmieniali nazwy miejscowości na bułgarskie, zakazali

65

używania języka greckiego. Gdy lokalna ludność, inspirowana

do działania przez komunistów, wszczęła powstanie, Bułgarzy odpowiedzieli z wielką brutalnością. W odwecie za zastrzele­ nie siedmiu policjantów zaatakowali kilka pobliskich wiosek

i w ciągu tygodnia zabili w sumie 15 tysięcy osób, głównie męż­ czyzn i chłopców powyżej czternastego roku życia.

Podobne działania okupantów potęgowały wśród Greków

strach, ale także mobilizowały ich do aktywnego oporu. ELAS szybko rosła w siłę: w jej szeregach walczyło blisko 120 tysięcy

bojowników (andartes). Ich matecznikiem była północ kraju.

Liczne oddziały ukrywały się tam w zalesionych, trudno do­ stępnych górach. Partyzanci sypiali w ziemiankach lub opusz­ czonych pasterskich szałasach, na posłaniach z liści paproci.

Jadali to, co przynosili im okoliczni mieszkańcy, lub to, co od nich zarekwirowali - jabłka, orzechy, ziemniaki, z rzadka ryby

czy mięso. Broń i amunicję zdobywali w kolejnych potyczkach z wrogiem. Nie mieli jednolitych mundurów, więc często nosili

zwykłe robocze ubrania, garnitury, a nawet tradycyjne fustanele - plisowane spódnice z bawełny. Ich znakiem rozpoznaw­

czym były długie wąsy i brody3.

Organizacją armii i szkoleniem partyzantów zajmowali się wojskowi weterani, zasłużeni podczas kampanii przeciwko

Włochom, oraz dowódcy prześladowani w czasie dyktatury

Metaksasa, wśród nich zagorzały republikanin, przeciwnik monarchii, były komendant Akademii Wojskowej generał

Stefanos Sarafis, który objął funkcję głównodowodzącego ELAS, oraz Aris Weluchiotis, najsłynniejszy z legendarnych

kapetanios, czyli grupy charyzmatycznych partyzanckich dowódców.

66

To właśnie oddział pod wodzą Weluchiotisa, we współpracy

z Brytyjczykami i członkami mniejszej prawicowej organizacji

EDES, zasłynął spektakularnym wysadzeniem w powietrze

mostu kolejowego na rzece Gorgopotamos. Uszkodzenie torów na linii Saloniki-Ateny spowodowało, że Niemcy przez kilka

tygodni nie mogli transportować broni dla swoich oddziałów w Afryce Północnej.

Partyzanci celowali w podobnych akcjach sabotażowych skutecznie utrudniali życie włoskim i niemieckim żołnierzom, atakując znienacka konwoje ciężarówek, pociągi, pomniejsze

oddziały wojska remontujące drogi, wojskowe posterunki i ba­ raki. W środkowej Grecji udało im się całkowicie przepędzić wroga z kilkunastu miast, nad którymi następnie roztaczali

własną kuratelę. Grecki Front Wyzwolenia Narodowego liczył już wówczas ponad półtora miliona członków. W Atenach potrafili oni splą­

drować i spalić siedzibę resortu pracy, gdzie kolaboranci na rozkaz hitlerowców opracowywali procedury związane z przy­

musowymi wywózkami na roboty do Rzeszy. Podczas marszu

na budynek ministerstwa tłum odpowiadał na karabinowe kule kamieniami i gorzkimi pomarańczami zrywanymi z owo­ cujących ozdobnych drzew. Kilka tygodni później członkowie

EAM masowo wzięli udział w pogrzebie popularnego poety Kostisa Palamasa. W czasie uroczystości, otoczeni włoskimi

i niemieckimi żołnierzami, bezkarnie śpiewali patriotyczne

pieśni wzywające do boju za ojczyznę. Hardość ateńczyków

spowodowała, że okupanci przestali czuć się w greckiej stolicy jak zdobywcy i stopniowo tracili pewność siebie. Na prowincji działo się podobnie. Bojownicy ELAS, dzięki licznym aktom sa­

botażu i drobnym potyczkom, stopniowo odzyskiwali kontrolę

67

nad coraz większymi terenami, głównie na Peloponezie i na

północy kraju.

Sukcesy ruchu oporu byłyby jeszcze większe, gdyby poszcze­ gólne organizacje partyzanckie umiały się dogadać i przestały się wzajemnie zwalczać. O porozumienie między nimi było jednak niezwykle trudno. Działacze z EAM-ELAS chcieli prze­

wodzić wspólnej walce o niepodległość, ich organizacje były

najliczniejsze, najlepiej wyszkolone i najbardziej doświadczone, zdecydowanie silniejsze niż pozostałe, marginalne grupy. Bry­ tyjczycy utrzymywali, że chcą w tym sporze działać jak roz­

jemcy, i zaopatrywali w broń partyzantów różnej maści. Mocno

wspierali ELAS, ale po kryjomu faworyzowali i politycznie „ura­ biali" prawicowy EDES - po to, by po zakończeniu okupacji nie

okazało się, że komuniści są jedynym ugrupowaniem zdolnym do przejęcia władzy. - Wangeli! - woła matka (brak końcówki „s” w męskich for­

mach imion greckich jest charakterystyczny dla wołacza). - Do domu! Do domu! Chłopiec słyszy, ale nie słucha. Ma trzynaście lat i ciekawość

zagłusza w nim strach. Nawet nie spojrzy za siebie, w stronę

przerażonej kobiety i pobielonej chaty. Jest początek paździer­ nika 1943 roku. Cieple popołudnie. Do wioski weszli Niemcy -

kilkudziesięciu żołnierzy. Są obciążeni bronią, pocą się w gru­

bych mundurach, choć wysiłek dopiero przed nimi. Przez chwilę, zanim nastanie cisza, panuje popłoch. Lu­

dzie rozumieją, że oto, być może, nadciąga katastrofa, „mała zagłada” i że trzeba się na nią możliwie dobrze przygotować.

Matki nawołują więc nieposłusznych synów, córkom zaś każą

chować się na strychu i siedzieć bez tchu, aż pozwolą im zejść.

68

Przykrywają słomą garnek z zupą, której miało wystarczyć na dwa dni. Zamykają okna, ryglują drzwi. A ojcowie? Wedle

wykrzyczanego rozkazu ojcowie i wszyscy pozostali dorośli mężczyźni, potencjalni członkowie komunistycznego ruchu

oporu, mają pomaszerować z rękoma w górze na skraj wioski, wejść do rowu i ustawić się w dwuszeregu. Wszyscy co do jed­

nego. „Niech żaden nie próbuje się ukrywać, bo znajdziemy

i rozstrzelamy na miejscu - przestrzegają niemieccy żołnierze. -

Załatwimy was tak jak tych w Kalawricie. Czytaliście pewnie o nich w gazetach”.

Wangelis, nieudolnie kryjąc się za stodołą sąsiadów, patrzy na ojca, kościelnego diaka, który z wujkami, kuzynami i innymi sąsiadami czeka już w rowie na pewną śmierć.

Naziści mszczą się za pomoc, jakiej wieśniacy od dawna udzielają partyzantom - przez Pontokomi przechodzi bowiem

szlak zaopatrzeniowy, którego pomimo starań nie udało się

zlikwidować. Ludzie chętnie wspierali bojowników ELAS, bo

widzieli w nich wyzwolicieli. Nie protestowali, gdy ci schodzili z gór i prosili o przenocowanie lub coś do zjedzenia. Całymi

miesiącami ukrywali ich w swoich domach. Uczniak Tsachu-

ridis wiecznie się wokół nich kręcił, słuchał ich rozmów i opo­ wieści z frontu. Wiedział, że to, co robią, jest ważne i godne podziwu. Cieszył się, gdy go prosili, by skoczył do sklepu po papierosy. Podczas rewizji wszystkich domów we wsi żołnierze Wehr­

machtu nie znaleźli ukrywających się partyzantów - jedyny członek ELAS, który przebywał tego dnia w Pontokomi, w ostat­

niej chwili zdołał uciec do lasu. Natknęli się za to na dwie młode Żydówki. Partyzanci ukryli je u zaufanych ludzi kilka tygodni wcześniej, bo hitlerowcy szykowali już pierwsze transporty do

69

obozów. (Antyżydowską operacją z ramienia SS w początkowej fazie kierował Jurgen Stroop, który wiosną 1943 roku dowodził

akcją likwidacji warszawskiego getta). Tropili Żydów w całym kraju - po wioskach, miastach, na wyspach. Wiedzieli, że jest

ich w Grecji przeszło 70 tysięcy - Romaniotów, Żydów włoskich,

Aszkenazyjczyków i Sefardyjczyków. W Salonikach urządzili dla nich getto i stamtąd wysyłali transporty do okupowanej

Polski. Niby to pod Warszawę, gdzie miała na nich czekać praca

w kopalniach oraz obietnica zbudowania własnego państwa. Część greckich Żydów trafiła do Treblinki, większość do Aus­

chwitz. Zginęli prawie wszyscy - w komorach gazowych, wsku­ tek chorób i wycieńczenia czy też zbrodniczych eksperymen­

tów doktora Josefa Mengele. Wojnę na terenie Grecji przeżyło zaledwie 13 tysięcy. - Ktoś je wydał, te dwie młode Żydówki? - pytam. - Cholera wie! - denerwuje się stary Wangelis. Młody Wange-

lis widział, jak przywleczono śliczne dziewczyny na plac. Roze­ brano do majtek. Miały po kilkanaście lat. Trzęsły się ze strachu, rękami zasłaniały nagie piersi. Niemiecki dowódca, uradowany

obrotem spraw, rozkazał jednemu z żołnierzy odprowadzić „dziwki roznoszące syfilis” do spalonej stodoły. Dziewczyny poszły posłusznie, nie próbowały uciekać, nie prosiły o litość.

Chwilę później rozległy się dwa strzały. A po nich cisza, tylko w głowach świszczało. Naziści przypomnieli, że udzielanie pomocy Żydom jest nie­ legalne, i zagrozili, że następnym razem nie będą wobec łamią­

cych prawo tak łaskawi. Dzisiaj mają dobry humor, więc nikt

więcej nie zginie. Dwie śmierci wystarczą. Mężczyźni w rowie

ocaleją, ale na razie muszą w nim pozostać. Jakaś kara być musi,

więc wioska zostanie spalona.

70

Wangelis, jego dwie siostry i matka odetchnęli z ulgą i roz­

paczą jednocześnie. Nie stracą ojca i męża, ale zostaną bez dachu nad głową. Do ich domu wszedł żołnierz. Poprosił o chleb i wodę. Nie mó­ wił po niemiecku ani po grecku, tylko w języku, który brzmiał jak macedoński. Wangelis rozpoznał pojedyncze słowa (na­

uczył się ich od znajomych i dalszych sąsiadów): chleb i woda.

„Ja Polak, Polonós, Polonós” - powtarzał mężczyzna. Tsachuridisom Polska kojarzyła się wtedy z jednym: na jej te­

renie w 1920 roku zginął ich dalszy krewny, walczący w armii radzieckiej. Nie wiedzieli, że dwie dekady później Niemcy wcie­

lali do wojska mieszkańców Śląska i Pomorza, że około tysiąca z nich walczyło w Grecji. Liczni dezerterowali i przyłączali się

do ELAS9. Bywali i tacy, którzy oficjalnie nosili niemieckie mun­ dury, ale potajemnie działali na rzecz ruchu oporu. Zaliczał się do nich między innymi Emil Leyk. Leyk był Mazu­

rem, świetnie wykształconym inżynierem. Niemcy siłą wcielili

go do armii już podczas pierwszej wojny światowej. W czasie

drugiej znów się o niego upomnieli. Awansowali go na kapi­ tana i wysłali do Grecji, a konkretnie do Salonik, i powierzyli mu nadzór nad przemysłem, w tym nad kopalniami. Leyk na

własną rękę zorganizował akcję dożywiania głodujących. Pota­ jemnie sprzedał Węgrom zalegający w różnych zakładach złom, prosząc, by zapłacili żywnością. W ten sposób 200 ton mąki,

200 ton ziemniaków i 130 ton grochu trafiło do działających

w mieście organizacji humanitarnych i jadłodajni. Z kolei najsłynniejszym Polakiem, który w Grecji walczył

z nazistami, był Jerzy Iwanow-Szajnowicz. Ten wybitnie uta­ lentowany lekkoatleta i pływak współpracował z ruchem oporu

71

i Brytyjczykami. Był poliglotą. Często przybierał fałszywe na­ zwiska i podawał się a to za Greka, a to za Niemca - w zależ­

ności od potrzeb misji, którą realizował. Szajnowicz zasłynął

niszczeniem niemieckich samolotów oraz wykolejeniem po­ ciągu z niemieckimi żołnierzami. Jako nurek mocował miny

na kadłubach łodzi podwodnych, a następnie je detonował. Niemcy szukali go przez wiele miesięcy - dwukrotnie uciekał im z więzienia, ale złapany po raz trzeci nie zdołał uciec. Został skazany na karę śmierci i rozstrzelany.

„Ja Polak, Polonós, Polonós”.

Matka Wangelisa nakarmiła żołnierza, a chłopiec, na jego polecenie, pobiegł do stajni po słomę. Namoczona w wodzie, nie dawała się podpalić. Zamiast ognia pojawił się gęsty dym, który szukał ujścia przez otwarte okna i drzwi. Z zewnątrz dom

wyglądał, jakby płonął. I o to chodziło. Polak miał nadzieję, że jego koledzy z oddziału wezmą kłęby dymu za pożar i odjadą, nie czekając, aż chata spłonie w całości. Pomylił się. Żołnierze

wpadli do chaty Tsachuridisów, rozsypali jakiś proszek, rzucili zapałkę. Po kilku sekundach cały dom stał w płomieniach, tak

jak pozostałe budynki we wsi. Wojsko opuściło Pontokomi.

Mężczyźni wyskoczyli z rowu i rzucili się ratować dobytek. Tamtego dnia spłonęły w pożodze prawie wszystkie zwierzęta

i całe ziarno przeznaczone na siew.

Mój rozmówca wierci się w fotelu i mówi coraz szybciej. Płonący dom, ojciec czekający na śmierć i dwie zamordowane dziewczy­ ny, takie młode, takie przerażone i takie bezbronne... Wangelis

dawno nie wracał do tych starych obrazów. Są zbyt rzeczywiste. Widzi je tak wyraźnie jak mnie siedzącego na wersalce obok.

72

- Wieczorem tego samego dnia zajrzałem do stodoły - opo­

wiada. - Nie wiem... z ciekawości czy z żalu jakiegoś? Zastrze­ lone Żydówki nadal tam leżały. Ramię przy ramieniu, w małej kałuży zastygłej krwi. Nikt ich jeszcze nie zdążył przykryć ko­ cem czy kawałkiem prześcieradła. Niemcy nie radzili sobie z partyzantami, zwłaszcza odkąd z Grecji wycofali się Włosi (po odsunięciu od władzy Mus-

soliniego). Żeby skuteczniej walczyć z ELAS oraz by osłabić

społeczne poparcie dla idei komunizmu, jesienią 1943 roku

hitlerowcy zaprzęgli do pomocy innych Greków. Tak powstały znienawidzone Bataliony Bezpieczeństwa (po cichu wspiera­ ne przez Brytyjczyków, którzy coraz bardziej obawiali się, że

po wyzwoleniu KKE mogłaby przejąć władzę i sprzymierzyć Grecję ze Związkiem Radzieckim). Do współpracy z tą orga­ nizacją skłaniały ludzi różne powody, między innymi głód

i strach, ale także pronazistowskie sympatie czy nienawiść do komunistów. Bywało, że człowiek wstępował do Batalionów

z chęci zemsty, bo partyzanci zabili mu krewnych, których

niesłusznie uznali za pospolitych przestępców, „reakcjonistów" lub monarchistów. Nie ma twardych dowodów, że podobne

przypadki zdarzały się w całym kraju, z pewnością natomiast

miały miejsce w małych wioskach na Peloponezie. Działacze EAM i KKE poddali region ścisłej kontroli i brutalnie traktowali

tych, którzy odmawiali posłuszeństwa - zabijali złodziei bydła, osoby podejrzewane o sprzyjanie okupantom czy też wpływo­

wych przedstawicieli lokalnych elit - urzędników, nauczycieli, lekarzy10.

Członkowie Batalionów Bezpieczeństwa przysięgali na wier­

ność Hitlerowi. Mieli za zadanie konfiskować rolnikom zboże,

73

mięso i nabiał, a przede wszystkim likwidować swoich komu­

nistycznych rodaków z partyzantki, zaś w wolnych chwilach pomagać przy deportacji Żydów. Było ich ponad 20 tysięcy.

Działali głównie w Attyce i na Peloponezie, a także w Tesa-

lii. Słynęli z brutalności wobec ludności cywilnej - mordo­ wali bez sądów osoby sprzyjające lewicy, gwałcili i torturo­

wali kobiety, chcąc wydobyć od nich informacje o współpracy z partyzantami. Podczas jednej łapanki potrafili powiesić lub rozstrzelać kilkadziesiąt osób. Do ubrań zamordowanych przy­ czepiali kartki z uzasadnieniem egzekucji. Najczęściej pisali jedno słowo: „komunista””. Swoje ofiary wieszali na drzewach

i ustawiali przy nich strażników, którzy pilnowali, by nikt nie przeciął sznurów i nie pochował zmarłych. Ich śmierć miała być nauczką.

Kolaboranci często zjawiali się w wiosce razem z oddzia­ łem Wehrmachtu. Po zgromadzeniu na centralnym placu wszystkich mieszkańców, włącznie z wójtem, stawiali ultima­ tum: albo miejscowi przyłączą się do Batalionów i pomogą

walczyć z partyzantami, albo poniosą zbiorową karę (tortury

i śmierć). Wybór był oczywisty. Po przyjęciu ultimatum zwy­ kle padał jeszcze rozkaz, by sąsiedzi wskazali spośród siebie

tych, którzy najofiarniej wspierali dotąd lewicę, członków oraz sympatyków EAM i ELAS. Wskazane osoby najczęściej ginęły na miejscu”.

Podobne działania nakręcały spiralę terroru i przemocy, bo ELAS nie pozostawała bierna i atakowała członków Batalionów, nad którymi miała przewagę liczebną. Partyzanci mścili się

równie brutalnie: bywało, że doraźne sądy wojskowe skazywały na śmierć kilkuset żołnierzy Batalionów naraz. Zabijano też

sympatyzujących z nimi cywilów.

74

Niektórzy historycy tak właśnie opisują początki greckiej wojny domowej, która formalnie wybuchła dopiero kilka lat

później. Choć był do pokonania zewnętrzny wróg, Grecy nie potrafili się zjednoczyć we wspólnej walce przeciwko niemu

i część energii tracili na wzajemne porachunki. Z wolna komuniści zdobywali nad wrogiem coraz większą przewagę i w marcu 1944 roku, by podkreślić swoją dominację, utworzyli na kontrolowanych przez siebie terenach Polityczny Komitet Wyzwolenia Narodowego (PEEA) - zwany „rządem

z gór” lub „rządem wolnej Grecji”. Ani władze kolaboracyjne w Atenach, ani rząd na uchodźstwie nie zamierzały go uznawać,

w przeciwieństwie do pozostającej w Egipcie armii. Żołnie­ rze stacjonujący przy królu Jerzym II wzniecili bunt i domagali

się podjęcia rozmów z PEEA oraz utworzenia na jego bazie rządu

jedności narodowej’3. Wybuchły zamieszki, które udało się opa­ nować po tym, jak Brytyjczycy internowali inicjatorów protestu. „Rząd z gór” szybko zyskał szerokie poparcie społeczne. Po­ trafił przekonać do siebie mieszkańców małych wiosek, którzy

wcześniej niechętnie uczestniczyli w życiu politycznym i ra­

czej nie mieli wykrystalizowanych poglądów, ale z uwagi na brak wykształcenia, konserwatyzm, patriarchat i religijność zapewne skłanialiby się ku prawicy. Tymczasem komuniści

w programowym dokumencie PEEA obiecywali im przestrzega­

nie praw obywatelskich, równouprawnienie kobiet i mężczyzn, prawo do godnej pracy i płacy, dostęp do instytucji wymiaru

sprawiedliwości w postaci nowo tworżonych sądów ludowych.

W przeprowadzonych przez nich wyborach do Rady Narodowej

wzięło udział ponad półtora miliona osób, wśród nich po raz

pierwszy w historii greckie kobiety. Pięć kandydatek zdobyło

mandaty.

75

Na terenie górskiej republiki powstawały przedszkola i szkoły,

szpitale i fabryki, w których obowiązywała płaca minimalna. Kobietom pozwolono wstępować do partyzantki, głosować, wy­

bierać zawód, słowem - samodzielnie decydować o własnym

życiu, które dotąd sprowadzało się do wychowywania dzieci

i dbania o męża. Przywódcy komunistów, często wywodzący się z bogatej klasy średniej i miejskiej inteligencji, cywilizowali „dziką”

i zacofaną północ kraju, ale jednocześnie stawiali się ponad prawem. Bywało, że popełniali haniebne zbrodnie - jak ta na Dimitriosie Psarrosie, liderze małej i słabej organizacji kon­

spiracyjnej EKKA. Partyzanci ELAS zamordowali cały jego oddział, blisko dwustu żołnierzy, a jemu samemu ścięli głowę.

Zwłoki pozwolili pochować dopiero po kilku dniach. Zabicie Psarrosa wywołało falę krytyki komunistów i odbiło się sze­

rokim echem nawet w Londynie - zbrodnię opisywały gazety nad Tamizą. Winstona Churchilla poważnie martwiły sukcesy greckich

partyzantów. Brytyjski premier w przeszłości wspierał EAM

i ELAS jako organizacje walczące z Hitlerem, ale jednocześnie nie chciał dopuścić do ich zbytniego wzmocnienia. Gdyby, nie daj Bóg, komuniści przejęli władzę, Grecja wypadłaby z brytyj­

skiej strefy wpływów i dostała się w ręce Sowietów, co mogło poważnie zagrozić pozycji Brytyjczyków na morzach - Śród­

ziemnym i Czarnym. Dlatego Churchill poleciał na rozmowy do Moskwy, żeby pozbyć się kłopotu raz na zawsze.

Ku rozczarowaniu działaczy KKEgospodarzowi Kremla nigdy na nich nie zależało. Uważał, że Grecja ma znaczenie margi­ nalne i nie warto zabierać się do jej wyzwalania. Dlatego gdy

Churchill przyleciał na Kreml z propozycją podziału wpływów

76

na Bałkanach, Stalin nie zastanawiał się długo. Zaakceptował to,

co Brytyjczyk w kilkanaście sekund rozrysował niebieskim dłu­ gopisem na kawałku papieru. Tak zwane porozumienie procen­

towe zakładało, że Brytyjczycy i Rosjanie podzielą się po równo

wpływami w Jugosławii i na Węgrzech, kontrola nad Grecją przypadnie Londynowi, a nad Rumunią i Bułgarią - Moskwie. Grecy nie znali tej umowy. Jej zapisy wyszły na jaw dopiero cztery lata później, ale wynikające z niej tragiczne konsekwen­

cje objawiły się o wiele wcześniej.

Najpierw jednak przez chwilę panowała radość. Oto na Bał­ kany wkroczyła Armia Czerwona, a Niemcy ewakuowali się

z Grecji. Po blisko czterech latach okupacja dobiegła końca.

Jej bilans był katastrofalny. Zginęło ponad pół miliona osób, z czego 300 tysięcy na skutek głodu. Przemysł upadł niemal

w całości. Mosty, drogi i porty w większości nie nadawały się do użytku. Statki floty handlowej spoczywały na dnie morza.

Ceny żywności i wszystkich najpotrzebniejszych towarów wzro­ sły o kilkaset procent. Jedna po drugiej wybuchały epidemie

gruźlicy, duru brzusznego czy malarii14.

Mimo to Grecy trwali w euforii. 12 października 1944 roku niemiecki żołnierz tuż przed opuszczeniem greckiej stolicy

zdjął nazistowską flagę z masztu na Akropolu. Kilka dni póź­ niej jej miejsce na powrót zajęła flaga grecka. W Atenach, Sa­

lonikach i wszędzie tam, skąd kolejno wychodzili hitlerowcy,

eksplodowała radość i nadzieja na to, że nareszcie nastaną spokojne, normalne czasy. W Pontokomi i w całym kraju dzwoniły kościelne dzwony. Dziesiątki tysięcy ludzi tańczyły

i śpiewały na ulicach miast. Kwiatami witano bojowników ELAS, brytyjskich żołnierzy i Jeorgiosa Papandreu, doświad­

czonego polityka, od niedawna premiera rządu na uchodźstwie.

77

Pod jego przewodnictwem powstał w Atenach gabinet jedności narodowej z udziałem komunistów. Tsachuridis znów poprawia się w fotelu, jakby się niecierpliwił.

W swojej opowieści zmierza do sedna. Już zarysował tło, teraz

się spieszy, by przedstawić pierwszy plan, na którym on sam

również stanie się lepiej widoczny. Pani Rozalia przynosi herbatę i pierniki. Przypomina mężowi,

żeby nie spóźnił się na rehabilitację...

Na temat wyzwolenia mój rozmówca nie zamierza się roz­ wodzić. Owszem, pamięta te kilkanaście szczęśliwych dni, tę ulgę, swobodniejsze oddychanie, uważa jednak, że nie warto się

tym ekscytować, bo już po niespełna trzech tygodniach ludzi

znów zaczęło ściskać w gardle. - Po okupacji włoskiej, bułgarskiej i niemieckiej przyszedł

czas na angielską. Tak właśnie. Brytyjczycy okupowali Grecję. Nie ma co do tego wątpliwości. Podejmowali wszystkie najważ­

niejsze decyzje. Wyrolowali nas. Większość ekspertów i historyków nie mówi wprost o bry­

tyjskiej okupacji, ale żaden nie kwestionuje faktu, że tuż po wyjściu Niemców Londyn miał w Atenach kolosalne wpływy.

Niektórzy piszą o Grecji w tamtym okresie jako o „brytyjskiej

półkolonii" lub o „kolonialnym zarządzie Brytyjczyków ”. Grudzień po grecku to Dekermurios, stąd o dramatycznych

wydarzeniach, które rozgrywały się wówczas na ulicach Aten, mówi się Dekemiuriand. Oto i grudnia premier Papandreu

i głównodowodzący brytyjskich wojsk w Grecji generał Ronald Scobie złamali warunki wcześniejszych umów i zażądali, by

partyzanci ELAS złożyli broń. Było to z ich strony zadziwiające

78

żądanie, bo komuniści nie stanowili zagrożenia. Gdyby za­ leżało im na siłowym przejęciu władzy, bez najmniejszego

problemu by to zrobili. Kontrolowali bowiem cztery piąte po­ wierzchni Grecji i mieli pod bronią 60 tysięcy partyzantów gotowych na rozkaz ruszyć do walki. Woleli jednak się dogadać,

liczyli na stosowne do zasług miejsce w koalicyjnym gabinecie, na zgodę na referendum w sprawie monarchii oraz włączenie

partyzanckich oddziałów do nowo tworzonej armii. Jednakże Winston Churchill inaczej oceniał zamiary człon­

ków EAM, żołnierzy ELAS i polityków KKE. Nie miał do nich

za grosz zaufania. Brytyjski premier zamierzał unieszkodliwić komunistów, zminimalizować wpływy tych, którzy najofiarniej

walczyli z okupantami i tym samym zasłużyli na udział w pro­

jektowaniu greckiej przyszłości. Był gotów na otwartą walkę.

„Zapłaciwszy Rosji za swobodę działania w Grecji - pisał - nie powinniśmy wahać się przed użyciem wojsk brytyjskich dla poparcia rządu królewskiego”15. Churchill wiedział, że chaos na

ulicach Aten dostarczy idealnego pretekstu do sprowadzenia króla Jerzego II do kraju i zażegnania raz na zawsze groźby

przejęcia władzy w Grecji przez „nieobliczalnych trockistów”16. Dowódcy ELAS zignorowali dekret o rozbrojeniu, a EAM wy­

prowadził z koalicyjnego rządu swoich sześciu ministrów. W Atenach wrzało. Na znak protestu partia komunistyczna zwołała na 3 grudnia masową antyrządową manifestację. Pre­ mier Papandreu w ostatniej chwili cofnął zgodę na jej przepro­

wadzenie. Za późno. Ludzie byli już w drodze, maszerowali na parlament. Tłum pęczniał z każdą sekundą. Ponad 200 tysięcy osób. Nie wyobrażali sobie, że może im grozić niebezpieczeń­ stwo - przecież Niemców już nie było, a własny rząd nie będzie do nich strzelał.

79

Policjanci blokowali drogę, ale protestujący przeciskali się między barierkami. Kiedy dotarli do Grobu Nieznanego Żoł­

nierza, szef policji, który obserwował wszystko z okna jed­ nego z budynków, dał znak swoim ludziom, że mogą otworzyć

ogień. Z dachu parlamentu i pobliskiego hotelu Grand Bretagne,

w którym mieścił się brytyjski sztab generalny, padły pierwsze strzały. Byli ranni i zabici. Wybuchła panika.

Tak zaczęło się tragiczne powstanie, które trwało ponad pięć tygodni i kosztowało życie około 20 tysięcy osób.

Brytyjczycy ogłosili stan wojenny, wyprowadzili na ulice Aten czołgi i ściągnęli z zagranicy 50 tysięcy żołnierzy, w tym

lotników. Ci ostatni nie do końca wiedzieli, przeciwko komu walczą, czyje domy bombardują - myśleli, że strzelają do nie­ dawnych kolaborantów Hitlera, nie zaś do dzielnych bojowni­ ków, którzy ofiarnie walczyli z okupantem. Grekom także nie

było łatwo bić się z aliantami - Brytyjczyków mieli za przyjaciół, odkąd ponad wiek wcześniej lord Byron pomagał im pokonać Turków. Teraz jednak dawni przyjaciele zachowywali się tak,

jakby próbowali przywrócić porządek w podbitym mieście wszystkich walczących cywilów uznawali za rebeliantów, któ­

rych można zastrzelić, jeśli okaże się, że są uzbrojeni17, tysiące jeńców wysłali do obozów w Afryce Północnej. Wdarli się na­

wet na Akropol - najświętsze wzgórze ateńczyków - i stamtąd

prowadzili ostrzał. Ludzie Churchilla postępowali haniebnie: wypuścili zza krat 12 tysięcy członków Batalionów Bezpieczeństwa internowa­

nych po zakończeniu okupacji, rozgrzeszyli ich z wojennych

zbrodni i pozwolili im wstąpić do nowo tworzonej armii. Ale Grecy przecież pamiętali kolaborantów, którzy przysięgali na

wierność nazistom. Byli wściekli, widząc, jak niedawni bandyci,

80

przebrani w nowe mundury, bez cienia skruchy znów wycho­ dzą na ulice i strzelają do rodaków.

Komuniści, którzy w działaniach na ulicach Aten stosowali metody tak samo brutalne jak ich przeciwnicy, w połowie stycz­

nia 1945 roku zgodzili się na zawieszenie broni. Zrozumieli, że nie mają szans na zwycięstwo, więc przystali na rozbrojenie oddziałów ELAS. W zamian żądali amnestii za przestępstwa

polityczne, ukarania kolaborantów i zbrodniarzy hitlerowskich,

wcielenia partyzantów do nowej armii i policji.

Podpisana w Warkizie umowa pokojowa jest dziś oceniana

dwuznacznie. Przywódców komunistycznych, którzy złożyli swoje podpisy pod dokumentem, uznano za zdrajców i usu­ nięto z partii. Część członków KKE poczuła się oszukana, gdyż

uważała, że należało zerwać rozmowy pokojowe i walczyć

o przejęcie władzy. Warkiza stała się dla nich wstydliwym

symbolem kapitulacji. Na starych filmach kręconych w Atenach widać, jak bojow­ nicy ELAS, pełni gniewu i bezradni, ze łzami w oczach rzu­

cają na ziemię karabiny i pistolety. Złożyli więcej broni, aniżeli uzgodniono w Warkizie, choć nie oznaczało to, że rozbroili się

całkowicie. Część uzbrojenia ukryli w górach. Druga strona także łamała zasady porozumienia. Rząd nie na­

ciskał specjalnie na sądy, gdy te opieszale stosowały kary wobec byłych kolaborantów. Zarzuty postawiono 18 tysiącom, a pro­

cesy toczyły się tylko wobec dwustu pięćdziesięciu osób. Z kolei byłych partyzantów sędziowie traktowali wyjątkowo surowo -

odmawiali im zastosowania obiecanej amnestii, argumentując,

że nie popełniali przestępstw politycznych, tylko kryminalne,

a za nie groziło wieloletnie więzienie. W ten sposób za kraty tra­ fiło blisko 50 tysięcy członków oraz sympatyków EAM i ELAS.

81

To był dziwny i straszny okres, być może decydujący o cha­ rakterze kilku przyszłych dekad. Ówczesne wydarzenia stano­

wiły podglebie dla rządów prawicowej junty „czarnych pułkow­ ników" w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a także dla wyborczych sukcesów neofaszystów z partii Złoty Świt,

która w latach 2012-2019 miała swoich reprezentantów w par­

. * lamencie

Greckie społeczeństwo, tak mocno doświadczone

podczas okupacji, miało potrzebę ukarania zdrajców, wyrugo­ wania z polityki resztek faszyzmu i nagrodzenia wyzwolicieli. Tymczasem zaserwowano mu sytuację zgoła odwrotną.

Ludzie byli przestraszeni i zszokowani tym, co wydarzyło

się podczas bitwy o stolicę. A to był dopiero początek, bo po całej Grecji zaczął się powoli rozlewać napędzany chęcią ze­

msty „biały terror”.

W Pontokomi powstał w tym czasie posterunek policji obsadzo­

ny funkcjonariuszami, których jedynym atutem był ich antykomunizm. Młody Tsachuridis bywał na komisariacie częstym

gościem. Zaglądał tam prawie codziennie, by odebrać papier zezwalający na wykonywanie prac polowych - bez tego doku­ mentu rolnicy nie mogli brać się do roboty.

Panowała okropna atmosfera strachu i podejrzeń. W wiosce

Tsachuridisów w czasie okupacji prawie wszyscy wspierali

partyzantów lub otwarcie im pomagali. Teraz mogła ich za to czekać sroga kara. Czy któryś sąsiad puści parę z gęby, czy

doniesie na kolegę?

* W 2020 roku Złoty Świt został uznany za organizację przestępczą,

a jego członkowie, w tym niemal wszyscy parlamentarzyści, usłyszeli wy­

roki wieloletniego więzienia.

82

Władzę na szczeblach lokalnych przejęli ludzie prawicy, a po

wioskach zaczęły krążyć opowieści o zbrojnych prawicowych bandach biorących krwawy odwet na tych, którzy podczas

okupacji działali w EAM lub ELAS. Było takich grup ponad sto

pięćdziesiąt, a w ich szeregach tysiące osób. Bandyci działali jak w amoku: wpadali do domów, właścicieli okradali, bili do nieprzytomności, torturowali. Zgwałcili setki kobiet. Niszczyli

biura EAM, zabijali lokalnych urzędników.

Pewnego razu Wangelis usłyszał przerażające krzyki - nieda­ leko, na polu za domem. Nie chciał sprawdzać, co się stało. Bał

się. Jego strach jeszcze się spotęgował, gdy po chwili w drzwiach stanął znajomy policjant i objaśnił, gdzie konkretnie leżą zabici.

Niech młody zawoła kolegę, powiedział, niech idą z łopatami i wy­ kopią groby. Poszli. Woleli nie wiedzieć, co by im groziło, gdyby odmówili. Ciała kilku osób (Wangelis nie pamięta, ilu dokładnie) leżały obok siebie. Wszystkie jeszcze ciepłe. Wszystkie sczerniałe od wewnętrznych krwotoków. Krwi wokół ledwie parę kropel zakatowali ich pałami, czysta robota. Okazało się, że jeden z za­

bitych był nauczycielem z nieodległej wioski i członkiem lokal­ nej komórki EAM. Jego portfel Wangelis odesłał młodej wdowie.

W Pontokomi, tak jak w całej Grecji, mordercy z prawicowych

bojówek pozostawali bezkarni. Nie przejmowali się listami gończymi - od Brytyjczyków mieli gwarancję wstawiennictwa

na wypadek aresztowania. Poza tym policja i działający na

prowincji żołnierze chętnie wchodzili w alians z przestępcami.

Wszyscy oni przychodzili do wsi pod pretekstem odbierania broni, rzekomo zdeponowanej u wieśniaków przez komuni­

stów. Rewidowali domy i stodoły, kościoły i szkoły. Nawet jeśli nie znajdowali przy chłopach żadnych karabinów czy pistole­

tów, bili ich ku przestrodze.

83

Ku przestrodze pobili też Wangelisa. Ten, co go lał, upomi­

nał, żeby chłopakowi czasem nie przyszły do głowy głupie myśli, żeby nie ważył się dołączyć do resztki partyzanckich oddziałów ukrywających się w górach. Był donos, że podobno

chłopak to rozważa. Niech więc przestanie, bo popamięta. „Sam

popamiętasz" - powtarzał w duchu Tsachuridis i wyobrażał sobie, jak rewanżuje się swojemu oprawcy z pomocą kolegów

z partyzantki. Bo że przyłączy się do partyzantów, to już po­

stanowił. Czekał tylko na odpowiedni moment. Lasy i góry na północy kraju szybko zapełniały się ludźmi uciekającymi przed prześladowcami. Ci, którzy chcieli uniknąć rabunku, tortur, śmierci lub więziennej celi, szukali schronienia

u dawnych partyzantów chowających się na górskich przełę­

czach; dołączali do ich oddziałów, dostawali broń i próbowali stawić czoło szalejącym prawicowym bandom.

Brytyjczykom nie zależało na opanowaniu chaosu, choć ofi­ cjalnie do ich zadań należało właśnie dbanie o porządek i zre­ formowanie służb. Byli zbyt zajęci wpływaniem na politykę

kraju, który traktowali jak swój kolejny protektorat’8. Obsa­ dzali wysokie stanowiska w służbach mundurowych, w mini­

sterstwie wojny i w sztabie generalnym. Pociągali za sznurki w rządzie, nominowali i dymisjonowali kolejnych premierów.

W tym czasie odbyły się wybory parlamentarne (komuniści postanowili je zbojkotować) oraz referendum ustrojowe, w któ­

rego wyniku do kraju wrócił król Jerzy II. W obu głosowaniach dochodziło do licznych fałszerstw, co dodatkowo zaogniło wy­

jątkowo napiętą sytuację. „Biały terror” trwał w najlepsze i zbierał tragiczne żniwo. Je­ den z ministrów w nowym prawicowym rządzie komentował to

84

jako zjawisko zupełnie naturalne: „To jest po prostu eksplozja

szczęścia, normalny, ludzki triumfalizm, zwycięzcy upili się

radością, ale niedługo zapewne się uspokoją”19. Wojna wisiała w powietrzu.

Za jej symboliczny początek uważa się wydarzenia w miejsco­ wości Litochoro, na zboczu Olimpu, gdzie ciemną wiosenną nocą

1946 roku, na kilka godzin przed rozpoczęciem zbojkotowanych wyborów parlamentarnych, grupa komunistów napadła na

miejscowy posterunek żandarmerii. Partyzanci uwolnili tortu­ rowanych kolegów, zabijając przy tym trzynastu funkcjonariuszy.

Nie od razu dochodziło do bezpośrednich starć. Najczęściej

zdarzały się mało spektakularne potyczki: partyzanci atako­ wali wojskowe patrole albo pojedyncze oddziały rządowe. Jeśli wkraczali do wiosek i mniejszych miast, by werbować rekrutów

i zdobywać zaopatrzenie, zwykle szybko je opuszczali, żeby

uniknąć zbrojnego starcia z wrogiem. Napadali na posterunki policji i żandarmerii, kradli broń i uciekali w góry. Tam znaj­

dowały się ich bazy zaopatrzeniowe - dzięki przychylności miejscowych pasterzy i rolników mieli gdzie spać i co jeść.

Jesienią zostali członkami nowo powstającej Demokratycz­

nej Armii Grecji (DSE), na której czele stanął jeden z liderów

Komunistycznej Partii Grecji i zasłużony weteran ruchu oporu Markos Wafiadis. Partyzanci, których było już 20 tysięcy (w tym około 30 pro­ cent stanowili macedońscy Słowianie), zajmowali kolejne ob­

szary kraju, głównie w Epirze, Macedonii i Tesalii. Powoli prze­ suwali się też na południe, w kierunku Peloponezu, docierając nawet w okolice Koryntu.

Było to możliwe dzięki wsparciu, jakie armia Markosa Wafiadisa dostawała z Albanii, Bułgarii i Jugosławii. Towarzysze

85

z zagranicy dostarczali broń, leki i żywność, przyjmowali też u siebie rannych. Dopiero po wojnie okazało się, jak wielka była skala tej pomocy oraz że brali w niej udział także inni gracze:

Związek Radziecki, Czechosłowacja, Węgry, Rumunia i Polska. Władze w Atenach głośno protestowały przeciwko zaangażo­ waniu komunistycznych sąsiadów, wniosły nawet tę sprawę na forum ONZ. Same miały jednak poważniejszy problem z włas­

nym sojusznikiem. Brytyjczycy oznajmili bowiem, że nie stać ich na dalszą pomoc i muszą się wycofać. Utrzymywanie woj­ skowych i politycznych misji na terenie Grecji kosztowało zbyt wiele w sytuacji, gdy ich kraj pogrążał się w gospodarczym

kryzysie. Silny sojusznik potrzebny od zaraz - konstatują król oraz

rząd i ślą telegramy do Waszyngtonu. Pomóżcie, przyjedźcie,

uratujcie nas przed komunistami. Prezydent Stanów Zjed­ noczonych Harry Truman szybko przystąpił do działania

i w marcu 1947 roku przedstawił nową doktrynę w polityce zagranicznej: USA będą militarnie i finansowo pomagały tym

narodom, którym zagraża - czy to z zewnątrz, czy od środka rewolta ze strony uzbrojonej mniejszości. Chodziło o Grecję

i Turcję, która w tym czasie miała na pieńku ze Związkiem Ra­ dzieckim. Na wsparcie dla obu krajów Waszyngton przekazał 400 milionów dolarów. Poszły one na zakup broni i odbudowę

zniszczonej infrastruktury.

Oprócz pieniędzy Amerykanie przysłali do Aten ponad pię­ ciuset doradców - a raczej zarządców - politycznych, gospodar­

czych i wojskowych. Bez ich zgody nie zapadła żadna ważniej­

sza decyzja zarówno w sprawie budżetu, polityki zagranicznej, prowadzenia działań wojennych, uszczelnienia granic, jak

i funkcjonowania urzędów, służby zdrowia czy rozwoju handlu.

86

Komuniści byli wściekli. Oskarżali „monarchiczno-faszystowskie” władze w Atenach o zdradę narodową, o to, że kolejny raz uczyniły z kraju protektorat. W reakcji na sojusz z Ame­

rykanami sekretarz generalny KKE Nikos Zachariadis pod

koniec grudnia 1947 roku ogłosił powstanie Tymczasowego

Demokratycznego Rządu Wolnej Grecji na północy i zacho­ dzie kraju. Chciał w ten sposób osiągnąć efekt propagandowy, zademonstrować siłę, ale poważnie się przeliczył. Żaden kraj

sojuszniczy nie uznał nowego ośrodka władzy. Nie uczyniły

tego ani Jugosławia, ani Bułgaria, ani Albania, ani - przede wszystkim - Związek Radziecki. Zareagowały wyłącznie wła­ dze w Atenach, dokonując natychmiastowej delegalizacji KKE

i masowych aresztowań jej członków. Wkrótce zapełniły się wszystkie więzienia w kraju.

Wojna domowa trwała w najlepsze. Żołnierze z armii rzą­ dowej tropili partyzantów z DSE, wchodzili do wiosek, które tamci opuścili chwilę wcześniej. Chłopów, którzy im pomagali,

zaopatrując w żywność czy udzielając noclegu, uznawali za zdrajców i często karali najsurowiej - śmiercią; bywało, że

przez ścięcie głowy i zatknięcie jej na pal20. Wkrótce rozpoczęli też przymusowe wysiedlenia. Przepę­ dzali z domów ludność cywilną, by odciąć partyzantów od

źródeł zaopatrzenia i wsparcia. Uciekający nie mieli czasu, by zabezpieczyć dobytek, pakowali, co się dało, i ruszali w drogę. W ten sposób armia wysiedliła 800 tysięcy osób, czyli ponad 13 procent całej populacji2’. Gdy wsie pustoszały, żołnierze pod­ kładali ogień pod zabudowania i szli dalej.

Pontokomi, na szczęście, uniknęło przymusowego wysiedle­ nia. Mimo to we wsi nie było spokoju. Zakłócał go ciągły głód,

87

państwowy terror, wojskowe samoloty niemal codziennie

przelatujące nad okolicą, dramatyczne doniesienia radiowe

i gazetowe o tym, jak bandyci zabili kilka członkiń DSE, a ich obcięte głowy przywiązali do siodła i z takim łupem wjechali do miasta, by odebrać należną nagrodę, albo o tym, jak w ciągu

kilku dni rozstrzelano w Atenach blisko dwustu pięćdziesięciu skazanych na śmierć byłych członków ELAS.

Wangelis miał osiemnaście lat. Według wojennych standar­ dów był całkowicie dorosły. Marzył tylko o tym, by nareszcie

przyłączyć się do partyzantów. Skombinował sobie wojskowe

buty i plecak. Pytam, dlaczego chciał walczyć, dlaczego tak się rwał. Sta­

ruszek znów patrzy na mnie zdziwiony, jakby nie rozumiał pytania albo uważał, że nie ma sensu tłumaczyć, bo i tak nie

zrozumiem.

- Po prostu - odpowiada i wzrusza ramionami. - Trzeba było. Okazja nadarzyła się w nocy 5 października 1948 roku. Do Pontokomi przyszedł mały oddział DSE, by zabrać tych, którzy

wcześniej deklarowali chęć pójścia w góry. Zebrało się ich sie­ demdziesiąt osób: oprócz Wangelisa jego kuzynostwo, wielu

przyjaciół i znajomych, a także siostra Angeliki, w skrócie Litsa. Kobiet w DSE było wiele, może nawet 8 tysięcy. Greczynki

i Macedonki. Przyłączały się z różnych powodów. Niektóre, jako członkinie KKE, poczytywały to za swój obowiązek, inne liczyły,

że w partyzantce będą bezpieczniejsze niż w domach, jeszcze inne wcale nie chciały walczyć, ale objął je przymusowy pobór.

Kobiety bywały sanitariuszkami i szeregowymi żołnierkami. Jedna dosłużyła się stopnia majora. Prawie trzysta bojowniczek

doczekało się medalu za odwagę, jedenaście zostało odznaczo­ nych za zniszczenie czołgu, jedna za zestrzelenie samolotu22.

88

Rozdzielona z bratem Litsa Tsachuridi odmroziła sobie

palce u stóp podczas nocnych marszów w śniegu i wylądo­ wała w szpitalu. Później, po zakończeniu wojny, na pół roku

trafiła do więzienia. Przez pierwsze tygodnie rekruci przechodzili szkolenie, jak

obsługiwać pistolety i karabiny. Wangelis był pojętny i z ucznia szybko stał się instruktorem. Inni radzili sobie różnie. Jedna młoda żołnierka tak się przelękła, gdy dostała do ręki granat,

że rzuciła go tuż pod nogi młodego Tsachuridisa. Rana w kola­ nie była głęboka, ale niezbyt groźna. Chłopak trafił do lecznicy

w małym miasteczku niedaleko albańskiej granicy. Kuśtykał

od sali do sali i pokazywał innym rannym partyzantom, jak ładować i rozładowywać broń z zamkniętymi oczami.

Po niedługim czasie Wangelis wrócił na front. Jego dowódcy

uznali, że chłopak nadaje się na członka KKE. Zapytali, czy chce się zapisać do partii. Jasne, że chciał. Cała jego rodzina wspie­ rała komunistów. Tylko komuniści rozumieli wiejską biedotę,

tylko oni obiecywali lepszą przyszłość i tylko oni skutecznie potrafili walczyć z okupantami. Formalne przyjęcie do partii

było dla chłopaka wyróżnieniem.

Zima tamtego roku nie odpuszczała. Mróz trzymał długo, a śnieg padał jeszcze w marcu. Ale oddział nie mógł czekać na

wiosnę - otrzymał rozkaz przemieszczenia się na teren plano­ wanej bitwy. Partyzanci mieli do pokonania kawał drogi. Nie­

którzy nie byli przygotowani do długiego marszu, nie mieli na­ wet butów - idąc boso, odmrażali sobie stopy. Ogrzać mogli się tylko przy wieczornym ognisku. Wtedy też dostawali posiłek:

gotowane proso, bez tłuszczu i soli, oraz kawałek chleba. Jed­ nego razu, gdy zapasy się wyczerpywały, Wangelis otrzymał po­ lecenie przeszukania jednej z pobliskich wysiedlonych wiosek.

89

Poszli tam w kilku i nie znaleźli żywej duszy. Wszystkie domy

stały opuszczone, w piecach od dawna nikt nie palił, z szafek

i ze spiżarni wiało pustką. Nie napatoczył się nawet żaden kot. Gdyby nie kilka ostrych papryk, wracaliby z pustymi rękoma.

Nazajutrz Wangelis miał wziąć udział w pierwszej prawdzi­ wej bitwie. Był podniecony, wypełniała go nieznana mu wcześ­ niej energia - dzięki niej razem z innymi śpiewał i tańczył do

upadłego, ale gdy w końcu się położył, zrozumiał, że panicznie się boi. Przez pół nocy nie zmrużył oka. Zastanawiał się, czy to

on znajdzie się w grupie, która nie wróci z potyczki, czy wróg

i jemu odrąbie głowę? Co się z nią stanie? A co z resztą ciała? Pożywią się nim dzikie zwierzęta?

Za radą starszych żołnierzy Wangelis nie zjadł kolacji - po­ noć człowiek lepiej walczy o pustym żołądku. Nad ranem jed­ nak głód skręcał mu kiszki. Miał dylemat: czy zjeść teraz chleb

trzymany w plecaku, bo może nigdy już niczego w życiu nie zje, czy też lepiej umierać na głodnego?

Od świtu nad głowami partyzantów latały samoloty wroga,

robiły rozpoznanie - gdy pierwszy pojawił się na niebie, żoł­

nierze żartowali, że to „mleczarz”. Wiedzieli, że „mleczarza” nie trzeba się bać, że dużo straszniejsze są bombowce, które nadlecą za chwilę, napełnią powietrze nieopisanym rykiem,

a później zrzucą beczki z napalmem i fosforem. Wtedy rozstąpi

się ziemia, zapłoną lasy, zginą zwierzęta i ludzie.

Tsachuridis nie zginął, za to porządnie oberwał w rękę. Do

szpitala musiał dojść o własnych siłach, bo na transport cięża­ rówkami mogli liczyć tylko najciężej ranni. Po drodze walczył z gorączką, nie mógł zatamować krwawienia, słabł. Wreszcie

dotarł do partyzanckiego szpitala na terenie Albanii. Po prze­ świetleniu okazało się, że kość nie jest złamana. Rana jednak

90

wyglądała paskudnie, a uszkodzony nerw powodował niedo­

wład trzech palców. Konieczna była rehabilitacja. Dzięki niej Wangelis powoli odzyskiwał siły. Zajmowała się nim dwójka lekarzy: Bułgar i Polka, oboje wysłani do Albanii w ramach

pomocy, jakiej rządy ich krajów udzielały greckim komunistom. Po miesiącu młody partyzant ponownie znalazł się w Gre­

cji. Szedł w stronę masywu Grammos. Od jakiegoś czasu było wiadomo, że właśnie tam rozegra się decydująca bitwa. Obie

strony już się do niej szykowały. W okolicach stacjonowały tysiące żołnierzy armii rządowej.

Nagle oddział Tsachuridisa dostał przez radio rozkaz odwrotu -

zostali osaczeni. Wróg znajdował się zaledwie pół kilometra od nich i już zdążył zaatakować. Podczas chaotycznej ucieczki

w stronę albańskiej granicy żołnierze przebiegali obok leżących na ziemi i powoli umierających kolegów, rannych we wcześniej­

szej potyczce, którzy błagali, by ich dobić albo choć na chwilę dać do ręki pistolet, podarować jedną kulę, pomóc w odejściu.

Armia Markosa Wafiadisa słabła w starciach z coraz lepiej uzbrojoną i wyszkoloną armią rządową. Partyzanci przegry­

wali kolejne bitwy, a do ich problemów doszedł jeszcze jeden, może najpoważniejszy - geopolityczny. Józef Stalin domagał się, by greccy towarzysze jak najszybciej

zaprzestali walki. Uznał, że ich dalsze działania nie mają sensu, bo ani Amerykanie, ani Brytyjczycy nie zamierzają odpuścić.

Radziecki przywódca musiał się poza tym zająć poważniejszą

kwestią - buntującą się Jugosławią. „Bezczelny" Josip Broz-Tito forsował „własną koncepcję komunizmu”, próbował wybijać

się na niezależność. Moskwa nie zamierzała na to przystać.

Doszło do rozłamu.

91

Przywódca KKE Nikos Zachariadis, wierny stalinista, choć upokorzony i rozczarowany, wziął w tym sporze stronę Moskwy,

w odpowiedzi na co Jugosławia wstrzymała pomoc dla DSE, a w końcu zamknęła dla greckich partyzantów swoją granicę. To był początek końca. Jedna, dwie bitwy i będzie po komuni­

stach, będzie po wojnie. Armia rządowa rozstawiła w górach ponad 150 tysięcy żoł­ nierzy uzbrojonych po zęby w amerykańskie karabiny, działa,

wyrzutnie i czołgi. Mieli oni do dyspozycji także kilkaset samo­

lotów, w tym nowoczesne, nurkujące helldivery wypożyczone od Stanów Zjednoczonych specjalnie na potrzeby ostatnich

starć. Jak grad z nieba będą z nich spadać beczki z napalmem

i fosforem wypalającym z górskich stoków wszelkie życie. Partyzanci nie mieli najmniejszych szans, choć bronili się dzielnie. Zostało ich niewielu, maksymalnie 10 tysięcy. Do najgorszych należały sytuacje, gdy żołnierze obu armii

ścierali się twarzą w twarz - bywało, że brat z bratem, dawni znajomi, sąsiedzi. Co innego zestrzelić samolot, który spadnie nie wiadomo gdzie, co innego wypuścić w odległą dolinę pocisk

z moździerza ustawionego na wzgórzu, a co innego zmusić się do pchnięcia nożem albo dobicia rannego przeciwnika, patrzą­

cego nam w oczy, błagającego o litość w języku, który jest również naszym językiem ojczystym. Przed walką wręcz po obu stro­

nach słyszało się przekleństwa i epitety mające zohydzić „wroga”

i usprawiedliwić czyny, których walczący za chwilę się dopuszczą. Z oddali i z wysoka, jakby z tarasu widokowego, walkom przyglądali się goście specjalni: król Paweł, następca Jerzego II,

i grupa amerykańskich doradców. Mimo że mieli lunety, wi­

dzieli raczej niewiele, co najwyżej kłęby dymu i pożar, który

pochłaniał okoliczne lasy i polany.

92

Wojna zmierzała ku końcowi. DSE poniosła zbyt duże straty,

by mogła marzyć o kontynuacji działań. Partyzanci, którym

udało się nie zginąć pod Witsi i Grammos, uciekłi za albań­ ską granicę. Wkrótce Zachariadis ogłosił czasowe zawieszenie broni.

Wangelis ze strachem oczekiwał na doniesienia z frontu. Chciał dołączyć do partyzantów przed ostatnią bitwą, ale nie mógł - musiał pozostać w albańskim szpitalu, bo podziu­

rawiona ręka znów zaczęła sprawiać problemy i nie chciała się goić.

Gdy było już po wszystkim, do obozu w Burrel, na północy

Albanii, przybywali pokonani żołnierze i politycy KKE. Tsachu-

ridis wypatrywał przyjaciół. Wielu z nich nigdy nie przeszło przez granicę. Także ci najbliżsi, krajanie z Pontokomi i okolic.

Zginęli. Kolejne tygodnie mijały na niekończących się rozmowach

i kłótniach. Dlaczego przegrali? Gdzie popełnili błędy? Kto

zawinił? Czy w ogóle ktokolwiek? Ech, na co to wszystko? Co z nimi będzie? Czy jest szansa, że wrócą do Grecji, do rodzin­

nych wiosek, do domów? W Albanii przecież nie zostaną. Czy

warto wierzyć krążącym po obozie plotkom, że kraje komuni­ styczne są gotowe ich przygarnąć? Czy to prawda? Prawda.

W ciągu kilku miesięcy około 60 tysięcy osób - przeważnie partyzantów, działaczy KKE, dawnych członków EAM i ELAS, sympatyków lewicy, członków ich rodzin, cywilów - trafiło do Związku Radzieckiego, Polski, NRD, Czechosłowacji, Buł­

garii i na Węgry. Marny byłby ich los, gdyby zostali w Grecji.

Usłyszeliby zarzuty o zdradę lub przynależność do nielegal­ nych struktur, za co groziła kara śmierci, a w najlepszym razie

93

kilkuletni pobyt w obozie koncentracyjnym na Makronisos lub innej wyspie. Nie mogli być naiwni i liczyć na łaskę, skoro za kratami siedziało 50 tysięcy ich towarzyszy.

Wangelis Tsachuridis opuścił Albanię ostatni. W sylwestra 1949 roku wsiadł na statek w porcie Durresi i przez blisko dwa

tygodnie płynął do Gdańska. - Za całe życie nagrałem się podczas tego rejsu w szachy i za

całe życie narzygałem - żartuje. Obu nas śmieszy obraz młodego Wangelisa wychylonego

za burtę, podczas gdy statkiem kołyszą fale zimnego Bałtyku. Chłopak ma dziewiętnaście lat, blizny na kolanie i dziurę w ręce, w głowie wojenną traumę, a w brzuchu karuzelę. Za chwilę

zejdzie z pokładu i zacznie nowe życie.

- Nie miałem o Polsce zielonego pojęcia. Nie wiedziałem, co mnie czeka. Nie umiałem przewidzieć, co będzie następnego

dnia. - Tsachuridis znów mości się w fotelu. Po raz pierwszy,

od kiedy zaczęliśmy rozmawiać, opadł plecami na oparcie. Roz­ luźnił się. O wojnie opowiadał po żołniersku: siedząc, a jakby

na baczność. Resztę życia może opowiedzieć jak cywil. Z Pomorza, jak wszyscy uchodźcy, Wangelis trafił na Dolny Śląsk. A konkretnie do Zgorzelca. Pracował w pobliskim PGR-ze

jako zaopatrzeniowiec. Później wyuczył się na zecera i pomagał wydawać „Dimokratisa”. To samo robił w Krościenku. Po kilku latach trafił do Nowej Huty i pracował na etacie pomocnika no­

życowego, a po skończeniu odpowiedniej szkoły - jako elektryk. Spokojnie mijały lata. Wziął ślub, urodziły mu się córki. Ponad

ćwierć wieku przeszło, zanim dostał zgodę na wyjazd do Grecji.

Pojechał, żeby spotkać się z siostrą i innymi krewnymi. Był rok 1976. Rodzice już nie żyli.

94

- Myślałem, że może przeniosę się z rodziną na stałe, ale

szybko zmieniłem zdanie.

0 jego powrocie do ojczyzny zwiedział się lokalny prokurator w Kozani - „znana prawicowa szuja”. Chciał oskarżyć Wangelisa o udział w partyzantce i nielegalne przekroczenie granicy.

Po tylu latach! Całe Pontokomi przyszło na proces, żeby okazać wsparcie. Prawnik udowodnił, że rzekome przestępstwa jego

klienta podlegają amnestii. Prokurator był niepocieszony, więc wynalazł inny zarzut - dezercję. Uznano, że Tsachuridis nie odbył służby wojskowej, choć jako obywatel Grecji przed pięć­

dziesiątym rokiem życia nadal miał taki obowiązek. Usłyszał wyrok: cztery i pół roku więzienia. Wywinął się cudem - poje­

chał do Aten, zdołał wystarać się o paszport bezpaństwowca i dzięki niemu wrócił do Polski, do Nowej Huty, do córek i żony Rozalii, do mieszkania przy ulicy Dywizjonu 303. Po przejściu na emeryturę Wangelis zaczął działać w branży turystycznej. Dorabia jako rezydent w małym hotelu w miej­

scowości Kokkino Nero w Tesalii, 150 kilometrów na południe od rodzinnej wioski. Od kilku lat spędza tam wszystkie ciepłe

miesiące. Opiekuje się turystami, wśród których liczną grupę stanowią Polacy i Polki. Gdy goście wracają wieczorem z plaży,

spaleni słońcem, umęczeni, siadają na hotelowym tarasie, za­ mawiają zimne piwo i wypytują siwego staruszka: „Jakim cu­

dem, niech pan powie, jakim cudem taki Grek jak pan wylą­ dował w Polsce?”. Weterani greckiej wojny domowej stanowią dziś nieliczną gru­

pę - ubywa ich z roku na rok. Podczas pracy nad książką udało

mi się porozmawiać dłużej jedynie z dwojgiem: żołnierzem Wangelisem Tsachuridisem w Nowej Hucie i żołnierką Martą

95

Terzudi w Atenach. Dla obojga udział w partyzantce pozostał

najważniejszym wydarzeniem formacyjnym. Oboje na swój sposób do dziś żyją dawną walką. On mógłby nie mówić o ni­ czym innym. Ona chętnie opowiada o wszystkim, byle nie

o wojnie. Oto herstoria.

Pani Marta ma osiemdziesiąt sześć lat, pulchną, niezbyt po­

marszczoną twarz, gęste czarne włosy, gdzieniegdzie siwe, i ra­ dosne spojrzenie.

Z rozrywek lubi tureckie seriale i kąpiele w morzu wczesną

wiosną (po operacji serca lekarz zalecił, żeby nie kąpała się la­ tem, bo woda jest zbyt ciepła). Z kaw - słodką kawę po grecku.

Z owoców - czereśnie. Z ciast - drożdżowe makowce, które piekła w Polsce na Boże Narodzenie. Z ubrań - podomki, naj­

chętniej ciemnozielone, pod kolor oliwkowej cery, bez ręka­ wów, wygodne, praktyczne, na ateńskie niemożliwe upały naj­ lepsze. Z koleżanek woli te dawne, z Wrocławia, których nie

widziała od trzydziestu lat, które już pewnie nie żyją, oraz te z partyzantki, dzielne wojowniczki, których nie widziała od lat

blisko siedemdziesięciu, które nie żyją na pewno. Z żyjących, z sąsiadek na przykład - żadnej nie ufa, z żadną nie rozma­

wia, nie licząc uprzejmego kalimera na klatce schodowej czy w piekarni. Może mąż którejś z nich walczył po drugiej stronie

i mierzył z karabinu do młodej Marty, może ona do niego...

Skąd ma to wiedzieć? Z polskich słów pamięta nawet te trudne: „asystentka”, „spółdzielnia inwalidzka", „sucharki”, „zgwałcili”,

„rozstrzelali". Ze snów najbardziej nie lubi tych wojennych, bo budzi się cała spocona, lepka, zdyszana, a miewa je ciągle, koszmary okropne, ostatni trzy noce temu. Ze strachów - że

96

znów głoduje, jak wtedy w lasach i górach północnej Grecji. Z palców brakuje jednego. Z blizn widoczne są dwie - na nodze

i głowie. Z tęsknot największa jest ta za mężem, bo dobrze im było razem, szanowali się i kochali. Gdy pisał te swoje teksty do „Dimokratisa”, zawsze pytał ją o zdanie - poradziła, jak zgrab­

niej ująć myśl, który temat lepszy, co bardziej zaciekawi grecką młodzież w Polsce... Mogę sobie poczytać, bo mąż przytaszczył

z Wrocławia setki archiwalnych numerów.

Siedzimy na tarasie wychodzącym na niezbyt ruchliwą ulicę, w ładnym mieszkaniu syna pani Marty i jego polskiej żony. Sta­

ruszka ma u nich wygodny pokój z klimatyzacją, telewizorem i twardym łóżkiem. Drugi ma w domu córki w mieście Kalamata na Peloponezie. Przed bezlitosnym, lipcowym słońcem,

które potrafi rozgrzać powietrze do ponad 40 stopni, chroni

nas markiza z grubego płótna i wiejący meltemi, bez którego Ateny byłyby latem nie do wytrzymania. - Jak ci na imię?

- Dionis - niemal krzyczę, bo od synowej pani Marty wiem,

że z ubytków jest ubytek słuchu. Cała reszta działa prawie bez zarzutu.

- Czyli twój dziadek nazywał się Dionisis. Zapewne pocho­

dził spod Salonik, z okolic położonych na północ od miasta,

prawda? Walczył? Musiał walczyć, on albo ktoś z rodziny, bo inaczej byście w Polsce nie wylądowali. W każdym razie ładne

imię. Ja jestem Marta, ale w Polsce wszyscy wołali Martusia. Albo Martunia... Pochodzę ze wschodniej Grecji, z terenów

przy tureckiej granicy. Mieszkaliśmy w małej wiosce niedaleko rzeki Ewros. Miałam czworo rodzeństwa. Wszyscy pomagali­

śmy rodzicom przy zwierzętach i w polu. Żyliśmy biednie, bo na świecie panował kryzys i w Europie spadło zapotrzebowanie

97

na tytoń. Uprawialiśmy najlepszy tytoń, ale i najdroższy. Roboty

było przy nim co niemiara, a pieniędzy żadnych. Przychodzili kupcy i wybrzydzali: te liście za długie, te za krótkie, te za wil­

gotne, te za suche. Ojca krew zalewała, że musi sprzedawać towar za bezcen. Wystarczało na spłatę kredytów i długów za

nawozy. Zostawaliśmy z niczym... A później przyszły wojny.

Najpierw z okupantami, a w końcu nasza grecko-grecka. Pamię­ tam dokładnie, który sąsiad był za prawicą, za królem, a który

za komunistami; w których domach kłócili się o to mąż z żoną, dzieci z rodzicami; które wioski były bardziej lewicowe, jak

moja rodzinna, a które mniej. Miałam osiemnaście lat i już

co nieco rozumiałam. Po pierwsze, że to komuniści pokonali Niemców i Włochów, a nie armia z Aten. Po drugie, że komu­

niści są po naszej stronie, po stronie wiejskiej biedoty, która zaharowuje się na śmierć i nic z tego nie ma, podczas gdy ka­ pitaliści zbijają na nas fortuny. Dlatego nie miałam wątpliwości,

czy walczyć i po czyjej stronie. Do lasu poszliśmy oboje z oj­

cem, ale szybko nas rozdzielili, bo wiedzieli, że jak przyjdzie

co do czego, ojciec nie będzie chciał walczyć, tylko rzuci się ratować córkę. Jak odjeżdżał z oddziałem, mówił: „Martuniu,

mnie niech zabiją, ale nie ciebie”. A ja odpowiedziałam: „Tato, ty masz jeszcze inne dzieci i żonę, ja jestem sama. Z nas dwojga niech lepiej zginę ja”.

(- Mamo, czemu tak cicho mówisz? - pyta synowa z uśmie­ chem. Trochę ją bawi ostrożność teściowej. - Nie musisz szep­ tać. Na ulicy cię nie usłyszą. Nie bój się. A nawet jeśli usłyszą...

Przecież minęło ponad sześćdziesiąt lat!). - Czy się nie bałam? Bałam. I to jak! Ale młody człowiek znie­

sie prawie każdy strach. Dali mi mundur, nauczyli strzelać, choć taka byłam mała i drobna, że ledwo karabin trzymałam.

98

Kazali przysięgać: „Ja, dziecko Ludu Grecji oraz bojownik De­

mokratycznej Armii Grecji, przysięgam walczyć z bronią w ręku, przelewać krew i oddać życie za to, by z Ojczyzny wypędzić najeźdźców co do ostatniego, zniszczyć ostatni ślad faszyzmu, zapewnić narodową suwerenność mojej Ojczyzny i jej teryto­

rialną integralność oraz stać na ich straży”. Przysięgałam - ja

i tysiące innych kobiet, które znalazły się w partyzantce. Jedne z własnej woli, inne przymuszone. Zostawały sanitariuszkami, kucharkami, ale i z bronią umiały się obchodzić. Walczyły jak

mężczyźni. Chcesz? Opowiem ci o Roksanie. Służyłyśmy przez chwilę w jednym oddziale, później straciłyśmy kontakt, ale od niedawna wraca do mnie w snach. Bandyci na koniach napadli

na wioskę Roksany, zabili jej ojca, zgwałcili matkę i siostrę, a na

koniec spalili rodzinny dom. Dziewczyna w popłochu uciekła do lasu i przyłączyła się do partyzantów. Kilka dni później nasi ludzie złapali tę grasującą bandę, wśród nich i tego najokrut­

niejszego, gwałciciela, mordercę. Patrzył na Roksanę, jakby

zobaczył ducha. Wzajemnie się rozpoznali. Dobrze wiedział, co go czeka, nawet słowem się nie odezwał, nie próbował prze­ praszać czy błagać o litość. Ostatnią noc swojego życia spędził przywiązany do drzewa. Roksana poprosiła, by to jej pozwo­

lono stanąć na warcie.

(- Mamo, znów tak szepczesz, że prawie cię nie słyszymy. No, nie bój się. Nikt ci nic nie zrobi).

- Zatłukła skurwysyna grubą gałęzią! Na śmierć. I wcale tego nie żałowała. Była z siebie dumna... Niedługo później Rok­

sana i mój ojciec zostali ranni. Partyzanci pojechali szukać

pomocy, leków i jedzenia. Zanim wrócili, rannych aresztowali

żołnierze wierni królowi. Sąd był szybki. Roksana została ska­ zana na rozstrzelanie, a tato dostał dwadzieścia lat w obozie

99

koncentracyjnym na wyspie Makronisos. Dziesięć lat za siebie

i jak mu powiedziano, dziesięć za mnie. Tak wtedy karali, taka była sprawiedliwość. Wiesz, kiedy następnym razem zobaczy­ łam ojca? Po dwudziestu siedmiu latach...

W czasie wojny zostałam ranna. Pewnej nocy znajdowali­ śmy się przy bułgarskiej granicy. Wracaliśmy z zaopatrzeniem.

Ostrzał całkowicie nas zaskoczył. Kolega krzyknął: „Marta, pad-

nij!”. Rzuciłam się na ziemię, ale i tak lekko oberwałam. Od­ ciągnęli mnie za wzgórze. Okazało się, że straciłam mały palec

u prawej ręki, że krew cieknie mi z nogi i z głowy.

Nie były to ciężkie obrażenia. Gdyby nie one zresztą, nie wywieźliby mnie do Bułgarii, do szpitala w Sofii, i nie poznała­ bym mojego męża. Christos studiował w Atenach prawo. Zaczął

jeszcze przed wojną. Szybko dołączył do komunistów. Czytał Marksa, prenumerował „Rizospastis” - partyjną gazetę. Należał do znanych działaczy. Walczył w szeregach ELAS przeciwko

Włochom i Niemcom, później na siłę wcielono go do wojska, z którego uciekł razem z grupą kolegów. Armia urządziła za nimi pościg. Ich los miał być nauczką dla ewentualnych przy­

szłych dezerterów. Z grupy pięćdziesięciu uciekinierów prze­

żyło siedmiu. W tym mój Christos, bo udało mu się przedostać do Bułgarii. Przyłączył się do partyzantki, która miała tam

swoje bazy, i szkolił przyszłych bojowników. I tak się pozna­ liśmy. Jeszcze przed końcem wojny wzięliśmy ślub i urodziła się nasza córka. Nie wiedzieliśmy, co z nami będzie, czy mo­ narchiści, którzy pokonali naszych, dadzą nam żyć? Czy może

nas także wyślą do więzienia i obozów na wyspach? Partyjni działacze zaczęli mówić o Polsce, że tam nas wywiozą, że bę­

dziemy bezpieczni, że dostaniemy opiekę, mieszkanie, pracę, że poślemy dzieci do szkół. Muszę przyznać, że wszystko to

100

się sprawdziło... Sześć dni jechaliśmy z Bułgarii. W tajemnicy,

w bydlęcym wagonie. Sześć dni.

(- Mamo, głośniej, bo znowu szepczesz). - Baliśmy się i cieszyliśmy jednocześnie. Po przyjeździe po­

rządnie się najadłam. Po raz pierwszy od wybuchu wojny! Co za uczucie! Nic nam nie przeszkadzało. Nic! Z uśmiechem na ustach pomagałam odgruzowywać moje nowe miasto, mój

Wrocław. Bo człowiek choć trochę chciał się odwdzięczyć. Za­ mieszkaliśmy w poniemieckiej kamienicy przy ulicy Lindego.

Nad nami mieszkała Sonia, Żydówka, która później wyjechała do Izraela. To ona pomagała nam na początku w kłopotach

z językiem polskim, bo przecież nie rozumieliśmy ani słowa.

Pierwszego albo drugiego tygodnia naszego pobytu we Wroc­ ławiu córka dostała biegunki. Idę do sklepu, stoję w kolejce

i stoję. Wreszcie dochodzę do lady. „Jest sucharki?”, pytam. Sklepowa odpowiada: „Są". A ja nie rozumiem, co to jest „są", liczyłam, że odpowie „jest”, wtedy ja powiedziałabym: „Popro­

szę". A ona - „są”. Zawstydziłam się, zaczerwieniłam i wyszłam

z pustymi rękoma. Zła na nią byłam - przecież widziała, że nie z Polski jestem, mogła mi jakoś pomóc. Dopiero Sonia mi

wytłumaczyła. Zawzięłam się, wieczorami wkuwałam słówka

i już po roku mówiłam całkiem nieźle. Mój mąż z językiem miał większe problemy. Nauczył się,

owszem, ale raczej literackiego niż praktycznego, codziennego.

Miał polskich kolegów, słuchał polskiego radia, czytał polskie książki, jednocześnie jednak pracował jako dziennikarz - reda­

gował młodzieżowy dodatek do gazety „Dimokratis”. W redak­ cji miał samych Greków, pisał po grecku o greckich sprawach

dla greckich czytelników... Szły święta. Mówię do męża: „Idź, kup mi drożdże, bo chcę upiec ciasto”. „Co mam kupić?”, pyta.

101

Powtórzyłam, że drożdże. „Drożdże, drożdże, drożdże”. Całą

drogę sobie powtarzał, a jak doszedł do sklepu, to zapomniał. Wrócił z niczym. Mieliśmy wigilię bez makowca... Każdego ranka odprowadzałam oboje dzieci - bo we Wroc­

ławiu urodził się nasz syn - do żłobka, a sama szłam do pracy w spółdzielni inwalidzkiej. Wyplatałyśmy siatki z żyłek, ale z powodu braku palca nie byłam w tej robocie zbyt dobra.

Ledwo 400 złotych dostawałam, podczas gdy koleżanki za­

rabiały 800. Musiałam znaleźć inne zajęcie. Poszłam na kurs

i wyuczyłam się na pomoc dentystyczną. Szybko zaprzyjaźni­ łam się z pielęgniarkami w przychodni, z lekarzami, pacjentami.

Przychodzili do nas do domu na kawę. Naprawdę, świetnie

nam się żyło. Jak wśród swoich. Nasze dzieci chodziły do tych

samych podstawówek, do liceów, razem później studiowały. Córka wyszła za Cypryjczyka, ale syn, o proszę, z Polką się

ożenił. Przyprowadzał ją na nasze imprezy w greckiej świetlicy. Najgorsza była tęsknota za rodziną, która została w Grecji, bo

kontakt mieliśmy tylko dzięki listom, a i te były cenzurowane, przychodziły z opóźnieniem. Matka dostała wizę dopiero po

siedemnastu latach starań, podań i próśb. Przyjechała do Pol­ ski na trzy miesiące. Na ojca musiałam czekać jeszcze dłużej.

Władze w Atenach pozwoliły mu na krótką wizytę dopiero w 1974 roku. Tato przyjechał do Wrocławia z moim najmłod­ szym bratem, którego widziałam pierwszy raz w życiu. Płaka­ liśmy wszyscy jak małe dzieci.

Kiedy okazało się, że my, uchodźcy, możemy nareszcie wra­ cać do Grecji, nie byliśmy z Christosem zbytnio poruszeni. Nie spieszyło się nam. Do czego mieliśmy wracać? W Polsce, choć

skromnie, żyło nam się bardzo dobrze. W Grecji nie mieliśmy niczego, nawet kawałka własnej ziemi. Postanowiliśmy więc,

102

że zobaczymy, jak się sprawy potoczą, co oba rządy uzgodnią w kwestii naszych emerytur za lata pracy w Polsce. Nasze dzieci

z rodzinami wyjechały, a myśmy czekali. Przeżyliśmy stan

wojenny i kartki na żywność. Pewnie byśmy nie wrócili, gdyby nie choroba męża. Christos miał problemy z płucami. Znajomy lekarz od razu mnie ostrzegł: „Martusiu, jeśli myślicie wracać do

Grecji, to teraz. Bo będzie za późno”. Nie powiedziałam mężowi całej prawdy. Powiedziałam, że w cieplejszym klimacie będzie mu lżej oddychać, że mu się poprawi. Tym go przekonałam.

Pojechaliśmy na urlop do córki w Kalamacie, blisko morza. Żył

jeszcze pięć miesięcy. To było trzydzieści lat temu.

Pani Marta wstaje od stołu i żegna się z uśmiechem. Idzie do swojego pokoju, bo za chwilę puszczają jej turecki serial.

Księga Internacjonalizmu

Stare gazety pachną mieszanką trawy i wanilii, drażniącą noz­

drza. Przeglądam egzemplarze z drugiej połowy lat czterdzie­

stych ubiegłego wieku. Pełno w nich doniesień z Grecji ogarnię­ tej wojną domową. „Rzeczpospolita”, „Tygodnik Powszechny”,

„Trybuna Ludu”, „Robotnik”, „Życie Warszawy", a także inne

dzienniki i tygodniki obszernie relacjonowały bratobójcze walki. Niemal codziennie ukazywała się w nich przynajmniej

krótka notka - kto wygrał kolejne starcie, ilu żołnierzy po obu stronach poległo, co nowego wymyślił rząd w Atenach słucha­

jący brytyjskich i amerykańskich podszeptów, co postanowili

partyzanci itd., itp. Gazety opisywały grecką wojnę jako „starcie

sił demokratycznych z imperialistami” lub jako konflikt na linii

„odważni greccy patrioci kontra tchórzliwi monarcho-faszyści”.

Partyzanci pokroju Wangelisa Tsachuridisa i Marty Terzudi,

choć w tekstach prasowych anonimowi, w oczach wielu pol­ skich czytelników i gazetowych redaktorów uchodzili za boha­ terów, żołnierzy lepszej sprawy. Należało życzyć im powodzenia, pamiętać o nich i wspomagać, wykładając choćby kilka złotych.

Przecież oni równie mocno jak my Polacy nienawidzili hitle­ rowskiej swastyki, jeszcze chwilę temu tak jak my organizowali skuteczny ruch oporu przeciwko okupantom i tak jak my ginęli

z rąk nazistów. A teraz jeszcze przyszło im walczyć z niedaw­ nymi kolaborantami, z „anglo-amerykańskimi pachołkami”.

104

Temat pozostawał gorący od samego początku greckiej wojny

domowej do samego jej końca. W kilku centralnych dzienni­ kach poświęcono mu w sumie aż 3,5 tysiąca artykułów23. Od późnej zimy 1948 roku część tekstów powstawała poza

gazetowymi redakcjami - w warszawskiej kamienicy przy ulicy

Narbutta, obok kina Stolica, czyli dzisiejszego Iluzjonu. Pod tym adresem mieściło się przedstawicielstwo Tymczasowego

Demokratycznego Rządu Wolnej Grecji. Ambasada działała

nieoficjalnie, bo Polska formalnie nie uznała powołanego kilka miesięcy wcześniej gabinetu Markosa Wafiadisa, ale wspierała

go po kryjomu, po tym jak Bolesław Bierut zdecydował o udzie­

leniu pomocy greckiej partyzantce. W małym mokotowskim mieszkaniu, na drugim piętrze, urzę­

dowało dwóch partyjnych dziennikarzy, członków KKE - Wassos

Georgiu i jego pomocnik Lefteris Cirmirakis. Pierwszy opuścił Polskę po kilku latach, drugi w Polsce się ożenił i na warszaw­ skich Bielanach spędził resztę życia, pracując jako nauczyciel

greckiego, tłumacz przysięgły i autor polsko-greckich rozmówek. Do zadań obu panów należało między innymi redagowanie tekstów o sytuacji w Grecji oraz o symbolicznej pomocy, jakiej walczącym Grekom udzielają inne europejskie „narody demo­

kratyczne”, w tym Polki i Polacy. Ich artykuły, pisane po fran­ cusku, były tłumaczone na polski, przechodziły przez cenzurę, by następnego dnia trafić do polskich gazet24.

Przykład. Wychodzący w Krakowie „Dziennik Polski” dono­ sił 13 maja 1948 roku o rozmowach Moskwy z Waszyngtonem, o wyborach prezydenckich we Włoszech, o drewniakach i in­

nych rodzajach obuwia, które w liczbie półtora miliona par trafią wkrótce na rynek; ponadto zamieścił trzy osobne teksty

dotyczące walczącej Grecji.

105

Pierwszy traktował o dzielnych partyzantach, którzy pod

wodzą bohaterskiego Markosa Wafiadisa kontynuują ofensywę w okolicy Salonik, oraz o wsparciu ze strony bratniego narodu

polskiego. Chodziło o zbiórki pieniędzy na rzecz partyzanckich sierot i wdów, organizowane w zakładach pracy i urzędach w całym kraju. Tylko do małopolskiego Komitetu Wojewódz­

kiego PPR wpłynęły datki od pracowników browaru Okocim,

fabryki pudełek, fabryki kabli, Polskiego Radia, związku zawo­ dowego pracowników gastronomicznych, zjednoczenia odlew­ niczego czy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Na innej stronie gazeta drukowała apel pisarzy i pisarek,

wzorowany na wcześniejszej odezwie polskich naukowców, do

„przedstawicieli kultury i sztuki całego świata, których Grecja jest duchową ojczyzną, aby nie dopuścili do nowych zbrodni

rządu ateńskiego”. Polscy twórcy wzywali „wszystkich, którzy walczyli przeciw hitlerowskim zbrodniarzom, aby raz jeszcze

stanęli w obronie zagrożonej cywilizacji, w obronie obrażonego poczucia ludzkości”. Pod apelem podpisali się między innymi: Julian Tuwim, Pola Gojawiczyńska, Ewa Szelburg-Zarembina,

Władysław Broniewski, Leon Kruczkowski, Kazimierz Wyka,

Michał Rusinek, Aleksander Wat, Anatol Stern, Jan Brzechwa, Janina Broniewska, Roman Brandstaetter.

Trzeci tekst w „Dzienniku Polskim” to relacja z paryskiego

zjazdu Przyjaciół Walczącej Grecji. Na kongres do stolicy Fran­ cji przybyli delegaci z dwudziestu dwóch krajów. Polskę repre­ zentował Ostap Dłuski, wpływowy polityk i członek zarządu powstałego kilka tygodni wcześniej Polskiego Towarzystwa

Przyjaciół Demokratycznej Grecji. Na czele organizacji stał Wła­

dysław Broniewski. To właśnie Towarzystwo urządzało zbiórki pieniędzy i publiczne odczyty na temat sytuacji walczących

106

partyzantów, wydało też specjalną broszurę informującą o przebiegu wojny domowej. Trafiła ona do księgarń i biblio­

tek w całej Polsce. W żadnym z artykułów na łamach starych pożółkłych gazet

nie znalazłem choćby słowa o jeszcze innym wymiarze pol­ skiego zaangażowania w grecką wojnę, być może najważniej­ szym: o potężnym - materialnym i militarnym - wsparciu dla partyzantów. A byłoby o czym pisać. Tymczasem o niczym nie wiedzieli ani czytelnicy polskiej

prasy, ani szeregowi bojownicy DSE, beneficjenci pomocy, tacy jak pani Marta czy Wangelis. Pytani na zakończenie naszych rozmów, czy mieli świadomość, że prawdopodobnie nosili bie­ liznę i mundury uszyte z materiałów, które przypłynęły z Pol­

ski, że na długo przed tym, nim zjawili się w Polsce, jedli chleb z polskiej mąki, że ich pistolety, karabiny i amunicja także mo­ gły pochodzić z polskich dostaw, wyrażali zdziwienie, kręcili

głowami, dopytywali. Coś tam może i kiedyś słyszeli, ale same

ogólniki, bez szczegółów, bez określenia skali.

Profesor Andrzej Paczkowski, gdy proszę go o spotkanie, zgadza się chętnie, choć zastrzega, że nie jest ekspertem od greckiej wojny domowej. Jako historyk nigdy się nią nie interesował

i tylko dzięki przypadkowi zajął się jednym z jej wątków. Nie

wspomina, że właśnie ten przypadek pozwolił badaczom wojny

spojrzeć na nią z zupełnie nowej perspektywy. Profesor siedział pewnego dnia w Instytucie Pamięci Narodo­

wej i przeglądał archiwalia dotyczące powojennego wywiadu.

Nie spodziewał się, że trafi na cokolwiek związanego z Grecją. - W archiwum IPN znajduje się ogromna liczba dokumen­

tów, które opisują polski wkład w wojnę grecką. Zacząłem je

107

przeglądać, bo okazało się, że całą operacją kierował.na pole­

cenie Bieruta II Oddział Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, czyli komórka, która zajmowała się wywiadem, a zatem była w polu moich zainteresowań.

Temat okazał się niezwykle ciekawy, więc profesor zaczął

drążyć i szybko się zorientował, że jest na tym polu pionie­ rem. Polscy badacze, w przeciwieństwie do licznych badaczy

greckich, nie interesowali się wcześniej całą sprawą, nie stwo­

rzyli opracowań. Tyle tylko, że od czasu zakończenia wojny środowisko zdążyło się mocno podzielić. Jedni uważali, że

porażka komunistów była przede wszystkim wynikiem wiel­

kiego zaangażowania Brytyjczyków, a później Amerykanów po stronie rządu w Atenach. Inni mówili: „Zgoda, ale zbadajmy

także rolę Kremla i Stalina, bo może się okazać, że bez tego wsparcia komunistów do wojny w ogóle by nie doszło”. Tej hi­

potezy nie dało się jednak zweryfikować, bo radzieckie, polskie,

czechosłowackie, rumuńskie, bułgarskie i węgierskie archiwa oraz ich nierozpoznana zawartość pozostawały dla greckich

historyków zamknięte. Historycy z Aten nie mieli możliwości działania aż do roku 1989, gdy niedemokratyczne reżimy w Eu­

ropie Wschodniej zaczęły upadać jeden po drugim. Wkrótce też zaczęło się wietrzenie tajnych komunistycznych archiwów.

Na tę okazję długo czekali greccy badacze, wśród nich jeden z uznanych ekspertów od greckiej wojny domowej, wykładowca na Uniwersytecie w Salonikach, profesor Nikos Marantzidis. Andrzej Paczkowski spotkał go w Paryżu w 2005 roku pod­

czas konferencji naukowej na temat zimnej wojny i logiki to­

talitaryzmu. Zaczęli rozmawiać i polski profesor opowiedział greckiemu koledze o tym, czego doszukał się w warszawskich archiwach.

108

Pytam, czy Marantzidis był zaskoczony. - Był zaskoczony i niezwykle ucieszony. Wiedział, bo to była

wiedza powszechna, że kraje komunistyczne pomagały party­

zantce. Ale skala wsparcia pozostawała tajemnicą. Marantzidis mówił mi, że przekopał rosyjskie i greckie archiwa, ale niczego

w nich nie znalazł. Stąd jego radość, bo po raz pierwszy dosta­

wał konkrety. Jakie konkrety?

Po bitwie o Ateny i umowie pokojowej z Warkizy, kiedy wojna

domowa wydawała się nieunikniona, szef KKE Nikos Zachariadis, świeżo po powrocie z niemieckiego obozu koncentra­

cyjnego w Dachau, słał do Stalina prośby o pomoc. Dyktator

popierał greckich partyzantów i ich walkę, chociaż nie żywił wielkich nadziei, że zakończy się ona zwycięstwem, głównie

z powodu żywotnych interesów Brytyjczyków w tym regionie (z którymi miał przecież „umowę procentową”). Uznał więc, że nie będzie się angażować bezpośrednio, ale z jego polecenia

zrobią to inni. Najpierw Albania, Jugosławia i Bułgaria, a nie­ bawem także Rumunia, Węgry, Czechosłowacja i Polska. Bolesław Bierut podczas urlopu w Jugosławii latem 1947 roku

przedyskutował sprawę z Josipem Broz-Titem. Po powrocie do Polski wezwał do siebie szefa wywiadu wojskowego, ge­

nerała Wacława Komara, i uczynił go koordynatorem polskiej pomocy dla walczącej Grecji. Komar natychmiast przystąpił

do działania. Już w listopadzie ruszyła operacja „Transport”.

W jej ramach Polska wysłała na potrzeby greckich partyzantów, uia Jugosławia, następujące elementy armijnego wyposażenia: • 10 tys. par butów • 10 tys. koszul żołnierskich

109

• 15 tys. metrów sześciennych sukna mundurowego • 4,5 tys. karabinów typu mauzer • 50 ciężkich i 15 lekkich karabinów maszynowych • 18 moździerzy (plus wyposażenie do ich transportu jucz­ nego)

• 679 pistoletów • 4 min nabojów karabinowych • 8 kompletów radiostacji • 26 ton materiałów sanitarnych i sprzętu medycznego • 600 min przeciwczołgowych • 1,8 tys. min przeciwpiechotnych25. Podobne kontyngenty szły z Pragi, Budapesztu i Bukaresztu

pociągami i samolotami. Kilka miesięcy później Moskwa po­ prosiła Warszawę, by koordynowała dalszą pomoc dla DSE.

Dlaczego akurat Warszawę? Nie wiadomo. Generał Wacław Komar w ramach II Oddziału powołał do życia Wydział „S”,

który miał się zająć całą skomplikowaną operacją. Ponie­ waż w tym czasie Stalin zdążył pokłócić się z Titem, z gry wypadła Jugosławia. Należało znaleźć inne drogi przesyła­

nia zaopatrzenia. Uradzono, że Czechosłowacja, Węgry i Ru­ munia będą przysyłać do Polski swoje uzbrojenie i żywność pociągami, a ludzie generała Komara przeładują to wszyst­

ko na statki handlowe, dorzucą polski kontyngent i wyeks­

pediują przez Gibraltar do portu Durresi w Albanii. Do lipca 1949 roku tę trasę trzynaście razy pokonywały statki Stalowa

Wola, Kościuszko, Wisła, Bałtyk, Lechistan, Narwik, Borysław i Karpaty (wracając, jednostki te zabierały na pokład ran­

nych partyzantów). Znacznie mniejsze transporty szły drogą

powietrzną.

110

Wśród prawie 45 tysięcy ton ładunku przekazanego greckim

partyzantom znajdowało się między innymi: • 685 pojazdów mechanicznych, w tym 323 samochody cię­ żarowe i 300 motocykli

• 32 działa i 85 tys. pocisków • 400 moździerzy i 290 tys. pocisków • 86 działek przeciwlotniczych • 640 ciężkich i 4 tys. ręcznych karabinów maszynowych

• 7 tys. pancerfaustów • 125 tys. min • 39 tys. karabinów • 5 tys. karabinów automatycznych • 6,3 tys. pistoletów • 65 min nabojów • 85 tys. granatów ręcznych • 45 tys. płaszczy • 68 tys. mundurów • 106 tys. sztuk kalesonów • 161 tys. par butów

• 18 tys. koców • 1,4 tys. aparatów telefonicznych • 470 tys. metrów kabla telefonicznego • 250 centrali telefonicznych • 10 radiostacji walizkowych • 9 maszyn drukarskich • 8 projektorów filmowych

• wyposażenie ambulatoriów dentystycznego i okulistycznego • 16,5 tys. ton mąki • 2,2 tys. ton kukurydzy

111

• 2,2 tys. ton owsa • i tys. ton jęczmienia • i tys. ton kaszy

• 1,5 tys. ton makaronu • 630 ton cukru • 611 ton konserw • 100 ton soli

• 70 ton kawy • 9 ton czekolady • 32 tony sucharów • 500 tys. pudelek zapałek • 5 min sztuk papierosów. Polski kontyngent stanowił blisko połowę ekspediowanej żyw­

ności i 10 procent broni26.

- Nie dziwi pana skala tej pomocy? - pytam profesora Pacz­ kowskiego. - Część uzbrojenia, którą podarowaliśmy Grekom, pochodziła

z zapasów poniemieckich. Bezpieka przejęła tę broń po wojnie,

zanim upomnieli się o nią Sowieci. Ale za resztę trzeba było

zapłacić. Jak na możliwości Polski, skala faktycznie była spora. Łączne wydatki po naszej stronie sięgnęły 9 procent rocznego budżetu wojska, czyli około 15 milionów dolarów. Warto jed­ nak pamiętać o proporcjach. Amerykanie, realizując doktrynę

Trumana, wspierali drugą stronę greckiego konfliktu znacznie hojniej. Wysyłali do Grecji kolosalne ilości uzbrojenia, w tym

czołgi, samoloty, bomby z napalmem, a także doradców wojsko­

wych. Wartość ich pomocy przekroczyła 350 milionów dolarów. - Mieli jasny cel - dopowiadam. - Zatrzymać komunizm.

Walcząca Grecja była dla nich pierwszą areną zimnej wojny.

112

Nasz obóz rozumował podobnie. Na konferencji założyciel­

skiej Kominformu (Biura Informacyjnego Partii Komuni­

stycznych i Robotniczych), która odbyła się w Szklarskiej

Porębie w 1947 roku, delegaci mówili, że jeśli greccy komu­ niści przegrają, zagrożone mogą być również bratnie rządy

w Albanii i Bułgarii. Dlatego partyzantów DSE należy mocno

wspierać27. - Jednocześnie jednak dla Związku Radzieckiego Grecja była

„drugorzędnym kierunkiem strategicznym”. Stalin nie przewi­

dywał otwartego zaangażowania militarnego czy wojskowego.

Był pragmatykiem i od pewnego momentu uważał, że party­ zanci powinni zaprzestać walki.

- A jaki był w tym wszystkim interes Polski? Dlaczego Bierut

tak chętnie zaangażował się w całą sprawę? - Interesu nie mieliśmy żadnego. A motywację określiłbym

jako polityczno-ideologiczną. Wcale nie było tak, że musieliśmy ślepo realizować głupie rozkazy, które przychodziły z Kremla.

Bierut zapewne szczerze wierzył, że Grekom należy pomóc. Że

tego wymagają wspólne ideały: my jesteśmy komunistami, oni

są komunistami, rozumiemy ich walkę, popieramy ją, musimy

więc ich wesprzeć. Tak samo generał Komar, u którego najpew­ niej zagrały jeszcze dodatkowe emocje - walczył przecież w hi­ szpańskiej wojnie domowej, brał udział w rewolucji, rozumiał

więc rewolucyjny charakter wydarzeń w Grecji. - Poza tym znał się osobiście z Zachariadisem, obaj studio­

wali w szkole partyjnej w Moskwie. - Bierut i generał głęboko wierzyli w proletariacki interna­

cjonalizm. A to zobowiązywało. Zresztą Polska długo i ofiarnie kontynuowała to swoje zaangażowanie. Przecież otworzyła szpital dla rannych partyzantów, przecież przyjęła greckie

113

dzieci, a później, po zakończeniu wojny domowej, przygarnęła też sporą grupę żołnierzy Markosa Wafiadisa i wielu cywilów.

- Dlaczego mało kto w Polsce zna tę historię? Dlaczego nie

ma zainteresowania tym epizodem, tak przecież ciekawym i ważnym? - Z wielu powodów, począwszy od tego, że Polska interesuje

się głównie Polską, a skończywszy na tym, że większość bada­

czy nie chce obecnie zajmować się komunistyczną partyzantką, właśnie dlatego że była ona... komunistyczna. Skutek jest taki, że bardzo mało wiemy. Mieszkam niedaleko ulicy Iwanowa-Szajnowicza, bohatera, który walczył z faszyzmem na terenie

Grecji. Gdy wraca u nas debata o dekomunizacji, co rusz słyszę:

„Iwanow? Pewnie jakiś komunista! Zmieniamy nazwę!”.

Księga liczb. Zapis i

6587 - liczba bojowników i bojowniczek greckiej wojny domo­

wej przyjętych w Polsce. Większość przypłynęła statkami, które

wcześniej przewoziły zaopatrzenie dla DSE. Reszta dotarła koleją, pilnie strzeżonymi pociągami. Nie mieli ze sobą nawet tobołka, szczoteczki do zębów, cieplejszego swetra, bielizny

na zmianę. Nie mieli nic oprócz menażki i podniszczonego

partyzanckiego munduru.

2800 - liczba ciężko rannych żołnierzy i żołnierek DSE, inwali­

dów wojennych, często bez rąk, nóg, oczu, wymagających ope­ racji, leczenia, rehabilitacji. Polskie władze zorganizowały dla

nich osobny szpital w Dziwnowie na wyspie Wolin - nowoczes­ ny, świetnie wyposażony, na tysiąc łóżek. Pomysł wyszedł od

Bolesława Bieruta, a realizacją zajął się generał Wacław Komar.

2613 - liczba przyjętych w Polsce cywilnych uchodźców do­

świadczonych wojną domową w Grecji. 6587 + 2613 = 9200 - łączna liczba przyjętych w Polsce doro­

słych uchodźców, w tym: 62,7 procent stanowili mężczyźni

37,3

procent - kobiety

55

procent - Grecy i Greczynki

45

procent - Macedończycy z północnych rejonów Grecji

115

96

procent - chłopi

3

procent - robotnicy

i

procent - inteligencja.

3934 liczba dzieci ewakuowanych z terenów walk, w tym: 113

wojennych sierot

620 półsierot28.

Dzieci trafiały do Polski w kolejnych transportach, gdy wojna w Grecji trwała w najlepsze. Pierwszy tysiąc dotarł do Lądka-

-Zdroju pod koniec upalnego lata 1948 roku. Dziś są to ludzie dorośli u progu starości. Gdy z nimi rozmawiam, mówią, że nadal mają przed oczami scenę, jak schodzą na ląd w którymś

z polskich portów czy też wysiadają z pociągu w jakimś dol­

nośląskim kurorcie. Pamiętają tamten strach i tamten głód. Pierwsze godziny w obcym kraju. Rozumieją, że wtedy właśnie

decydowała się ich przyszłość. Zaczynali nowe życie.

ROMAN ZE ZGORZELCA

W naszej dzielnicy mieszkało dużo Greków. A wśród nich mój

najlepszy przyjaciel z dzieciństwa Antek, czyli Antonis. Całą podstawówkę przesiedzieliśmy w jednej ławce. Ja mu poma­

gałem z polskiego, on mi z fizyki. Ojciec Antka był dosyć prze­

rażający, bo nie miał nogi - amputowali mu w czasie wojny. Miał niewygodną protezę; gdy tylko wracał do domu, od razu

ją ściągał. Nie mogłem się na tę zawiązaną nogawkę napatrzeć. Często odwiedzałem Antka w domu i zostawałem na kolacji, bo

jego mama dobrze gotowała, zupełnie inaczej niż moja. Cho­

dziłem też z nim na różne imprezy w greckiej świetlicy i dzięki

temu nauczyłem się po grecku paru słów.

Księga dzieci wojny

Kostek Christu odbiera mnie z dworca kolejowego w Szczecinie. Niski, chudy staruszek w czarnej puchowej kurtce, za dużej

o co najmniej dwa numery. Ma siedemdziesiąt osiem lat. Jest

siwiuteńki i mocno pomarszczony. Gdy czekamy na tramwaj,

opowiada mi o swoich młodzieńczych sukcesach - trenował akrobatykę. Raz nawet został wicemistrzem Polski. Kariery spor­ towej nie kontynuował, nie dało się. Trzeba było iść do pracy. Siadamy w eleganckiej kawiarni na dwudziestym drugim

piętrze najwyższego wieżowca w mieście. W karcie nie znajdu­ jemy kawy po grecku. Ani po turecku. Młoda kelnerka marszczy

czoło, jakby nie dosłyszała. Po grecku? To znaczy? - Nie, nie serwujemy, nie sprzedawałaby się. Ale mogę za­

proponować cappuccino albo latte ze smakowym syropem. Na

przykład karmelowym. Dobrze smakuje i rozgrzewa.

Teraz Kostek jakby nie rozumiał. - Poprosimy dwie czarne i trochę mleka w dzbanuszku - mó­

wię. Kostek w tym czasie zdążył już wygrzebać z czarnej skórza­ nej teczki pełnej papierów wielką, zniszczoną mapę północnej

Grecji. - Metamorfosi, mała wioska. Widzisz? Jakieś 5 kilometrów

od miasteczka Kastoria. Ojciec Kostka zginął w 1940 roku w czasie walk z Włochami.

Kostek - rocznik 1937 - prawie go nie pamięta. Rodziną

118

kierowała babcia, nauczycielka w wiejskiej szkole, kobieta

mądra i powszechnie szanowana. - To był, proszę ja ciebie, marzec 1948 roku. Wojna toczyła

się tuż obok nas. Ginęli nasi sąsiedzi... Jednego dnia razem z matką pracowaliśmy w polu, przy winorośli, odcinaliśmy

niedobre pędy. Po południu, po godzinie siedemnastej, przyje­ chała do nas babcia i zapytała, czy chcę jechać z innymi dziećmi. Dokąd? Po ratunek. Strach o życie był wielki i nieustający. Kostek do dzisiaj pa­

mięta, jak samoloty zrzucały bomby nad głowami, i ostrzał

armatni z pobliskiego wzgórza, i hałas nie do wytrzymania, i jak trzęsła się ziemia. - Zgodziłem się, choć nie wiedziałem, na czym ten ratunek

miałby polegać. Nikt do końca nie wiedział. Myślałem, że skrzykną nas, dzieciaki, i ukryją w malutkiej, zapomnianej

cerkwi gdzieś w górach, żebyśmy przeczekali największe nie­

bezpieczeństwo, a po niedługim czasie odstawią do domów. Już kilka dni później Kostek szedł w konwoju, który wyru­

szył z Metamorfosi i kierował się w stronę jugosłowiańskiej

granicy. Babcia maszerowała w eskorcie przez pierwszą część drogi. W końcu się pożegnali i kobieta zawróciła. Ponownie zobaczyli się po dwudziestu latach.

Wędrówka przez kolejne górskie wioski trwała ponad dwa

tygodnie. Za dnia uciekinierzy chowali się po lasach (z obawy przed bombowcami), nocą kontynuowali marsz. - Głodowaliśmy. Nie było nam do śmiechu. Głód jest naj­

straszniejszy. Po drugiej stronie granicy na dzieci i ich opiekunki czekali

partyzanci. Nakarmili przybyszów i odwieźli na pociąg, który zabrał grupę do Rumunii. W miejscowości Calimśneęti Kostek

119

przebywał pół roku. On i ponad tysiąc innych uchodźczych dzieci z różnych stron Grecji.

- Chcieliśmy uciekać do domu, buntowaliśmy się, proszę ja

ciebie, tłukliśmy się między sobą bez przerwy. Dzieci wojny.

Byliśmy wiecznie głodni.

W Calimaneęti rozdano dzieciom metalowe plakietki na sznurku. Miały je ciągle nosić na szyi. Po jednej stronie widniała podobizna przywódcy partyzantów Markosa Wafiadisa, po dru­

giej numer osobowy - w celu łatwiejszej identyfikacji podczas codziennych apeli. Kostek dostał numer 1123, jego kuzyn 1124. - Pod koniec sierpnia 1948 roku znowu załadowali nas do

pociągu i powiedzieli, że jedziemy do Polski. Kostek Christu miał wtedy niecałe jedenaście lat. Wymize-

rowany, zmęczony, głodny i przestraszony, nie chciał wysiąść z pociągu, który właśnie zatrzymał się w Lądku-Zdroju. Prze­ puszczał przodem inne dzieci, wystawiał głowę przez rozsu­

nięte drzwi i rozbieganym wzrokiem wypatrywał niedźwiedzi.

Po drodze jakiś żartowniś przekonywał go bowiem, że w Polsce

żyje mnóstwo niedźwiedzi ludojadów.

Widok z balkonu w pracowni Telemacha Pilitsidisa na ostat­

nim piętrze wysokiego bloku w Głogowie jest spektakularny: na niekończące się pola i ogródki działkowe, a jeśli wychylić

się w lewo, także, niestety, na nowy hipermarket. Malarz przyznaje, że panoramę ma piękną, ale na balkonie już prawie nie przesiaduje, bo nie chce się nabawić raka tarczycy. To z powodu

arsenu, którego zawartość w powietrzu przekracza dopuszczal­

ne normy, ostatnio nawet o kilkaset procent.

-Trują nas huty i kopalnie - mówi siwy, ładnie opalony siedemdziesięciopięciolatek.

120

Zanim napijemy się herbaty z mieszanki ziół zrywanych

w greckich górach, Telemach Pilitsidis pokazuje mi swoje

obrazy. Są ich w pracowni setki - wykonane różną techniką, z różnorodnych inspiracji, mniej lub bardziej udane. Zarówno

te z dawniejszych czasów, z krakowskich studiów u profesora Jerzego Nowosielskiego, jak i świeżutkie portrety robione na zamówienie, a także płótno, które artysta chciałby przekazać

stolicy: warszawską Syrenkę plączącą nad miastem zniszczo­ nym w czasie wojny.

Tę grecko-grecką wojnę Telemach Pilitsidis również pamięta w postaci obrazów. Widzi na przykład głowy partyzantów za­ tknięte na pal, „blade, bez krwi, jakby z wosku”; widzi ojca walczącego w szeregach DSE, gdy wraca do domu ranny, na

wpół żywy; siebie leżącego na ziemi, unurzanego w ciepłej krwi

muła trafionego serią z karabinu (parę sekund wcześniej chło­ piec siedział na jego grzbiecie); pamięta, jak celował z procy do

nadlatującego bombowca, przekonany, że strąci śmiercionośną maszynę; albo jak zaspokajał głód po wielodniowej grupowej ucieczce z rodzinnej wioski, gdy zmęczeni ludzie dostali od bojowników konserwy w metalowych puszkach (prezent od za­

przyjaźnionej Polski) - była to zwykła wieprzowa mielonka, a w ocenie przyszłego malarza okazała się najsmaczniejszą

mielonką na świecie, mielonką wszech czasów. Telemach miał wtedy siedem lat. Zmęczony, brudny, śpiący, wlókł się nocą obok rodziców, nie rozumiejąc, dlaczego zosta­ wili w domu, w oblężonej przez armię rządową wiosce, jego dwie siostry - dwuipółletnią i półtoraroczną. „Wychodzimy ubrani jak na letni spacerek” - pisze we wspo­

mnieniowej książce Bezsenne oko. „Noc jest ciepła, żarzy się od robaczków świętojańskich, cykają cykady, księżyc w pełni.

121

Ach! [...] Byłem tak zszokowany tą innością, w jakiej się zna­

lazłem, że całkowicie oddałem się drodze. Przeszliśmy ogród, dom Parasków, starej Kosteniny i trzymając się wąwozu, prze­ skoczyliśmy pola. Potem przystanęliśmy, żeby zaczerpnąć tchu [...]. Wreszcie dotarła do mnie najokrutniejsza prawda.

W domu zostały bez niczyjej opieki moje siostry. Rozpłakałem się. Pragnąłem wrzeszczeć i nie wiem, czemu milczałem. Obok

mnie szli ojciec i matka. Komu powierzyli los tych dzieci? Bóg jeden raczył wiedzieć [...]. Przytuliłem się do matki i zasną­

łem. Obudziłem się z płaczem i spytałem matkę: »Gdzie są

moje siostry? . * »Nie mogłam ich zabrać« - odpowiedziała. »Nie wytrzymałyby drogi, są jeszcze za małe. Uratowałam ciebie.

Rozumiesz mnie, prawda?«. Przed czym mnie uratowała, nie rozumiałem, tak jak nie rozumiałem tego, że pozostawiła Martę

i Eftimię w domu. Pokiwałem znacząco głową, mimo iż mia­ łem wielki żal do niej o wszystko, co się wydarzyło tej nocy”29. Dziewczynkami zaopiekowali się wujkowie, którzy nie brali

udziału w walkach i teoretycznie byli dzięki temu bezpieczni.

Córki nigdy nie wybaczyły rodzicom porzucenia, a Telemachowi zrozumienie ich postępowania zajęło całe lata. - Moje siostry były małe, nie pamiętają wojny, mimo że to wojna zdecydowała o ich całym, bardzo trudnym życiu. Nie

pamiętają jej i dlatego nie umieją zrozumieć. Ja przeżyłem ten potworny czas i matki nie potępiam.

Krótko po ucieczce z wioski rodzice Telemacha zostali po­ nownie wcieleni do partyzantki, a chłopca razem z innymi

dziećmi przerzucono przez albańską granicę. Tam wsadzono

ich wszystkich na statek, który dwa tygodnie płynął do Polski.

„Schowani jak kartofle pod pokładem statku, czuliśmy się

nieswojo. Aż pewnego dnia zaświeciło słońce i pozwolono nam

122

wyjść na pokład. Boże! Co za widok! Potop wody. Nigdy wcześ­ niej nie widziałem morza [...]. Płynęliśmy obok greckich wysp:

Lefkada, Kefalonia, Itaka. Ktoś je rozpoznał i krzyknął: »Grecja żyje!«. Rozśpiewał się pokład: Feiuguh ta aderfia mas ap’ta horia

mas (»Uciekają bracia nasi z naszych wsi«), brzmiały słowa piosenki, brzmiały jak lament i modlitwa”30. Wasso Kacyjanni ma gęste, krótkie włosy, mocny, zachrypnięty

głos, ładną, pomarszczoną twarz. Nie wygląda na swoje siedem­

dziesiąt kilka lat. Koledzy i koleżanki nazywają ją encyklopedią, taką dobrą zachowała pamięć. Wasso należy do wrocławskiego stowarzyszenia Odysseas, które powstało na gruzach Towa­

rzystwa Greków w Polsce. Organizacja nie działa dziś już zbyt

prężnie, jej członkowie odczuwają coraz słabszą potrzebę, by wspólnie pielęgnować swoją greckość. Jeszcze czasem, z okazji

narodowych świąt, pójdą w teren upiec barana, potańczyć, po­ śpiewać, jeszcze zbiorą się małą grupką i pojadą na dzień grecki do Dziwnowa albo do Zgorzelca na Festiwal Greckiej Piosenki. To wszystko. Już nawet pod pomnik Nikosa Belojanisa do pobli­

skich Stabłowic przestali chodzić z kwiatami, a kiedyś co roku chodzili. W starych wypala się energia do działania, a w młod­

szym pokoleniu, moich rówieśników, chyba nigdy tej energii nie było. Zaledwie garstka przychodzi na spotkania w małej salce przy ulicy Ruskiej 46a, udostępnianej w miłym geście przez Związek Ukraińców i Stowarzyszenie Amazonek „Femina -

Fenix". A przecież jeszcze nie tak dawno, do czasu pamiętnej

komorniczej eksmisji, wywiezienia i zmarnotrawienia archi­ wum, to Grecy byli gospodarzami całego piętra w kamienicy. Jedną z osób, które nadal zjawiają się na zebraniach, jest

Wasso Kacyjanni. W smutnym lokalu przy ulicy Ruskiej Gre-

123

czynka częstuje mnie słonymi paluszkami i owocową herbatą

w szklance z ciemnego duraleksu. Mówi:

- W partyzantce walczyli mój ojciec i dwaj bracia, dlatego matka ze mną i trójką mego rodzeństwa uciekla do Albanii.

Miała nadzieję, że tam będziemy bezpieczniejsi, że unikniemy

bombardowań albo prześladowań ze strony armii rządowej, gdyby żołnierze weszli do naszej wioski. Pewnej nocy niedaleko miejsca, w którym przebywaliśmy, rządowe samoloty przepro­ wadziły nalot. Było mnóstwo zabitych i rannych. Ojciec myślał, że my też zginęliśmy, że stracił całą rodzinę, i szalał z rozpaczy.

Wkrótce partyzanci zarządzili przymusowy pobór i rozkazali

matce, żeby wracała na front. Nie chciała, ale nie miała wyjścia. Ponieważ byłam najstarsza, matka kazała mi zaopiekować się

młodszym rodzeństwem. Musiałam jej obiecać, że zostaniemy

razem. Wiedziała, że zawiozą nas do Europy Wschodniej, ale nie wiedziała dokąd i na jak długo. Myślała, że wrócimy za kilka

miesięcy, gdy skończy się wojna. Krótka pauza. Wasso bierze głębszy oddech i opowiada dalej:

- Z Albanii polecieliśmy samolotem do Budapesztu. Na drogę

dostaliśmy masę słodyczy. Pamiętam, że wszystkie dzieci na pokładzie wymiotowały, bo napychały się na zapas cukierkami,

które jadły chyba po raz pierwszy w życiu.

W encyklopedycznej pamięci Wasso zachowała się ta sama piosenka, którą nuci do dziś malarz z Głogowa: „Uciekają bracia

nasi z naszych wsi”. Słyszała ją jako kilkuletnia dziewczynka podczas pożegnania, gdy dzieci szykowały się do odjazdu po­ ciągiem do Polski. Proszę, żeby zaśpiewała. Śpiewa, a jej oczy

z każdą nutą stają się coraz bardziej szkliste.

- Cały czas trzymałam maluchy za ręce, bo bałam się, że nas rozdzielą i wywiozą w różne miejsca. Na szczęście tak się nie

124

stało. Cali i zdrowi wylądowaliśmy w Solicach, czyli w dzisiej­ szym Szczawnie-Zdroju.

Macedończyk Spiro Gagaczowski starzeje się wolno i dostojnie.

Trzyma się prosto, stąpa pewnie. Ma rzadkie siwe włosy, czar­ ne brwi, duże smutne oczy i mimo siedemdziesięciu pięciu lat twarz niemal niepomarszczoną. Chemik z wykształcenia,

do emerytury pracował jako dyrektor Kombinatu Górniczo-Hutniczego w Lubinie.

- Buf. Znasz taką wioskę w greckiej Macedonii? Stamtąd po­ chodzę - pyta mnie na dzień dobry, gdy odwiedzam go w lu­ bińskim domu.

- Pierwsze słyszę. - Grecy zmienili nazwę na Akritas, ale dla mnie na zawsze pozostanie Buf - mówi Spiro Gagaczowski, nastawiając wodę

na kawę.

Gdy wojna domowa rozhulała się na dobre, sześcioletni Spiro zaczynał szkołę. Nauka nie szła mu najlepiej, bo chłopak

z domu i podwórka znał tylko macedoński, a wszystkie zajęcia prowadzone były po grecku, w ramach intensywnej i przymu­

sowej hellenizacji. Mały uchodźca dopiero w Polsce lepiej opa­ nował ten język, przebywając przez lata wśród greckich dzieci.

Jego ojciec był rymarzem, miał własny zakład. Partyzanci

zwerbowali go w szeregi DSE, podobnie jak wielu innych miesz­ kańców okolicznych wiosek. Grecy przekonywali ich, że poko­

nanie armii rządowej i przejęcie władzy przez komunistów

umożliwi nadanie Macedonii szerokiej autonomii. Niektórzy zgłaszali się z własnej woli, inni rekrutowani byli silą.

Pewnego razu oddział greckich partyzantów zjawił się w Buf, by zwerbować młodzież, w tym starsze rodzeństwo Spira. Brat

125

Stawre leczył się akurat z tyfusu w nieodległym mieście Lerin (gr. Florina), ale siostra Tamka była w domu. Na szczęście zdążyła pobiec do owczarni i schować się w sianie. Grecy domagali się od

matki, by wydała córkę, straszyli, grozili, wreszcie tak się wściekli, że ustawili pod jabłonią i zamierzali rozstrzelać. Pół wioski się

rozkrzyczało, rozpłakało, rozlamentowało. Koniec końców party­

zanci machnęli ręką i poszli werbować do sąsiednich miejscowości. - Matka doznała szoku - opowiada Gagaczowski. - Już na­

stępnego dnia obudziła się chora. Zmarła po dwóch tygodniach.

Rozmawiamy ponad siedem dekad po tym zdarzeniu, a słowa nadal grzęzną mu w gardle.

Przy jabłoni znajdował się schron. Spiro z rodziną chowali się w nim przed bombardowaniami armii rządowej. Na wioskę wielokrotnie spadały pociski, od których ginęli ludzie i zwie­

rzęta, płonęły domy i stajnie. - Matka już nie żyła, ojca wzięto w kamasze, a nami opiekował

się dziadek. Któregoś dnia zdecydował, że pora uciekać. Obju­

czył osła najpotrzebniejszymi rzeczami, zgarnął mnie i moje ro­ dzeństwo i już po chwili ruszyliśmy w drogę na zachód, na tereny

kontrolowane przez partyzantów, bo tylko tam było bezpiecznie. Grecy długo namawiali dziadka, by zgodził się na ewakuację dzieci. Okłamali go nawet, że rozmawiali z ich ojcem walczą­ cym w odległych górach, który jakoby obstawał przy tym, by

wywieźć rodzeństwo z terenów walk. Dziadek w końcu uległ i latem 1949 roku pomachał wnukom na pożegnanie - widział

je wówczas ostatni raz w życiu, gdy odjeżdżały na pace woj­ skowej ciężarówki. Spiro z trzema braćmi i kuzynką znaleźli się w Albanii.

W partyzanckim obozie spędzili kilka miesięcy. Później, razem z dwustoma innymi greckimi i macedońskimi dziećmi, zostali

126

wpakowani na statek przewożący także rannych partyzantów.

„Po dwutygodniowej podróży około południa dopływaliśmy do lądu. Z dala widać było zarys dużego miasta. Była to Gdynia.

Była to Polska. Nikt z nas nigdy nie słyszał ani o mieście, ani

o kraju”31 - napisał mój rozmówca w wydanych kilka lat temu

własnym sumptem wspomnieniach. Proszę go, by choć jeden egzemplarz książki zdeponował w lokalnej bibliotece.

Od razu po zejściu na ląd w Gdyni dzieci zostały skierowane do oczekującego pociągu, który powiózł je na południe. Po dro­

dze przystawał tylko wtedy, gdy zarządzano przerwę na posiłek.

„O ile pieczywo: chleb i bułki, nie zrobiło na nas wrażenia, o tyle masło, ser żółty, kiełbasa czy też biała kawa były dla nas

nowością. Zabieraliśmy się do jedzenia z ostrożnością. Ktoś

odezwał się głośno: »woda«. Mężczyzna, który obsługiwał nas, zrozumiał. »A, woda«, powtórzył i wybiegł z pociągu. Po chwili

przyniósł w trapezowym, emaliowanym dzbanku wodę. Zaczę­ liśmy patrzeć na niego z ufnością.

Spróbował nawiązać z nami kontakt, wymawiając i poka­

zując różne części ciała. Udało mu się. Mówił: »głowa«, a my

odpowiadaliśmy »glawa«, potem »oczy« - »oczy«, »nos« - »nos«,

»uszy« - »uszy«, »ręka« - »raka« itp. Zrobiło się wesoło [...]. Czu­

liśmy się bardzo zmęczeni i niewyspani, gdy drugiego dnia po południu dotarliśmy do Dusznik-Zdroju. Było jeszcze widno, gdy wysiedliśmy z pociągu. Spojrzeliśmy wokoło. Jakiż to był

miły widok dla naszych zmęczonych i schorowanych oczu. Na­

około góry w śnieżnej, listopadowej bieli, a w dole miasteczko bez śniegu, ale za to z dużymi domami i szerokimi ulicami

Polichronis Kalagasidis (rodzina i znajomi wołają na niego Nakis) powinien był wyruszyć do Polski jako sto ósme dziecko

127

swojej matki. Kobieta miała pod opieką sto siedmioro cudzych córek i synów. Z całej grupy tylko on jeden, biedak, gdzieś się

zawieruszył, gdy statek odpływał z albańskiego portu, i aż rok

musiał czekać na kolejny transport. - Całkiem zabawna historia - mówi siedemdziesięcioletni

Kalagasidis, gdy rozmawiamy w jego chojnowskim mieszka­ niu - ale ja potrafię śmiać się z niej dopiero od niedawna.

Zaczęło się od tego, że ojciec Nakisa walczył w ELAS i zginął

jeszcze za Niemca, pod koniec okupacji, zanim chłopiec się

urodził. Rodzina do dziś nie wie, gdzie dokładnie i kiedy. Jego ciała nie znaleziono. Samotną matkę Nakisa, Sofię, próbował

zgwałcić „życzliwy” sąsiad.

- Gdy mama go pogoniła, doniósł na policję, że wdowa po­ maga partyzantom. Aresztowali ją. Bili codziennie. Co jeszcze

robili, nie wiem. Wypuszczono ją po trzech miesiącach, bo okazało się, że

wprawdzie połowę krewnych ma w szeregach DSE, ale jeden brat walczy w armii rządowej. Tak wojna podzieliła tysiące

greckich rodzin: brat stawał przeciwko bratu, siostra przeciw siostrom, kuzyn przeciwko kuzynom.

Gwałciciel nadal grasował po wiosce, więc Sofia z kilkuletnim synem poprosiła o opiekę partyzantów. Ci chcieli ją zwerbować, bo

potrzebowali rekrutów, ale młoda wdowa uparła się, że karabinu do

ręki nie weźmie. Dali jej więc pod opiekę wspomnianą grupę dzieci ewakuowanych do Albanii. Cała ta gromada, mimo strachu przed bombowcami, dzielnie przemaszerowała przez góry i granicę.

- Tego dnia, gdy mieliśmy nareszcie wejść na statek i wyru­ szyć w drogę do Polski, zapodziałem się na polu arbuzów. Był ze mnie mały urwis, pewnie mi się podobało, jak owoce pękały

na czerwono, gdy je roztrzaskiwałem o kamienie.

128

Albański gospodarz złapał chłopca i spuścił mu lanie. Zapła­ kany Nakis, rozżalony i zły, stracił poczucie czasu, a na dodatek

zgubił drogę do portu. Błąkał się przez parę godzin po okolicy. Statek na niego nie zaczekał. Mrowie ludzkie i zamieszanie na

pokładzie spowodowały, że matka nie od razu zorientowała

się w sytuacji. Później próbowała interweniować u kapitana,

ale zawrócenie statku nie wchodziło w rachubę. Operacja była

przecież tajna, nikt więc nie podjąłby ryzyka dla jednego ma­ łego fajtłapy. Chłopiec musiał zaczekać na następną okazję. - Cały rok czekałem. I nic z tego czasu nie pamiętam. Gdy

mnie w końcu wsadzili do pociągu i wysłali do Polski, od razu

zapadłem na tyfus. Polacy leczyli schorowanego Nakisa w Rabce i Dusznikach-Zdroju, później umieścili go w Płakowicach, a na koniec

w Policach.

- Pierwsze spotkanie z matką było trudne. Przyjechałem na krótko w odwiedziny do Wałbrzycha, gdzie chwilowo mieszkała.

Nie poznała mnie. Przez czas rozłąki podrosłem i ściemniały mi włosy. Spodziewała się chyba, że będę wyglądał tak jak wtedy, gdy widziała mnie po raz ostatni w Albanii. Bardzo była wzru­

szona. Ja poznałem ją od razu - po bliźnie, którą miała na twarzy.

W Państwowym Ośrodku Wychowawczym w Policach Nakis

spędził kilka lat. Razem z innymi uchodźczymi dziećmi z Gre­ cji. Skończył tam szkołę podstawową. Później przeniósł się do

Chojnowa i zamieszkał z matką, jej córeczką i nowym mężem, także greckim uchodźcą. - Ojczym bardzo dobrze mnie traktował. Polubiliśmy się -

mówi. Człowiek ten, zanim poszedł na wojnę i został kaleką, trud­

nił się pasterstwem, więc i w Polsce, gdy w końcu przeszedł na

129

emeryturę, zaczął hodować owce na polanach w okolicznych

wioskach. Miał ich ponad siedemdziesiąt. Był czas, że bił dzien­ nie po dwa barany i mięsem obdzielał chojnowskich Greków.

A z owczego mleka robił prawdziwą fetę. - Pedornazoma... Znasz to okropne propagandowe określenie? -

pyta Kostek Christu podczas naszej rozmowy w szczecińskiej kawiarni, przy drugiej kawie. - Pedi to po grecku „dziecko”, a cza­

sownik mazetuo znaczy „zbieram”, „gromadzę”. Pedornazoma.

Że niby komuniści siłą zabierali rodzicom ich dzieci i wysyłali je poza Grecję. Że niby nas oddawano w jasyr w celu komuni­ stycznej indoktrynacji. Tak w czasie wojny utrzymywała,prawica, a i do dziś tak sądzi. To nie była, proszę ja ciebie, żadna pe-

domazoma. Nie słuchaj, jak ci ktoś będzie wmawiał, że nam, dzie­

ciom, działa się jakaś krzywda. Bombardowali nas bez przerwy, mogliśmy zginąć w każdej chwili. Szkoły pozamykane, jedzenia

mało. Wyjazd z Grecji to był dla nas jedyny ratunek. Myślisz, że ja bym do czegokolwiek doszedł w życiu, gdybym nie wyjechał? Czytać bym się dobrze nie nauczył, że nie wspomnę o studiach.

Bieda, zniszczenia i prawicowe rządy prześladujące lewicę. Nic

byśmy nie mieli. Może bym końca wojny nie dożył. A w Polsce mieliśmy wszystko. Dlatego powtarzam: nie pedornazoma,

ale pedosósimo, od czasownika sozo - „ratuję”!

Tylko nieliczni z moich rozmówców nie zastanawiają się, które

greckie słowa trafniej opisują ich losy, które czasowniki i rze­

czowniki są właściwsze: mazeiuo czy sozo, „ratunek” czy „zabór”. Dziś to już nieważne - mówią. Była wojna, na wojnie dzieją się różne rzeczy. Stało się, koniec. Dla większości jednak ważne

są i słowa, i powody, które skłoniły partyzantów do ewakuacji

130

dzieci z terenów walk. Czy były to względy czysto humanitarne,

czy może również polityczne? A może takie i takie? Czy jedne wykluczają drugie? Czy tę kwestię da się w pełni wyjaśnić?

Cała akcja od początku budziła kontrowersje i budzi je do

dziś. Spierają się o nią greccy i macedońscy historycy, politycy z lewa i prawa. Powstają książki i filmy - często wyraźnie stron­ nicze, niemal propagandowe. Są pisarze i reżyserzy, którzy na

podstawie tragicznej jednostkowej historii matki lub dziecka kwestionują sens całej operacji. Są jednak i tacy, którzy opisują zdarzenia „z lotu ptaka", widzą nie pojedyncze dziecko, ale ko­

lumnę dzieci (w sumie ponad 20 tysięcy) maszerujących przez góry do lepszego świata - bez wojny i głodu. Padają retoryczne pytania: czy jakakolwiek grecka matka zgodziłaby się dobrowol­

nie oddać swoje dziecko pod opiekę zagranicznej niańki z dala

od Grecji? Albo: która matka odmówiłaby wysłania swojego

dziecka za granicę, wiedząc, że wyjazd oznacza dla niego jedyny

ratunek?13. Które z tych pytań stanowi mniejszą manipulację? Bywa, że nawet uczestnicy tamtych dramatycznych wydarzeń mocno różnią się w opiniach.

6 stycznia 1948 roku partyzanci pod wodzą Markosa Wafia-

disa przegrali bitwę o Konitsę, niewielkie miasto w górskim Epirze, gdzie zamierzali założyć swoją stolicę z siedzibą Rządu

Tymczasowego. Podczas gdy pokonani i zdziesiątkowani bo­ jownicy DSE wycofywali się w góry, z gratulacjami dla zwycięz­ ców nadjeżdżał z Aten gość specjalny. Królowa Fryderyka zjawiła się w Konitsie już 7 stycznia.

Przyjechała w zastępstwie męża, króla Pawła, który cierpiał akurat na dur brzuszny. Na zachowanych zdjęciach widać, jak elegancka monarchini, w szpilkach, modnym płaszczu prze­

wiązanym w pasie, starannie ufryzowana, pozdrawia ocalałych

131

żołnierzy. W czasie wizyty królowa odwiedziła miejscowy siero­

ciniec. W jego piwnicach przez blisko dwa tygodnie ukrywało się dwieście przerażonych, głodnych dzieci. To wtedy Fryde­

ryka podobno wpadła na pomysł zorganizowania w całym kraju pedopólis - domów dziecka dla wojennych sierot, a cza­ sowo także dla dzieci z najbiedniejszych rodzin na terenach

objętych walkami, z wiosek, które przymusowo wysiedlała armia rządowa. Po powrocie do Aten królowa od razu zabrała

się do działania. Skrzyknęła kilkanaście wpływowych kobiet, żon znanych polityków, i razem z nimi utworzyła specjalny fun­

dusz, dzięki któremu otwierano kolejne domy dziecka, w sumie ponad pięćdziesiąt, rozsiane po Macedonii, Epirze, Tracji i na

kilku wyspach. Pieniądze pochodziły z budżetu państwa: z pod­ niesionej akcyzy na alkohol, papierosy i towary luksusowe, ze

specjalnego podatku na bilety do kin i teatrów, z darowizn indywidualnych, a także z grantów od organizacji między­

narodowych. Królowa miała do dyspozycji radio i prasę oraz wsparcie Kościoła. Propaganda uczyniła z niej „Pierwszą Matkę

Grecji” - stawiano jej pomniki, a sieroty słały jej dziękczynne

listy i całowały po rękach. W ten sposób niezbyt popularna dotąd rodzina królewska odbudowała swój wizerunek, nad­

szarpnięty z powodu profaszystowskich sympatii przed drugą wojną światową i ucieczki z kraju w czasie okupacji. Choć zaprojektowana w celu propagandowym, inicjatywa

Fryderyki stwarzała szansę dla ogromnej rzeszy biedaków wy­ siedlonych z terenów walk na północy i zachodzie kraju. W grę

wchodziło nawet 800 tysięcy osób, w tym mnóstwo dzieci. Lu­

dzie uciekali z górskich wiosek do bezpieczniejszych miast na

południu nie z powodu partyzantów, którzy żądali wsparcia w postaci rekruta, zwierząt jucznych czy żywności, ale przede

132

wszystkim na skutek działań armii rządowej. Jej żołnierze wpa­

dali do wiosek, zarządzali ewakuację i palili wszystkie zabudo­ wania, by odciąć wroga od źródeł zaopatrzenia. W miastach

nie było dla wysiedlonych pracy ani żadnego systemu wsparcia.

Dlatego rodzice często z ulgą oddawali swoje dzieci dopedopólis, by je tam nakarmiono, wyleczono, nauczono pisać i czytać, by im zapewnić opiekę w ten niebezpieczny czas.

Zdarzały się jednak wypadki przymusowego umieszczania nieletnich w ośrodkach królowej, bez wiedzy walczących ro­

dziców, a czasami bez wyraźnej zgody. Gdy rozniosła się wieść

o „łapankach”, zwolennicy komunistów sami często transporto­

wali swoje dzieci na tereny „partyzanckiej republiki” i zgadzali się na ich czasowe wywiezienie za granicę, gdyż woleli rozłąkę niż jakąkolwiek pomoc ze strony rodziny królewskiej, której

członków uważali za zdrajców. W tym samym czasie dziećmi zainteresowała się także strona

przeciwna. Na Konferencji Młodzieży Bałkańskiej w Belgradzie w lutym 1948 roku dyskutowano o możliwych formach pomocy dla zaprzyjaźnionych partyzantów w Grecji. Ktoś zapropono­

wał, że można by przeprowadzić ewakuację dzieci z obszarów zagrożonych wojną. KKE początkowo nie była zachwycona pomysłem, ale na jego realizację naciskał Markos Wafiadis.

Premier nieuznawanej przez żaden kraj republiki i dowódca DSE wiedział, że wojna nieprędko się skończy, że potrzebni będą nowi rekruci, być może z obowiązkowego poboru, w tym

kobiety, matki. Tłumaczył zatem partyjnym kolegom, że jeśli umyją ręce w kwestii dzieci, to będą one masowo umierały -

głównie z głodu, ale także od bomb, dlatego że przeciwnik, hojnie wspierany przez Amerykanów, już rozpoczął niezbyt pre­

cyzyjne naloty, oraz z powodu epidemii tyfusu, która wybuchła

133

w rejonie Konitsy po zakończeniu walk. Wafiadis wysłał do Ko­

munistycznej Partii Jugosławii zapytanie, czy towarzysze byliby

gotowi czasowo zaopiekować się greckimi dziećmi cierpiącymi z powodu szalejącego głodu i chorób. Po tygodniu Josip Broz-Tito odpowiedział twierdząco i zapewnił, że pomocy gotowe

są udzielić również Polska, Czechosłowacja, Rumunia i Węgry.

Pod koniec konferencji w Belgradzie uzgodniono, że ewakuacja

obejmie 12 tysięcy dzieci. Na wieść o tym rząd w Atenach natychmiast złożył na fo­

rum ONZ skargę i zarzucił komunistom nielegalne wywożenie

z kraju setek dzieci (choć pierwszy transport wyruszył w kie­ runku Belgradu dopiero miesiąc później). Prorządowe media

uruchomiły propagandową machinę - szybko ukuły termin pedomdzoma, który oznaczał brutalne porwanie, nową odsłonę dawnego osmańskiego deusirme, przy czym tym razem nie cho­

dziło o „turczenie” niewinnych dzieci i przymusową konwersję na islam, ale o polityczną indoktrynację. Komuniści z Europy

Wschodniej - głosiła propaganda - z pewnością urządzą mło­

dzieży pranie mózgu, wynarodowią ją, zaszczepią jej nienawiść do własnych rodziców i ojczyzny, na co prawdziwi Grecy zgody nigdy nie dadzą, sami zadbają o bezpieczeństwo dzieci, sami usuną je z terenów, na których grasują bandyci.

Rządowy plan - ogłoszony oficjalnie w marcu 1948 roku zakładał ewakuację z północy Grecji 14 tysięcy dzieci, prze­ wiezienie ich na południe i umieszczenie w pedopólis królowej. Ewakuować chcieli więc i jedni, i drudzy. W tym samym cza­

sie realizowane były dwa, poniekąd konkurencyjne, programy

ratowania wojennych maluchów. W obu liczyły się nie tylko względy humanitarne - troska o bezpieczeństwo najmłodszych, najbardziej bezbronnych ofiar wojny - ale także polityczne.

134

Tymczasem w lutym 1948 roku dowództwo słabnącej DSE

ogłosiło na terenach kontrolowanych przez komunistów przy­ musowy pobór do wojska kobiet. Niektóre zapisywały się do­

browolnie, jakby tylko czekały na możliwość „wyjścia w góry". Chciały dołączyć do ojców, braci, przyjaciółek, które zaciągnęły

się już wcześniej. Dla innych rekrutacja oznaczała trudną roz­ łąkę z rodzinami, z dziećmi. Dlatego uznano, że odesłanie ma­

luchów z kraju w bezpieczne miejsce ułatwi młodym matkom włączenie się do walki.

Pod koniec miesiąca Wafiadis zawiadomił władze w Belgra­ dzie, że do ewakuacji gotowych jest około 6 tysięcy dzieci z wio­ sek na terenie Macedonii Egejskiej. Kilka dni później pierwsze

pół tysiąca przekroczyło granicę z Jugosławią.

Zgodnie z przepisami do ewakuacji kwalifikowały się dzieci między trzecim a czternastym rokiem życia. Bywało jednak, że

zdesperowani rodzice celowo zawyżali lub zaniżali wiek synów i córek, bo za wszelką cenę chcieli dopisać je do listy i wyprawić

jak najdalej od wojny. Praktyka ta wytrącała argument stronie

rządowej, która przekonywała, że partyzanci wywożą dzieci za granicę bez wiedzy i zgody rodziców. Na odjezdnym matki płakały. Niektóre bezgłośnie, nie chcąc dodatkowo straszyć zaniepokojonych dzieci, inne nie próbo­

wały nawet tłumić zawodzenia. Z tych łez i hałasu, z bezrad­

ności i rozpaczy, widocznych w miejscach zbiórek, gotowała

się straszliwa trauma. Dzieci szły pieszo, w rozciągniętych kilkudziesięcioosobo­ wych grupach, głównie nocą, w ciągu dnia chowając się przed nalotami. Większość opuściła Grecję latem bądź jesienią, ale ostatnie transporty wyruszyły ku granicy juz zimą. Było

mroźno, zacinały deszcze. W wędrówce przeszkadzały choroby

135

i głód, śnieg i rwące górskie strumienie, które trzeba było poko­

nywać wpław. Na zachowanych zdjęciach i nielicznych filmach widać maszerujące kolumny małych, zobojętniałych dzieci: brudne, obszarpane, wyglądają, jakby było im wszystko jedno,

jakby myślami przebywały gdzie indziej. Mają spuszczone oczy, potykają się na kamienistych ścieżkach, maszerują krok

za krokiem słabiutką siłą rozpędu.

Na czele każdej grupy szło kilku partyzantów i opiekunka zwana mamką (po macedońsku majka). Najczęściej były to młode, niezamężne kobiety, cieszące się w swoich wsiach sza­

cunkiem i dobrą opinią, albo dziewczyny walczące w party­

zantce, które dostawały rozkaz przeprowadzenia dzieci przez granicę (jak matka Nakisa, nieszczęsnego chłopca od arbuzów).

Na prośbę władz w Atenach „nielegalną” ewakuacją dzieci zajął się UNSCOB - Specjalny Komitet ONZ do spraw Bałkanów. Jego członkowie już wcześniej osobiście sprawdzali w Grecji, czy Al­

bania, Jugosławia i Bułgaria pomagają militarnie partyzantom. Teraz przygotowywali raport w sprawie wywózki dzieci. Po tym, jak pracę w terenie zakończyły grupy robocze, zrezygnowano,

wbrew naleganiu greckiego rządu, z używania w dokumencie terminów „poważna zbrodnia przeciwko ludzkości” oraz „po­ rwanie”. Pisano o „usuwaniu” dzieci z terenów walk. Z ustaleń

obserwatorów wynikało, że „usuwanie” czasami odbywało się pod przymusem, przy użyciu siły i bez zgody rodziców, a cza­ sami za ich wyraźną aprobatą.

Z kolei badania prowadzone już po wojnie34 dowodzą, że rodzice mieli prawo nie zgodzić się na ewakuację i pozostawić dzieci przy sobie. Przymus zdarzał się rzadko, a decyzja zazwy­ czaj należała do dorosłych opiekunów. Przy jej podejmowaniu

136

matki i ojcowie musieli rozważyć wszystkie argumenty. Pozosta­

wienie dzieci w kraju narażało je na choroby, kalectwo, śmierć z głodu lub odniesionych ran, a w najlepszym wypadku na

„zabór" i umieszczenie w pedopólis królowej Fryderyki. Z kolei zgoda na ewakuację oznaczała rozbicie rodziny, ryzyko utraty

kontaktu z dziećmi na długie lata; mogła się też wiązać z prze­ śladowaniami ze strony armii rządowej - żołnierze mogliby

się mścić na rodzicach, uważając, że skoro oddali pod opiekę komunistom własne dzieci, muszą być ich zwolennikami.

Obserwatorzy z UNSCOB nieoficjalnie przyznawali, że ko­ muniści zorganizowali akcję ewakuacyjną głównie ze wzglę­

dów humanitarnych - wiedzieli, że nie są w stanie zapewnić dzieciom podstawowej opieki, edukacji i wyżywienia. Celem

nadrzędnym był więc ratunek, pedosósimo.

Raport komitetu spowodował, że partyzanci zyskali nieco w oczach zachodnich dyplomatów, którzy wcześniej skłonni

byli raczej wierzyć władzom w Atenach, gdy te mówiły o niele­

galnych uprowadzeniach tysięcy greckich dzieci, gdy przekony­ wały, że potworna pedomazoma odbywa się na masową skalę. Wkrótce komuniści znów ściągnęli na siebie falę zasłużonej

krytyki. Chodziło o rekrutację do walki najstarszych dzieci,

dopiero co wysłanych ze względów bezpieczeństwa za gra­ nicę. Całą sprawą ponownie zajął się UNSCOB. Komitet zdobył niepodważalne dowody na to, że partyzanci sprowadzali z Ju­

gosławii, Albanii, Bułgarii, Węgier, Czechosłowacji i Rumunii

dziewczynki i chłopców powyżej czternastego roku życia. ONZ

ostro potępiła te działania i uznała je za złamanie podstawo­ wych praw człowieka.

Młodych rekrutów najpierw kierowano do specjalnych obo­

zów treningowych, a po krótkim przeszkoleniu wysyłano na

137

front. Z tysiąca dwustu dzieci, które ponownie znalazły się w Grecji, około sześciuset uznano za zbyt młode i odesłano

z powrotem do Europy Wschodniej. Także w Polsce zjawili się wysłannicy DSE z zamiarem wer­

bunku młodych żołnierzy. Było to w lutym 1949 roku. Przyje­ chali do ośrodka w Lądku-Zdroju, gdzie od pół roku przebywały

dzieci z pierwszego transportu. Dyrektor Wacław Kopczyński urządził gościom z partyzantki karczemną awanturę. On tu

rządzi - oznajmił - i zgody na rekrutację nie da. Mogą wracać,

skąd przyjechali.

Dyrektor Kopczyński, doświadczony pedagog oddelegowany z Ministerstwa Oświaty do opieki nad uchodźczymi dziećmi, nie wyobrażał sobie, że można czegoś takiego żądać. Że można

chcieć wysłać nieletnich na niemal pewną śmierć. Zajmował się dziećmi, odkąd zjawiły się w Polsce. Osobiście odbierał je z po­ ciągu na peronie dworca w Lądku-Zdroju. Widział, co zrobiła

z nimi wojna, jak je zdążyła fizycznie i psychicznie okaleczyć, i dawał temu świadectwo: „Była to grupa jakby uwięzionych i na wygnanie zesłanych. Zamknięci w sobie i swoich tobołkach.

Podobnie myślący, o nerwowych, nieskoordynowanych reak­ cjach, byli podobni do automatów. Z tego zautomatyzowanego w myśleniu, uczuciach i działaniu tłumu najpierw wyróżniały

się dzieci psychopatyczne. Niewielka ich była i pozostała liczba. Pięciu chłopców i dwie dziewczynki. Reszta trwała w odrę­

twieniu psychicznym, z którego wyrywał je tylko głośniejszy huk traktora, warkot samolotu względnie jakieś widziadło. Na

warkot samolotu reakcja dzieci była stereotypowa. Zabieranie

tobołków i chowanie się pod łóżka z płaczem, piskiem i skowy­ tem [...]. Nocami podczas snu prześladowały dzieci halucyna­

cje. Treścią tych halucynacji byli faszyści z nożami w zębach,

138

z automatami, włażący po drabinach oknami do sypialni po

ich tobołki i nich samych. Dzieci zrywały się w nocy z łóżek,

szykowały się do ucieczki i czekały na rozkaz - kiedy pójdą Fobie, halucynacje zbiorowe, ogólna nieufność, podejrzli­ wość i podobne reakcje mówiły nam, że grupa ta przeszła dużo, wyrwana została z rąk śmierci, została uratowana, ale boi się nowości, jest niepewna jutra. Straszna przeszłość nastawiała

je na jeszcze ciemniejszą przyszłość’’35. Dyrektor Państwowego Ośrodka Wychowawczego (POW)

Wacław Kopczyński miał pod bezpośrednią opieką w Lądku-Zdroju ponad tysiąc stu małych uchodźców, ale nadzorował

też pobyt pozostałych dzieci: w Solicach-Zdroju (dzisiejsze Szczawno) było ich osiemset, w Międzygórzu trzysta, w Pła-

kowicach i Bardzie po pięćset.

Operacja, którą na zlecenie Komitetu Centralnego Polskiej

Zjednoczonej Partii Robotniczej kierowały Fundusz Wczasów Pracowniczych i Liga Kobiet, przebiegała w pełnej tajemnicy. Warszawie zależało na jej utrzymaniu ze względu na między­

narodowe kontrowersje towarzyszące ewakuacji dzieci oraz

dlatego że nie przyznając się do uczestnictwa w operacji, nie musiała odpowiadać na apele Aten o zwrot „pojmanych sierot”.

Nawet mieszkańcy uroczych poniemieckich kurortów nie

wiedzieli początkowo, kto przebywa w dawnych sanato­ riach i domach zdrojowych. Oni w większości także nie byli miejscowi, przyjechali ze Wschodu zaledwie dwa, trzy lata wcześniej. Jako niezakorzenieni bardziej interesowali się sobą

i swoimi problemami, swoją niepewną przyszłością na Zie­ miach Odzyskanych aniżeli nowymi „kuracjuszami”. Z kolei

pracownicy ośrodków musieli na piśmie zobowiązać się do milczenia.

139

Stare ubrania małych przybyszów spalono. W zamian

rozdano im nowe: chłopcom komplety z koszulą a la mały marynarz oraz granatowe garnitury, a dziewczynkom białe

bluzki i ciemne plisowane spódnice. Kazano im też wyrzucić noszone na szyi plakietki z numerami - w Polsce źle się ko­

jarzyły. Wszystkie dzieci zostały przebadane - te z gruźlicą,

zapaleniem płuc, tyfusem czy skrajnie niedożywione trafiły do okolicznych szpitali lub prewentoriów. Reszcie urządzono odwszawianie i kwarantannę z powodu świerzbu. „Chłopcy poszli najpierw do fryzjera - pisze we wspomnie­ niach ze Szczawna-Zdroju Risto Nichow - a potem w inne miej­

sce, gdzie powiedziano nam, żebyśmy się rozebrali. Jednego po drugim prowadzono nas za rękę do kąpieli. Kiedy zrzuciłem z siebie brudne ubrania, kobieta w długim żółtym fartuchu

wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do pomieszczenia z wan­ nami i prysznicami. Zlała mnie ciepłą wodą, a potem zaczęła mnie szorować mydłem. To mydło było jak papier ścierny, bar­ dzo szorstkie. Za każdym razem jak dotykała mojego ciała,

wszędzie miałem gęsią skórkę i mówiłem: »Oh la la«. Cały czas

mnie szorowała i powtarzała: »Kochane dziecko«. Pierwsze słowa, których się nauczyłem po polsku, to »kochane dziecko«.

Kiedy mnie spłukała, dopiero wtenczas użyła dobrego mydła. Teraz było już w porządku, rzeczywiście czułem się już na­

prawdę dobrze. Nigdy wcześniej nie byłem przez nikogo myty, nie dlatego że straciłem matkę w bardzo młodym wieku i nie

było nikogo, kto mógłby mnie wykąpać, ale dlatego że tam w domu nie mieliśmy takich udogodnień jak bieżąca woda

czy prysznic. Po ponownym spłukaniu kobieta pomogła mi

wyjść z wanny, wytarła mnie dużym ręcznikiem, klepnęła mnie

w pupę i wzięła następnego chłopca”36.

140

Największa radość była z jedzenia. Po raz pierwszy od lat uchodźcze dzieci jadały regularnie i zdrowo. Dostawały trzy ty­

siące kalorii dziennie w pięciu posiłkach. Dominowały zupy, chleb i kotlety z ziemniakami. A na podwieczorek owoce i sło­

dycze, w tym czekolada.

Pierwszą kolację w Lądku-Zdroju Kostek Christu wspomi­ na tak:

- Wchodzimy do jadalni i widzimy pięknie zastawione stoły z białymi obrusami, z mnóstwem jedzenia. Nie wierzyliśmy

własnym oczom. Byliśmy jak dzikie, wygłodniałe zwierzęta. Rzuciliśmy się na te bułki, na jabłka, chowaliśmy chleb po kie­

szeniach, a później pod łóżkami. Przez tydzień baliśmy się, że znów będziemy głodni, i robiliśmy zapasy, choć wychowawcy

obiecywali, że jedzenia nam nie zabraknie. Nie „proszę pani”, „proszę pana”, ale „towarzyszu", „towa­ rzyszko” - w ten sposób mali uchodźcy zwracali się do nauczy­

cieli i wychowawców. Dzieci macedońskie nie miały z nauką

polskiego większych problemów. Brzmiał podobnie. Dzieci greckie - wśród nich mały Telemach Pilitsidis - męczyły się

z polszczyzną, ale i one w końcu nabierały wprawy: „Powoli powracamy do zdrowia. Nasze ciała odzyskują dawną ruchli­

wość. Stają się miękkie, gładkie [...]. Wnętrza nasze stają się pojemniejsze, potrzebują więcej powietrza, jedzenia, energii

i słońca. Przybywają nowe słowa, nowe skojarzenia. Brzmią dziwnie, obco, szeleszczą jak sitowie, rechoczą jak żaby. Ale są serdeczne, wyważone, miłe. Jesteśmy pełni sił”37.

Za edukację uchodźczych dzieci odpowiadało Ministerstwo Oświaty, które dzięki interwencji dyrektora Kopczyńskiego zorganizowało kursy pedagogiczne dla kilkudziesięciu doro­

słych przybyszów. Nauczyciele ci prowadzili zajęcia z języków

141

greckiego i macedońskiego, geografii, historii, matematyki. Za­

danie mieli trudne, bo dzieci najczęściej nie umiały czytać ani pisać - Telemach Pilitsidis należał do mniejszości: „W Grecji

rodzice posłali mnie do szkoły w wieku pięciu lat

Z koniecz­

ności, na przechowanie, gdyż ciężko pracowali [...]. W Polsce naukę rozpocząłem od nowa. Najpierw przydzielono mnie do

grupy starszaków. Uczniami często byli młodzi ludzie, którzy służyli w partyzantce, już bez mundurów. Prawie wszyscy byli analfabetami. Czasami pierwszy raz trzymali w ręku książkę.

I gdy ja czytałem już biegle, oni się rumienili, sylabizując każdą literę z osobna”33. Ponieważ dzieci nie miały ze sobą żadnych dokumentów, nie zawsze dało się ustalić ich wiek. Zwykle oceniano go na

podstawie wzrostu, a dokładną datę urodzenia (dzień i mie­ siąc) dzieci wybierały same. Z kolei przyporządkowanie do

klas szkolnych odbywało się na podstawie wyników testu do czwartej klasy szli ci uczniowie, którzy oprócz dodawania, odejmowania i mnożenia umieli też dzielić39. Popołudniami, po skończonych zajęciach szkolnych, dziećmi zajmowały się majki i polscy wychowawcy. Początkowo mali

uchodźcy pluli tym ostatnim w twarz, kopali po nogach, dra­ pali i gryźli - nie chcieli słuchać poleceń, nie uznawali żadnych

autorytetów. Sposobem na krnąbrność - jak pisał Kopczyński -

było „kontrolowane zwiększenie niezależności". Dzieciom po­ zwolono utworzyć samorząd i specjalne rady, których wybie­ ralni członkowie pośredniczyli w kontaktach z wychowawcami.

Młodzi przybysze sami uruchomili w ośrodku pocztę, organizo­ wali zabawy, zebrania polityczne, dyżury porządkowe i czyny społeczne (na przykład zwożenie węgla); wysyłali też grupy

ochotników do okolicznych wiosek, do pomocy przy żniwach.

142

„Kontrolowana niezależność” przyniosła jednak także nieprze­

widziane skutki: „Chłopcy i dziewczęta [z Grecji] szybciej dojrze­ wają seksualnie i psychicznie od naszych dzieci. Pęd do zrzesza­ nia się i organizowania, pęd [do] pracy uspołecznionej ujawnia

się już w wieku około dziesięciu lat. W zimie stwierdziliśmy

w trzech domach, wśród dziewcząt i wśród chłopców, w dość wysokim stopniu rozwinięty onanizm i homoseksualizm. Rów­

nież w tych domach najpierw ujawnił się pęd do zrzeszania [się] i organizowania, w nich narodził się samorząd i chęć samosta­

nowienia o sobie. Zdaje się, że objawy homoseksualizmu i ona­

nizmu należą już do przeszłości. Praca fizyczna, spacery i trans­ misja energii seksualnej na wyżycie się społeczno-organizacyjne

były skutecznymi metodami w rozwiązaniu zagadnienia"40. Dzieci często chodziły do kina, czasami cztery razy w mie­ siącu. Mogły się uczyć gry na instrumentach i polskich lu­

dowych tańców. Miały też zajęcia z papieroplastyki, podczas których produkowały plakaty, transparenty, wycinanki i gazetki ścienne - głównie o tematyce ideologicznej, chwalące Stalina,

Markosa Wafiadisa i Bieruta. Gdy przyszły letnie wakacje 1949 roku, dzieci pojechały na

kolonie, między innymi do Niechorza i Kamienia Pomorskiego. Po jod. Po powrocie zastały nieoczekiwanych gości. Z wizytacją

przyjechała grupa greckich i macedońskich kobiet, żołnierek DSE. Miały sprawdzić, jak polscy przyjaciele realizują pedosósimo. Odjeżdżały z Dolnego Śląska zadowolone i uspokojone:

Drodzy Towarzysze, przybywamy z wysokich gór Grecji, gdzie cały nasz lud,

mężczyźni i kobiety, walczy z bronią w ręku przeciwko im­ perialistom o pokój i demokrację.

143

Przybyłyśmy do gościnnej Polski jako delegatki wszystkich walczących matek, aby ujrzeć nasze dzieci. Przy tej okazji

przynosimy wam bojowe pozdrowienie od narodu greckiego

i narodu macedońskiego dla narodu polskiego i bratnie po­ zdrowienie od Komunistycznej Partii Grecji dla PZPR. Rok minął od czasu, kiedy z żalem rozstałyśmy się z na­

szymi dziećmi, ażeby je uratować od masakry i bombardowań monarchistyczno-amerykańskich.

Miałyśmy całkowitą pewność, że dzieci nasze zostaną nie tylko uratowane, ale też wspaniale wychowane. Stwierdzi­

łyśmy na własne oczy, że dzieci nasze, które rozłączyły się ze swoimi matkami, znalazły u was tysiące matek. Dzięki waszym staraniom znalazłyśmy nasze dzieci w stanie nie do

poznania. Nie będzie przesadą powiedzieć, że nasze dzieci żyją u was o wiele lepiej, aniżeli żyły u nas. Dzieci otoczone są matczyną troskliwością przez cały personel polski. W szcze­ gólności nigdy nie zapomnimy kierownika ośrodka w Lądku,

pełnego proletariackiego humanizmu, doskonałego pedagoga i przykładnego ojca naszych dzieci, jak również kierowniczki

ośrodka w Solicach, niezmordowanej matki naszych dzieci, która pracuje z samozaparciem. Asystowałyśmy przy życiu na­

szych dzieci od rana do wieczora. Obserwowałyśmy wszystkie

przejawy ich życia. Byłyśmy obecne na jednej uroczystości.

Było tak pięknie, że nie wierzyłyśmy własnym oczom [...]. Cieszymy się, że wychowanie naszych dzieci powierzone jest wam, Nowej Polsce ożywionej tym samym duchem co my.

Jesteśmy bezwzględnie przekonane, że powierzone wam na­ sze dzieci staną się dobrymi obywatelami, dobrymi żołnie­ rzami o demokrację i pokój, godnymi walk i ciężkich ofiar

ich rodziców.

144

Tu w Polsce zostałyśmy przyjęte w sposób, który na zawsze zostanie w naszej pamięci. Opuszczamy męczeńską stolicę,

bohaterską Warszawę, głęboko wzruszone i z nowymi siłami,

gdyż wiemy, że po naszej stronie stoi gorąco lud Polski

Bę­

dziemy o tym mówiły po powrocie do Grecji. Dziękując wam

gorąco, życzymy wam dalszych sukcesów w dziele budowy socjalizmu dla dobra narodu polskiego i wszystkich narodów

demokratycznych [...]. Niech żyje PZPR! Niech żyje przywódca Polski Ludowej, tow. Bierut! Niech żyje przyjaźń narodów greckiego i polskiego!4'.

Księga inwalidów wojennych

Podczas gdy na południu Polski z wojennej traumy powoli wychodzili Telemach, Spiro, Wasso, Polichronis, Kostek, moja ciotka Kula, stryjek Joanis i cała reszta z prawie 4 tysięcy dzieci, na drugim krańcu kraju o życie lub powrót do zdrowia walczyli

ranni partyzanci. W szpitalu, który powstał specjalnie dla nich.

W styczniu 1949 roku, gdy wojna domowa powoli zmierzała

ku końcowi, generał Wacław Komar wylądował na wojsko­ wym lotnisku w Tiranie. Z samolotu przesiadł się do gazika i pojechał na południe - w górski rejon Grecji, tuż przy grani­

cy, gdzie stacjonowali partyzanci z DSE. Panował przejmujący chłód, a nieznośna wilgoć obciążała ciemnozielone mundury.

W bunkrze wydrążonym w skałach na przyjazd polskiego towa­ rzysza oczekiwał sekretarz generalny KKE i głównodowodzący

demokratycznej armii - Nikos Zachariadis. Panowie dopiero po chwili przypomnieli sobie, że ich ścieżki skrzyżowały się blisko dwie dekady wcześniej, podczas pobytu w Moskwie. Za­

chariadis podziękował za wsparcie materialne, jakiego polskie władze udzieliły partyzantom, i zgłosił kolejne prośby. Za po­

średnictwem Komara zwracał się do prezydenta Bieruta, by ten zgodził się przysłać na front grupę polskich lekarzy i sani­

tariuszy oraz by zorganizował dla najciężej rannych możliwość

leczenia w Polsce.

146

Jeszcze tego samego dnia generał Komar wrócił z greckich gór do Tirany i odleciał rządowym samolotem do Warszawy. Zdał

relację Bierutowi, a ten bez wahania zgodził się spełnić prośbę greckiego towarzysza, zastrzegając, że sprawa musi pozostać

ściśle tajna42. (Przypomnijmy, że polskie władze, podobnie jak czechosłowackie, węgierskie czy rumuńskie, nie przyznawały

się do udzielania pomocy partyzantom i oficjalnie pozostawały

wobec greckiego konfliktu neutralne).

Generał Komar zabrał się do roboty. Zlecił podwładnym zna­ lezienie miejsca, które najlepiej nadawałoby się na tajny szpital. Wybrano dawną i kompletnie zrujnowaną bazę niemieckich hydroplanów w Dziwnowie na wyspie Wolin, zabezpieczoną minami w liczbie 100 tysięcy i setkami bomb. Ekipa remon­

towa oceniła, że potrzebuje co najmniej roku, by odbudować zniszczone bloki i koszary, by doprowadzić elektryczność oraz

kanalizację. Co najmniej roku, a i to pod warunkiem niezaburzonych dostaw i sporych funduszów. Robotnicy dostali na to

wszystko cztery tygodnie i pomoc ze strony wojska. Żeby utrzymać całą akcję w tajemnicy, musieli w pierwszej kolejności rozebrać most nad Dziwną. Transporty niezbęd­

nych materiałów, w tym żywności, odbierali z pokładu promu,

który bez przerwy kursował w tę i z powrotem - między lądem a wyspą43. Gdy w Dziwnowie ruszał kapitalny remont, doktor Włady­ sław Barcikowski, podczas wojny działacz podziemia i powsta­

niec warszawski, pracował w Klinice Ortopedycznej Akademii Medycznej w Poznaniu. Miał trzydzieści trzy lata. Był wyso­

ki, szczupły, przystojny, pełen energii. Właśnie kończył pół­ toraroczną służbę wojskową i planował dalsze etapy kariery

147

lekarskiej. Chciał jak najwięcej operować, ale coraz bardziej

pociągała go też raczkująca w Polsce fizjoterapia44. Nie wiedział, po co nagle wezwano go do Warszawy. Miał się stawić na ulicy

Koszykowej, u samego szefa II Oddziału Sztabu Generalnego.

Skoro wzywają, trzeba jechać. Generał Komar poinformował młodego lekarza, że ma dla niego misję: zorganizować i po­

prowadzić szpital połowy na ponad tysiąc łóżek. Barcikowski

pobladł i zaczął zgłaszać wątpliwości - że brak mu doświad­ czenia, że nie wie, jak się zabrać do tak poważnej sprawy, że

może zadaniu nie podołać. „Podołacie, podołacie” - usłyszał w odpowiedzi.

Prace w Dziwnowie ruszyły 18 czerwca 1949 roku. Zaanga­

żowano w nie ponad tysiąc osób, które harowały siedem dni w tygodniu po dwanaście, a nawet czternaście godzin na dobę.

Fizycznie pracowali także żołnierze odbywający służbę w jed­ nostce oraz lekarze i pielęgniarki, wśród nich Maria Marcin­

kiewicz, przyszła siostra oddziałowa z bloku VI: „Stosy rupieci,

cegieł, połamanych mebli i brudy, brudy! Nie ma ani wiadra, ani szczotki, ani nawet żadnej ścierki. Zaczęłyśmy szukać w śmiet­ nikach, w zniszczonych domach. W końcu znalazłyśmy kilka

szmat i jakieś naczynie, które posłużyło nam za wiadro. Za­ częło się sprzątanie systematyczne, mozolna praca. Po dwóch dniach przydzielono lekarzy na blok VI: kierownika doktora

Goldsteina i doktora Moniuszkę. Równocześnie przywieziono

łóżka, materace, pościel i wszystko, co może być potrzebne do

prowizorycznego urządzenia szpitala. W czwórkę zaczynamy to wszystko wnosić, ustawiać, urządzać...”45.

Gdy miesiąc później remont dobiegał końca, pierwszy sta­ tek z rannymi partyzantami był już w drodze - wyruszył

148

z albańskiego portu w Durresi. Przerobiony na pływający szpi­

tal Kościuszko, z siedmiuset pięćdziesięcioma pasażerami na pokładzie, zacumował w Świnoujściu w nocy z 25 na 26 lipca

1949 roku. Osoby mieszkające w pobliżu mola zostały na czas

tajnej operacji wysiedlone. Na przybyszów czekały dwa plutony

żołnierzy, czternastu lekarzy różnych specjalności, siedemna­ ście pielęgniarek i osiemnaście osób personelu pomocniczego46.

Wszyscy złożyli wcześniej przysięgę, że nie puszczą pary z ust. Gdyby puścili, groziłoby im dwadzieścia pięć lat za kratami.

„O świcie zaczął się ruch” - pisze we wspomnieniach dok­

tor Władysław Barcikowski. „Było chłodno i panował jeszcze mrok, gdy rozpoczęto wyładunek. Ciężko rannych umiesz­ czano w specjalnych klatkach, które były przenoszone ze statku

przez dźwigi. Trochę marzli w czasie tej krótkiej podróży ponad statkiem, nim postawiono ich na lądzie. A tam momentalnie

pojawiali się jacyś ludzie w nieznanych im mundurach, pie­ czołowicie okrywali kocami, układali na noszach i wsuwali do

sanitarek, które natychmiast odjeżdżały [...]. Lekko ranni sami schodzili na ląd. Przy trapie stał żołnierz i wręczał każdemu koc. Później zajęli miejsca w ciężarówkach i nielicznych autobusach, gdzie podawano im gorące napoje. Paru rannych z amputowa­

nymi nogami przeniesiono na rękach do czekających pojazdów. Jeden z nich płakał. Nie z bólu, lecz ze wzruszenia, że tak po

matczynemu nim się zajęto [...1. Dziwni przybysze ubrani byli na pół cywilnie, na pół wojskowo, mieli furażerki podobne do

amerykańskich. Byli brudni, zarośnięci, zaniedbani i smutni. Nic nie mówili. Sprawiali wrażenie zdziwionych i niepewnych

[...]. Ciężko ranni byli prowizorycznie tylko opatrzeni brudnymi, przekrwawionymi bandażami i szmatami. Wyzierały spod

nich ropiejące rany. Wyglądało na to, że na statku brakowało

149

środków opatrunkowych. Niektóre kończyny raziły zniekształ­

ceniami. Wrażenie było mocne - obraz nędzy i rozpaczy. Po za­

kończeniu całej operacji samochody szybko opuściły Świnouj­ ście. Przejechały przez puste Międzyzdroje, nim wczasowicze zdążyli się obudzić [...]. Widać było, że ci przeważnie prości ludzie przeżyli gehennę. Przyjechali zmęczeni, wychudzeni

i schorowani, często wycieńczeni długotrwałymi cierpieniami. Źle unieruchomione kończyny sprawiały im ból przy każdym

ruchu. Wielu z nich gorączkowało [...]. Tylko niektórzy odma­ wiali jedzenia. Większość wyciągała ręce po kanapki, których góry piętrzyły się w punkcie karmienia. Pokazywali na migi

chleb i gestykulując, pytali, czy mogą dostać jeszcze. Później

mówili, że nie mogli się nadziwić, że było tak dużo świeżego chleba. Śnił im się tyle razy w partyzantce, a tu mogli jeść bez ograniczeń [...]. Rannych szybko rejestrowano, zdejmowano

z nich ubrania i brudną bieliznę. Obmywano prowizorycznie,

golono, zrzucano brudne bandaże i szmaty wraz z niezdatnymi do użytku łachmanami, które palono przed halą. W czystej

części hali ubierano chorych w zupełnie nowe pidżamy, ukła­

dano na noszach i jak najprędzej przewożono na oddziały”47. Polscy lekarze szybko opanowali najważniejsze zwroty w ob­

cym języku: - Kalimera. Dzień dobry - witali partyzantów w trakcie ob­

chodu, wchodząc do kolejnej sali. - Kalimera.

- Pu se ponai? Gdzie cię boli?

- Edo me ponai - odpowiadał pacjent, wskazując na głowę, na pusty oczodół, na ropiejącą ranę na brzuchu, na kikut ręki

lub nogi.

150

- Apó pote se ponai? Od jak dawna cię boli? - Apó eksi mines. Od sześciu miesięcy.

Najwięcej było złamanych kończyn, pogruchotanych stawów, ran postrzałowych, odłamków w czaszce, uszkodzeń tkanki

mózgowej i nerwów obwodowych. Nie brakowało także poła­

manych szczęk, stanów zapalnych kości, niedowładów, przy­ kurczy, różnych chorób wewnętrznych, zakaźnych, przypadków niedożywienia i dziesiątków innych schorzeń. Poza tym niemal

powszechnie występowała wojenna trauma. Spośród blisko 2 tysięcy Greków i Macedończyków, którzy tra­

fili do tajnego szpitala polowego w Dziwnowie na wyspie Wolin,

większość potrzebowała długiego, skomplikowanego leczenia, wielokrotnych operacji i bolesnych zabiegów rehabilitacyjnych.

Największe dramaty przeżywali pacjenci i pacjentki po am­

putacjach, którym już wcześniej - jeszcze w improwizowanych górskich lecznicach na terenie walczącej Grecji - odjęto nogi czy ręce gilotyną, bez znieczulenia, w warunkach jak najdalszych od sterylności. Docierali do Polski z niezamkniętą, owrzodzoną

raną, z zakażeniami, w stanie, który często wymagał natych­ miastowej reamputacji. Byli zrezygnowani, niektórzy ciągle jeszcze wściekli. Zawstydzeni swoim kalectwem. Przekonani o własnej bezużyteczności. Nie marzyli nawet, że zanim opusz­ czą szpital, będą chodzić, będą tańczyć!

Jesień 1949 roku była ciepła i słoneczna. Pacjentów nie sposób

było utrzymać w dusznych salach. Ci sprawniejsi spacerowali

wokół budynku, reszta siadała na chodnikach i obserwowała, jak żołnierze z jednostki palą chwasty i opadłe liście.

Gęsty dym na polskim Wybrzeżu pachniał nie całkiem zna­

jomo. Inaczej niż ten, który unosił się nad zboczami Grammos,

151

nagle poszarzałymi, gdzie ogień z bomb napalmowych tlił się

jeszcze niemrawo. Uchodźcy w Dziwnowie byli pobudzeni, zmartwieni, rozżaleni. Już wiedzieli, że wojna się skończyła,

że obie armie zarządziły odwrót, że zwycięzcy szykują się do świętowania w Atenach, a przegrani dochodzą do siebie w Al­

banii. Pozostawało czekać na statki, które przywiozą kolejnych partyzantów rannych w ostatnich starciach. Chorzy i obolali

weterani zaczną z czasem opowiadać o tym, jak cudem prze­ żyli, i wspominać tych, którzy nie przeżyli. Znajdzie się wśród

nich także kilku szaleńców w malignie, którzy nie odróżniając

szpitalnych korytarzy od pola bitwy, będą się zrywać w środku

nocy, wypadać z łóżek i czołgać się po podłodze w poszukiwa­ niu zdeponowanych wcześniej karabinów, strasząc przy tym

pozostałych pacjentów i personel.

Na razie jednak trwał przyjemny, kolorowy październik. Pie­ lęgniarki wybiegały przed szpital i głośno wołały: „Panie Jorgos, żarty pan sobie stroi! Wracać mi na oddział, ale już. Doktór

Barcikowski pana szuka, chce sprawdzić, jak ten ropień, a pan

się na słońcu wyleguje! Panie Manolis, pan to samo. Za mną! Na rentgen. Idziemy. Jak wy to mówicie? Parne? Parne. A reszta do stołówki na obiad”.

Jadłospis powstawał w bólach. Pacjentom nie bardzo sma­ kowały ziemniaki i kotlety schabowe, a już zwłaszcza krupniki, barszcze czy inne zupy, w Grecji jada się je bardzo rzadko.

Tęsknili za ryżem, baraniną, oliwkami, papryką i pomidorami.

„Szczytem marzeń było dla nich znaleźć się znów w górach i na polanie piec barana na rożnie. A potem jeść kawały mięsa

ociekającego tłuszczem, popijając winem. »Ach, doktor! Żebyś ty wiedział, jakie to dobre« - szeptali, przymykając oczy”48 wspominał polski lekarz.

152

Narzekania ustały, gdy w kuchni zatrudniono dwóch greckich

kucharzy ozdrowieńców. Po konsultacjach ze szpitalnym die­ tetykiem i ordynatorami poszczególnych oddziałów udało się

ustalić nowe menu. Pojawiły się greckie desery, sałatki z liści

mlecza i wołowe gulasze. Żeby wzbogacić dietę w warzywa, dyrekcja szpitala zgodziła się założyć grządki, więc pacjenci ruszyli do sadzenia i pielenia. Pierwsza fasola udała się ponoć

bardzo słabo49. Zanim na terenie jednostki uruchomiono własną piekarnię, chlewnię, ubojnię i chłodnię, większość jedzenia dowożono

na wyspę promem. Raz tylko zdarzyło się, że transport nie dotarł: „Pewnego razu samochód z zaopatrzeniem, wjeżdżając na rozkołysany prom, runął do kanału. Szczęśliwie nie było

ofiar w ludziach. Kierowca zdążył jakimś cudem wyskoczyć. Zmarnowało się »tylko« parę tysięcy jaj i setki papierosów wie­

zionych dla chorych”50.

Barcikowski i pozostali chirurdzy operowali niemal bez przerwy - na dwie zmiany. Neurolodzy i okuliści także mieli ręce pełne roboty, podobnie szpitalni dentyści (wśród nich

żona doktora Barcikowskiego, Seweryna), którym do po­ mocy trzeba było skierować studentów stomatologii. Po la­

tach wojny, a tym samym braku higieny, dziurawe zęby par­ tyzantów chwiały się, kruszyły i nadawały tylko do usunięcia. Brzdęk! Brzdęk! - lądowały w metalowym wiadrze setki par­ tyzanckich kłów, siekaczy i trzonowców. Po zagojeniu się ran

do akcji wkraczał protetyk, bo pacjentom w Dziwnowie przy­ sługiwały sztuczne szczęki, jak również sztuczne gałki oczne

i operacje plastyczne. Mogli też liczyć na korzystanie z rent­

gena, faradyzacji, galwanizacji, jonoforezy, naświetlań lam­ pami kwarcowymi, na masaże wodne i inne formy hydroterapii

153

w małym szpitalnym basenie (za całość fizjoterapii odpowia­

dała doktor Klara Margolis, ciotka Aliny Margolis, żony Marka Edelmana). Z porannej obowiązkowej gimnastyki i zabiegów na sali ćwi­

czeń zwalniani byli tylko najciężej chorzy oraz kobiety w ciąży, których przewinęło się przez szpital kilkadziesiąt. Z domu to­

warowego w Szczecinie sprowadzono ponad dwieście smocz­ ków i butelek do karmienia niemowląt, przeszło dwadzieścia

wózków i zapas pieluch5'.

Greczynki i Macedonki, pochodzące najczęściej z górskich wiosek, nie godziły się na badania ginekologiczne ani nawet na obecność lekarza przy porodzie. Nie przyznawały się, w jak bardzo zaawansowanej są ciąży, i nie krzyczały z bólu, gdy

zaczynały rodzić. Wiedziały, że krzyk zaalarmuje pielęgniarki, które siłą przewiozłyby rodzącą na salę porodową. Ordynator oddziału położniczego nie zamierzał tolerować takiej sytua­

cji - żeby zapewnić kobietom należytą opiekę, młody doktor Leszek Tomaszewski nauczył się po grecku i macedońsku do­ datkowych zwrotów. Dzięki temu mógł zrezygnować z obecno­

ści tłumacza podczas rutynowych badań i wzbudzić zaufanie

pacjentek, tak konieczne przy porodzie. Z czasem uchodźczynie zaakceptowały szpitalne zasady, choć nie wszystkie. Doktor

Tomaszewski zapamiętał, że kobiety upierały się, by rodzić zgodnie ze wskazówkami, jakie otrzymały od matek i babć.

W swoim raporcie zanotował: „Po pierwszym porodzie przy­ biegł do gabinetu doktor Moniuszko, wykrzykując wzburzo­ nym głosem, choć był to człowiek gołębiego serca: »Wyobraźcie

sobie, koledzy, akcja porodowa w toku, główka się ukazuje, a ta zsuwa się z łóżka na podłogę, klęka i nadstawia ręce, aby

złapać dziecko! ** ”52.

154

Z ponad 2 tysięcy pacjentów leczonych w szpitalu w Dziw­ nowie zmarło mniej niż trzydziestu. Dokładnej liczby nie zna

dziś już nikt, mały cmentarz na terenie jednostki zlikwidowano. Przypadające 22 lipca Święto Odrodzenia Polski było w Dziwno­

wie okazją do wielkiej manifestacji politycznej. Przygotowania trwały tygodniami. Na zajęciach plastycznych pacjenci szyli barwne sztandary i narodowe stroje, malowali transparenty

i wypisywali na nich hasła po polsku, grecku, macedońsku

i rosyjsku, między innymi: „Pokój”, „Demokracja”, „Postęp”, „Braterstwo narodów Polski i Grecji”. Wieczorami odbywały

się próby tańca, śpiewu i recytacji. Greccy kucharze robili nie­ zbędne zapasy, by w dniu święta móc zaserwować wyjątkowe

stifado - potrawę z szalotkami, cynamonem i kawałami do­ rodnej wołowiny. Program uroczystości wydrukowano w szpitalnej gazetce -

tygodniku „Dimokratia”. W 1950 roku 22 lipca wypadał w sobotę. Było słonecznie

i ciepło, o czym świadczą widoczne na zdjęciach podwinięte rękawy białych koszul u maszerujących. Pochód był imponu­ jący - liczny i głośny. Na samym końcu szła Greczynka niosąca

przymocowany do długiego kija portret Bolesława Bieruta. Po przemówieniach i salwach honorowych żołnierze z jed­

nostki, pacjenci oraz pracownicy szpitala zgromadzili się przy scenie, żeby obejrzeć program artystyczny. Grecy deklamowali

wiersze Tuwima i Broniewskiego, polscy lekarze dzieła greckich

poetów - pewnie niewiele dało się z tego zrozumieć. Nieważne. Liczyła się treść symboliczna. Później przyszedł czas na tańce. Mieszane towarzystwo wirowało w rytm tradycyjnego kalama-

tianosa, którego kroki znał nawet doktor Barcikowski: „Układali

155

dłonie na barkach sąsiada lub trzymali się za ręce, albo też obejmowali się w pasie. Poruszali się jednakowymi tanecznymi krokami to w jedną, to w drugą stronę. Melodie przeważnie były

inne niż te, do których byliśmy przyzwyczajeni. Odmienne od znanych nam układów muzycznych. Czasem smętne i zawo­ dzące, czasem znów skoczne. Tylko niektórym z nas, Żydom

z pochodzenia, przypominały nieco pieśni śpiewane w syna­

gogach. Zawierały widać jakąś specyficzną cechę wspólną pieś­ niom Wschodu. Zapraszali nas do tańca. Początkowo trudno było złapać odpowiedni rytm. Z czasem jednak coraz prędzej

wpadaliśmy w trans”5J. Wśród tańczących 22 lipca było kilku pacjentów z gipsem na rękach lub nogach oraz jeden czy dwóch z protezami.

Gdy kilka tygodni wcześniej w szpitalu zjawili się majstrowie od protez, na oddziałach VII i VIII zapanowało wielkie poru­ szenie. Dwaj staruszkowie zainstalowali się tymczasowo w dy­

żurce pielęgniarek. Przed drzwiami od razu ustawiła się długa

kolejka. Pacjenci byli głośni, podnieceni i zadowoleni. Rany na ich kikutach już dawno się zabliźniły, skóra odpowiednio

zgrubiała. Dzięki codziennej gimnastyce, krótkim biegom na jednej nodze oraz miesiącom ćwiczeń na drążkach i z piłkami

lekarskimi zyskali lepszą stabilność, znów umieli utrzymać równowagę. Mięśnie pleców i ramion stały się silniejsze niż kie­

dykolwiek przedtem. Mieli już dość tych śmiesznych wózków,

ciężkich, trudno sterowalnych, dla których najmniejszy próg stanowił przeszkodę nie do pokonania, mieli dość metalowych

kul, które, owszem, umożliwiały kuśtykanie, ale jednocześnie

podkreślały wstydliwe kalectwo. Choć rzemieślnicy wcześniej wzięli od pacjentów dokładne

wymiary, przed wydaniem protez musieli je dokładnie dopa­

156

sować. Zwęzić, poszerzyć. Każdy milimetr mógł decydować o komforcie lub jego braku. Zarówno majstrowie, jak i lekarze (wśród nich doktor Barci-

kowski, który obserwował z boku pierwsze nieporadne próby chodzenia) przestrzegali: „Dzisiaj tylko kwadrans, maksymal­ nie dwadzieścia minut, nie dłużej. Skóra nienawykła, obetrze-

cie i będzie płacz”.

Ale kto by się tam bał otarcia! Kto by zważał na potknięcia, zderzenia ze ścianą, na bolesne upadki, gdy znów można cho­

dzić, można tańczyć! Krew tryskała z kikutów wąską strużką, ale to nic. Doktor Władysław Barcikowski żył dziewięćdziesiąt dziewięć

lat. Zmarł w 2015 roku. W jego papierach zachowały się listy z podziękowaniami od dawnych pacjentów: „Kochany doktór,

drogi toważisz Barcikowski...". Jeszcze w 2008 roku stary le­ karz przyjął zaproszenie i przyjechał do Dziwnowa, by wziąć

udział w dniu greckim i powspominać dawne czasy. A dwa lata

później wybrał się do Skopje, gdzie fetowano go jak bohatera narodowego i gdzie z rąk prezydenta kraju odebrał honorowe odznaczenie54 za pomoc, jakiej przed laty udzielał partyzantom.

Pytam profesora Michała Komara o „operację grecką” i Szpital numer 250. Czy ojciec wspominał, jak organizował opiekę nad rannymi uchodźcami i co myślał o całej sprawie.

- Co myślał? Ojciec był dumny i szczęśliwy, że mógł pomóc.

Szpital grecki zamknięto z końcem 1950 roku. Nie było już kogo

leczyć, więc utrzymywanie tak wielkiej placówki mijało się z ce­ lem. Ozdrowieńcy niechętnie opuszczali wojskową jednostkę

157

w Dziwnowie, w której czuli się bezpiecznie. Czekała ich długa podróż pociągiem w nieznane, na południe, do Zgorzelca.

Przed odjazdem szli na dziką plażę, by pożegnać się z mo­ rzem, które choć chłodne, przypominało im daleką, porzuconą ojczyznę. Ojczyznę, w której nadal, jak czytali w gazetach, nie działo się dobrze i nie było dla nich warunków do życia. Już lepszy ten Zgorzelec, te polskie „małe Ateny”.

Księga Belojanisa

Tymczasem w „wielkich Atenach”, i wszędzie poza stolicą,

Grecy budzili się w zupełnie nowej rzeczywistości - w kraju

zniszczonym, gdzie bieda eksplodowała i szybko spowsze­

dniała, a pokoju nie było od prawie dekady. Ludzie sprawdza­ li, czy pamiętają, jak żyć, gdy nie ma wojny - mogli przecież

zapomnieć. Każda rodzina nosiła na sobie wojenne piętno, z każdego

domu ktoś poszedł na front, czasami, by walczyć po przeciw­ nych stronach barykady, w różnych armiach, o różne cele, różne ideały. Teraz wojacy wracali (jeśli przeżyli lub nie uciekli za

granicę) i musieli zacząć się godzić. Niedawni wrogowie - ojciec z synem, siostra z bratem, sąsiedzi, wioska z wioską.

Szybko okazało się, że w kręgu rodzinnym, sąsiedzkim czy przyjacielskim zgoda - choć niezmiernie trudna i bolesna -

jest osiągalna. Na poziomie ogólnonarodowym pozostawała mrzonką. Jedna połowa społeczeństwa miałaby wybaczyć dru­

giej? Zwycięzcy mieliby się pojednać z pokonanymi? Mieliby im

cokolwiek ułatwiać? Komunistom i tym, którzy z nimi trzymali? Wolne żarty. Tylko naiwniak uwierzyłby w próbę budowania narodowej zgody. Jeśli ktoś taki w ogóle istniał, szybko porzucił

nadzieję. Pomógł mu w tym pokazowy proces komunisty Nikosa Belojanisa, o którym głośno było w całej Europie, także w Polsce.

159

Krzyk do mnie przybywa z Aten,

Żałosne pozdrowienie:

„Na pomoc!" - i wielki płacz matek, A potem salwa i milczenie.

Wy, młodzi, wiecie: z ofiary Rodzą się zawsze mściciele. Szukać będziecie pożaru

W wygasłym na pozór popiele.

Ale pomyślcie o matce: Ku niej ślijcie i kwiaty, i głosy.

Śpiewajcie i walczcie dalej,

By jej zastąpić Nikosa.

(Jarosław Iwaszkiewicz, Matka Belojanisa)

Był koniec marca 1952 roku, niedziela, środek nocy, gdy straż­

nicy weszli do celi. - Wstawaj, Niko. Już czas. - Zabieracie nas na świeże powietrze? - zapytał Belojanis

z drwiącym uśmiechem.

Sypiał w ubraniu. Włożył więc tylko buty, poprawił czerwony krawat i zapiął marynarkę. Był gotów.

Po tym jak dzień wcześniej król Paweł, naciskany przez Amery­ kanów i małżonkę, królową Fryderykę, odrzucił wniosek o ułaska­

wienie, cała ósemka komunistów skazanych na śmierć w procesie

pokazowym straciła nadzieję. Belojanis nie liczył na cud, ale też nie spodziewał się, że przyjdą po niego w niedzielę. Nawet hitlerowcy

podczas okupacji nie rozstrzeliwali ludzi w niedzielę. Ani nocą.

160

Poprosił, by pozwolono mu się pożegnać z El li, która przeby­

wała w tym samym więzieniu. Rozmawiali kilkanaście sekund przez drzwi jej celi. Strażnik nie pozwolił na nic więcej. Jaka

ona mądra, jaka piękna, jaka dzielna, jaka waleczna. Zdolna

młoda pisarka. Całą ciążę przesiedziała w więzieniu - choć próbowali ją złamać, obiecywali wolność za współpracę. Od­

mówiła. Wołała umrzeć, niż zdradzić ideę, partię, towarzyszy,

Nikosa. W celi urodziła mu syna. Właśnie z powodu dziecka

sąd zamienił jej karę śmierci na kolejne dwanaście lat za kra­ tami. Gdy umrze w roku 2009, zostanie pochowana w jednym grobie z Belojanisem.

Na pace wojskowej ciężarówki siedzieli już trzej partyjni koledzy Nikosa, jak on skazani. Dlaczego akurat oni? Co z po­

zostałymi? Nie wiadomo. Droga nie trwała długo - z jednej dzielnicy Aten (Kalithea) do

drugiej (Goudi) - pustymi, nie najlepiej oświetlonymi ulicami. Gdyby był dzień, kierowca ciężarówki widziałby plakaty ze zdjęciem Belojanisa rozlepione na ścianach budynków. Tysiące plakatów. Żołnierze nie nadążali z ich zdzieraniem. Ledwie

zdarli tu i ówdzie, a już pojawiały się nowe: „Uwolnić Belo­ janisa!”, „Belojanis niewinny!”. Gdyby był dzień, wojskowa

kolumna musiałaby się co chwila zatrzymywać, by rozganiać

protestujących - władze spodziewały się masowych demon­ stracji. Ateńczycy wiedzieli, w którym więzieniu trzymają Be­ lojanisa i gdzie odbywają się egzekucje, ustawiliby się w obu

tych miejscach i czekali z zamiarem nieprzepuszczenia plutonu,

by uratować „mężczyznę z goździkiem" oraz jego towarzyszy.

Proces Nikosa Belojanisa i całej grupy greckich komunistów był farsą, polityczną pokazówką prowadzoną w atmosferze

ostrej wendety na ludziach lewicy i jednocześnie dowodem

161

na to, że powojenna Grecja stała się wasalem Stanów Zjedno­ czonych55. Waszyngton, realizujący doktrynę Trumana i pogrą­

żony w szaleństwie maccartyzmu, wystawił Atenom rachunek za olbrzymią pomoc finansową i militarną udzieloną w cza­

sie „bandyckiej wojny” z partyzantami. Domagał się pełnej

podległości. Amerykański ambasador w greckiej stolicy, John Peurifoy, dysponował większą władzą niż rząd czy monarcha.

Wystarczył jeden jego telefon lub list, by upadały rządowe koalicje, ministrowie podawali się do dymisji, a król spełniał

jego zachcianki. Grożąc, że zakręci kurek z pieniędzmi, Peuri­ foy doprowadził do zmiany ordynacji wyborczej na taką, która odbierała szanse dobrego wyniku partiom centrowym i lewico­ wym, a wzmacniała antykomunistyczną prawicę. Pomógł też

modelować na wzór CIA nowe greckie służby bezpieczeństwa. Amerykanie wychodzili z założenia, że komunizm zagraża Grecji nie jako towar importowany (uważali, że Związek Radzie­ cki przestał się interesować Atenami), ale jako twór rodzimy,

wynik działań wewnątrz kraju. Dlatego - rozumowali - nie

można dopuścić do odbudowy i wzmocnienia zdelegalizo­ wanej partii komunistycznej, której władze przeniosły się do

Bukaresztu i Taszkientu. W wyniku represji liczba członków

KKE spadła co prawda z około pół miliona do zaledwie 11 ty­ sięcy, ale sympatyków komunizmu nadal było wielu. Należało

się z nimi odpowiednio rozprawić. Po pierwsze: zastraszyć. Straszeniem zajęła się armia, która

po zakończeniu wojny przejęła od rządu sporą część upraw­

nień. Bez zgody generałów nie podejmowano żadnych decyzji. Sądy wojskowe mogły obalać wyroki sądów cywilnych, jeśli uznały (bez konieczności uzasadnienia), że sprawa dotyczy

szpiegostwa lub działań na rzecz Komunistycznej Partii Grecji.

162

Wojskowi stanowili jednak tylko część systemu, który po woj­ nie domowej umożliwiał masowe prześladowania ludzi lewicy.

Pomagali im policjanci, funkcjonariusze służb bezpieczeństwa

i wysocy rangą prawicowi politycy. Wszyscy oni współtworzyli

tajną i niezwykle wpływową sieć powiązań zwaną parakratos, swoiste podziemne „państwo cieni” działające z pominięciem prawa. Parakratos jednoczył antykomunistów i kolaborantów

jeszcze za czasów okupacji i miał umożliwiać walkę z lewicowym Greckim Frontem Wyzwolenia Narodowego (EAM). Po wojnie

dawni współpracownicy hitlerowców obejmowali ważne stano­ wiska w państwie i chętnie sięgali po sprawdzone metody walki z „wrogami systemu”. Zatrudnili 60 tysięcy tajniaków, którzy za

opłatą donosili na podejrzanych, nie wyłączając najbliższych sąsiadów. Agentami często zostawali właściciele kiosków z gaze­ tami, sklepów i restauracji, kelnerzy czy dozorcy w kamienicach.

Do tych domów, na których mieszkańców doniesiono, pukali

policjanci. I przepytywali: a co robił dziadek w 1936 roku, za faszystowskiej dyktatury Metaksasa? Nie siedział przypadkiem w więzieniu jako komunista? A czy babka nie wstąpiła może

do ELAS? Czy rodzice nie walczyli w szeregach partyzantów? A może ty sam walczyłeś? Może ty sama? A wasi kuzyni? A ciotki,

wujkowie? Koledzy ze szkoły, z pracy? A jakie gazety czytacie?

Ci, którzy oblewali test ideologiczny, trafiali za kraty. W wię­ zieniach na wyspach przebywało po zakończeniu wojny do­

mowej ponad 50 tysięcy osób, wśród nich pokonani party­

zanci i aktywiści KKE, a także tysiące ludzi bez konkretnych zarzutów, jedynie podejrzewani o lewicowe sympatie. Kobiety

i mężczyźni, niewykształceni pracownicy fabryk i rolnicy, ale też intelektualiści oraz artyści. Niech sobie posiedzą w obozie

reedukacyjnym na wyspie Makronisos, niech się zresocjalizują.

163

Niech pojmą, co to prawdziwy głód, co bezsenność, gwałt, pobi­

cie do nieprzytomności, niech sobie popływają z drewnianym pniakiem u nogi, niech postoją nago pod palącym słońcem lub

na mrozie, polewani lodowatą wodą, niech wykopią gołymi rę­ koma własny grób (na niby, dla żartu, choć pod okiem żołnierzy,

którzy co chwila przeładowują karabiny). Ostatni obóz koncentracyjny działał do 1962 roku. Gdy go

likwidowano, wyroki nadal odsiadywało ponad sto trzydzieś-

cioro więźniów politycznych, wśród nich Elli Pappa, partnerka Belojanisa. Pierwszy proces komunistów ruszył przed ateńskim sądem

wojskowym 19 października 1951 roku. Na ławie oskarżonych zasiadły dziewięćdziesiąt trzy osoby, w tym Nikos i Elli. Zarzut:

przynależność do partii komunistycznej i działanie na rzecz jej

wzmocnienia. Wśród sędziów znalazł się Jeorgios Papadopulos, kolaborant, który składał przysięgę na wierność Hitlerowi,

późniejszy współpracownik CIA i dyktator w czasach junty „czarnych pułkowników”. Krzykacz o niemiłym, charkotliwym głosie. Po dwudziestu pięciu dniach zapad! wyrok: większość oskarżonych uniewinniono, dwanaście osób, w tym Belojanisa

i Pappę, skazano na karę śmierci. Gdy się okazało, że centrowy rząd jest przeciwny egzekucji, armia postanowiła ponownie spreparować dowody przeciwko

Belojanisowi i jego najbliższym współpracownikom. Tym ra­ zem zarzut był poważniejszy i dotyczył szpiegostwa na rzecz Związku Radzieckiego.

Belojanis miał trzydzieści siedem lat, czarne gęste włosy, wysokie czoło, bujne brwi i mocno obrysowane, wielkie oczy,

jakby podkrążone. Był przystojny, spokojny, wyciszony.

164

Pierwszy raz trafił do więzienia jeszcze przed wojną,

w 1936 roku, gdy faszyzujący dyktator Joanis Metaksas zdele­ galizował partię komunistyczną i wielu jej działaczy posłał za

kraty. Z powodu aresztowania Belojanis nie ukończył studiów

prawniczych. W czasie niemieckiej okupacji ponownie został uwięziony,

jednak udało mu się uciec i dołączyć do partyzantów z ELAS, walczących na Peloponezie. Pod pseudonimem pisywał do partyjnych gazet. Awansował zarówno w strukturach partyj­

nych (na członka zarządu KKE), jak i militarnych (na stopień pułkownika). W szeregach DSE walczył na północy kraju. W bi­

twie o Grammos został ranny w rękę. Po zakończeniu wojny domowej jako jeden z ostatnich opuścił Grecję i przez Albanię dotarł do Polski.

O polskim epizodzie w jego życiu wiemy niewiele. Jeśli ist­

niały jakieś zapiski, to znajdowały się we wrocławskim archi­ wum, a zatem przepadły wraz z całą resztą papierów doku­

mentujących działalność organizacji, której Belojanis został

patronem. Co nieco wiedział jedynie Lefteris Cirmirakis, działacz KKE,

który w warszawskim mieszkaniu przy ulicy Narbutta pisywał artykuły do polskich gazet jeszcze w czasie trwania greckiej wojny domowej. Spotkali się właśnie tam zimą 1949 roku. Cir­

mirakis zapamiętał Belojanisa jako człowieka skromnego i kul­ turalnego, wyraźnie przemęczonego i załamanego wojenną

porażką. Mężczyźni odbyli krótką, kurtuazyjną rozmowę. Gość

poprosił o herbatę i towarzyszył Genowefie, przyszłej żonie

Cirmirakisa, gdy ta poszła do kuchni przygotować napój. Ga­ wędzili po rosyjsku. Z Warszawy Belojanis pojechał na kilka dni do Zgorzelca, a następnie do Kudowy-Zdroju, by odpocząć

165

i wydobrzeć. W uzdrowisku spędził miesiąc i stamtąd w stycz­ niu 1950 roku wyruszył w podróż powrotną do Aten. Grecką

granicę przekroczył nielegalnie, posługując się fałszywym pasz­

portem argentyńskim. Wezwali go partyjni koledzy działający w podziemiu. Chcieli, by włączył się do odbudowy organizacji56.

Na każdej rozprawie Belojanis dostawał od przyjaciół czer­

wony goździk i wkładał go w klapę marynarki. Zdjęcie z kwiat­

kiem obiegło świat i zainspirowało Pabla Picassa do stworzenia

słynnego szkicu Mężczyzna z goździkiem.

Oskarżony nie przyznawał się do winy. Twierdził, że jest sądzony za przekonania, nie za działania. Żadnego przestęp­ stwa nie popełnił.

Rozprawa kończąca proces była otwarta dla reporterów, także dla zagranicznych korespondentów, których poruszyła mowa

końcowa Belojanisa. Drukowało ją wiele zagranicznych gazet: „Nasz drugi proces niczym nie różni się od pierwszego. Nie przedstawiliście przeciwko nam żadnych dowodów. Nazywacie

nas zdrajcami i szpiegami - nas, którzy tak dzielnie walczyli­

śmy przeciwko Włochom, Niemcom, Bułgarom i ich greckim

kolaborantom! My nie musimy udawać naszego patriotyzmu. Kochamy Grecję bardziej niż ci, którzy nas oskarżają. Jesteśmy

gotowi poświęcić dla niej życie, jak tysiące komunistów przed

nami. Ci, którzy służą obcym interesom, nigdy nie zdobyliby się na podobną ofiarę. Powtarzacie, że jesteśmy zdrajcami i szpie­

gami - to nieprawda

Wojna domowa była, być może, naj­

większą tragedią w dziejach naszego narodu. Ci, którzy brali w niej udział po obu stronach, byli zmuszeni działać niegod­

nie. My też popełnialiśmy błędy, przyznaję. Tak samo jak nasi przeciwnicy. Wojna była bezpośrednim wynikiem ich polityki.

Razem z imperialnymi przyjaciółmi chcieli nas zniszczyć za

166

wszelką cenę. Wygraliście. I co robicie z tą wygraną? Używacie

jej, by ponownie prześladować niewinnych ludzi. Wzywam

moich rodaków, by sprzeciwili się tym, którzy kiedyś służyli

hitlerowcom, a obecnie służą Amerykanom. Nie liczę na łaskę, ale podkreślam - osądzając nas dzisiaj za nasze poglądy, wy-

dajecie wyrok na własny kraj’’57. Zanim sędziowie ogłosili werdykt, pod adresem rządu

w Atenach wysłano setki tysięcy telegramów i listów z prośbą o uwolnienie oskarżonych. Prosili między innymi Pablo Ne­

ruda i Jorge Amado, Jean Cocteau, Henri Mattise, prezydent Światowej Rady Pokoju Frederic Joliot-Curie, komunistyczni politycy z Włoch, Hiszpanii, Francji, Polski, Związku Radzie­

ckiego i krajów satelickich, lewicowi dziennikarze. Na próżno.

Gdy konwój dojechał na miejsce egzekucji, dochodziła czwar­

ta nad ranem. Nadal było ciemno, więc żołnierze rozstawili reflektory. Wszystkim czterem skazanym ksiądz proponował

przepaskę na oczy. Odmówili. Pluton wypalił na rozkaz. Na pogrzeb rozstrzelanych komunistów ludzie przyszli z na­ ręczami czerwonych goździków.

Dzień po egzekucji Belojanis zagościł na pierwszych stronach

niemal wszystkich polskich gazet. I wracał na ich łamy jeszcze wielokrotnie - w artykułach, zdjęciach, wierszach najsłynniej­ szych poetów - jako męczennik i nowy bohater w socreali­ stycznym panteonie. Przede wszystkim jednak jego śmierć

wykorzystano jako pretekst do przypomnienia o „wrogu”, który nieustannie czyha. Na łamach „Głosu Wybrzeża” wypowiedziała się między in­ nymi Jadwiga Serafin zatrudniona w warszawskich Zakładach Przemysłu Odzieżowego imienia 17 stycznia: „Wieczna hańba

167

mordercom Belojanisa. Choć faszystowska ręka przerwała nić

życia jednego z najlepszych synów Grecji, to jednak pamięć jego szlachetnej postaci żyć będzie wiecznie w pamięci ludu

greckiego - w pamięci klasy robotniczej całego świata. Niech

wiedzą amerykańskie potwory i ich kukły, a wśród nich faszy­ stowski rząd Grecji, że zbrodnia ta nie ujdzie karze"58. Gazeta cytowała także opinię oburzonego ślusarza Hen­

ryka Michalskiego ze stołecznej Fabryki Maszyn Tytoniowych: „Oprawcy monarcho-faszystowscy zabili Belojanisa podstępnie, pod osłoną nocy, słusznie bojąc się gniewu ludu greckiego. Nie

minie ich zasłużona kara. Nadejdzie czas, gdy i w Grecji zwy­

cięży sprawiedliwość i socjalizm”59.

Czy Serafin i Michalski wiedzieli, kim był Belojanis? Czy sły­ szeli o nim wcześniej - oni i inni pracownicy kilkudziesięciu

zakładów pracy poza Warszawą, gdzie organizowano żałobne masówki? Jeśli nie, to mieli okazję się dowiedzieć. Podobnie jak mieszkańcy ulic, które nazwano imieniem Belojanisa -

we Wrocławiu, Zgorzelcu, Złotoryi, Policach, Stargardzie Szcze­

cińskim, Katowicach, Gliwicach, Chorzowie i Zabrzu. Dziś

wszystkie te ulice mają nowych patronów. Dawna zabrzańska ulica Belojanisa nosi obecnie imię Goethego, choć na znajdu­ jący się przy niej dworzec autobusowy ludzie nadal mówią

„Belka”. Nie wszyscy wiedzą dlaczego. Belojanis doczekał się także dwóch pomników: na wrocław­ skich Stabłowicach i w podkarpackim Krościenku. Jego smutną, zbolałą matkę o wielkich spracowanych dłoniach, w robotni­ czym ubraniu wyrzeźbił w gipsie znakomity Stanisław Horno-Popławski. Wiersze o obojgu napisali między innymi zacy­

towany na początku tej księgi Jarosław Iwaszkiewicz i Adam Ważyk:

168

W cichym gaju, z daleka od burzliwych Aten, Chodził król, niedojrzale oliwki oglądał: Wieczór zapadał nad gajem i nad majestatem,

Gdy zadzwonił telefon i króla zażądał Wściekły Johny. Halloo! Słuchaj, królu blażnie,

Podpiszesz wyrok, potem zagryziesz oliwką. Król podpisał. Łajdaki, załatwiajcie szybko!

Wpadnijcie do więzienia, w noc ich wyprowadźcie, I lampy im świecące na głowach osadźcie, Niech stanie się cel jasny dla mokrej roboty, Patrzcie w lampy świecące, nie patrzcie im w twarze.

I strzelajcie, strzelajcie! Ambasador każę...

Lampy świecą w bolesnym sercu Europy. Lampy gasną i czterech bohaterów kona. I kwitują raporty na drugiej półkuli

Bankierzy, truciciele, mocodawcy króli, Gangsterzy zagnieżdżeni w domu Waszyngtona.

Już chodzą po tej ziemi prawdziwi sędziowie, Tej nocy krwawe łzy hartowały im serce,

Oni wszystkich policzą was, głowa pogłowie,

Oni zakończą sąd przerwany w Norymberdze.

Atlantyckie kanalie, amatorzy zbrodni!

Sto narodów na szyje wasze wyrok pisze! Ręką sędziów imiona swoje złożą pod nim -

Nikos Belojanis i trzej towarzysze.

(Adam Ważyk, Na śmierć Belojanisa i towarzyszy)

169

Księga liczb. Zapis 2

Lata 1950-1952. Uchodźcy, którzy są w Polsce od niedawna, myślą, że już niedługo ją opuszczą. Komunistyczna Partia Gre­

cji utrzymuje ich w błędnym przekonaniu, że nie wszystko

stracone, że w każdej chwili sytuacja może się diametralnie zmienić - wojna rozgorzeje na nowo i tym razem to oni ją

wygrają, pokonają „monarcho-faszystów”. „Dlatego - głosi par­

tyjna propaganda - towarzysze i towarzyszki, bądźcie czujni

i gotowi. Kładźcie się spać z bronią przy nodze (gr. opla para poda), żebyście prędko mogli wyruszyć na rozkaz. To dobrze,

ze jesteście skoncentrowani w jednym regionie, na Dolnym Śląsku, w Zgorzelcu. To dobrze, że prawie nikt o was nie wie,

bo rychła ewakuacja będzie tym łatwiejsza. Pracujcie, leczcie

się, czekajcie. Nie znacie dnia ani godziny". 944 - liczba uchodźców zatrudnionych w fabrykach 3500 - liczba uchodźców zatrudnionych w PGR-ach na Dol­

nym Śląsku 487 - liczba uchodźców zatrudnionych w Państwowych Ośrod­

kach Wychowawczych 328 - liczba uchodźców zatrudnionych w ośrodku w Zgo­ rzelcu

2199 - liczba osób uczących się na kursach zawodowych

940 - liczba inwalidów i starców niezdolnych do pracy

170

296 - liczba osób starszych zdolnych do pracy 109 - liczba matek z dziećmi przy piersi

524 - liczba osób przebywających w szpitalach 3590 - liczba dzieci w ośrodkach wychowawczych

114 - liczba zmarłych uchodźców, w tym 1 osoba śmiercią samobójczą.

HELENA Z WROCŁAWIA

Nazywał się pięknie - Apostoł. Ale wołaliśmy na niego Tolek.

Studiowaliśmy razem na Politechnice. Był bardzo przystojny,

kochała się w nim połowa moich koleżanek. Ja też, muszę przy­ znać, przez chwilę miałam do niego słabość. Tolek był świetny z algebry i w ogóle bardzo inteligentny. Na ogniskach czasami śpiewał nam po grecku. Od dawna nie mam z nim kontaktu, słyszałam, że wyjechał do Salonik i jest szefem jakiejś dużej

firmy. Miło by się było spotkać po latach.

172

Księga Zgorzelca

Była ciemna noc, 6 maja 1951 roku, godzina pierwsza dwa­ dzieścia osiem, gdy Michalis Chasopulos rzucił się pod pociąg jadący ze stacji Zgorzelec do stacji Zgorzelec-Ujazd. Pociąg

kończył bieg, zwalniał. Ciało chłopca prawdopodobnie zbierał

z torów doktor Jan Gliński, który dopiero od kilku dni pracował

w pogotowiu ratunkowym, pełniąc dyżury świąteczne i nocne, a w ciągu dnia, gdy zachodziła potrzeba, przeprowadzał też na zlecenie sądu oględziny i sekcje zwłok.

Zgonów na dolnośląskich Ziemiach Odzyskanych było w tam­

tym czasie pełno - również w Zgorzelcu, który nosił wówczas na­

zwę Zgorzelice. Ludzie nadal umierali z niezagojonych wojennych

ran, wskutek traumy, pijaństwa, także na gruźlicę i dur brzuszny, a niektórzy może na przesiedleńczy strach, na uchodźczą depresję,

nigdy formalnie niezdiagnozowaną. Po równo padali zarówno ci,

którzy od końca wojny stopniowo zaludniali to puste, poniemie­ ckie miasto wysiedlonych autochtonów, miasto z dostępem do

granicznej rzeki Nysy, która niczym blizna przecinała spójną do­

tychczas tkankę większego dwubrzeżnego organizmu, jak i zde­ mobilizowani polscy żołnierze, jeńcy oswobodzeni z niemieckich obozów, byli pracownicy przymusowi Trzeciej Rzeszy, osadnicy

z centralnej Polski, Żydzi, Zabużanie. Oraz przybysze z Grecji.

Doktor Jan Gliński leczył miejscowych i stwierdzał zgony od

końca wojny, na długo zanim Zgorzelice stały się Zgorzelcem.

173

Żołnierz AK i uczestnik powstania warszawskiego, smukły trzy­

dziestoletni blondyn z lekko spiczastym nosem przyjechał do miasta w maju 1945 roku (ze zrujnowanej stolicy, przez płonący jeszcze Wrocław), by zająć się polskimi jeńcami cho­

rymi na gruźlicę, którzy przebywali w poniemieckim obozie w dzielnicy Ujazd. Instalujące się nowe władze szybko mia­ nowały go lekarzem powiatowym, co oznaczało, że odpowia­

dał, niemal jednoosobowo, za organizację nieistniejącej opieki medycznej (wszystkie szpitale i przychodnie zostały po nie­

mieckiej stronie, w Górlitz). Najpierw w jednym z opuszczo­ nych mieszkań Gliński otworzył ambulatorium, piętro wy­ żej izbę chorych i porodówkę, później uruchomił Powiatowy

Wydział Zdrowia, przekształcony w końcu na szpital wielo-

oddziałowy. Organizować trzeba było wszystko od początku, bo w Zgo-

rzelicach nie działało prawie nic - najważniejsza infrastruktura

została na drugim brzegu rzeki. W części polskiej żyło wówczas może dwustu Polaków i kilkadziesiąt tysięcy Niemców, którzy odwlekali, dopóki mogli, przejście przez graniczną Nysę. Mieli

płonną nadzieję na cud: że jednak nie będą musieli opuszczać swoich domów i porzucać dobytku, że zostaną tam, gdzie groby ich bliskich.

W tym czasie z Warszawy przysłano grupę operacyjną -

dziesięć osób, które do momentu powołania władz cywilnych miały chronić poniemiecki majątek przed rozkradzeniem. Bo szabrownicy grasowali na potęgę - wywozili domowe sprzęty

i meble, fabryczne i gospodarcze maszyny, wszystko, co dało się spieniężyć lub okazyjnie wymienić. Tę grabież skutecznie

ukrócił Urząd Likwidacyjny, utworzony w 1946 roku, który

wyceniał i sprzedawał mienie po Niemcach.

174

Zaledwie kilka miesięcy po przyjeździe osiedleńcy ze Wschodu i Zachodu zdołali uruchomić w Zgorzelicach Po­

wiatową Radę Narodową, oddział Państwowego Urzędu Re­

patriacyjnego, Urząd Skarbowy, Urząd Celny, Urząd Stanu Cywilnego - a także sąd, aptekę, pocztę, kilka szkół, harcerski

hufiec, teatr, zakład fotograficzny oraz rozlewnię wód mine­ ralnych i piwa. Niedługo później otwarto młyn, znacjonalizo-

waną fabrykę makaronów i gazownię, z której pożytek mieli

też sąsiedzi w Górlitz. Wodociągami zza Nysy płynęła do Zgorzelic woda, z kolei z polskiej elektrowni docierał do Niemiec prąd. Miasto z „odzyskanego” stawało się zagospodarowanym,

działającym, do życia. Wszystko to za sprawą ogromnego wy­

siłku przybyszów działających w skrajnie trudnych warun­ kach i sytuacji powszechnego niedoboru. Jak pisze w swoich wspomnieniach doktor Gliński, brakowało nawet papieru:

„Do wszystkich pism często wykorzystywano różne druki po­

niemieckie z czystą jedną stroną albo np. poniemieckie kwitariusze. Używano tez niemieckich formularzy, np. pocztowych,

finansowych itp.”60. Brakowało wszystkiego, także chleba, bo osadnicy nie zdążyli

zebrać zboża zasianego przez niemieckich gospodarzy - psze­ nica, jęczmień i żyto zgniły na porzuconych polach i sczerniały.

Jedyna piekarnia musiała obdzielić chlebem ze zdobycznej

mąki całą okolicę. Doktorowi Glińskiemu brakowało szczepionek, bez których

niezwykle trudno było opanować epidemię duru brzusznego. Brakowało narzędzi lekarskich i dentystycznych oraz środków

do ich sterylizacji, brakowało choćby prymitywnego aparatu rentgenowskiego, niezbędnego przy leczeniu gruźlicy. Tylko pacjentów zawsze było aż nazbyt wielu: „Wobec braku leków,

175

materiałów opatrunkowych i całego wyposażenia gabinetu zorganizowaliśmy zbiórkę tych rzeczy z opuszczonych miesz­ kań (było ich bardzo dużo). Dwie pielęgniarki Niemki dostały

wóz konny z woźnicą Niemcem i - zaopatrzone w urzędowe upoważnienia - wyszukiwały w mieszkaniach wszystko, co

było potrzebne do funkcjonowania ambulatorium. Zebrane w ten sposób leki i materiały sanitarne (których nie posiadała

apteka przy ulicy Mostowej) pozwoliły już działać, pozwoliły przyjmować i udzielać pomocy chorym”61. Niemieckie pielęgniarki opatrywały polskich rannych, bezro­ botni Niemcy ramię w ramię z Polakami pracowali przy remoncie

byłego domu dziecka, który doktor Gliński postanowił zaadap­ tować na szpital. W polskiej szkole otworzono klasy dla niemie­

ckich dzieci, a niemiecki proboszcz, ksiądz Franz (Franciszek) Scholz - drugi obok Jana Glińskiego wybitny kronikarz powojen­

nego Zgorzelca, polonofil i zagorzały przeciwnik Hitlera - udzie­ lał ślubów polskim narzeczonym, celebrował mszę i prowadził procesję podczas pierwszego po wojnie święta Bożego Ciała, pod­

trzymywany pod ramię przez polskiego urzędnika i otoczony pol­

skimi żołnierzami w mundurach, niosącymi nad nim baldachim. Z kolei radzieccy saperzy przez pierwsze powojenne miesiące

starali się rozminować okoliczne domy i pola. „Po ich przeba­ daniu i usunięciu min - zanotował kronikarz - na budynku białą farbą wypisywano dwa słowa: »Min niet«. Widzieliśmy

je wszędzie. Pozwalały one wchodzić do tych zabudowań bez obaw. Napisy te jeszcze wiele lat widniały na budynkach, póki

ich deszcz nie zmył”62.

Zdarzało się jednak, że przeoczone granaty i niewypały wy­ buchały ludziom w rękach - doktora Glińskiego wzywano także do takich wypadków, często beznadziejnych.

176

Stnu-arryucnie Mftd

Statek Polskiej Marynarki Handlowej „Kościuszko", który transportował żywność i sprzęt dla żol nierzy DSE. Na jego pokładzie przypływały do Polski uchodźcze dzieci, a po zakończeniu wojny

fo tIP N

także dorośli uchodźcy

Pacjenci Szpitala Polowego 250 w Dziwnowie w czasie rehabilitacji

fot UW fiu. UW

W szpitalu pacjenci z amputowanymi nogami lub stopami dostawali protezy i specjalistyczne buty

Pacjenci szpitala w Dziwnowie podczas codziennej obowiązkowej gimnastyki

N dl lof

Uchodźczynie z Grecji z dziećmi urodzonymi w szpitalu w Dziwnowie

N dl >«f

Lekcja polskiego w szpitalu w Dziwnowie

Jat. ZaUad Narodom y im O w dtn M th

iu

klubie przy placu Wolności. Wrocław, 1960 rok

fot. Stou-arrym nie Meta

Nauka tańców greckich

Zajęcia z języka greckiego w szkole podstawowej w Policach. 1955 rok

w

.it. Zaihid .Vu ro ju w y im. Oi

fot. S tw a rty i/e m c Mftd

Iczniowie greckiej szkoły. Wrocław, 1960 rok

Pokazy sportowe w wykonaniu greckiej i macedońskiej młodzieży. Police, 1955 rok

t

ful. arthiu um pryuatngo Magdaleny Semctynyn

Impreza noworoczna tu POW Szczecin, i stycznia 1959 roku

"reccy uchodźcy w Bułgarii, w Żenieniu, zanim wyruszyli w dalszy drogę do Polski, 1949 rok

IV drodze do szkoły w Zgorzelcu. 1950 rok

W rozmowie z dziennikarką Ewą Podolską w radiu TOK FM

w grudniu 2015 roku stuletni doktor Gliński wspominał, że choć był specjalistą od chorób płuc, w Zgorzelcu musiał zajmować się wszystkim i leczyć kompleksowo. Jedyny w całej okolicy wykonywał odmę chorym na gruźlicę, operował przepukliny

i wyrostki robaczkowe, przyjmował porody, jeździł do wypad­ ków, przeprowadzał sekcje zwłok.

Uchodźcy z Grecji, wśród nich młodziutki Chasopulos, przy­ byli do miasta, które już całkiem nieźle funkcjonowało - pod

nazwą oficjalnie zmienioną chwilę wcześniej na Zgorzelec, z populacją przekraczającą 7 tysięcy osób, z zaopatrzeniem

w wodę, gaz i prąd, z działającymi urzędami i zakładami rze­ mieślniczymi, z odbudowanymi na rzece mostami, których

nie można było jednak swobodnie przekraczać. Do końca 1949 roku ogólne niedobory udało się w dużym stopniu zre­

dukować, a gdzieniegdzie pojawiły się nawet nadwyżki, na przykład lokalowe, odkąd ze Zgorzelca ostatecznie zniknęli

autochtoni. To właśnie wysoka podaż poniemieckich pusto­ stanów - domów i mieszkań (wymagających przeważnie nie­ wielkich remontów, a niekiedy gotowych do zamieszkania od zaraz) - była jednym z powodów, dla których zdecydo­

wano, że wszyscy uchodźcy znajdą się w Zgorzelcu. Ponadto

Fundusz Wczasów Pracowniczych musiał odzyskać i prze­ znaczyć na własną działalność ośrodki w Lądku-Zdroju czy

w Szczawnie, gdzie nadal przebywały greckie i macedońskie dzieci.

Nowych zgorzelczan zwożono do miasta autobusami i po­

ciągami, bo wcześniej udało się naprawić zniszczone wia­ dukty i rozklekotane tory. Ludzie przyjeżdżali tu dziesiątkami, setkami, tysiącami z Międzygórza i Dusznik, z pozostałych

177

dolnośląskich kurortów, a także z Lubania, Złotoryi, Żar, Jawora,

Kożuchowa, Legnicy oraz ze szpitala w Dziwnowie.

Niektóre dzieci z tej grupy przebywały w Polsce od ponad roku - już nie chowały jedzenia na zapas, na wypadek gdyby

miał wrócić wojenny głód, już nie kryły się pod łóżkami na

dźwięk samolotu, już znały po polsku kilka słów. Za to dorośli,

którzy jeszcze niedawno leżeli ranni pod Grammos, którzy cu­ dem przeżyli pod pokładem statku męczący rejs z Albanii do

Polski, którzy musieli opuścić kraj, zostawiając w nim często

żony, mężów lub własne dzieci - ci dorośli byli głęboko na­

znaczeni wojenną traumą. Może nawet jakoś tam szczęśliwi,

bo syci, podleczeni, czyści i bezpieczni, ale z poczuciem klęski,

zrezygnowani, bez nadziei. Smutni bezpaństwowcy pozba­ wieni obywatelstwa, a więc i możliwości powrotu do Grecji,

o którą walczyli. Dyrektorem uchodźczej Akcji Specjalnej w Zgorzelcu został Jan Mikulski, ojciec aktora Stanisława Mikulskiego, filmowego

Hansa Klossa. W pierwszym etapie dowodził zespołem tysiąca pięciuset pracowników, którzy mieli możliwie jak najlepiej

zorganizować pobyt zagranicznych przybyszów. Mikulski za­

rządził remont budynków na terenie poniemieckich koszar rozrzuconych w różnych częściach miasta - utworzono tam Państwowy Ośrodek Wychowawczy (POW), a w nim szkołę zawodową i porządnie wyposażony szpital (z aparatem rent­ genowskim, o jakim doktor Gliński mógł jedynie pomarzyć).

Michalis Chasopulos, razem z innymi dziećmi w wieku mię­ dzy czternastym a osiemnastym rokiem życia, trafił do ośrodka na terenie tak zwanych czerwonych koszar w Ujeździe.

Dorośli zajmowali domy w centrum miasta, przy ulicach

Partyzantów, Warszawskiej i Daszyńskiego. W sumie Greków

178

i Macedończyków było wówczas więcej niż Polaków i miesz­ kańców innych narodowości. Niektórzy mówili, że Zgorzelec

to „drugie Ateny” albo „grecka republika”. Doktor Gliński za­

pamiętał tę niespodziewaną metamorfozę: „Miasto od razu się zmieniło, czarno ubrani Grecy i Greczynki, wysiadujący całymi godzinami przed domem, często na krawędzi chodnika,

nadali mu orientalny wygląd [...]. Nikt z Greków nie znał języka polskiego, większość mówiła tylko w ojczystym języku. Poro­ zumienie więc z nimi było trudne. Grecy zaczęli pojawiać się

jako pacjenci Ośrodka Zdrowia, a także i szpitala [...]. Czasami przychodzili z tłumaczem, lecz często ci {tłumacze! nie potrafili

przetłumaczyć pytań lekarza ani odpowiedzi chorego. Trzeba

było sobie radzić. Chcąc nie chcąc, zaczęliśmy stopniowo po­ znawać greckie słowa, co ułatwiało porozumiewanie się”63.

W sylwestra uchodźcy bawili się w swoim gronie. Dziwna to była zabawa: bez wina, bez baraniny, bez owczych serów

i oliwek, bez tradycyjnej słodkiej pity i ciastek z pomarańczy, orzechów i miodu, ale za to z ziemniakami, może z kiełbasą,

śledziem i wódką. Po raz pierwszy składali sobie życzenia,

które później, przez całe ćwierćwiecze, będą powtarzać z oka­

zji wszystkich kolejnych sylwestrów i innych uroczystości: „Oby za rok już w ojczyźnie”. W styczniu 1950 roku dyrektor Mikulski i jego ludzie za­

częli jeździć po zgorzeleckich zakładach pracy i pytać o wolne etaty. Nieważne, gdzie uchodźcy chcieliby pracować, jakie mieli wykształcenie, zainteresowania czy preferencje - celem była

pełna aktywizacja zawodowa. Osoby bez żadnych kwalifikacji

posyłano na specjalistyczne kursy: krawiecki, szewski, stolarski i fryzjerski. Wszyscy mogli się też zapisać na zajęcia z języka polskiego.

179

Ponad dziewięćset osób znalazło zatrudnienie w przemyśle,

między innymi w poniemieckiej fabryce makaronu. Ponad trzy tysiące skierowano do okolicznych PGR-ów. Tysiąc dwustu wojennych inwalidów zatrudniono w dolnośląskich spółdziel­ niach pracowniczych: Jutrzenka w Ząbkowicach, Wspólny Wy­ siłek w Legnicy i w zgorzeleckiej Delcie. W tej ostatniej produko­

wano między innymi szkolne tornistry, torby dla konduktorów PKP oraz słynące z dobrej jakości, eleganckie aktówki. Starców

i inwalidów niezdolnych do pracy umieszczono w specjalnych domach opieki. Dostawali renty, po dziesięć papierosów dzien­ nie i dodatki na wyżywienie. Szesnaście etatów powstało, gdy uchodźcy w Zgorzelcu za­

częli wydawać własną gazetę. Dziennik „Dimokratis” ukazywał

się sześć razy w tygodniu, początkowo w nakładzie tysiąca

dwustu egzemplarzy. Cztery strony po grecku i dwie po ma­ cedoński!. Gazeta pisała o sprawach lokalnych, relacjonowała

grecką codzienność na polskich Ziemiach Odzyskanych - kto

się z kim ożenił, komu urodziło się dziecko, kto zmarł, że dzieci z drugiej klasy przygotowały przedstawienie inspirowane mito­

logią. Dziennik dużo uwagi poświęcał też antykapitalistycznej propagandzie, informował o wydarzeniach w „rządzonej przez

zdrajców” Grecji oraz o losie pozostałych towarzyszy walki, któ­ rzy po przegranej wojnie trafili nie do Polski, ale do Związku Radzieckiego, Czechosłowacji, na Węgry czy do Rumunii.

Rodzice Michalisa - nie wiadomo: żywi czy martwi - zostali w Grecji. Starszą siostrę ze Zgorzelca wysłano do Wrocławia

na kurs przygotowawczy do studiów wyższych (gdy dowie­ działa się o śmierci brata, z załamaniem nerwowym wylądo­

wała w szpitalu). Chłopak uczył się na elektryka w pierwszej klasie szkoły zawodowej mieszczącej się również na terenie

180

czerwonych koszar. Miał szesnaście lat. Uzdolniony sportowo, dobry piłkarz i biegacz, członek chóru. Energiczny, koleżeński. „Specjalnych trudności w nauce nie miał - pisał w raporcie dyrektor POW w Zgorzelcu Henryk Orszt - choć jak wynika

ze sprawozdań nauczycieli, a zwłaszcza towarzyszy greckich,

wielkiego zainteresowania pracą nie zdradzał’’64. Chasopulos bez problemów czy narzekań przestrzegał suro­

wych reguł i zwyczajów, które regulowały życie w zamkniętym

ośrodku za wysokim metalowym ogrodzeniem: „Sale sypialne

były duże, spało w nich po 6-8 dzieci, a dobierano je według wieku. Warunki bytowe były dobre: wspólne łazienki, toalety, stołówki, duże jadalnie. Dobre było jedzenie. Wychowankom

nie można było samodzielnie wychodzić poza ogrodzenie. Do miasta, do kina, na przedstawienia kukiełkowe dzieci cho­

dziły wyłącznie z wychowawcami, choć tego typu rozrywek było niewiele. Porządek dnia był niezmienny i monotonny: pobudka, gimnastyka, śniadanie, nauka w szkole na terenie

ośrodka, obiad, odrabianie lekcji, jakieś zajęcia świetlicowe, kolacja i spanie. Ważnym elementem były codzienne apele, trwające dłużej z okazji różnych rocznic greckich [...]. Wszyst­

kie zajęcia zaczynały się na sygnał gwizdka, którego używali

wychowawcy, choć trzeba przyznać, że niekiedy nadużywali tej formy dyscyplinującej ”65.

Nieletnimi uchodźcami pokroju Michalisa opiekowali się w POW wychowawcy polscy i greccy, ci ostatni często bez

specjalnego przygotowania pedagogicznego, przywykli do

wojskowego drylu niedawni partyzanci. Surowi, karcący, cza­

sami bezwzględni. Chcieli uczyć i wychowywać przyszłych bojowników, swoich następców w walce ideologicznej, która

w ich mniemaniu nigdy się nie zakończyła, a w sprzyjających

181

okolicznościach rozgorzeje na nowo. Bywało, że wyśmiane i zwymyślane przez nich dzieci uciekały poza teren ośrodka, szwendały się po zgorzeleckich parkach albo wzdłuż brzegów

Nysy. Wracały dopiero pod przymusem: „Niektórzy z towarzy­ szy greckich stosują niedopuszczalną w wychowaniu metodę zastraszania, grożenia i bezwzględnego krytykowania. Nie wi­

dać u nich chęci zbliżenia się do młodzieży, wniknięcia w jej

życie, otoczenia jej życzliwą, przyjacielską opieką i radą. Towa­ rzysze greccy, kierujący akcją wychowawczą w POW, tak bardzo oddaleni są od młodzieży, tak bardzo nie znają jej psychiki,

jej uniesień, burz, tęsknot i pragnień, i wszystkich uczuciowo-

-rozumowych postaw, że czynią wrażenie, jakby nigdy nie byli młodymi. Całe życie młodzieży normują jedynie rozkazem, krytyką i groźbą”66.

Zdarzyło się na przykład, że nauczyciel historii, Grek, sprowa­ dził grupę uchodźczych dzieci do piwnicy i kazał im stać twarzą do ściany. Na baczność, nieruchomo. Niech sobie uświadomią,

co w greckich więzieniach przechodzili schwytani partyzanci -

ich dzielni, waleczni rodacy! Niech mają nauczkę i niech nigdy więcej nie przychodzą na jego lekcje bez odrobionego zadania!67

Pewnego marcowego wieczoru na spotkaniu w świetlicy prze­ pytywany Michalis przyznał się do kradzieży. Przywłaszczył

sobie aparat fotograficzny, zegarek, buty, spodnie i rękawiczki. Komu i dlaczego ukradł te przedmioty - nie wiadomo. Przy­

znał się, przeprosił, obiecał, że więcej po nie swoją własność nie sięgnie. Ponoć bardzo się przejął nadszarpniętą opinią

wśród kolegów z ośrodka. Obawiał się też, że łatka złodzieja zmniejszy jego szanse u ślicznej Chrisuli Kamberidu, w której

był zakochany. Według plotek ona i tak wołała innego chłopca,

ale Chasopulos nie przyjmował tego do wiadomości. Zamierzał

182

przekonać dziewczynę do siebie. Zabiegał o jej względy przez kilka kolejnych tygodni.

Michalisa oskarżono ponownie 5 maja - tym razem o to, że ukradł grzebień. Zaprzeczał. Tylko pożyczył, bo zwyczajnie nie

miał się czym uczesać. Naprawdę! Chciał go oddać, odłożyć na

miejsce, ale nie zdążył. Niechże mu uwierzą!

Poleciały wyzwiska: złodziej, oszust. Zarzuty, że jego wcześ­

niejsza samokrytyka była nieszczera: musiał wiedzieć, że znów sięgnie po cudze, z premedytacją okłamał całą grupę. Podobno

nikt się za nim nie wstawił, żaden z kolegów, żaden z wycho­ wawców. Niektórzy sugerowali, że należy mu się porządne lanie. Może ono go oduczy złodziejstwa. Wszystko odbywało się na oczach Chrisułi.

Po skończonym zebraniu rozżalony Chasopulos zamknął

się w toalecie. Napisał list do kolegi, w którym informował, że nie jest w stanie znieść niesprawiedliwości, jaka go spotkała,

dlatego zamierza ze sobą skończyć. Prosił o dwie rzeczy: by pieniądze, które posiada, trafiły do jego siostry we Wrocławiu

oraz by kolega skutecznie stanął na drodze miłości Chrisułi i tego drugiego. Michalis czekał w ukryciu, aż w ośrodku zgasną światła, aż

wszyscy pójdą spać. Wymknął się niezauważony tuż po pół­ nocy. Wspiął się na żelazny płot i zeskoczył po drugiej stronie.

Do przejazdu kolejowego miał niedaleko. Po drodze spotkał jednego z greckich nauczycieli. Zapytany, co robi o tak póź­

nej porze poza ośrodkiem, odburknął coś niewyraźnie i po­

biegł drogą wzdłuż torów, nie zważając na nawoływania, które zresztą szybko się oddalały. W ciszy czekał na pociąg...

Dyrektor Henryk Orszt był wściekły. Już wcześniej wielo­

krotnie skarżył się na grecką kadrę, słał pisma do Ministerstwa

183

Oświaty i Komitetu Centralnego, wnioskując o dymisję niektó­ rych wychowawców. Szczególną niechęcią darzył ich lidera, towarzysza Rigasa, który miał buntować pozostałych greckich

pracowników, a także młodzież, przeciwko Polakom i samemu dyrektorowi: „Dla uzdrowienia stosunków panujących w POW pisał - uważam za konieczne niezwłoczne spowodowanie

zmian personalnych wśród pracowników greckich”68. W ob­ szernym raporcie z całego zdarzenia groził, że odejdzie ze sta­

nowiska, jeśli nie uda mu się podporządkować sobie greckich wychowawców: „Kiedy Chasopulos w samokrytyce mówił, że jest i będzie innym, lepszym człowiekiem, niewątpliwie w to

wierzył i niewątpliwie chciał być lepszym. Należało tylko oto­

czyć go troskliwą, życzliwą opieką i dopomóc mu wytrwać w po­ stanowieniu. Tymczasem za zabranie grzebienia zszargano jego

ambicję i jego godność młodzieńczą, godność dobrego, uczci­ wego człowieka, za jakiego pragnął uchodzić w oczach kolegów

i wychowawców, a zwłaszcza w oczach wybranej dziewczyny.

I to właśnie doprowadziło do katastrofy"69. Rigasa odesłano w końcu do Rumunii. Odchodził w niesła­

wie jako jeden z tych, których pośrednio obwiniano za śmierć młodego chłopaka.

Księga Polic

Rok 1951 w Zgorzelcu obfitował w uchodźcze zgony. Śmierć za­ bierała starców, schorowanych wojennych inwalidów, a także

dzieci, w tym liczne noworodki, którym rodzice nie zdążyli nawet nadać imion. Oglądam cmentarne wykazy pełne polskich i niepolskich

nazwisk, z dokładnym wiekiem zmarłych, z dokładnym adre­

sem - która alejka, który rząd, by było wiadomo, jak odszukać konkretne groby. Z dokumentów wynika, że poza młodym Chasopulosem, który rzucił się pod pociąg, w tym samym cza­

sie życie zakończyło blisko osiemdziesięcioro zgorzeleckich Greków i Macedończyków. Było komu umierać, bo miasto gościło w tamtym okresie co

najmniej 10 tysięcy przybyszów z południa, a według niektó­

rych szacunków nawet 13 tysięcy, czyli niemal wszystkich, któ­ rzy po zakończeniu wojny domowej trafili do Polski. Zgorzelec

pękał w szwach. Niektóre rejony „małych Aten” zamieszkiwali wyłącznie uchodźcy. Greków i Macedończyków było w sumie

więcej niż Polaków. Ci ostatni zapewne tracili rezon, widząc kobiety w czarnych

sukienkach i chustach, mężczyzn w niedopasowanych gar­ niturach, o oliwkowej cerze i ciemnych włosach, słysząc ich egzotyczną muzykę, śpiewy i głośne rozmowy w obcych ję­

zykach. Raczej nie wiedzieli, że w Grecji przekrzykiwanie się

185

i poszturchiwanie, a nawet wymierzenie lekkiego policzka nie oznacza kłótni, że gesty te nie zawierają agresji, przeciwnie -

często dowodzą sympatii, że po wrzaskach i przekleństwach

przychodzi śmiech.

O czym ci nasi Grecy tak krzyczą na zatłoczonych ulicach wzdłuż wartkiej Nysy? O co się tak spierają, z czego cieszą, dla­ czego się smucą? Może właśnie przeczytali w „Dimokratisie",

że znów zanosi się na przeprowadzkę, że ich będą ze Zgorzelca wysyłać w świat, to znaczy w Polskę, w różne jej zakątki. Ledwo

co przyjechali, a już mają wyjeżdżać? Może tę nieoczekiwaną nowinę oficjalnie rozgłosił przedstawiciel Gminy Demokra­

tycznych Uchodźców Politycznych z Grecji, organizacji, która

powstała zaledwie kilka miesięcy wcześniej jako polityczna reprezentacja przybyszów (po przeniesieniu się do Wrocławia

zmieniła nazwę na Związek Uchodźców Politycznych z Grecji

imienia Nikosa Belojanisa, zaś wiele lat później na Towarzy­

stwo Greków w Polsce). Dla części uchodźców wieści o tym, że trzeba będzie opuścić

Zgorzelec, brzmiały niepokojąco - znów nowe miasto, znów nowi ludzie, znów się trzeba będzie na nowo zakorzeniać. Inni

w wyjeździe widzieli szansę na lepsze życie, bo w Zgorzelcu

i okolicach szans szybko ubywało. O pracę, nawet jakąkolwiek, było coraz trudniej, a z czegoś żyć trzeba. Podobnie z miesz­ kaniami - nowo przybyli zajmowali te, których nikt przed

nimi nie chciał, małe klitki, często do kapitalnego remontu. Także szkoły na terenie POW zaczynały pękać w szwach,

nie mogły pomieścić ponad 3 tysięcy uczniów. Brakowało miejsc w klasach, podręczników, zeszytów, pomocy dydak­ tycznych oraz nauczycieli i wychowawców z odpowiednim

przygotowaniem.

186

Poza tym do Zgorzelca zaczęli ściągać żołnierze, bo przygra­

niczne miasto militaryzowało się na potęgę. Gdzieś należało pomieścić tysiące wojskowych. Uznano, że najodpowiedniejsze byłyby dawne poniemieckie koszary zajmowane chwilowo

przez uchodźczą młodzież. Polskie władze rozpoczęły więc

rozmowy z zarządem Gminy Demokratycznych Uchodźców i przedstawiły plan relokacji. Klamka zapadła. Przyszło lato. Dzieci wyjechały na kolonie. Dorośli domykali

w połowie puste walizki i szykowali się do drogi. Zatłoczonymi pociągami rozjeżdżali się w różnych kierunkach: po kilkadzie­

siąt lub kilkaset osób do Szczecina, Gdyni, Bielska-Białej, Ka­ towic, Nowej Huty, Warszawy. Do Wałbrzycha, Dzierżoniowa, Bielawy, Jeleniej Góry, Lubania, Złotoryi, Legnicy, Chojnowa,

Ścinawy. Więcej, bo po kilka tysięcy osób, trafiło do Wrocławia

i dalekiego Krościenka na Podkarpaciu. Z końcem sierpnia zamknięto POW w Zgorzelcu, a ko­

szary na powrót przejęło wojsko70. Dlatego dzieci z wakacji nad morzem lub jeziorami nie wróciły już do dawnych szkół.

Według trudnego do rekonstrukcji klucza skierowano je do kilku ośrodków na Dolnym Śląsku (Wojanów, Szklarska Po­

ręba, Duszniki, Płakowice, Legnica, Oborniki, Pracze Odrzań­

skie, Wrocław) oraz do podszczecińskich Polic. Do Polic przede

wszystkim. Tak upadły „zgorzeleckie Ateny”. Z dnia na dzień. Młode miasto straciło ważny element tężejącej tożsamości. Na ulicach

ucichły wrzaski i dźwięki egzotycznego buzuki, a z klatek scho­

dowych ulotnił się na dobre gęsty zapach gotowanej baraniny.

Z kilkunastu tysięcy uchodźców zostały niespełna 3 tysiące, później tysiąc, a w końcu zaledwie kilkuset, wśród nich grupa

działaczy, którzy dbają o zachowanie pamięci. Postawili obelisk

187

na skwerze przy bulwarze Greckim, zadbali o tablice na ścia­ nie Urzędu Miasta i na cmentarzu, do dziś organizują Festiwal

Piosenki Greckiej. Prowadzą też grecką tawernę, gdzie kilka lat

temu zjadłem na obiad całkiem niezłe ruskie pierogi. Do Polic w pierwszym etapie trafiło blisko 2,5 tysiąca małych uchodźców. Oprócz wojennych sierot były też dzieci, które

z różnych względów nie mogły się połączyć z rodzicami. Ich matki i ojcowie albo zostali w Grecji, albo trafili do innych

„bratnich krajów", albo też rozpoczynali nowe życie w Polsce, lecz brakowało im środków na utrzymanie rodziny.

Razem z dziećmi do miejscowości oddalonej od Szcze­

cina o 15 kilometrów przyjechało siedemdziesięciu czterech wychowawców i blisko dwustu pięćdziesięciu pracowników

administracji. Miasteczko było w niemałej ruinie. Choć od końca wojny mi­

nęło już ponad sześć lat, Police wyglądały tak, jakby niemieccy żołnierze uciekli z nich zaledwie chwilę wcześniej ze strachu

przed nadciągającą Armią Czerwoną. W okolicznych lasach pełno było niewybuchów, niewypałów i lejów po alianckich bombach. Przyjezdnych, wśród nich Włodzimierza Brzeziń­

skiego, nauczyciela WF-u w POW, teren ten fascynował i prze­ rażał jednocześnie - szczególnie zniszczona fabryka benzyny syntetycznej: „Jedynym ocalałym budynkiem w tym morzu gruzów była Szkoła Podstawowa numer 4. Wszędzie walały

się cegły, metalowe pręty, olbrzymie odłamy skalne. Ponuro straszyły oczodołami spalonych okien kilkupiętrowe gmachy

[...]. Piwnice wszystkich zrujnowanych budynków były zalane wodą. Całość [...] fabryki [benzyny syntetycznej] wielokrot­ nie bombardowali alianci. Wywozu urządzeń i wyposażenia

188

dokonali Sowieci, całkowitej dewastacji - szabrownicy i inni wojenni kombinatorzy [...]. Policka fabryka była szczególnym

miejscem kaźni. Przybywali tu więźniowie z całej Europy. Tu­ taj mieściła się filia obozu koncentracyjnego zlokalizowanego w Mścięcinie71. Pamiętam, że zwiedzając ten teren, natknąłem

się - tuż obok szkoły - na wyjątkowe miejsce upamiętniające hitlerowskie barbarzyństwo. Na środku udeptanej ziemi stała

szubienica”72. POW zainstalował się w wyremontowanych budynkach,

które postawiono przed wojną dla pracowników fabryki. Na

obszarze 130 hektarów powstały liczne domy dziecka - każdy

dla około setki wychowanków i personelu. Przez pierwsze lata obowiązywała tajemnica - wszyscy pra­ cownicy ośrodka musieli podpisywać zobowiązanie, że nie

ujawnią informacji na temat uchodźczych dzieci. Mimo to

mieszkańcy sąsiednich wiosek szybko rozpracowali państwowy sekret. Gdy kierowca podmiejskiego autobusu jadącego ze

Szczecina zbliżał się do Polic, krzyczał: „Kanada, wysiadać!”. „Ta złośliwość wynikała stąd, że okoliczna ludność żyła bardzo

ubogo, a Państwowy Ośrodek Wychowawczy, dotowany cen­

tralnie, bogato” - pisał Brzeziński. Bogactwo POW było jednak relatywne. Mając mocno ogra­ niczone fundusze na działalność, dyrekcja na różne sposoby

próbowała zbilansować budżet, dlatego na przykład przezna­

czyła część ziemi wokół ośrodka na ogród warzywny. Starsi

wychowankowie pomagali w uprawie ziemniaków, kapusty, pomidorów czy fasoli. Bywało także, że dorabiali w okolicznych

PGR-ach podczas żniw, sianokosów czy wykopków73. Na terenie POW działała dwuzmianowa szkoła podstawowa,

żłobki i przedszkola, ambulatoria i przychodnie zdrowia.

189

Szybko otwarto Dom Harcerza i Dom Nauczyciela, w większości pomieszczeń zamontowano głośniki radiowe zwane potocznie kołchoźnikami. Zazwyczaj sączyły się z nich polskie, greckie i macedońskie pieśni patriotyczne, ale też muzyka grana na

falach Programu I Polskiego Radia. Przez radiowęzeł nadawane

były również komunikaty własne: „Prosochi, prosochi, simera

ora ochto, sto salas barakas... A chwilę później to samo w języku polskim: »Uwaga, uwaga, dzisiaj o godzinie ósmej w baraku...«.

Suchy trzask kończył wielojęzyczny komunikat”74. Barakiem

nazywano ośrodkowy „pałac kultury”. Wyświetlano w nim filmy, organizowano koncerty, zabawy i akademie75. - Scena pociągała mnie szalenie - mówi mi Marika Trapezanidu-

-Skrzeszewska, wysoka, wyprostowana, elegancka kobieta z gę­

stymi czarnymi włosami i dyskretnym makijażem, dawna wy­ chowanka POW w Policach. - Wszyscy w domu dziecka mnie

znali. Marika? A, to ta, co w balecie tańczy, co wywija kujawiaki

i mazurki na konkursach tanecznych, to ta, co gra na mando­ linie. Gdy przyjechałam z Grecji, wylądowałam w Zgorzelcu, później w Szczawnie-Zdroju, później w Obornikach Śląskich, a na koniec w Policach, razem z moją młodszą siostrą Irini, czyli Irenką. Chodziłam do Szkoły Podstawowej numer 4. Nie

uczyłam się zbyt dobrze, przyznaję otwarcie. Wołałam wystę­ pować. Kochałam to. W radiu non stop leciały opery. Gdy zostawałam sama w po­

koju, naśladowałam śpiewaczki, wydzierałam się do lustra czasami fałszowałam, ale wiele dźwięków wyciągałam czysto.

Miałam talent do śpiewania. W jednym przedstawieniu grałam

drzewo - tylko ta rola obejmowała również wykonanie piosenki. Wszystkie pozostałe były mówione. Jak im zaśpiewałam z tej

190

sceny, to sam dyrektor nie mógł się nadziwić, a nauczyciel mu­

zyki, pan Zalewski, powiedział: „Dziewczyno, rzucaj ten balet

i od jutra do mnie przychodź na lekcje". Śpiewałam na różnych

uroczystościach, także wtedy, gdy z wielką pompą otwierano

nowy basen na terenie ośrodka. Niestety, pan Zalewski poważ­ nie się rozchorował i nie wrócił już do nas do Polic. Akurat koń­

czyłam podstawówkę i chciałam zdawać do szkoły muzycznej,

ale kierownik mojego domu dziecka stwierdził, że nie ma takiej możliwości. Więc poszłam do ogólniaka w Szczecinie.

W polskiej szkole czułam się początkowo bardzo nieswojo. Głównie dlatego, że miałam problemy z językiem. Pomagała

mi przyjaciółka Ala - gdy wracałyśmy po lekcjach, strofowała mnie: „Nie »bić«, tylko »być«. Być!". W Policach byłam gwiazdą,

a w liceum wstydziłam się podnieść rękę i słowem odezwać. Aż polonistka ogłosiła, że rozpoczyna przygotowania do konkursu

recytatorskiego. Mnie nie wytypowała, ale za namową wycho­ wawczyni z POW zgłosiłam się sama. Wybrałam sobie do nauki

Maraton Kornela Ujejskiego. Bardzo trudna rzecz. Ćwiczyłam

dniami i nocami, każdą sylabę, każdą głoskę powtarzałam do znudzenia setki razy. Opłaciło się - wygrałam etap szkolny, a na

wojewódzkim zajęłam drugie miejsce exaequo z córką lokalnej

aktorki. Pierwszej nagrody nie przyznano. Odniosłam sukces.

Wtedy i szkoła się na mnie poznała. Występowałam na apelach

i akademiach, prowadziłam konferansjerkę. Na studniówkę

przygotowałam z kolegą mały koncert greckiej piosenki. W Policach mieliśmy dużo wolnego czasu i spędzaliśmy go na powietrzu. Graliśmy w dwa ognie, urządzaliśmy wyścigi,

uprawialiśmy akrobatykę. Dlatego w szkole bez problemu za­

łapałam się do drużyny koszykówki, siatkówki i szczypiorniaka. Do sportu też miałam talent.

191

Nie lubiłam wyjeżdżać z POW. Mama z ojczymem (ojciec zginął na wojnie) i dwiema moimi siostrami mieszkali wtedy w Bielawie. Za sąsiadów mieli rodzinę naszej słynnej piosen­

karki Eleni. Oni na piętrze, my na parterze. Ojczym szybko

przeszedł na rentę, a mama pracowała w Zakładach Włókien­

niczych imienia II Armii - czyściła maszyny tkackie. Żyli bar­ dzo skromnie. Nie mieli warunków, by utrzymać jeszcze mnie

i Irenę. Jeździłyśmy do nich na święta i wakacje. Nie przepa­ dałam za tymi wizytami. Kilkuletnia rozłąka po wojnie domo­

wej zrobiła swoje. Poza tym strasznie tęskniłam za grupą, za moimi przyjaciółmi w Policach, za tamtejszym rytmem, za zasadami, które regulowały nasze życie. W Bielawie się nudzi­

łam, czułam się samotna, choć to dziwne, bo przecież byłam wśród swoich.

Mam siedemdziesiąt pięć lat. I myślę, że czas w Policach to był jeden z najlepszych okresów w moim życiu.

O Marice i jej sportowo-artystycznych dokonaniach często pisa­ no w „Dimokratisie”. Świadczą o tym pożółkłe wycinki z gazety,

które kobieta przyniosła, gdy umówiliśmy się na spotkanie

we wrocławskiej kawiarni. Jej zdjęcia wielokrotnie pojawiały

się też w kronikach ośrodka, które prowadzili wychowawcy. Opisywali w nich codzienne życie w POW, nie zawsze dbając o kronikarską rzetelność, niektóre zdarzenia mocno koloryzu-

jąc, inne - niewygodne - pomijając. Większość kronik zaginęła, do dziś zachowały się tylko nie­ liczne egzemplarze. Jeden z nich przechowuje w swoim szcze­ cińskim mieszkaniu, za szybą meblościanki, Kostek Christu, ten sam, którego straszono niedźwiedziami ludojadami. Ten sam,

który po skończeniu podstawówki w Policach przeniósł się do

192

filii ośrodka w Szczecinie i tam uczył się w liceum, a później kończył studium nauczycielskie i został wicemistrzem Polski

w gimnastyce artystycznej. Kronika jest duża i ciężka - pełno w niej czarno-białych zdjęć,

pełno ciasno zapisanych słów, literowych esów-floresów, pełno ludzi, pełno historii. Sztywna okładka prawie nie wyblakła

przez tych z górą sześćdziesiąt lat i pozostała intensywnie różowa. Materiał wytarł się jedynie w rogach.

Kto zainteresowany, może sobie przyjść do Kostka i obejrzeć ją w stołowym, ewentualnie zrobić zdjęcia, bo pożyczać to on

kroniki nie pożycza. Zbyt jest cenna. Drugiej takiej nie ma.

Przepisuję z niej kilka fragmentów, zachowując pisownię

oryginalną: Jedno skrzydło domu zajmują dziewczynki, drugie chłopcy, na każdym piętrze jest uczelnia i pokój dla wychowawców. Jest piękna jadalnia i świetlica oraz dobrze zaopatrzone magazyny

żywnościowe i odzieżowe. Sypialnie wychowanków, miesz­

czące przeciętnie pięć osób, przybierają miły i estetyczny wy­ gląd. Młodzież sama dba o czystość sypialni i pomieszczeń, których używa. Nad zdrowiem wychowanków czuwa lekarz, dentysta i dwie higienistki.

Na wiosnę młodzież i pracownicy wzięli czynny udział

w akcji odgruzowywania miasta - układali cegły i oczyszczali teren. Wielkim powodzeniem u młodzieży cieszą się rowery.

Każdy z wychowanków chce na nich jeździć. Wszyscy z dużą niecierpliwością oczekują swojej kolejki. Na zdjęciu wycho­ wanka Eleni w czasie jazdy po boisku ośrodka.

Wyniki nauczania za rok szkolny 1952/1953 są zadowa­ lające, gdyż na wszystkich wychowanków przebywających

193

w Ośrodku tylko jeden wychowanek, który jest opóźniony

w rozwoju umysłowym, nie otrzymał promocji. Z okazji miesiąca przyjaźni Polsko-Radzieckiej odbywają się pogadanki i dyskusje na temat filmów radzieckich, jakie młodzież oglądała w tym okresie. W dniu 7 listopada z okazji 36. rocznicy Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październi­

kowej odbyła się akademia, na której w części artystycznej

wystąpił chór i zespół taneczny. Wychowankowie nasi w nawale zajęć szkolnych i domo­

wych często zapominają o tym, że należy pisać do rodziców.

Nie myślą o tym, że rodziny czekają na choćby kilka słów od córki, syna, siostry czy brata. Rodzice często za to piszą listy do dyrekcji z prośbą o jakąkolwiek wiadomość o losie ich

dziecka: „Drogi towarzyszu dyrektorze, rodzina Cumanisa

Jorgosa, prosimy bardzo, aby napisał Pan do nas list, dlaczego nasz syn Jorgos nie pisze do nas już od dwóch miesięcy. Ro­

dzice nasi są starzy i ja jego siostra często o nim myślę, czy czasem nie jest chory. Prosimy bardzo, aby dyrekcja pozwoliła przyjechać mu do nas na święta, bo rodzice nasi i ja czekamy na niego”.

Dnia ą.III.b.r. dowiedzieliśmy się z komunikatu radiowego

o ciężkiej chorobie Generalissimusa Józefa Stalina. Smutek, żal i trwoga o życie ukochanego wodza postępowej ludzkości

ogarnęły serca wszystkich pracowników, a przede wszystkim

dzieci, które z gorączkowym niepokojem pytały tak wycho­ wawców, jak i nauczycieli: czy to prawda, że towarzysz Stalin

chory? Czy ciężko chory? Czy będzie zdrów? Itd. Pytaniom nie było końca [...]. W dniu 6.III.b.r. podano dzieciom komu­

nikat o śmierci Generalissimusa Józefa Stalina. Wiadomość ta była dla wszystkich piorunująca. Dzieci, na wieść o śmierci

194

ukochanego przez nich towarzysza Józefa Stalina, rozpłakały

się i wiele z nich nie chciało w to uwierzyć. Niektóre dzieci nie jadły obiadu. Na rozkaz Komitetu Powiatowego PZPR wy­

wieszono, na znak żałoby, na wszystkich budynkach ośrodka, czerwone i biało-czerwone flagi przybrane czarnymi wstąż­

kami. Portrety tow. Józefa Stalina opasano czarną krepą i prze­

pasano je od lewego górnego do prawego dolnego rogu ramy

czarną wstęgą [...]. Na program żałobnej masówki złożyły się, między innymi, odśpiewanie przez towarzyszy greckich żałobnego hymnu w języku greckim [...]. W dniu g.III.b.r. o go­ dzinie dziesiątej w chwili składania zwłok Generalissimusa Józefa Stalina do mauzoleum na Placu Czerwonym w Mos­

kwie, w szkole, na wszystkich korytarzach zabrzmiały fanfary

harcerskie, które trwały jedną minutę. W tym czasie została przerwana nauka, a dzieci stojące przez pięć minut w ciszy

i skupieniu oddały hołd ukochanemu swemu opiekunowi Wielkiemu Stalinowi. W czasie ciszy każde dziecko w duchu

powzięło zobowiązanie odnośnie poprawienia wyników na­ uczania i zachowania ich do końca roku.

Nieznośny język, jakim pisane były ośrodkowe kroniki, zmienił

się nieco - złagodniał - dopiero po marcu 1956 roku, po refera­ cie Nikity Chruszczowa76, pierwszego sekretarza Komitetu Cen­ tralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego (KPZR),

wygłoszonym na XX Zjeździe tej partii. Do tego czasu jednak komunistyczna nowomowa była w Policach narzędziem w wal­

ce ideologicznej. Jednym z wielu narzędzi... Chodziło o to, by „prawidłowo” wychować przyszłych działaczy komunistycznych

i dzielnych partyzantów, na wypadek gdyby wojna z rządem w Atenach miała rozgorzeć na nowo.

195

Indoktrynację dobrze pamięta Spiro Gagaczowski, mój ma­ cedoński rozmówca z Lubina, który rodzinną wioskę nadal

nazywa Buf, choć Grecy ponad sto lat temu zmienili jej nazwę na Akritas. W Policach z wyróżnieniem skończył podstawówkę

(ma na to dowód: oryginalny dyplom z 1956 roku). Tak pisze na ten temat: „Wpajano nam idee socjalizmu i komunizmu, wychwalając ponad wszystko osiągnięcia Kraju Rad i jego twór­ ców, Lenina i Stalina. Wkuwaliśmy na pamięć nie tylko ich

życiorysy, ale również życiorysy całej plejady rewolucjonistów i bohaterów Kraju Rad, a także życiorysy wybranych Polaków

z B. Bierutem, K. Rokossowskim i K. Świerczewskim na czele [...]. Szeroko propagowano kulturę radziecką, wyświetlając nam

na okrągło radzieckie filmy [...]. Każde ukazanie się na ekranie

Lenina lub Stalina było nagradzane przez dziecięcą widownię gromkimi oklaskami. Uwielbienie i wiara w wielkość Stalina zastępowała nam wiarę w Boga [...]. W każdej czytelni i świet­ licy domu były kolorowe czasopisma radzieckie, przedstawia­

jące osiągnięcia Kraju Rad. Zachwycaliśmy się jego osiągnię­ ciami we wszystkich dziedzinach: gospodarki, kultury i sztuki, oświaty, obronności, sportu itd. [...]. Po śmierci Stalina dzięki polskim pedagogom program i repertuar zespołów młodzie­

żowych oraz chórów, który miał charakter walki ideologicznej,

to jest partyzancki i rewolucyjny, powoli, ale systematycznie

ewoluował w kierunku programu i repertuaru o charakterze socrealistycznym i ludowym"77.

Gagaczowski wspomina z wielkim sentymentem swój pobyt w POW: zbieranie stonki na polach, własnego królika, którego

trzymał w piwnicy ośrodka, pierwsze tańce z dziewczynami, uroczyste pochody z okazji Święta Pracy, zdobywanie harcer­

skiej odznaki BSPO („Bądź Sprawny do Pracy i Obrony”), piłkę

196

nożną, sanki i łyżwy. Byłoby jeszcze fajniej, gdyby nie męczące

pranie mózgów i niemal wojskowy dryl.

Panowało przekonanie, że dzieci muszą być zdyscyplino­ wane i karne. Wymagali tego wychowawcy, często nieprzygo­

towani do tej roli, którymi byli, podobnie jak wcześniej w Zgo­

rzelcu, weterani greckiej wojny domowej, dawni partyzanci. Przed nimi należało się mieć na baczności bardziej aniżeli

przed polskimi nauczycielami. Wysprzątane sypialnie, wy­ czyszczone ubrania, obowiązkowa obecność na codziennych

apelach, obowiązkowa aktywność w życiu grupy, obowiązkowy udział w czynach społecznych, marsze w dwuszeregu, cisza

podczas spożywania posiłków, bezdyskusyjne wykonywa­

nie poleceń. Wychowawcy próbowali wyrobić w dzieciach przekonanie, że ważniejsze od ich osobistego dobra jest dobro zbiorowo­ ści, grupy rówieśniczej, w końcu całego ośrodka. Tę praktykę

krytycznie oceniła podczas kontroli w listopadzie 1956 roku wizytatorka z Ministerstwa Oświaty: „Wychowawcy nie zwra­

cają się do dziecka, ale do całej grupy. Co to daje? W dziecku

rodzi się bunt, a później mówimy o braku dyscypliny. Trzeba

widzieć poszczególne dziecko z jego bardzo skomplikowanym rozwojem psychicznym. Proponuję zorganizowanie kącików

odosobnień, aby dziecko nie przebywało stale w grupie. Sprawa mycia i układania do snu winna być zorganizowana inaczej, nie tak po żołniersku, jak obecnie”78.

Za złamanie reguł, które obowiązywały w ośrodku, za jakikol­ wiek przejaw samowoli groziły kary - najczęściej fizyczne. Wie­

lokrotnie karcony był między innymi znajomy Gagaczowskiego,

sąsiad z pobliskiego Głogowa, przyszły malarz Telemach Pilitsidis: „Trafiło się kiedyś, że przestały grać megafony. Poszliśmy

197

z Nikosem na stryszek sprawdzić, czy aby się coś tam nie rozłą­ czyło. Wzięliśmy kombinerki, trochę miedzianego drutu, spa­

warkę do robót ręcznych i majsterkowaliśmy dość długo. Z ra­ dia poszła głośna muzyka. Wychowawca nie był zwolennikiem

głośnego grania. Wszedł na piętro i gdy wracaliśmy zakurzeni z poddasza, chwycił nas za czupryny i z całych sił walnął na­ szymi głowami. Zadudniło mi w uszach, przez chwilę straciłem kontakt ze światem, zaiskrzyło się przed oczami [...]. Gdy wy­

dawało mi się, że dochodzę do siebie, dostałem z gardy silny cios w szczękę. Szczęka odskoczyła, jakby wisiała na sprężynie,

oczy zakryły się krwią. Czułem, jak przez policzek idzie cienka strużka wilgotnej cieczy i zostaje wchłonięta przez koszulę”79.

Innym razem młody Pilitsidis oberwał za to, że nie zjawił

się dzień wcześniej na umówionym spotkaniu przewodniczą­

cych klas. Rozwścieczył tym nauczyciela greki i wychowawcę w jednej osobie:

„Kazał mi wystąpić z ławki i wezwał do tablicy. Nerwowo zerwał mi naramienniki, degradując przy wszystkich. Po czym

wygłosił mowę o wrogach komunizmu i żeby pokazać, co myśli o takich jak ja, trzasnął mnie z całej siły po twarzy. Zachwia­ łem się, zatrzęsły mi się kolana; uderzenie było tak mocne, że potknąłem się i uderzyłem głową o kant drzwi. A on podszedł

jeszcze do mnie i na oczach całej grupy skopał mnie, jakbym był szmatą, i wypchnął z klasy"80. Ostry rygor w ośrodku, hojnie wymierzane kary cielesne,

tęsknota za rodziną oraz nieleczona wojenna trauma -

wszystko to spowodowało, że chłopak dwa razy targnął się na

życie. Gdy opowiada mi o tym po latach w głogowskim studiu pachnącym farbami i świeżo zaparzoną ziołową herbatą, pró­

buje się uśmiechać:

198

- Skoczyłem z balkonu, licząc, że umrę w chwili upadku.

Niestety, tylko się poobijałem. Do dzisiaj męczą mnie po tym zdarzeniu bóle kręgosłupa i szyi. Za drugim razem wybrałem

inny sposób. W ruinach dawnej fabryki benzyny syntetycznej w Policach znalazłem źródło prądu i miedziane druciki... Znów się nie udało. Kopnęło mnie tak, że straciłem przytomność, ale

ocknąłem się po dłuższej chwili. Kto ratował Telemacha? Być może ośrodkowa pielęgniarka pani Jadzia, żona Joanisa Karamouzisa, kierownika jednego

z domów dziecka. On - Grek z wyspy Eubea, niedaleko Aten.

Ona - Polka z Poznania. Byli pierwszym, być może jedynym mieszanym małżeństwem w Policach. Poznali się w Dziwno­

wie, w Szpitalu numer 250, do którego młodą Jadzię ściągnął

doktor Barcikowski. Joanis, mechanik po ateńskiej szkole lotniczej, pochodził

z lewicowej rodziny. Wstąpił do partyzantki w dobrej wierze.

Nie spodziewał się, że sąsiedzi doniosą na niego prorządowej policji - trafił przez nich do więzienia, a jego siostra do obozu

na jednej z wysp. Po odsiadce Karamouzis dołączył do od­ działów walczących na północy Grecji. W pamiętniku pisał

o potwornej, mroźnej zimie, o długich marszach boso przez

ośnieżone góry. To wtedy zapadł na płuca, które później leczył w Dziwnowie. Kilka dni pobytu w szpitalu i troskliwa opieka

ze strony panny Jadzi wystarczyły, żeby młodzi się zakochali

i razem pojechali do Zgorzelca. A ze Zgorzelca do Polic, gdzie odbył się ślub i gdzie rodziły się ich trzy córki. W Atenach po­

znałem tę średnią - Katerinę. - Tato zapisał się na kurs polskiego, a później zrobił studium pedagogiczne w Gdyni. Dzięki temu dostał pracę jako kierow­ nik domu dziecka w Policach, na osiedlu numer 5, przy ulicy

199

Belojanisa. Zamieszkaliśmy tam całą rodziną. Żeby było spra­

wiedliwie, mama także podjęła wysiłek i szybko nauczyła się greckiego - głównie dlatego, że wśród Greków żyła i praco­ wała. Była pielęgniarką w gabinecie pierwszej pomocy. Opa­ trywała złamane nogi i ręce, szyła pomniejsze rany. Pacjentów

z poważniejszymi urazami odsyłała do szpitala w Szczecinie, na przykład gdy komuś eksplodował w ręce niewybuch, co

zdarzało się dość często. Chłopcy biegali po pobliskim lesie

i znajdowali stare pociski. Zdarzały się prawdziwe tragedie,

jednak nie uczyły nas one rozsądku. Najbardziej lubiliśmy zabawy w ruinach dawnej fabryki. W zalanych wodą, odkry­ tych piwnicach pływaliśmy jak w najlepszych basenach. Lu­

biliśmy też zwiedzać niszczejące bunkry i wdrapywać się na wysokie pofabryczne kominy - któryś z chłopaków zawiesił

kiedyś na jednym z nich grecką flagę. Rodzice nie próbowali mnie i moich sióstr w żaden sposób wyróżniać. Nie mogłyśmy

liczyć na specjalne traktowanie. Chodziłyśmy do szkoły na terenie ośrodka, jadałyśmy w miejscowej stołówce, należały­

śmy do zuchów i harcerstwa. Obok nas mieszkało małżeństwo Papazisisów - byli uchodźcami, Macedończykami, i pracowali jako wychowawcy. Ciocia i wujek - najbliżsi przyjaciele moich

rodziców. W porównaniu z wieloma innymi wychowawcami oboje byli bardzo spokojni, nie pamiętam, żebym ich widziała zdenerwowanych czy krzyczących na dzieci. Z wielkiego sza­ cunku dla swoich podopiecznych słynął również mój ojciec.

Jego dawni wychowankowie wspominają dziś, gdy czasem się spotkamy, że jedyną karą fizyczną, jaką wymierzał kierownik

Karamouzis, było delikatne, markowane targanie za uszy. Niby

łapał za małżowinę, ale wcale nią nie szarpał, choć tego właśnie można się było spodziewać. Ten nieoczekiwany i w gruncie

200

rzeczy przyjazny gest wystarczał za karę i nauczkę. Ojciec, gdy

zbliżał się do emerytury, przeszedł na pół etatu. Zajmował się młodzieżą, która z Polic przenosiła się do internatów w Szcze­

cinie i okolicach. Jeździł do swoich dawnych wychowanków, sprawdzał, jak sobie radzą, czy nie potrzebują pomocy. Do Grecji wyjechaliśmy w latach osiemdziesiątych całą ro­

dziną, z wyjątkiem jednej siostry. Z czasem ośrodek w Policach stracił czysto uchodźczy charakter.

W miarę upływu lat przybywało wymagających opieki dzieci polskich, ubywało małych Greków i Macedończyków. Coraz

częściej zgłaszali się po nich rodzice, którzy zdążyli znaleźć pracę i wreszcie byli w stanie utrzymać dom i potomstwo. Jed­

nocześnie trwała akcja łączenia rodzin - w jej wyniku kilkuset

wychowanków domów dziecka opuściło Polskę i udało się do krajów, gdzie przebywali ich krewni. Pozostali podopieczni, po których nie zgłaszali się bliscy, dorastali i zaczynali ży­

cie na własną rękę. Po podstawówce w Policach wyjeżdżali

do Szczecina, tam kończyli szkoły średnie lub zawodowe i albo

szli na studia, albo szukali pracy. Stawali się samodzielni.

Księga nowego życia

Podczas pierwszej zimy w Krościenku bywały dni tak mroźne,

że uchodźcy z Grecji do południa nie wyściubiali nosów spod pierzyn i koców. Żeby się rozgrzać, nacierali się wzajemnie

denaturatem. Szczękali zębami i biadolili: „Po cośmy tu przy­ jechali?! Zachciało nam się spółdzielni rolniczej, pól i baranów. Trzeba nam było zostać na Dolnym Śląsku i znaleźć robotę w fabryce, pocić się przy maszynach buchających ciepłem”.

Gdy późną jesienią i zimą 1951 roku wyprawiali się pociągami ze Zgorzelca na drugi koniec kraju, nie najlepiej rozumieli, do­ kąd zmierzają i co ich czeka. Nie docenili Bieszczad: „Góry to góry - myśleli. - My też z gór. Znamy górskie chłody. Podołamy. Jedziemy organizować nowe życie”.

Po przyjeździe obleciał ich strach, typowy dla bieszczadzkich pionierów. Zobaczyli skutą lodem rzekę Strwiąż i dwumetrowe zaspy śniegu, przez które trzeba było kopać tunele. Nie mieli

odpowiednich butów, kożuchów, łopat do odśnieżania. Dobrze, że choć dachy domów, które zajmowali, wytrzymywały cię­

żar nieustającego opadu. Małe drewniane chałupy stały puste, jakby czekały na nowych gospodarzy. Było ich dość, uchodźcy mogli wybierać spośród nich według uznania. Chociaż co to za

wybór? Wszystkie domy były tak samo małe, tak samo stare, tak samo zdewastowane, zagrzybione, zawilgocone i dziurawe,

bez pieców i podłóg. Mroźne powietrze wpadało do środka

202

przez nieszczelne okna i drzwi. Stare płoty wokół chałup już

w pierwszych dniach poszły na opał. W sumie dobrze, bo nie było po co się od innych odgradzać. Jak ci Bojkowie wytrzymywali zimy w podobnych warunkach,

ci Niemcy, ci Żydzi, ci Ukraińcy, ci Polacy? Ci wszyscy nieobecni,

którzy mieszkali w Krościenku od setek lat i którzy zniknęli nagle, co do jednego w czasie wojny i tuż po niej. Wojna prze­

rwała stare życie, bez trudu pokonała i zniszczyła miejscowe narody, religie, kultury, które współistniały w pokojowym po­

plątaniu. To przez wojnę dolina między wzgórzami kompletnie opustoszała. Zostały w niej tylko stare groby i jeden świeży, masowy, z dwustu Żydami, których zamordowali hitlerowcy,

i te nieszczęsne puste chaty, po których hulał zimowy wiatr. W tamtym czasie, w końcówce 1951 roku, cały region za­

ludniał się na nowo. Dopiero co Stalin wymusił na Bierucie podpisanie umowy o korekcie granic, w myśl której Polska wy­ zbywała się na rzecz Związku Radzieckiego sporej części Lubel­ szczyzny oraz żyznych ziem nad Bugiem i Sołokiją. W zamian

dostawaliśmy z powrotem Ustrzyki Dolne i okoliczne tereny

(w tym Krościenko), czyli fragment obwodu drohobyckiego -

wprawdzie z piękną przyrodą, ale niezbyt urodzajną glebą i ropą naftową, której nie opłacało się wydobywać. O korektę granic oficjalnie wystąpiła Polska, nieoficjalnie zaś naciskały na nią władze na Kremlu, by uzyskać dostęp do bogatych po­

kładów węgla kamiennego w tak zwanym kolanie Bugu (zasoby

te nieco wcześniej odkryli polscy uczeni). Gdy na dokumencie wysychał atrament, Polacy z terenów,

które nagle znalazły się po drugiej stronie granicy, otrzymywali

kartę przesiedleńczą i pod przymusem ruszali w drogę - jedni na Ziemie Odzyskane, inni w Bieszczady. Smutni i bezradni

203

w swej złości, ładowali do wagonów krowy i konie, bele słomy,

worki z ziarnem na siew, domowe sprzęty i siebie samych. W Polskiej Kronice Filmowej obiecywano im głosem An­ drzeja Łapickiego, że jadą prawie jak do raju. Tymczasem je­

chali do dziury zabitej dechami, bez utwardzonych dróg, bez dostępu do wody, ze studniami, w których zalegała padlina8', i z tymi nieszczęsnymi drewnianymi chatami w ruinie. Tak

samo marzli w nich polscy wysiedleńcy z Lubelszczyzny, jak uchodźcy z Grecji - nowi sąsiedzi. Tych pierwszych polskie

władze kierowały do Ustrzyk Dolnych i okolicznych wiosek (ta­

kich jak Czarna, Lipie, Lutowiska, Łobozew, Jasień, Krystynopol, Jałowe, Bystre, Polana, Brzegi Dolne, Ustjanowa), tych drugich głównie do Krościenka, które stało się „stolicą” greckiej enklawy.

Pojedyncze uchodźcze rodziny zamieszkały też w pobliskich wsiach Liskowate, Jureczkowa i Wojtkowa.

Gdy koło południa temperatura podnosiła się o kilka stopni, zmarznięci uchodźcy zbierali się w sobie, opatulali, czym się dało, i szli do roboty w nowo utworzonym Rolniczym Zespole

Spółdzielczym „Nowe Życie" (gr. „Nea Zoi”). Już sama rejestracja spółdzielni w sądzie stanowiła wyzwanie, a przecież trzeba ją

było jeszcze faktycznie uruchomić i postawić na nogi. Pierwszy przewodniczący nie wytrzymał pionierskich trudów i mrozów.

By nie powiedzieć, że odebrał sobie życie, mówi się, że zmarł nagle na skutek wyczerpania nerwowego. - Kiedyś, owszem, zimy były, że hej. Minus dwadzieścia, minus

trzydzieści. Za to teraz cieszymy się, jeśli choć trochę śniegu

spadnie i odrobinę przymrozi - mówi Aleksandra Ziembicka zwana Danką, sołtyska Krościenka. - Ostatniej zimy z powodu

braku śniegu musieliśmy odwołać zawody narciarskie i zamiast

204

nich urządziliśmy na wiosnę wyścigi chodziarskie z kijkami do nordic walkingu. Ot, globalne ocieplenie.

Danka właśnie odebrała mnie z hotelu w Ustrzykach Dolnych

i zgodziła się być moją przewodniczką po przeszłości i teraź­ niejszości Krościenka. Energiczna, uśmiechnięta, typ działaczki.

Z burzą rudych włosów. Jedziemy jej srebrnym audi do wioski położonej 8 kilometrów na wschód, przy samej granicy z Ukra­

iną. Widzimy Ukraińców, którzy przy drogach i sklepach han­ dlują papierosami i tanim alkoholem. Za zarobione złotówki kupują mięso, chemię gospodarczą i sprzęt AGD.

Sołtyska, zanim została sołtyską, jak wszyscy miejscowi jeź­

dziła przez granicę, by tanio zatankować samochód. Przestała jeździć, gdy wybrano ją na urząd. Trzy kadencje temu. Jaka to strata dla portfela, Danka nawet nie chce liczyć. Bycie su-

peruczciwą nie bardzo się opłaca, bo za sołtysowanie kobieta dostaje raptem 200 złotych miesięcznie. Nie pieniądze są jed­ nak najważniejsze. Sołtysce nie wypada i już.

Mijamy gęste lasy, intensywnie zielone i mocno pofałdo­ wane łąki, a po drugiej stronie niepozorną rzekę - ten Strwiąż

nieszczęsny, który wpływa do Dniestru, a później do Morza

Czarnego. Niby płytki i niezbyt wartki, ale jak wylał dwa lata temu podczas oberwania chmury, to pół wioski podtopił. Soł­

tysce porwał męża, gdy ten próbował wynosić z domu co cen­ niejsze przedmioty. Strachu i płaczu było co niemiara. Mężowi ostatecznie nic się nie stało, za to dom wymagał poważnego

remontu. Sporo rzeczy przepadło: popłynęły z prądem lub za­ mokły i spleśniały. Wśród nich wszystkie papiery i pamiątki

po ojcu.

To po nim Dance została słabość do polityki. Lazaros, czyli Lazos, czyli Józek, pochodził z greckiej części Macedonii. Podczas

205

wojny domowej został poważnie ranny w kolano i razem z in­

nymi chorymi partyzantami trafił do szpitala w Dziwnowie. Stamtąd do Zgorzelca i w końcu do Krościenka. Był członkiem

KKE i PZPR. Szybko nauczył się polskiego. Od deski do de­

ski czytywał „Trybunę Ludu”, „Politykę" i „Forum”, a później

przekrzykiwał kolegów w greckiej świetlicy. Ożenił się z Polką

i spłodził ośmioro dzieci. Zmarł niedawno, po trzech zawałach. Przez ponad czterdzieści lat Józek jako traktorzysta orał spół­ dzielcze pola. Bronował, siał i kosił. Zwolnioną posadę zajął jego najmłodszy syn Mietek.

Danka też pracuje w „Nowym Życiu”. Na pół etatu, jako nocny

stróż. Bo spółdzielnia to nadal największy zakład w okolicy.

Zatrudnia czterdzieści dwie osoby. Dużo jak na zwykłą wioskę, mało, jeśli porównać z liczbą zatrudnionych tu dawniej blisko tysiąca ludzi.

- Razem z dziećmi było nas tu 3 tysiące Greków i Macedoń­ czyków - mówi sołtyska. - Stanowiliśmy prawie 100 procent populacji. Dziś proporcje się odwróciły: to Polacy dominują liczebnie, nas została garstka. Na sto trzydzieści numerów we

wsi tylko osiem to domy greckie. Wiem, bo chodzę po ludziach

zbierać podatki. W pierwszej kolejności uchodźcy zorganizowali cztery punkty

zbiorowego żywienia, bo niektóre chaty były tak zdemolowane, że nie dało się w nich gotować. Gdy pogoda nieco się poprawiła, osadnicy ruszyli z robotami budowlanymi. W pierwszym roku

działalności spółdzielni postawili siedem obór, dwie chlew­ nie, trzy stajnie, trzy owczarnie, dwa kurniki, jedną szopę, jedną stodołę na siano, cztery cieplarnie, sześć silosów oraz

halę tartaku. Wyremontowali też w okolicy blisko czterysta

206

domów. Część potrzebnych cegieł wyprodukowali sami, a część

sprowadzali z Wrocławia - od mieszkających tam rodaków, którzy pomagali odgruzowywać miasto zrujnowane w czasie

wojny. Wiosną 1952 roku zaczęły się prace połowę. Do zagospoda­

rowania było ponad 4,5 tysiąca hektarów. Wysiewano pszenicę,

jęczmień, żyto i kukurydzę, sadzono ziemniaki i buraki. Trzeba było zadbać o pastwiska dla ponad pięciuset krów, czterystu kóz i blisko tysiąca owiec, o słomę dla ponad dwustu świń

i stu koni. Już sama organizacja pracy dla prawie sześciuset mężczyzn

i czterystu kobiet była wyzwaniem. Żeby ją usprawnić, wszyst­ kie domy we wsi połączono radiowęzłem. Kable do dziś wyłażą

ze ścian podczas remontów. „Kalimera! Towarzysze!” - rozbrzmiewało każdego poranka w skromnych izbach. To członkowie zarządu i kierownicy za­ powiadali przez głośniki, która brygada uda się tego dnia na

dany odcinek i czym konkretnie się zajmie. - Pracowaliśmy od ósmej do osiemnastej, z dwugodzinną prze­

rwą na obiad i sjestę - wspomina mama Danki, pani Kazia, zwana Katiną lub Lazoską. Sołtyska przywiozła mnie do niej, bo ta specjalnie dla mnie ugotowała lapata - grecką zupę z koń­ skiego szczawiu, z ryżem i pomidorami. Pani Katina ma prawie osiemdziesiąt lat, wielkie spracowane

ręce, donośny głos i szeroki, serdeczny uśmiech. Zakochała się w Józku na zabój jako szesnastoletni podlotek. Jak się porozu­ miewali? Jakoś! Rodzice krzywili się na przyszłego zięcia. Pol­

skich chłopaków brakuje, żeby nam dziewczyna szła za jakie­

goś Macedończyka!? Przestali się krzywić, gdy Józek wydukał,

207

że jak im nie dadzą spokoju, zabije i siebie, i niedoszłą żonę.

Później teściowie nie mogli się zięcia nachwalić.

- Dali mnie najpierw do sianokosów. Przez radio mówili, na którą mam iść łąkę. Więc szłam. Ani po grecku, ani po mace­

doński! gadać nie umiałam. Ale ci ludzie byli tacy wspaniali, że

zaraz zaczęli mnie uczyć. „Chodź tu do nas, Katina, i słuchaj”, mówili. To jest to, to jest to, to jest to. Szybko wchodziło do

głowy. Ja im za to pokazałam, jak się snopki stawia, żeby stały jak należy i nie upadały z pierwszym deszczem. Ich kuchni też

się szybko nauczyłam. Patrzyłam, co i jak i do czego, jak wałko­

wać ciasto na pitę, jak doprawiać jagnię, jak nastawiać mleko na słodki ser, jak na słony, kiedy odlewać serwatkę. Później to gre­ ckie koleżanki przychodziły do mnie do domu i pytały, co ja ro­

bię, że moja pieczeń taka delikatna, że pita taka chrupiąca. Jak człowiek o osiemnastej kończył zmianę w spółdzielni, musiał

jeszcze oporządzić własne gospodarstwo - wszyscy mieliśmy w dzierżawie po parę hektarów, jedną krowę, kilka owieczek

i kurek. No i dzieci. Przecież myśmy mieli ósemkę. Trzeba je było nakarmić, umyć, oprać, przytulić. Dzień się kończył przed północą, zaczynał bladym świtem. Zmęczeni byliśmy - i ja, i mąż nieboszczyk - ale przy tym szczęśliwi. Człowiek rozumiał,

że trzeba się narobić, żeby było dobrze.

Z całego Krościenka już tylko Lazoska nadal chodzi po nie­ wysokich wzgórzach i zrywa świeży koński szczaw na lapatę.

Polskie sąsiadki, które sprowadziły się do wioski, gdy Grecy

zdążyli w większości wyjechać, pytają, na co jej te chwasty. Nie lepiej, żeby sobie zwykłej szczawiowej z jajkiem ugotowała?

- Inne życie teraz wiedziemy. Krościenko całkiem się zmie­ niło. Kiedyś, owszem, pracowaliśmy wszyscy jak woły, ale nie

było soboty bez tańców, bez wspólnej zabawy czy to w greckiej

208

świetlicy, czy na którejś łące. Domu na klucz nikt nie zamykał.

A teraz? Każden sobie... Rok 1953. gdy dokończono elektryfikację okolicy, był już cał­

kiem znośny. Wieś dała się oswoić. W starej cerkwi działało kino Partyzant. Powstała drukarnia, która wydawała gazetę

(jako zecer pracował w niej Wangelis Tsachuridis, partyzant z Pontokomi i Nowej Huty). Do greckiej świetlicy ściągnięto

zestawy do gry w tawli i kilkanaście talii kart. Spółdzielnia otworzyła szklarnię z warzywami, bar mleczny, cukiernię i pie­

karnię, a także zakłady: fryzjerski, szewski i krawiecki. Ludzi wysyłano do szkół partyjnych, na kursy języka polskiego i za­

wodowe - budowlany, dyrektorów spółdzielni, buchalterów.

Powstał ośrodek zdrowia, z własnym lekarzem i dentystą. Cho­

roby zdarzały się rzadziej, bo naprawione chałupy zimą lepiej trzymały ciepło. Zarząd spółdzielni błagał Radę Narodową w Ustrzykach, by na stałe przysłała położną, tyle było poro­

dów. W sąsiednim Liskowatem powstał żłobek i przedszkole, gdzie matki oddawały dzieci w poniedziałek rano, odbierały

w piątek wieczorem.

Na soboty i niedziele do Krościenka wracała mała Kula Roso-

łowska. Do tego samego domu, w którym właśnie siedzimy, po­

większonego jedynie o sporą dobudówkę, ładnie utrzymanego. Mówi, że jej rodzice ciężko pracowali, więc spółdzielczy żłobek

i przedszkole były dla nich wybawieniem. - Gdy dorosłam i wyszłam za mąż za Polaka, co widać po

nazwisku, i gdy doczekaliśmy się własnych dzieci, także po­ syłałam je do przedszkola w Liskowatem. Tyle że na osiem

godzin, bo system się zmienił.

209

Kula całe dorosłe życie przepracowała w spółdzielni jako zootechnik. Niedawno przeszła na emeryturę, ale zachowała

jeszcze część etatu. Mozę i myślała w młodości o wyjeździe do Grecji, kiedy w połowie lat siedemdziesiątych pojawiła się taka

możliwość i gdy inni wyjeżdżali, ale jak miała wyjechać, skoro

w Krościenku było jej życie - mąż, dzieci, praca, koleżanki. Cza­ sami wyprawia się samolotem, by odwiedzić dawnych znajo­

mych i dalszą rodzinę - wspominają wtedy niedzielne poranki, gdy po całonocnej zabawie wracali na rauszu ze Stebnika czy Jureczkowej, wyśpiewując greckie piosenki i machając do Po­ laków idących na mszę. Niedawno Kula została babcią i pomaga przy wnukach. Mówi

do nich po grecku i liczy, że nauczą się choć podstawowych zwrotów. Przyzwyczaja ich do greckich deserów. Najchętniej

przyrządza riwani, czyli biszkopt nasączony słodkim syro­ pem, i baklawę z orzechami. Dla mnie i dla Danki ugotowała stifado - wariację na temat tradycyjnego gulaszu, z mięsem

z kurczaka i ryżem. Jedziemy dalej, w stronę greckiego cmentarza na niewysokim

wzniesieniu, ukrytego wśród bujnych grabów i świerków. Naj­ pierw jednak zaglądamy do najstarszej żyjącej w Krościenku

Greczynki. Drosia Tarsudi ma osiemdziesiąt cztery lata i pocho­ dzi z terenów nad rzeką Ewros, na wschodzie Grecji. Niedaw­

no przeszła operację usunięcia zaćmy. Gdyby nie schorzenie, pewnie dalej by wyszywała ulubionym haftem krzyżykowym. - Panu pokażę - mówi i przywołuje mnie zamaszystym ge­

stem do sieni. - Pan widzi, iłem się nahaftowała.

Na ścianach niewielkiego pomieszczenia wiszą oprawione

wyszywanki - ładne, kolorowe. Na jednej do modlących się

210

dzieci przychodzi Anioł Stróż, na innej, biało-niebieskiej, zna­

lazł się motyw z antycznej Grecji.

Pani Drosia (Polacy wymawiają jej imię przez „i”, Grecy przez „j”, z akcentem na „a”) trzy lata leczyła się w polskich szpitalach z wojennych ran - oberwała w głowę, rękę i nogę. Noga została

o 2 centymetry krótsza, nie zgina się najlepiej, ale jest, dzię­

kować Bogu. Innym przecież ucinali... Z mężem Grekiem po­

znali się już w Polsce, bodaj w Zgorzelcu, skąd przenieśli się do Krościenka. On, spółdzielczy elektryk, ona - w spółdzielczym tartaku zatrudniona była przy odpadach z celulozy. Do Grecji

wracać na stałe nie chcieli, bo w Krościenku życie mieli dobre. I oni, i ich dzieci z rodzinami. Po co mieliby wszystko od nowa

zaczynać, o ziemię się kłócić z krewnymi, o spadki? Szkoda za­ chodu. Zresztą od niedawna w sklepie w Ustrzykach można już kupić najlepsze lekarstwa na tęsknotę i żal za Grecją - oliwki

z pestkami i tradycyjne słodkie lokoumades. Najbliżsi przyjaciele pani Drosi, towarzysze bieszczadzkiej

doli i niedoli, dawno poumierali. Pamięta ich wszystkich i cza­ sami jeszcze odwiedza, jeśli syn ją podrzuci na cmentarz.

Pięćdziesiąt dziewięć uchodźczych grobów - niektóre podwój­ ne, męża i żony, jak u Kapsidisów: Jorgos umarł w 1989 roku, a Wasiliki w 2011. Ją ostatnią tutaj pochowano. Wszyscy, którzy odchodzili później, leżą wśród Polaków na cmentarzu komu­

nalnym, przy drodze z Ustrzyk. Ten grecki cmentarzyk na wzgó­ rzu, do którego prowadzi nieoznaczona ścieżka, jest bardziej kameralny, cichy. Otaczają go bujne krzaki i wysokie drzewa,

które skutecznie zagłuszają hałas ukraińskich dostawczaków jadących z towarem od granicy, i polskich osobówek zmierza­

jących w przeciwnym kierunku - po ukraińską benzynę. Mało

211

kto tu dziś zagląda, chociaż na kilku grobach widać świeże

znicze i wiązanki ze sztucznych kwiatów.

Danka mówi, że od czasu do czasu to ona, sołtyska, organi­ zuje koszenie trawy, a niekiedy zreflektuje się któryś z potom­

ków. Z kolei grecka ambasada kilka lat temu zapłaciła za nowe ogrodzenie i renowację nagrobków. Na każdym z nich widnieje imię i nazwisko zapisane literami greckimi i łacińskimi. To dowód, że uchodźcy mieli podwójną tożsamość, że żyli na

styku dwóch światów, dwóch kultur, dwóch języków, że mieli po dwa życia. Że wszyscy uchodźcy - również dziś - mają po

dwa życia. I dwie śmierci. Końcówka lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Nad rzeką trwa

głośna zabawa. Nie skończy się przed północą. Grają skrzyp­

ce i klarnety. Może jest akurat święto narodowe, może czyjeś imieniny, a może uchodźcy wyprawili imprezę, bo cieszą się, że koledzy, choć bez polskiego obywatelstwa, robią polityczne ka­

riery - Antonis Charizopulos wszedł właśnie do władz powiatu

w Ustrzykach Dolnych, a Tanasis Markopulos do Gromadzkiej Rady Narodowej. Ich zdrowie!

Wśród bawiących się są też Polacy, którzy już nawet umieją

powiedzieć parę słów po grecku i co nieco rozumieją. Próbują

śpiewać, lub przynajmniej nucić, i tańczyć, choć te greckie i ma­ cedońskie tańce są ich zdaniem do niczego niepodobne. Po­

czątkowo byli sceptyczni wobec pieczonego barana, którego kucharze obracali nad ogniskiem co najmniej cztery godziny,

teraz nie mogą się najeść chrupiącego mięsa. Anyżówkę tsipuro,

w Polsce nie do dostania, z powodzeniem zastępuje wódka.

Rausz następnego poranka przez chwilę zmniejsza prob­ lemy trudnej codzienności w Krościenku. Bo owszem, każdy

212

ma pracę, zarobek i wypłatę, dzieci rosną jak na drożdżach i chodzą do miejscowej szkoły, w której uczą się po grecku, na­

wet do zimowych mrozów człowiek zdążył przywyknąć, ale rzeczywistość daleka jest od sielanki.

Nie wszyscy sąsiedzi brali udział we wczorajszej zabawie niektórzy ponapychali waty do uszu, żeby nie słyszeć skocz­

nych rytmów, i zasypiali wściekli. Zabawią się następnej nie­

dzieli... ze swoimi. Kłótnie i podziały. Nie mogło ich w tym środowisku zabrak­

nąć. Za dużo ludzi na zbyt małym obszarze. Za dużo ambicji,

za dużo frustracji. Być może uchodźcy przywlekli kłótliwość z Grecji, a być może „zapadli” na nią dopiero w Polsce. Obie

wersje są wielce prawdopodobne. Niejeden myślał sobie, że spółdzielnia mogłaby działać dużo

lepiej, gdyby to on nią kierował, a nie Teocharis czy Charalambopulos. Już on by wiedział, co zrobić, żeby świnie szybciej rosły, a krowy dawały więcej mleka. Hodowla! Postawiłby na hodowlę,

nie na uprawy, bo nawet przy intensywnym nawożeniu nie wyciśnie się z tej bezpłodnej ziemi urodzajniejszych plonów.

Cała Jureczkowa i Liskowate to gleby trzeciej i czwartej klasy,

słabe, a oni nam każą siać pszenicę. Tartak? A po co nam był tartak? Może i działa nie najgorzej, ale niech ktoś udowodni, że nie odchodzi tam szacher-macher, że nie ma przywłaszczania!

Że jeden z drugim nie kradną... Inny uważał po cichu, że gdyby to on szefował spółdzielni,

zrównoważyłby hodowlę i uprawy. Za dużo tu ziemi, by leżała odłogiem. 600 ton siana rocznie to też dużo za dużo. Należy

zwiększyć zasiewy owsa i kukurydzy, uprawiać więcej bura­

ków, żeby było z czego robić kiszonkę. Lepiej przecież wypro­ dukować własną niż kupować poza wioską. Domy! Trzeba je

213

remontować. Wiadomo przecież, że prędko do Grecji nie wró­

cimy. Niechby spółdzielnia pomogła w remontach, bo w nie­

których chałupach nadal wilgoć i grzyb, i pleśń, która pożera dachy. Dziwić się później, że dzieci kaszlą, że wysypki, że starzy wypluwają płuca!?

W kwestiach czysto ekonomicznych dawało się jeszcze do­ gadać, można było „wydyskutować" to i owo, a później po­

klepać się po ramieniu i wypić na zgodę po kielichu. Ale gdy

imputowana niegospodarność stanowiła jedynie przykrywkę dla głębokich różnic politycznych, nie mogło być mowy o po­ rozumieniu.

Pierwsze zgrzyty pojawiły się w 1956 roku, po słynnym re­ feracie Nikity Chruszczowa. Wieści z Moskwy docierały do

Krościenka głównie przez Warszawę (za pośrednictwem „Try­ buny Ludu”) i Wrocław (za pośrednictwem „Dimokratisa”).

Dyskusje i kłótnie w greckiej świetlicy trwały godzinami i szły w kierunku ostrego podziału. Powstały trzy grupy. Pierw­

szą tworzyli twardogłowi „staliniści”, dogmatycy, którzy nie chcieli się zgodzić z decyzją kierownictwa KKE o usunięciu Nikosa Zachariadisa z partii, krytykowali Chruszczowa i Go­

mułkę za „prawicowe odchylenia” oraz popierali hasła ko­

munistów albańskich i chińskich. Druga grupa nie żałowała Zachariadisa i akceptowała pogląd, że rewolucja to przeży­

tek, że władzę należy zdobywać drogą działań parlamentar­

nych. Do trzeciej, najliczniejszej, należeli ludzie nieszcze­ gólnie zainteresowani polityką, którzy chcieli pracować i żyć w spokoju.

Atmosfera gęstniała. Przez trzy kolejne lata między człon­ kami frakcji trwały nieustanne spory i wzajemne przekony­

wanie się. Zdarzały się donosy i szkalowanie. Chodziło też

214

o podział władzy w spółdzielni: szefem komitetu zakładowego partii miał zostać ten, nie tamten, w zarządzie widzieliby tego,

nie tamtego.

Wybuch nastąpił w lutym 1959 roku. Dogmatycy wściekli się, opuścili walne zebranie członków spółdzielni i oświadczyli, że przestają pracować na rzecz „Nowego Życia". W czerwcu spa­

kowali manatki i przenieśli się do Trzciańca - 20 kilometrów na północny zachód. Z Krościenka wyjechały czterdzieści dwie

rodziny, czyli co najmniej setka osób. Sprawą przejęli się pol­

scy towarzysze z PZPR. Jeździli do Trzciańca mediować - na próżno. Przestali jeździć, odkąd greccy koledzy z partii rzucili

się na nich z pięściami. Rozłamowcy dogadali się z władzami powiatu i założyli w Trzciańcu własną spółdzielnię, znacznie mniejszą niż „Nowe Życie", ale całkiem prężną.

W tym samym czasie Krościenko pustoszało z jeszcze in­

nego powodu. Odkąd Josip Broz-Tito na nowo zaprzyjaźnił się

ze Związkiem Radzieckim i całym socjalistycznym blokiem, uchodźcy z Grecji narodowości macedońskiej mogli starać się

o zgodę na wyjazd. Belgrad deklarował, że przyjmie ich na po­

łudniu kraju, blisko rodzinnych wiosek, które dekadę wcześniej pozostawili w Grecji. Do Jugosławii wyjechało wtedy z Polski 5 tysięcy osób, w tym kilkaset z rejonu Bieszczad.

„Nowe Życie" przestało kwitnąć. Spółdzielnia zrezygnowała z początkowego rozmachu: w 1960 roku zatrudniała jedynie dwieście pięćdziesiąt osób zamiast tysiąca, jak jeszcze kilka lat wcześniej. Pracownicy mieli do obrobienia już nie przeszło

4000 hektarów, ale 2300. Stopniowo odchodzili od zasiewów zbóż na rzecz uprawy roślin pastewnych, które pozwalały na produkcję paszy, bo kierownictwo ostatecznie postawiło na ho­

dowlę. W oborach z roku na rok przybywało krów, w chlewniach

215

świń, a na pastwiskach owiec. W 1980 roku było ich odpowied­ nio: 742, 541,1964.

Sołtyska mówi, że jeśli potrzebuję więcej liczb, zawiezie mnie do szefowej spółdzielni. Prezes Eugenia Szydełko ma osiem­

dziesiąt cztery lata i w jednym palcu areały, tonaże, wartości

produkcji żywca i wahania dniówek obrachunkowych. Do Kroś­

cienka przyjechała jako młoda żona w 1956 roku. Za mężem, który dostał nakaz pracy w miejscowym nadleśnictwie. - Zatrudniłam się w „Nowym Życiu" jako księgowa - mówi. -

Moim przełożonym był główny buchalter pan Zafiratos, który zresztą mieszkał tam, gdzie ty mieszkasz obecnie, Danusiu,

w tym domu nad rzeką. Bardzo mądry człowiek. W spółdziel­

czym archiwum do dziś znajdują się księgi, które prowadził bar­

dzo starannie. I po grecku. Początkowo wszystkie dokumenty sporządzane były po grecku, bo uchodźcy dopiero uczyli się

polskiego. Dlatego bardzo im się przydałam. Do moich obo­

wiązków należała korespondencja z urzędami, dostawcami, odbiorcami. Nigdy też nie odmówiłam, gdy moi nowi znajomi

prosili, bym napisała za nich jakieś podanie albo list, bo sami

bali się, ze zrobią błędy. Po kilku latach prawie wszyscy opa­ nowali nowy język i nie było problemów. Ja z kolei nie miałam

do greckiego głowy. Nauczyłam się zaledwie paru słów i zwro­ tów. Nie mam talentu, jak mama Danusi, która wyszkoliła się i w greckim, i macedońskim. - Za to pani syn Marek do dzisiaj świetnie pamięta grecki -

wtrąca sołtyska.

- Zgadza się. Chodził z wami do szkoły, bawił się na jednym podwórku, pływał w tej samej rzece, więc jak miał się nie na­

uczyć. Mówię panu, myśmy tu żyli w wielkiej przyjaźni. I nie

216

było żadnej dyskryminacji: Polak, nie-Polak. Jak chciałam iść z mężem na zabawę, oddawaliśmy nasze małe dzieci pod opiekę starszym sąsiadkom, Greczynkom. Albo jak wyjeżdżaliśmy na

wczasy, to dawaliśmy im klucze - podlewały nam kwiatki, kar­

miły kury. Z niektórymi z nich do dzisiaj mam kontakt. Przy­ syłają mi z Grecji listy i piszą, że spędziły w Krościenku naj­

piękniejsze lata. Mieliśmy kino, z różnych miast przyjeżdżały do nas trupy teatralne. Wychodziła grecka gazeta. W całych

Bieszczadach nie było drugiej wioski z takim życiem kultu­ ralnym. Łączyło nas to, wie pan, że wszyscy ciężko pracowali­ śmy. Nikt się nie obijał. Jak była potrzeba, ja też wychodziłam

z biura i szłam z kobietami na pole, by ręcznie nawóz rozrzucać, albo na łąki - widłami siano przewracać. Nasza spółdzielnia

była największym gospodarstwem w całym województwie. Nie

tylko produkowaliśmy zboże, nie tylko hodowaliśmy zwierzęta, uprawialiśmy też sady i ogrodnictwo, mieliśmy własne owoce

i warzywa, a nawet miód, bo i pasieki utrzymywaliśmy. A teraz? - Teraz to szkoda gadać - rzuca Danka. - Czekają nas cięż­

kie czasy. - Inne mamy rolnictwo, wie pan? Żeby zwiększyć produkcję,

musielibyśmy więcej siać i robić kiszonkę, jak kiedyś, najlepiej z kukurydzy. A nie możemy. To jest nasz największy problem.

Mamy pięćset hektarów pól, których nie uprawiamy. Przez dziką zwierzynę, której jest coraz więcej, bo Unia Europejska

kazała zmniejszyć odstrzał. Jelenie i dziki potrafią zniszczyć nam sto procent upraw. W okolicy grasują wilki - o, parę dni

temu zagryzły jałóweczkę. Zostało nam sto osiemdziesiąt sztuk bydła, najmniej w historii spółdzielni. Owiec nie trzymamy już

od lat, bo przestały się opłacać. Musiałam zwolnić wielu ludzi.

Ile nas zostało dzisiaj? Ledwie czterdzieści dwie osoby.

217

Zanim pożegnamy panią Szydełko, pytam o greckie motywy w salonie: wiszący na ścianie ozdobny talerz ze sceną z mitolo­

gii i dzbanuszek na szczycie meblościanki - typowe pamiątki z greckich wakacji. - To prezenty od dawnych koleżanek, sąsiadek, które wy­

jechały z Polski na początku lat osiemdziesiątych. Ja sama w Grecji dotąd nie byłam. Może jeszcze zdążę.

W drodze powrotnej do Ustrzyk Dolnych proszę sołtyskę,

byśmy się zatrzymali na chwilę przy spółdzielni. Chcę się przyj­ rzeć pomnikowi Nikosa Belojanisa, który stoi przy budynku.

Nie jest najpiękniejszy, dosyć siermiężny, wymaga renowacji. Ufundowali go mieszkańcy Krościenka zatrudnieni w „Nowym

Życiu”. Kiedy kilka lat temu powstawał projekt ustawy o usu­

waniu symboli komunistycznych, miejscowi zastanawiali się,

czy nadgorliwcy z prawicowego rządu w Warszawie wytropią Belojanisa. Nie wytropili, bo ustawa nie przeszła. Pytam Dankę,

czy się nie boi, że pomysł powróci i przyjdą burzyć pomnik. - Nie damy!

ANNA ZE SZCZECINA

Halo? Dzień dobry. W radiu dali mi pana numer. Dzwonię,

ponieważ słyszałam, że pisze pan książkę o Grekach. Trochę mi niezręcznie, bo nawet pana nie znam, ale trudno. Proszę

pana, ja się w jednym Greku kochałam na zabój. Byliśmy parą przez ponad rok. Kostek studiował medycynę, a ja uczyłam się

na pielęgniarkę. Planowaliśmy ślub i wspólne życie w Grecji.

Nasłuchałam się o jego rodzinnej wiosce tyle, że umiałam ją

sobie wyobrazić i do dziś pamiętam, jak mogła wyglądać. Ko­ stek był czuły i dobry. Wychował się w domu dziecka i nie miał grosza przy duszy - chyba to właśnie najbardziej nie spodobało

się moim rodzicom. Gdy zrozumieli, że nasz związek jest na poważnie, zakazali nam kontaktów. Parę tygodni spotykaliśmy się po kryjomu, w szczecińskich parkach i kinach, słaliśmy do siebie listy. Najpierw co kilka dni, później coraz rzadziej. Ja­

koś się to rozpadło. Z niczyjej winy. Wie pan, nie żałuję, bo po wyjeździe Kostka z Polski poznałam mojego obecnego męża. Jestem z nim całkiem szczęśliwa. Czasami jednak myślę sobie,

że moje życie mogło się potoczyć zupełnie inaczej. Gdzie ja

bym dzisiaj była?

219

Księga łączenia rodzin

Petropulu Joana, Zgorzelec, ul. Warszawska 15 (Rok 1951- List do KC PZPR) Towarzysze! Pierwsze moje słowa serdecznie was pozdrawiam Brater­ ska Partio a mianowicie wielkiego Bieruta. Jestem wdowa, ale wcale nie czuję żalu, właśnie przeciwnie czuję niena­

wiść do tych podżegaczy tajemnych Amerykanów, prze­ ciwko którym walcząc mój mąż z moralnego Greckiego Narodu, zginął na polu chwały. Z nimi niedługo porachuje­

my się. Tak się położyło, że moje dzieci (córka, lat 18, pracuje w koł­

chozie, syn 16 lat uczy się na elektryka) - nie o to mi się roz­

chodzi, że mi tutaj źle, ale jednak ciągną mnie moje dzieci,

które są w Rumunji.

Drugi mój syn Chrystos - został dokonany fakt, że on nie żyje. Oto mój drugi ból w sercu.

Mam 48 lat, poszkodowaną nogę, pomimo wszystko pie­ lęgnowałam i pielęgnuję w dalszym ciągu poszkodowanego inwalidę, kolegę Luka, bo jestem całkiem związana z tą walką przeciw burżuazji i przeciw podżegaczy wojennych.

Udaję się do Was z wielką prośbą, abyście puścili mnie, bym mogła się połączyć z moimi dziećmi. Bo wiadomo, że

220

tam bym się czuła lekko, albo gdyby można było ściągnąć dzieci do Polski, gdyby to nie utrudniało Wam82.

Moja prababcia umarła, pijąc herbatę. Nie, nie zakrztusiła się. Po prostu. Ze starości. A może i z wojen, może z tęsknoty. Aku­

rat przy kubku herbaty. Szkoda tylko, że w Czechosłowacji, że nie doczekała, starowinka, powrotu do Grecji, skąd wygnała

ją wojna domowa.

Choć na obcej ziemi, nie umierała w samotności. Miała

przy sobie córkę Marię (moją babcię), zięcia Dionisisa (mego dziadka) i troje wnucząt (moje dwie ciotki i mego ojca). Rodzina nie była jednak w komplecie. Brakowało jeszcze dwojga: mojej

ciotki Kiriaki i stryjka Joanisa, którzy od kilku lat przebywali

w Polsce, a konkretnie w POW w Policach. Kończyli szkoły, dora­ stali, powoli zapominali, jak wyglądają ich rodzice. Najmłodszej

siostry, Sultany, którą ich matka urodziła w Czechosłowacji już

po zakończeniu wojny, nie widzieli na oczy. O tym, że zmarła ich babcia, nie mieli pojęcia. Nikt ich nie powiadomił. Maria nie

zawracała sobie głowy listami. Po pierwsze - nie umiała pisać. Po drugie - harowała razem z mężem jak wół w miejscowym kołchozie, by wyżywić rodzinę. Bo bieda aż piszczała. Cały do­

bytek, jaki przywieźli ze sobą po zakończeniu wojny domowej, zmieścił się w jednej walizce - trochę bielizny, patelnia, garnek,

cztery kubki i nóż. Przynajmniej było z czego pić herbatę. Rodzina Sturisów znalazła się wśród ponad 12 tysięcy Gre­

ków i Macedończyków, których Czechosłowacja przyjęła pod swoją opiekę (w tej liczbie było ponad 4 tysiące dzieci). Władze w Pradze rozmieściły przybyszów na północy kraju, w pobliżu

miast Jesionik, Karniów, Zambrek83. Uchodźcy dostali pomoc

podobną do tej, jaką otrzymywali ich znajomi, towarzysze walki

221

czy też krewni w Polsce, po drugiej stronie granicy. Bo wojenna zawierucha rozdzieliła tysiące rodzin. Po ostatecznej klęsce

Grecję opuściło ponad 60 tysięcy osób. Rodzinnych kompletów było w tej grupie niewiele.

Ustalając wyjazdowe listy, Komunistyczna Partia Grecji nie

kierowała się jasnymi kryteriami. W warunkach wojennego chaosu często działała na oślep, przecinając w konsekwencji rodzinne i społeczne więzy. Decydenci ignorowali dwa najważ­

niejsze czynniki greckiej tożsamości i autoidentyfikacji: przyna­ leżność do rodziny (kto ty jesteś, nazwisko?) i przynależność do

małej wiejskiej ojczyzny (skąd jesteś, z której wioski?). Uchodźcy

wysyłani za granicę, do odległych i nieznanych krajów - do Polski, Czechosłowacji, Związku Radzieckiego, NRD, Rumunii, Bułgarii, Jugosławii i na Węgry - wypadali z obu kategorii,

tracili korzenie. Bywało, że mąż jechał do Taszkientu, żona do Budapesztu, rodzice znaleźli się w Berlinie, dzieci w Belgradzie,

Zgorzelcu, Bukareszcie, brat w Pradze, a siostra nad Balatonem albo w Sofii. Niektórym było ciężko do kwadratu - nie dość,

że rozdzieleni z najbliższymi, to jeszcze nie wiedzieli, gdzie ci krewni są, dokąd ostatecznie trafili. Szukaj wiatru w polu. Już samo porzucenie rodzinnej wioski było dla uchodźców

niezwykle bolesne - zostawiali za sobą dom i groby, także tych,

którzy dopiero co zginęli w walce, sąsiadów, z którymi byli skoligaceni, przyjaciół; zostawiali jedyne znane im widoki, smaki, tradycje. Jeśli dodać do tego rozłąkę z dziećmi, rodzeństwem

czy rodzicami - mamy przepis na dramat i traumę. Mamy życie w niepewności, zawieszeniu, tęsknocie i bezradności.

Ażeby zrekonstruować poszarpaną rodzinną strukturę,

uchodźcy ślą podania, prośby, ponaglenia, odwołania - jak Joana Petropulu, która wysłała lament do Towarzysza Bieruta.

222

Nie mogą ot tak sobie przekroczyć granicy, nie mają wiz, paszportów, pieniędzy na bilety. Są „w gościach", więc piszą

i w swych listach uprzejmie proszą braterskie partie i ważnych towarzyszy. Listy lądują na odpowiednich biurkach, ale towa­ rzysze nie bardzo wiedzą, co z nimi począć. Czy jest sens, by

podejmowali jakiekolwiek działania, skoro słychać, że Grecy długo na uchodźstwie nie zabawią? A mówi to nie byle kto, bo

sekretarz generalny Komunistycznej Partii Grecji, który utrzy­

muje, że lada chwila będzie można rozpocząć kolejny etap walki z wrogimi monarchistami i imperialistami w Atenach.

Dlatego uchodźcy muszą trwać w ciągłej gotowości. W ocze­ kiwaniu na rozkaz do wymarszu muszą spać „z bronią u nogi".

Nikos Zachariadis, także przebywający poza Grecją, nie do końca rozumie fantomowe bóle rozdzielonych krewnych przecież najważniejsze są: partia, komunizm, ideały i walka. Może nie chce pojąć, że zdecydowana większość uchodźców to niepiśmienni chłopi, którzy, owszem, sympatyzują z komu­ nizmem i kiedyś ofiarnie wspierali partyzantów, ale polityka,

inaczej niż rodzina, znaczy dla nich niewiele.

Zachariadis dziwi się więc cierpiącym rodakom, ale obiecuje, że gdy tylko znajdzie chwilę, podejmie odpowiednie działa­

nia. Wcześniej jednak musi zadbać o rzeczy najważniejsze, to znaczy znaleźć i ukarać winnych wojennej porażki, wyczyścić

szeregi partii ze zdrajców i dobrze przygotować się na trudy przyszłych walk.

W tym celu jeździ do stolic zaprzyjaźnionych krajów, do War­

szawy, Pragi, Bukaresztu i Moskwy, i w imię wspólnych ideałów

prosi o pomoc. Materialną i szkoleniową - dla partyzantów, by nie wyszli z wprawy, i dla kandydatów na partyzantów. Sporo

udaje mu się wyprosić.

223

W Dziwnowie na wyspie Wolin działa już szkoła oficerska dla

trzystu pięćdziesięciu Greków, w Warszawie szkoła lotnicza

dla pięćdziesięciu pilotów, w nieodległym Komorowie party­ zanci szkolą się na dywersantów i dowódców8'. W dalszej ko­ lejności będą też powstawać szkoły partyjne dla „znajdującego się w Polsce aktywu".

Z kolei komuniści w Pradze zgadzają się wyszkolić agentów

i agentki. Na pierwszy półroczny kurs skierowano grupę ponad czterdziestu partyzantów. Zamknięci w tajnym ośrodku w Jesioniku uczyli się telegrafii, szyfrowania, fotografii, druku, sa­

moobrony, strzelania, prowadzenia pojazdów, a także ekonomii politycznej, materializmu dialektycznego, historii związków

zawodowych i partii komunistycznych85. Część z nich, dzięki nielegalnym wizom i paszportom, przedostała się później do

Grecji i na zlecenie partii szpiegowała. Po mężczyznach przy­ szedł czas na grupę ponad pięćdziesięciu kobiet, które miały się

wyszkolić we wszystkim tym, co ich koledzy, a ponadto w fał­

szowaniu podpisów, kamuflażu, otwieraniu kłódek, zamków

i sejfów, w sprzątaniu, gotowaniu i opiece nad dziećmi. Pomysł był taki, że odpowiednio przeszkolone bojowniczki nielegalnie

wrócą do Grecji i będą szukały zatrudnienia jako gosposie, ku­ charki lub niańki w domach bogatych dygnitarzy politycznych

oraz dowódców wojskowych. Gdy zdobędą ich zaufanie, bez podejrzeń będą mogły wyciągać od nich informacje86.

Flllkl Sofia. Zgorzelec, ul. Warszawska 55

(Rok 1951. List do KC PZPR) Prośba, mało lat brakuje mi do życia, skoro mam już lat 70. A jednak

jestem zadowolona, że jestem w gościnie w Polsce Ludowej.

224

Całe moje nieszczęście - straciłam 2 dzieci Niko i Georgio oraz zięcia z synową Stawrulą. O to właśnie mi się rozchodzi

i zwracam się do Was z wielką prośbą, do Was, którzy jesteście krew z krwi Polskiego Narodu, do Was, którzy umiecie wyko­

nać międzynarodowe zadania, do Was, którzy rozumiecie ból

i cierpienie każdego z nas, aby mnie jako starszą osobę, która jestem bardzo nieszczęśliwa - zwracam się do Was, byście mi

dali pozwoleństwo, bym mogła jechać zagranicę, do Węgier,

bo pragnę gorąco na te końcowe lata swego życia i zamknąć oczy przy swojej córce, która jest na Węgrach. Przypuszczam i wierzę w to, że Wy jako towarzysze w sze­

rokim wyporozumieniu i współczuciu dacie mi jednak to

pocieszenie, którego tak gorąco pragnę. P.S. Zrozumiałe, że jestem greckiej narodowości, pocho­ dząca z Bohaterskiej Macedonji (wieś Trygono, powiat

Florina)”.

Nigdy nie zapytałem babci Marii, czy słała do czechosłowackich władz podobne listy. Nie umiała pisać, ale mogła poprosić kogoś

o pomoc, na przykład najstarszą córkę Janułę, która zdążyła już skończyć podstawówkę i w zawodówce uczyła się, jak ro­

bić buty. Mogły razem napisać do Pragi, że uprzejmie proszą

o zgodę na wyjazd całej rodziny do Polski, bo przebywają tam dzieci: Kiriaki Sturi i Joanis Sturis, za którymi zżera rodziców

tęsknota.

Gdy akcja łączenia rodzin nieśmiało ruszała, Komunistyczna Partia Grecji zaproponowała, by proces odbywał się na konkret­

nych zasadach. W pierwszej kolejności należało łączyć małżeń­

stwa, a następnie dosyłać do nich pozostałych członków rodzi­

ny (teściów i dzieci). W wypadku sierot - starsze rodzeństwo

225

połączyć z młodszym. Dzieci poniżej siódmego roku życia

należy wyekspediować do miejsca pobytu rodziców. Dzieci od ośmiu lat wzwyż - uczące się lub studiujące - pozosta­

wić tam, gdzie są, i to do nich kierować krewnych. Całą opera­ cją miał pokierować Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża.

Władze w Warszawie nie były przeciwne łączeniu uchodź­ czych rodzin, choć początkowo wykazywały bierność. Pisma od zdesperowanych rodziców potrafiły miesiącami krążyć w urzędniczym obiegu. Trafiały do kolejnych decydentów i obrastały adnotacjami na marginesach: „zapoznałem się”,

„przeczytane”, „do decyzji tego i tego”, „działanie w toku”.

Być może KC PZPR obawiał się, że akcja wyjdzie na jaw i wywoła międzynarodowy skandal. Mogło się tak stać, ponie­ waż Ateny nieustannie upominały się o repatriację greckich

dzieci oraz członków sił zbrojnych przebywających w Związku

Radzieckim i krajach satelickich (chodziło o nieliczną grupę jeńców wojennych,.których partyzanci przywlekli ze sobą z Grecji). Sprawa wielokrotnie wracała na forum Organizacji

Narodów Zjednoczonych, bywała tematem zażartych dys­ kusji i znajdowała odzwierciedlenie w rezolucjach. Jednak

także na forum Zgromadzenia Ogólnego wyrażano zanie­ pokojenie ewentualną akcją odwetową ze strony rządzącej

w Grecji prawicy wobec powracających dzieci i ich rodzi­

ców. Istniało uzasadnione ryzyko, że repatrianci spotkają się z szykanami i represjami - przecież prawie wszystkim im na mocy rządowego dekretu odebrano już wcześniej greckie

obywatelstwo. W listopadzie 1952 roku tak mówił o tym reprezentujący Polskę z ramienia Ministerstwa Spraw Zagranicznych Bohdan

226

Lewandowski, późniejszy zastępca sekretarza generalne­

go ONZ: „W początkach 1948 roku na obszarach objętych wojną domową przebywały tysiące dzieci pod stałą groźbą

utraty życia na skutek bezlitosnych bombardowań i głodowej blokady tych terenów przez armię rojalistów. Przedstawicielka Stanów Zjednoczonych powoływała się tu na humanitarne za­

sady i pouczała innych o moralności i człowieczeństwie. Histo­

ria Grecji w ostatnich latach dowodzi, że Stany Zjednoczone są najmniej upoważnione do mówienia o humanitaryzmie i pouczania innych. Pamiętamy bowiem wszyscy, że bomby, pociski i inne środki zniszczenia, którymi nękana była lud­ ność cywilna - starcy, kobiety i dzieci - zamieszkująca objęte

działaniami wojennymi tereny, pochodziły z arsenałów ame­ rykańskich. Pamiętamy, że amerykańscy specjaliści wojskowi

bezpośrednio kierowali akcją wymierzoną przeciwko lud­ ności cywilnej tych obszarów, niszcząc je ogniem, bombami

i stosując blokadę po to, aby spowodować głód i epidemię.

W tych ciężkich dla narodu greckiego miesiącach tysiące ro­ dzin pragnęły ocalić przynajmniej życie swoich dzieci przed

losem, który im niosła wojna amerykańska. Tak więc dzieci te zostały usunięte z zagrożonych obszarów za zgodą swoich rodziców, którzy w wielu wypadkach opuścili Grecję wraz

z nimi. Znalazły one schronienie w państwach, które przyjmu­

jąc uchodźców, wypełniły swój humanitarny obowiązek w go­ dzinie ich największej potrzeby [...]. Wykazaliśmy, że wnioski

o repatriację w większości przypadków zostały wymuszone na

przebywających w Grecji rodzicach i krewnych dzieci. Wiele z tych wniosków otrzymano pod przymusem od ludzi prze­

bywających w więzieniach za swoje przekonania polityczne [...]. Delegacja grecka niejednokrotnie starała się rozwiać te

227

uzasadnione obawy zapewnieniem, że dzieciom repatriowa­ nym nie grozi żadne niebezpieczeństwo

My jednak mamy

już pewne doświadczenia, jeśli chodzi o przyrzeczenia skła­ dane przez rząd ateński i jego przedstawicieli

24 stycznia

1952 roku ambasador Politis oświadczył, że Belojanis i jede­

nastu innych greckich patriotów skazanych na śmierć »skorzysta z łaski okazanej przez rząd grecki . *

Dwa miesiące po

zakończeniu obrad Zgromadzenia Ogólnego ONZ - 30 marca

br. - Nikos Belojanis, przywódca ruchu oporu i gorący patriota grecki umiłowany przez swój naród, został wraz z trzema

swoimi towarzyszami rozstrzelany. Czy możemy się dziwić, jeśli po tym tragicznym doświadczeniu opinia publiczna od­

rzuca wszelkie zapewnienia rządu greckiego? Jaka istnieje gwarancja, że po repatriacji do Grecji dzieci te w ogóle uj­ rzą swoich rodziców lub krewnych i że nie będą poddane

prześladowaniom?”.

W oficjalnych wystąpieniach Warszawa podkreślała, że do­

rośli uchodźcy, wśród nich dawni partyzanci, nie są przetrzy­ mywani w Polsce na siłę. Pozostają na jej terytorium, bo są świadomi, że w Grecji groziłoby im niebezpieczeństwo - wie­

dzą, jak władze w Atenach traktują komunistów, wiedzą o obo­

zach koncentracyjnych i więzieniach, gdzie masowo torturuje się byłych partyjnych działaczy i bojowników, a także człon­

ków ich rodzin, których jedyną winą jest bliski stopień pokre­ wieństwa. Bez amnestii nie ma mowy, by uchodźcy wrócili do ojczyzny. Jeśli zaś chodzi o uchodźcze dzieci - Polska nie może zgo­

dzić się na ich repatriację, bo byłoby to niecelowe i nieodpo­

wiedzialne: „Dzieci greckie znajdujące się w naszym kraju częściowo mają swych rodziców u nas, a częściowo w krajach

228

Demokracji Ludowej. Jest u nas pewna ilość dzieci, których rodzice znajdują się w Grecji, lecz nie są na wolności, siedzą

w obozach lub więzieniach"87.

Wane N. Georglew. Petra Georgiewa. Skopje (Rok 1950. List do PCK) Prosimy Waszego Poselstwa, ponieważ nasze dziecko znaj­

duje się na Wasze terytorium które uciekło z Macedonii Jegiejskiej z wioski Oszczima okolice Lerin (Florina) Grecja.

I nazywa się Maria Georgiewa, która obecnie znajduje się (zamieszkuje) w Polsce w m. Zgorzelec ul. Daszyńskiego nr 86. Chcemy żeby to nasze dziecko powróczyło do nas: przy jego

ojca i matki, bo chcemy się przybrać. My znajdujemy się w Jugosławii. Prosimy o jak najprędszym zawiadomieniu

nas i objaśnić równocześnie czy wyślecie nam to dziecko albo nie? Procedura łączenia rodzin była skomplikowana, przez co sam

proces wlókł się niemiłosiernie. „Petenci" musieli napisać ofi­ cjalne podanie, zawrzeć w nim wszelkie możliwe informacje na temat krewnych, włącznie z aktualnym adresem zamiesz­ kania. Musieli uzyskać poświadczenia dwóch świadków, że nie

kłamią, gdy piszą, że ich syn jest ich synem, ich córka ich córką.

U „kompetentnych władz danego kraju ludowej demokracji”88 musieli wystarać się o oficjalne potwierdzenia, zgody, pieczątki

i podpisy. Tak przygotowany dokument trafiał następnie do lo­

kalnego oddziału Czerwonego Krzyża, który w porozumieniu z siostrzanymi oddziałami za granicą nadawał mu oficjalny bieg. Jeśli wszystko było w porządku, podanie trafiało na półkę

229

i czekało na kolejne. Dopiero gdy uzbierała się większa ich licz­

ba, można było procedować. W operację włączały się komitety

centralne partii komunistycznych w poszczególnych stolicach i słały do siebie listy: „Drodzy Towarzysze, Wasze wykazy otrzy­ maliśmy. Gotowi jesteśmy przyjąć tyle a tyle osób. Do wyjazdu do Was wytypowaliśmy tyle a tyle. Pierwszy transport propo­

nujemy na wtedy a wtedy. Jeśli się zgadzacie, możemy wysłać transport naszymi wagonami, które będą mogły przyjąć ludzi

od Was. Następny transport można zorganizować odwrotnie.

Jeśli bardziej Wam będzie odpowiadało przysłanie pierwszego

transportu Waszymi wagonami - zgadzamy się. Czekamy na Waszą odpowiedź. Z partyjnym pozdrowieniem’’89. Mijały tygodnie i miesiące, operacja rozkręcała się wolno. W lutym 1952 roku do Polski zawitały „pierwsze transporty”

greckich i macedońskich uchodźców z Bułgarii, Rumunii, Wę­

gier i Czechosłowacji. Łącznie sześćdziesiąt pięć osób. Garstka. Tysiące kolejnych dalej pisało listy i podania albo czekało na

odpowiedź.

Kosta Delko. Legnica, ul. Róży Luksemburg 3

(Rok 1953 List do Ambasady PRL w Belgradzie za

pośrednictwem Ministerstwa Spraw Zagranicznych) Proszę bardzo gorąco o interwencję, by synowie moi, a to:

Lazo Kosta Delko urodzony w roku 1936 i Paweł Kosta Delko

urodzony w roku 1937 w Grecji w miejscowości Dołnokotory

powiat Leryn, a którzy obecnie przebywają w Domu Dzie­ cka Jugosłowiańskiego Czerwonego Krzyża w miejscowości

Bieła Cerkwa powiat Wojwodyna powrócili do domu swych rodziców do Polski.

230

Obecnie przebywam w Polsce i pracuję w elektrowni i za­ rabiam tyle, że mogę zapewnić utrzymanie swoim dzieciom.

Żona moja, a matka wyżej wymienionych, aż rozchorowała się nerwowo z tęsknoty, a samo poczucie ludzkości wska­

zuje na to, by nieletnie dzieci znajdowały się przy swoich rodzicach.

Ufam, że prośba stęsknionych widoku swych dzieci rodzi­

ców zostanie załatwioną pozytywnie i wkrótce będę szczęś­

liwym ojcem, w szczęśliwej rodzinie. W listopadzie 1953 roku na prośbę Komunistycznej Partii Grecji do Bukaresztu zjechali reprezentanci krajów demokracji ludo­

wej. Rozmawiali o tym, jak skutecznie uporządkować bałagan,

który utrudniał i spowalniał akcję łączenia uchodźczych rodzin. Bo co do tego, że przebiega ona chaotycznie, zgadzali się wszy­ scy towarzysze. Delegaci z bratnich partii przywieźli ze sobą

listy osób wytypowanych do wyjazdu z ich kraju, określające

także kraj docelowy. Wymienili się spisami, uzgodnili, że tempo

operacji powinno być żwawsze, ustalili, kto i w jakim zakresie pokryje koszty łączenia krewnych. Już kilka miesięcy wcześniej na Węgry i do Czechosłowacji

wyekspediowaliśmy trzysta pięćdziesiąt jeden osób, o sześć

więcej przyjechało z tych krajów do Polski. Podczas rozmów w Bukareszcie urzędnicy zgodzili się, by do końca 1953 roku odprawić kolejne transporty.

Akcja nabrała rozpędu. Z budżetu Urzędu Rady Ministrów wysupłano odpowiednie fundusze. Ponad 800 tysięcy złotych

poszło na bilety kolejowe, przewóz bagażu, wyżywienie w po­ dróży, zaopatrzenie wyjeżdżających starców w obuwie i odzież,

a także na jednorazowe zasiłki dla przyjeżdżających, na ich

231

zakwaterowanie i podstawową pomoc w początkowym okre­

sie pobytu. Ułamek tej kwoty spożytkowała rodzina Sturisów. Babcia Ma­

ria, dziadek Dionisis, mój ojciec Petros i dwie ciotki, Januła i Sułtana, upchnęli rodzinny dobytek do kilku walizek i ru­

szyli w drogę. Opuszczali Czechosłowację, gdzie spędzili trud­ ne cztery lata - biedne, pracowite, wypełnione niepewnością,

tęsknotą, smutkiem. Tuż przed odjazdem pociągu zanieśli na grób prababci świeże kwiaty albo świeczkę. Wiedzieli, że nie­ prędko znów ją odwiedzą. Po kilku godzinach byli w Polsce,

w Chojnowie, gdzie przywitali ich inni Grecy - krewni i znajo­

mi pochodzący z tego samego rejonu w Grecji. Pomogli im się zadomowić. Wskazali adres, pod którym rodzina zamieszkała:

najpierw była to służbówka w jednej ze szkół, gdzie dziadek został palaczem, a babcia sprzątaczką, później nieco większe

lokum przy ulicy Komuny Paryskiej w małej greckiej enklawie (niedaleko bibliotekarki Reginy Więcław). Zaraz po przyjeździe do nowego miasta dziadek poszedł,

a może pobiegł, na pocztę i nadał telegram do Polic, do córki

Kiriaki i syna Joanisa: „Jesteśmy w Chojnowie, przyjeżdżajcie.

Ojciec”. Dokładnie te słowa podyktował. Skąd wiem? Bo pożół­ kły papier zachował się do dziś, widziałem go na własne oczy,

blisko sześćdziesiąt lat po nadaniu, w gablocie chojnowskiego

muzeum, na wystawie z okazji Dni Chojnowa i odsłonięcia pamiątkowej tablicy na ścianie Urzędu Miasta.

Kiriaki i Joanis przyjechali, choć niechętnie. Nie chcieli opusz­ czać Polic i Szczecina, gdzie właśnie kończyli szkoły zawodowe i zamierzali zostać na stałe... Cała rodzina wyszła po nich na

dworzec.

232

Członkinie Komitetu Greckiego. Legnica, ul. Rycerska 20

(Rok 1953 List do prezesa Rady Ministrów Bolesława Bieruta) My matki narodowości greckiej zamieszkałe w Legnicy zwra­ camy się z prośbą. Gdyż nasi mężowie i synowie w większej części poginęli lub zostali w niewoli faszystowskiej, pozostały

nam tylko dzieci nieletnie, które są rozproszone w różnych państwach demokracji ludowej. Więc zwracamy się z prośbą,

aby nam było wolno połączyć się z nimi, gdyż nasz Grecki

Komitet przez trzy lata zwodził nas daremnie obietnicami, a teraz umył ręce i kieruje nas do władz polskich. Proszę nam

pomóc, a jeżeli nie, to pójdziemy nielegalnie przez granicę. Niech zginiemy od kul Straży Granicznej. Po śmierci Stalina jego wierny wyznawca Nikos Zachariadis

zalazł za skórę nowym władzom w Moskwie. Przywódca gre­

ckich komunistów otwarcie krytykował Chruszczowa, pole­

mizował z jego tezami zawartymi w tajnym referacie o kulcie jednostki i zbrodniach Stalina, nie zgadzał się na destaliniza-

cję. W Taszkiencie, gdzie mieściło się przywództwo KKE, trzy

razy próbowano dokonać zamachu na życie sekretarza gene­ ralnego. Także w szeregach samej partii Zachariadis popadł

w niełaskę. Działacze wypominali mu błędne decyzje w cza­ sie wojny domowej, głęboki spór z Markosem Wafiadisem,

jego podejrzliwość i brak zaufania nawet wobec najbliższych

współpracowników, jego brutalność wobec wewnątrzpartyjnej opozycji, zaciekłość w szukaniu winnych ostatecznej porażki. Greccy komuniści działający poza krajem zaczęli też kwestio­ nować zasadność taktyki opla para poda, czyli utrzymywania

dawnych bojowników w nieustającej gotowości do walki. To,

233

że wojna z wrogiem w Atenach mogłaby znów się rozpętać,

wydawało się coraz bardziej nierealne. A w związku z tym podobnie nierealny stawał się szybki powrót uchodźców do

ojczyzny. Blisko 60 tysięcy Greków i Macedończyków rozsia­

nych po krajach demokracji ludowej zaczynało rozumieć, że na obczyźnie spędzą długie lata. Niech więc się przynajmniej

połączą z rodzinami, niech razem z najbliższymi podejmują uchodźczy trud.

W roku 1957 Nikos Zachariadis, przeciwnik rewizjonizmu, został wyrzucony z partii i trafił na Syberię. Radzieckie władze, w porozumieniu z greckimi komunistami, nigdy nie pozwo­

liły mu na opuszczenie ZSRR. Nigdy też nie dały wizy jego

czeskiej żonie Marii Novakovej, która wielokrotnie ubiegała

się o to w ambasadzie w Pradze. Wizę dostała za to dorosła

córka Nikosa, Olga. Miała dwadzieścia cztery lata, gdy po raz pierwszy i ostatni zobaczyła ojca. Spędziła z nim dwa tygodnie.

Wtedy też poznała swoich przyrodnich braci: Kirosa i Josifa (imię nadane na część Stalina). Dwa lata później, w 1973 roku, Zachariadis zmarł. Prawdopodobnie popełnił samobójstwo,

choć niektórzy utrzymują, że został zamordowany (wyjaś­

nienie znajduje się zapewne w niedostępnych dla badaczy archiwach KGB). Tymczasem akcja łączenia rodzin ciągnęła się przez kolej­

ne lata. Hamowała ją biurokracja, opieszałość pośredniczą­

cych urzędników, tak w Polsce, jak i w pozostałych zaanga­

żowanych krajach. Jeszcze w 1957 roku na posiedzeniu KC PZPR mówiono o setkach osób, które ślą listy w tej spra­

wie i proszą o pomoc. Były wśród nich matki, które nie wi­

działy swych dzieci od czasu pedosósimo, a więc już blisko

234

dekadę. Gdy się w końcu zjadą w jedno miejsce, o prawdzi­

wą bliskość będzie niezmiernie trudno. Odbudowanie wię­ zi, które zerwała wojna, potrwa w niektórych przypadkach

całe lata. Jeśli chodzi o ciotkę Kiriaki i stryjka Joanisa, to ponowne nawiązanie relacji z rodzicami zabrało im dużo czasu i energii.

Musieli zrezygnować z pretensji, z trudnych pytań, których

wcześniej nie mieli komu zadać: „Dlaczego nas oddaliście? Dla­ czego nie pozwoliliście, byśmy zostali z wami?”. Nie było sensu dopytywać po latach. Ojciec i matka nie umieli odpowiedzieć

przekonująco. Wydawało im się, wtedy w Bulkes, w 1948 roku, że robią dobrze, że ich dzieciom będzie lepiej z dala od wo­ jennej biedy i wojennego strachu. Zdania nie zmienili. „Naj­

ważniejsze, że teraz jesteśmy razem" - mówiła babcia Maria. To był dla niej happy end.

Bo przecież mogło być gorzej. Sturisów rozdzielono, owszem,

ale w ramach jednego bloku politycznego, rozesłano ich po zaprzyjaźnionych krajach. Rodziny nie podzieliła żelazna kur­ tyna - szczelna, niemal niemożliwa do sforsowania. Gdy w po­

płochu przed nadciągającymi żołnierzami uciekali z wioski,

uciekali razem. Gdy przechodzili przez jugosłowiańską granicę,

babcia sprawdzała, czy aby na pewno nikt się nie zawieruszył. Nie porzucili nikogo z najbliższych. Nikomu nie dali się zgubić, nie pozwolili zostać po drugiej stronie szlabanu. Mieli, można

powiedzieć, szczęście. Ale wielu tysiącom uchodźców ta sztuka się nie udała. Wyjeż­

dżając z Grecji, zostawiali w domach starych rodziców, dorosłe

rodzeństwo, kuzynów, narażając ich tym samym na później­ sze represje ze strony prawicy. Rozłączali się na całe dekady.

Nie mieli wyjścia. Bywało, że mąż zostawiał w Grecji żonę,

235

że ukochana narzeczonego, że rozdzielali się kochankowie. Ich dramatem nie zajął się żaden Czerwony Krzyż, nie było

dla nich nadziei, nie było happy endu, żadnej akcji łączenia rodzin.

MARYSIA Z CHOJNOWA

Mieszkaliśmy wtedy na Komuny Paryskiej i za sąsiadów mieli­

śmy kilka greckich rodzin. W tym Sturisów. Sułtana Sturis to do dziś moja przyjaciółka. A znamy się od zawsze. Całe dnie spędza­ łyśmy razem - do szkoły razem, w ławce razem, na przerwach ra­

zem, popołudniami razem. Jej mama robiła najlepsze na świecie mielone kotleciki, wielkości dwuzłotówki, i dżem z zielonych po­

midorów - tego smaku nigdy nie zapomnę. Tak jak smażonej na

piecu papryki - kto by w tamtych czasach znał w Polsce paprykę? A myśmy znali, bo pani Sturisowa miała działkę, na której upra­ wiała różne warzywa. Lubiłam patrzeć, jak przyrządza drożdżo-

wą pitę z owczym serem, jak wałkuje ciasto, jak smaruje placki

rozpuszczoną margaryną - to z braku prawdziwej oliwy. Czę­

stowała później sąsiadów, w tym moją mamę, gdy wieczorami wystawiali krzesła i sobie dyskutowali na wspólnym podwórku. Takich mieszanych podwórek było w Chojnowie więcej. Grecy

mieszkali obok Polaków i nie było z tego żadnych animozji, oni

się bardzo dobrze u nas odnaleźli. Dzięki Sułtanie, która zabierała mnie na zabawy do greckiej

świetlicy, poznałam greckie tańce - co po latach, na jej weselu, okazało się bardzo przydatne. Gdybym urodziła się jeszcze

raz, zmusiłabym ją też, żeby nauczyła mnie lepiej mówić po

grecku, bo dziś pamiętam tylko podstawowe zwroty plus jedną

śmieszną rymowankę: Kalinichta, na klanis oli ti nichta, co

można przetłumaczyć: dobranoc, śmierdzące bąki na noc.

237

Księga liczb. Zapis 3

Lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte XX wieku: 11102 - ogólna liczba Greków i Macedończyków mieszkających w Polsce 1120 - liczba inwalidów niezdolnych do pracy

700 - liczba greckich i macedońskich dzieci, które opuściły Polskę w ramach akcji łączenia rodzin 2643 - liczba dzieci nadal przebywających w kilkunastu pań­

stwowych ośrodkach wychowawczych na terenie całego kraju

2010 - liczba Greków i Macedończyków należących do PZPR 33 - liczba oddziałów terenowych prowadzonych przez Związek

Uchodźców Politycznych z Grecji imienia Nikosa Belojanisa 1,5 min złotych - roczny budżet Związku (dotacja z Minister­

stwa Spraw Wewnętrznych)

956 tys. złotych - roczna dotacja RSW Prasa na wydawanie

„Dimokratisa”

48 - liczba osób uczęszczających na kursy przygotowawcze do szkół wyższych we Wrocławiu, wśród nich geniusz, Thanasis

Kamburelis, który po studiach matematycznych na Uniwer­ sytecie Wrocławskim zatrudnił się w Zakładach Elektronicz­

nych Elwro. Mówiono, że jest „mózgiem polskich kompute­ rów” - bez niego nie byłoby ODRY. Wspólnie z żoną Polką opracował słownik polsko-grecki i grecko-polski.

238

Księga wyczekiwania

Powoli stawało się jasne, że żadnej nowej wojny nie będzie. Zachariadis nie miał racji. Karmił rodaków fałszywą nadzieją.

Uchodźcy, chcąc nie chcąc, pogodzili się z myślą, że nieprędko

wrócą do Grecji. Że wyjadą do ojczyzny, w to nie wątpili. Ale kiedy? Kiedy? W każdym razie mogli spać spokojniej, bez „broni przy nodze”, w tej Polsce, z którą się oswajali i którą lubili coraz bardziej. Mo­

gli się uczyć, pracować, studiować, mogli żyć normalniej, płodzić kolejne dzieci. Mogli zainwestować w wygodniejszą wersalkę

i stół, przy którym zmieści się cała rodzina (najwyżej meble się

sprzeda, jeśli zajdzie pilna potrzeba, choć pewnie nie zajdzie).

Weźmy Kostka Christu. Kostek o Grecji myślał w tym czasie coraz mniej. Za bardzo pochłaniało go życie w teraźniejszości ślub i wesele, praca w szkole, planowanie rodziny. Starali się

właśnie z żoną o mieszkanie i przydział na meble, bo okazało się, że jakimś cudem babcia chłopaka dostała pozwolenie na

przyjazd do Polski w odwiedziny. Kostek już dawno zapomniał o polskich niedźwiedziach,

które przed blisko siedemnastu laty miały go przywitać na pe­ ronie w Lądku-Zdroju. Podrósł, zmężniał, spoważniał. Zdążył skończyć podstawówkę w Policach i liceum w Szczecinie, zdą­

żył zostać drużynowym w harcerstwie i jednym z najlepszych

239

szczecińskich sportowców - setkę przebiegał poniżej trzynastu sekund, a w akrobatyce zdobył wicemistrzostwo Polski.

- Grecki uchodźca, proszę ja ciebie, był srebrnym medalistą na takiej imprezie! - wspomina. - Wyobrażasz sobie? Dziś pew­

nie by uchodźców do startu nie dopuścili. Inne czasy. Po matu­ rze poszedłem na studia i zostałem nauczycielem wychowania

fizycznego. Jeszcze w Policach poznałem Teodorę, czyli Dorę, Greczynkę z Epiru. W Polsce wołaliśmy na nią Tocia. Z za­ wodu była krawcową, a później przeszkoliła się na pielęgniarkę.

Mieliśmy udane małżeństwo. Tocia zmarła całkiem niedawno, kilka lat temu, i zrobiła ze mnie smutnego wdowca. Ale mamy

syna Tomasza, który nosi imię po swojej prababci - Tomai. Po­ winienem był go nazwać po moim dziadku lub ojcu, jak każę

tradycja, ale uparłem się, że uhonoruję moją babcię, bo to ją kochałem najbardziej. Babcia kierowała naszą rodziną i całą

wioską, była nauczycielką, którą wszyscy szanowali. Przyjechała do nas do Szczecina po raz pierwszy w roku

1964. Właśnie dostaliśmy z Tocią klucze do mieszkania i kom­

pletowaliśmy meble, gdy przyszedł telegram, że babcia ma zgodę i rusza w drogę. Staruszka po raz pierwszy opuszczała Grecję, była dzielna. Z Salonik dojechała do Budapesztu. Tam,

proszę ja ciebie, spędziła na dworcu czterdzieści osiem godzin, bo nie wiedziała, w który ma wsiąść pociąg. Nie znała prze­

cież węgierskiego ani innych języków. Ktoś tam się w końcu nad nią zlitował i skierował do właściwego składu. Ja w tym

czasie odchodziłem od zmysłów - gdzie jest moja babcia, już

dawno powinna dojechać. Sprawdzałem każdy pociąg, który

stawał w Zebrzydowicach. Każdy jeden. W każdym pociągu każdy przedział. A jej nie ma i nie ma. Az przyjechała. Wcho­ dzę na dworzec po raz dziesiąty tego dnia i widzę ją, jak siedzi

240

na walizce. Przestraszona, zmęczona. Choć nie widzieliśmy się szmat czasu, od razu ją poznałem: z powodu choroby, jaką prze­

chodziła w młodości, miała lekko wykrzywioną twarz. Wołam:

„Babciu kochana!”, rzucam się jej na szyję, a ona się odsuwa. Nie

dowierza. Musiałem jej pokazać stare rodzinne zdjęcia, żeby ją przekonać, że ja to ja. Odpoczęliśmy jedną noc w Katowicach

i ruszyliśmy do Szczecina. Poza jedną rzeczą - kawą „parzochą” - mojej babci wszystko

się w Polsce podobało. Miasto z jego parkami, ze starymi bu­ dynkami, z asfaltowymi ulicami, z wielkimi osiedlami. Nasze małe mieszkanie w bloku było w jej oczach apartamentem.

Nie chciała uwierzyć, że można tak „komfortowo” mieszkać, że tak mieszkają prości ludzie, żadna burżuazja. Czysto, sucho, wygodne meble, kuchnia gazowa, no i prawdziwa toaleta - nie

jakaś dziura w ziemi na łące za domem. Zachwyciły ją też pol­ skie cmentarze. Że groby takie zadbane, że ludzie noszą kwiaty,

znicze, że w Święto Zmarłych na cmentarz wali pół miasta. Babcia przywiozła ze sobą małą poduszkę, taki jasiek. „Dzie­

cko - powiedziała do mnie - to jest moja poduszka do trumny. Jak umrę, macie mnie z nią pochować, tu u was w Szczecinie,

i macie mnie odwiedzać na cmentarzu”. Była bardzo rozcza­ rowana, gdy okazało się, że jest to prawnie niemożliwe i że na

umieranie musi wrócić do Grecji. Babcia Tomai zamierzała wkrótce znów wpaść do Polski

z wizytą - odwiedzić wnuka i jego nową rodzinę, przejść się

po szczecińskim cmentarzu komunalnym. Plany staruszki

brutalnie pokrzyżowała jednak polityka. W rok 1967 uchodźcy z Grecji żyjący w Polsce wchodzili z nie­

pokojem. Martwiła ich niepewna sytuacja polityczna w Atenach

241

i coraz częstsze protesty społeczne. Czuli, że ich kraj znów niebezpiecznie dryfuje i że wydarzenia w ojczyźnie także dla

nich mogą mieć negatywne konsekwencje. A co dopiero dla ich krewnych i przyjaciół tam, na miejscu.

Grecy i Macedończycy obawiali się każdej środy - bo co środę

ukazywał się nowy numer „Dimokratisa”, który skrupulatnie, w dwóch językach, opisywał pogłębiający się polityczny chaos.

Listonosz przynosił prenumeratę przed wieczorem. Po lekturze

czasami nie można było spokojnie zasnąć. Stare numery gazety - bezcenną kronikę uchodźczej ody­

sei - przechowuje Biblioteka Narodowa, te z lat pięćdziesiątych

można obejrzeć na mikrofilmach, te późniejsze dostępne są na papierze. Nieczęsto ktoś do nich zagląda, dlatego większość nie zdążyła nawet wyblaknąć. Przeglądam je z podnieceniem

i namaszczeniem - idealnie sprasowane, numer na numerze. Każdy rocznik to osobna, szara, grubaśna teczka zawiązana

białymi tasiemkami. Co martwiło czytelników „Dimokratisa" w 1967 roku? Kłopoty zaczęły się już wcześniej, gdy upadł centrowy rząd

szanowanego i popularnego Jeorgiosa Papandreu. Doświad­ czony polityk od dawna miał na pieńku nie tylko z opozycyjną prawicą i królem, ale także z Amerykanami, którym nie podo­

bało się między innymi to, że Papandreu wypuścił z więzienia kilku komunistów skazanych tuż po wojnie domowej. Władze w Waszyngtonie irytował także charyzmatyczny syn premiera, Andreas, wykształcony w Harvardzie ekonomista o wielkich

politycznych ambicjach. „Jak on śmie opowiadać o konieczno­

ści rozmów ze Związkiem Radzieckim! Jak śmie kwestionować obecność Grecji w NATO!" Stany Zjednoczone zbyt dużo zapła­

ciły za utrzymanie Greków po swojej stronie żelaznej kurtyny

242

i zbyt drogo kosztowała je rozprawa z greckimi komunistami, żeby teraz zrezygnować ze swoich wpływów. Dotąd to przysy­

łani do Aten ambasadorowie pociągali za sznurki i wyznaczali wektory greckiej polityki. I tak powinno pozostać! Oskarżenia

fabrykowane wobec obu Papandreu, ojca i syna, nie znajdowały

posłuchu wśród greckich wyborców. To właśnie ich partii (Unii Centrum) sondaże wróżyły zdecydowane zwycięstwo w wybo­ rach zaplanowanych na koniec maja 1967 roku.

W tych okolicznościach grupa niezbyt wpływowych wojsko­ wych dokonała zamachu stanu i przejęła władzę niby to pod

pozorem zapobieżenia „parlamentarnej rewolucji” oraz po to, by uspokoić sytuację w kraju. Do przeprowadzenia puczu puł­ kownicy posłużyli się natowskim planem „Prometeusz”, który sporządzono na wypadek sowieckiej agresji. Nad ranem 21 kwietnia czołgi zablokowały najważniejsze instytucje w Atenach, żołnierze wsadzili za kraty lub interno­

wali najbardziej wpływowych polityków, w tym premiera i jego syna (starszy Papandreu zmarł półtora roku później w areszcie

domowym). Władzę przejął Jeorgios Papadopulos - od wielu

lat opłacany przez CIA oficer łącznikowy między amerykań­ skim wywiadem a jego greckim odpowiednikiem (KYP), w prze­

szłości zasłużony kolaborant w szeregach Batalionów Bezpie­ czeństwa i sędzia w politycznym procesie Nikosa Belojanisa. Papadopulos rozwiązał partie polityczne, zawiesił parlament

i swobody obywatelskie, wprowadził stan wojenny, a swych naj­

wierniejszych żołnierzy wysłał w pogoń za zdrajcami narodu, czyli ludźmi lewicy. Tysiące komunistów, socjalistów i liberałów trafiały do więzień i miejsc zesłania na wyspach; byli tam bici

i torturowani. W kraju szalała cenzura. Na listę zakazanych

twórców junta wciągnęła setki krajowych muzyków i poetów,

243

a także, między innymi, zespół The Beatles, Lwa Tołstoja, Anto­

niego Czechowa i innych rosyjskich pisarzy, Sokratesa, Ajschy-

losa oraz... Marka Twaina. Mężczyznom zabroniono noszenia długich włosów, a kobietom spódnic mini.

Greków w Polsce ogarnęło przerażenie. Dopiero co obchodzili marcowe Święto Niepodległości. Liczyli, że mimo problemów sprawy w ojczyźnie jakoś się ułożą. „Dimokratis” opisywał

huczne akademie z pieśniami, tańcami i toastami, które zorga­ nizował Związek Uchodźców Politycznych imienia Nikosa Belojanisa. W greckich klubach i świetlicach - od Krościenka przez

Kraków, Nową Hutę, Łódź, Warszawę, Gdynię, Szczecin, Police, Wrocław, Świdnicę, Legnicę, Chojnów po Wałbrzych i Zgorze­ lec - trwała dobra zabawa i wszędzie słyszało się te same słowa:

Kie tu chronu stin patrida - oby za rok już w ojczyźnie! Minęło kilka tygodni i ten tradycyjny toast wyrażający na­ dzieję znów okazał się pustym sloganem. Uchodźcy wiedzieli,

że nie mogą liczyć na łaskę ze strony nowego dyktatora, szalo­ nego antykomunisty. Nie było szans, by akurat on zgodził się na powrót do kraju dawnych partyzantów i ich rodzin.

„Naszym krajem - donosiła uchodźcza gazeta - zawładnęła faszystowska dyktatura inspirowana przez amerykańskich

imperialistów. Wojskowi, którzy przejęli władzę, pogwałcili konstytucję i zawiesili prawa obywatelskie. KKE wzywa do działania. Rodacy! Grecy i Greczynki, robotnicy, rolnicy, inte­

lektualiści, urzędnicy, studenci, wy, którzy kochacie demokrację, przedstawiciele wszystkich klas społecznych, wszystkich partii politycznych, wszystkich społecznych i zawodowych organi­

zacji - musimy wspólnie przeciwstawić się faszystom. Każda

wioska, każde miasto, każda fabryka i każde biuro niech się staną centrum oporu wobec wojskowej junty. Nie pozwolimy

244

tyranom, by zrobili z nas niewolników, dyktatura w Grecji nie

przejdzie!”90. Po tej odezwie wielu uchodźców pojechało pociągiem do

Warszawy, aby zaprotestować przed grecką ambasadą. Mil­ cząco maszerowali w tę i z powrotem. Wysoko podnosili trans­ parenty z żądaniem przywrócenia demokracji i wypuszcze­

nia na wolność więźniów politycznych, wśród nich słynnego kompozytora Mikisa Theodorakisa. Demonstracja przebiegała

pokojowo. Okna ambasady pozostały zasłonięte storami.

Podobne protesty - z tym że na nieporównywalnie większą skalę - odbywały się w całej Europie. Jednym z ich liderów

był Andreas Papandreu, którego junta uwolniła pod wpływem

międzynarodowych nacisków. Ikoną ruchu oporu przeciwko

pułkownikom stała się też Melina Mercouri, sławna grecka aktorka, która mobilizowała tłumy na ulicach i placach eu­

ropejskich stolic. Domagała się, by świat wystąpił przeciwko puczystom, przestał ich wspierać i odmówił robienia z nimi interesów, by turyści przestali jeździć do Grecji na sielskie wa­

kacje, bo każdy grosz przez nich wydany wspiera rządzących; by wielkie korporacje, jak Coca-Cola Company, wycofały się

ze swoich inwestycyjnych planów. Na próżno. Pułkownicy umacniali się przy władzy. Cenzurowali filmy,

sztuki teatralne, książki, a nawet reklamy prasowe. Zakazali wymieniania nazwisk opozycyjnych polityków i przeciwni­

ków nowej władzy. Zamknęli kilka nieposłusznych redakcji. Społeczny bunt tłumili za pomocą „cudu gospodarczego", in­

westując państwowe pieniądze w stocznie, budowę dróg i po­

tężne projekty infrastrukturalne. Przecinając kolejne wstęgi, otwierając szpitale, elektrownie i tamy na bystrych rzekach, powtarzali slogany o „wielkiej Grecji w budowie". Dzięki takiej

245

polityce trzymali w ryzach inflację i obniżyli bezrobocie. Stany

Zjednoczone, Wielka Brytania i Niemcy nie widziały problemu w kontynuowaniu z Atenami przyjaznych relacji - politycznych

i biznesowych. Mocno krytyczne pozostawały za to kraje zza żelaznej kurtyny, w tym Polska, a także Holandia i Skandyna­

wia. To z ich inspiracji Rada Europy próbowała wszcząć docho­

dzenie w sprawie łamania praw człowieka przez rządzącą juntę

i naciskała na uwolnienie więźniów politycznych. Pułkownicy, chcąc zaoszczędzić sobie wstydu z powodu wykluczenia z orga­ nizacji, postanowili, że Grecja wystąpi z niej na własne życzenie.

Koniec rządów junty był trudny do wyobrażenia. Otwieram kolejne teczki z rocznikami „Dimokratisa”: 1968,1969,

1970, 1971, 1972. Artykuły nie donoszą o żadnej zmianie na lepsze. Ciągle te same informacje o prześladowaniach ludzi

lewicy, o więzieniach, torturach, procesach politycznych, trud­ nościach w uzyskaniu cholernego „zaświadczenia o społecznej przyzwoitości”, papierka, bez którego człowiek nie miał szans na pracę w administracji, na studia wyższe, na otrzymanie

prawa jazdy czy paszportu. Nic dobrego nie wyniknie z tego

politycznego mataczenia, z koncentrowania władzy w jednym

ręku (Jeorgios Papadopulos był premierem i szefem połowy rzą­ dowych resortów), z uchwalenia opresyjnej konstytucji, która

zawieszała prawa obywatelskie i zakładała powołanie pseu-

doparlamentu składającego się z nominowanych sługusów reżimu.

Gazetowe teksty o greckiej beznadziei przeplatane są opisem

uchodźczej codzienności w Polsce. Czytam, gdzie odbył się przegląd greckiej piosenki i kto go wygrał, kto umarł, kto się

ożenił, dokąd na wakacje pojadą uchodźcze dzieci, kto właśnie

246

skończył liceum i na jakie studia się wybiera, kto zdobył medal na wojewódzkich zawodach w lekkiej atletyce.

Życie niby normalne, niby podobne do tego, jakie prowadzą

sąsiedzi, polskie rodziny mieszkające na tym samym piętrze w bloku na robotniczym osiedlu czy w starej kamienicy. Róż­

nica jest taka, że uchodźcy z Grecji, zamiast po prostu żyć, żyją czekaniem. Już się w tym wyszkolili. Jak mało co umieją cierpli­

wie zliczać mijające dni, tygodnie i miesiące. To już osiemnaście

lat, odkąd pożegnali Grecję... Dziewiętnaście... Dwadzieścia... Dla niektórych dwadzieścia jeden lub dwadzieścia dwa lata oczekiwania. Połowa ich dotychczasowego życia albo dwie

trzecie, dla jeszcze innych - całe życie spędzone na czekaniu. Szmat czasu z dala od ojczyzny - od rodzinnego miasta, rodzinnej wioski, od znajomych widoków, zapachów i sma­

ków, bez cykad, bez bakłażanów, bez słodkich konfitur z dziko rosnących gorzkich pomarańczy. Bez suszonego oregano, bez migdałów i fig. Co najwyżej z marynowaną oliwką z im­

portu. Nawet polski miód smakuje inaczej - jest mniej słodki, mniej złocisty.

To nie wyrzuty czy narzekania. To tęsknota i nostalgia przy­ wołują wyidealizowane obrazy dawnej codzienności. Z Polską uchodźcy zdążyli już się zaprzyjaźnić. Czują się

w niej prawie jak u siebie. Prawie. Nadal jednak woleliby wrócić,

bo tęsknią bez przerwy. A ta przeklęta junta w Atenach jedynie

oddala perspektywę powrotu. Zatem czekają. Czekając, pracują. Budują polski socjalizm,

polską „gospodarczą potęgę”, pomagają realizować kolejne pię­ ciolatki. Jaki procent polskiego PKB zdołali wypracować Grecy

i Macedończycy? Nie wiadomo. Nikt nie policzył. A szkoda, bo stachanowców wśród nich nie brakowało.

247

Tylko w kilku największych wrocławskich zakładach (takich jak Archimedes, Elwro czy Pafawag) blisko tysiąc uchodźców, ko­

biet i mężczyzn, pracowało jako tokarze, frezerzy, ślusarze, praserzy, spawacze, mechanicy, pracownicy transportu, szlifierze,

dekarze, malarze, stolarze, kowale, gwinciarze. Jedynie nieliczni nie wyrabiali normy. Większość osiągała 200 procent. Rekordzi­

ści, których wychwalał „Dimokratis", mierzyli jeszcze śmielej: Jordanidis Jorgos - 350 procent

Caburis Zisis - 337 procent

Pisios Panajotis - 317 procent

Piperis Eistos - 279 procent Luludis Georgios - 260 procent

Takos Taralas - 250 procent Hadzimariotis Wangelis - 248 procent

Pakusidis Pawlos - 240 procent Terpenis Timios - 210 procent

Ajoti Stela - 200 procent. Przodownicy pracy w nagrodę dostawali premię i specjalne

odznaki. Zdarzali się też racjonalizatorzy, jak ślusarz Arwanitakis

Kostas, którego wniosek o skasowanie czterech wkrętów przy

maszynie SP 400 został przyjęty i doceniony kwotą 500 złotych (połowa miesięcznej pensji).

Wypełniam biblioteczny rewers na kolejne roczniki „Dimokratisa”. Na moim stole ląduje szara teczka z numerami z lat

1973 i 1974. Jest odmiana. Nareszcie! Musiało minąć sześć długich lat,

odkąd junta zainstalowała się w Atenach, żeby z artykułów

248

w „Dimokratisie" można było wyczytać nadzieję na pozytywne

zmiany. Najpierw strach, ale chwilę później nadzieję. Zwiasto­ wał ją kolor gazetowych nagłówków - lazurowy.

Oto bowiem coraz odważniej buntowali się ateńscy studenci. Nie podobało im się to, że zachłanny na władzę Papadopulos

za pomocą dekretów zmienił ustrój, obalił monarchię i ogłosił siebie prezydentem; że dopytywany o wybory, odpowiadał:

.Rozpiszę je, gdy uznam to za stosowne"; że nie umiał zara­ dzić kryzysowi, który zaczynał trawić gospodarkę i wywołał trzydziestoprocentową inflację. Gdy na ulicę wyszli studenci

prawa, policja brutalnie rozpędziła ich manifestację, a kiedy

jesienią studenci ateńskiej politechniki rozpoczęli protest i za­ barykadowali się w kampusie, junta wysłała przeciwko nim czołgi. Dowodzący akcją wojskowi dali młodym Grekom kwa­

drans na zakończenie „wygłupów”, ewakuację i rozejście się. Po dziesięciu minutach czołgiści sforsowali zamkniętą bramę

uczelni, a policjanci rozpoczęli szturm. Rozległy się strzały... Co najmniej trzydzieści cztery osoby zginęły na miejscu. Przez

kolejne dwa dni studenci usiłowali manifestować na placu

Konstytucji, ale służby skutecznie się z nimi rozprawiły. Papa­ dopulos ogłosił stan wojenny, wprowadził godzinę policyjną,

rozwiązał wszystkie organizacje studenckie w kraju. Z chaosu skorzystał wierny dotychczas współpracownik

.czarnych pułkowników”, szef wojskowej policji politycznej i agent CIA Dimitrios Joanidis, który podjął skuteczną próbę puczu. Tak skończyły się rządy jednej junty i zaczęły drugiej.

Joanidis niby to uwolnił aresztowanych studentów i częś­

ciowo zniósł cenzurę, ale nie spieszył się z przywracaniem innych demokratycznych procedur. Szybko też zaangażował

się w nieprzemyślaną operację przyłączenia Cypru do Grecji.

249

Zorganizował przewrót w stolicy wyspy, Nikozji, i obalił pre­ zydenta - arcybiskupa Makariosa III. Na odpowiedź Turcji nie

trzeba było długo czekać: pod pretekstem obrony tureckiej lud­

ności na wyspie Ankara wysłała na Cypr swoje wojska i przejęła

kontrolę nad jedną trzecią terytorium. W konsekwencji wyspa została trwale podzielona.

Upokorzony Joanidis nie protestował, gdy jego współpra­ cownicy ogłosili koniec junty, zadzwonili do przebywającego na emigracji byłego premiera i ubłagali go, by natychmiast

wrócił i zaprowadził w kraju porządek. Już kilka godzin póź­ niej Konstantinós Karamanlis wsiadł do prywatnego samolotu prezydenta Francji Valery’ego Giscarda d’Estaing i odleciał z Pa­

ryża w kierunku Aten. Tego samego dnia (24 lipca 1974 roku) został zaprzysiężony na stanowisko premiera. Karamanlis do

historii przeszedł jako zbawca narodu i odnowiciel greckiej demokracji. To on doprowadził do osądzenia wojskowych (obaj, Papadopulos i Joanidis, zostali skazani na śmierć, ale karę tę

zamieniono później na dożywocie), to on również niespodzie­ wanie upomniał się o uchodźców rozsianych po krajach Europy

Wschodniej. W numerze „Dimokratisa”, który ukazał się tydzień po upadku junty, czytam o fali radości rozlewającej się na uli­

cach Aten, Salonik i wielu innych greckich miast, o wielkim zwycięstwie bohaterskiego ludu, który po latach starań pokonał zbrodniczą dyktaturę. Czytam o tym, że także we Wrocławiu,

Jeleniej Górze i Świdnicy Grecy i Macedończycy hucznie świę­ towali z okazji zmian w ich ojczyźnie. Niecały miesiąc później gazeta opisywała wizytę, jaką w greckiej ambasadzie w War­

szawie złożyła delegacja Związku imienia Nikosa Belojanisa. Reprezentanci uchodźców wręczyli ambasadorowi pismo do

250

nowego premiera w Atenach i otrzymali obietnicę, że list trafi

do adresata:

Szanowni Panowie, członkowie rządu, Jako członkowie Związku Uchodźców Politycznych w Pol­ sce imienia Nikosa Belojanisa czujemy się zobowiązani, by zwrócić waszą uwagę na kwestię uchodźczą [...J. Wiązemy z upadkiem junty i powołaniem nowego rządu wielkie na­

dzieje. Cieszą nas pierwsze decyzje nowych władz, w tym

uwolnienie więźniów politycznych i oczyszczenie armii ze zwolenników starego porządku, a także postawienie w stan oskarżenia przywódców junty [...). Nie możecie jednak, Pano­

wie, zapominać o nas, którzy żyjemy w gościnnej Polsce już dwadzieścia pięć lat i nie możemy wrócić do Grecji. Tysiące

naszych przyjaciół umarło na polskiej ziemi - nie spełniło się ich wielkie marzenie o wyjeździe do ojczyzny. Najstarsi spo­ śród nas nadal żyją wyłącznie tym marzeniem. Nasze dzieci,

które urodziły się już w Polsce, nie mogą się doczekać, kiedy odwiedzą kraj, który słynie z wielowiekowej kultury, kiedy

poznają własnych dziadków i krewnych, których dotąd nie widziały na oczy [...). Kwestia uchodźcza to nasza wspólna sprawa. Zależy nam na przywróceniu naszych praw, które

wynikają z przynależności do greckiego narodu. Chcemy mieć

wybór i swobodnie decydować o tym, czy zostajemy w Polsce,

czy wracamy do Grecji9’. Oficjalnej odpowiedzi Związek się nie doczekał, ale w pierw­ szych miesiącach rządzenia premier Karamanlis publicznie ogłosił, że zajmie się sprawą. Nie pogrzebał jej zaraz na starcie

swoich rządów. Zajmie się nią!

251

Co odważniejsi Grecy od razu wsiedli w pociąg do Warszawy

i pobiegli do ambasady składać podania. Dadzą zgodę, nie da­ dzą - wniosek złożyć trzeba.

Po kilku miesiącach zaczęły przychodzić pierwsze decyzje.

Część była negatywna i bez uzasadnienia, część zezwalająca tylko na krótki urlop w Grecji (dobre i to!), a część na powrót od razu na stałe. Ot, widzimisię urzędnika.

Jedni z pierwszych spakowali manatki i ruszyli w drogę na

południe do nagle odzyskanej ojczyzny moi krewni: ciotka Kula z mężem Apostolisem i dwójką dzieci - Marysią i Andrzejem. To wujek nalegał na powrót, ciotka wołała zostać. Na samą myśl o porzuceniu Chojnowa pękało jej serce.

Świat Greków i Macedończyków w Polsce powoli zaczynał

się kurczyć. Ubywało wysp z uchodźczego archipelagu.

MAGDA Z LEGNICY

Oni się w ogóle nie rzucali w oczy. Dopiero niedawno się do­ wiedziałam, że tych Greków i Macedończyków było w Legnicy całkiem sporo. Ja znałam tylko jednego. U nas pracował na

zakładzie. Kiriakos się nazywał, albo jakoś podobnie. Nie był

zbyt rozmowny i w ogóle wycofany, może dlatego że ożenił

się z Polką, która później od niego odeszła. Rozwiedli się, ona wyjechała do innego miasta i zostawiła go z dwiema córkami.

Sam je wychowywał. Żal miał o to chyba do wszystkich Polek. A kto to wie, dlaczego ona z nim nie wytrzymała? Nie można jej od razu potępiać. Ten Kostek to był stary partyzant, może mu zostały z wojny różne nieludzkie przyzwyczajenia. Czasami

na przerwie śniadaniowej coś tam o tej wojnie opowiadał, ale

ja nie słuchałam. Zapadło mi tylko w pamięć, że jego rodzice byli z wyspy i że mieli własną winnicę. Na koniec wyjechał do

Grecji i zabrał ze sobą obie córki. Może pędził na starość wino.

253

Księga wyborów

Z repatriacją (gr. epanapatrismós) było jak z marzeniem. Uchodźca czekał i żył nadzieją, że marzenie w końcu się speł­

ni. Powtarzał, że niczego więcej nie chce. Ale gdy spełnienie stawało się bliskie, zaczynał się wahać. Czy aby na pewno był

ze sobą szczery? Może wmówił sobie cudze marzenie? A na­

wet jeśli swoje, nawet jeśli był szczery, co począć dalej? Jak żyć

bez marzenia?

Kie tu chronu stin patrida - oby za rok już w ojczyźnie! Przez całe lata uchodźcy z Grecji powtarzali te słowa do znudzenia. Niczego innego sobie nie życzyli, gdy jednak repatriacja stała

się możliwa, gdy „Dimokratis" lazurową czcionką obwieszczał

o pierwszych powrotach na stałe, nie wszystkim się spieszyło, nie wszyscy uchodźcy chcieli wyjeżdżać od razu. Żeby się osta­

tecznie zdecydować, niektórzy potrzebowali czasu. Przestawali być romantykami. Ważyli argumenty - jechać, nie jechać? -

i bili się z myślami. Co zastaną w rodzinnej wiosce? Czy po blisko trzydziestu latach rozpoznają swój kraj? Jak będą przyjęci? Czy ktoś o nich

jeszcze pamięta? Z czego będą żyli? Co z grobami bliskich, któ­ rzy umarli w Polsce? Co z polskimi emeryturami, rentami, zapi­ sami na turnusy w uzdrowiskach? Co z polskimi przyjaciółmi?

Może jednak warto zaczekać? Może jeszcze rok? Dwa? Trzy? Aż wszystko się wyjaśni, aż ci, co wyjechali, przyślą list: „Jest

254

dobrze, przyjeżdżajcie". Może cztery lata, może pięć? Niektó­

rym ostateczna decyzja zajmie prawie dekadę.

W tym czasie uchodźcy przestali się już bać wizyt listono­

sza, który przynosił „Dimokratisa”. Przeciwnie - wyczekiwali na nie, bo gazeta stanowiła dla nich główne źródło informa­

cji o powrotach i kwestiach politycznych, choć ukazywała się

już tylko co miesiąc i była mocno odchudzona. Przypominała marną broszurę. I tak w 1983 roku „Dimokratis" powiadomił o sprawie przełomowej, która miała przekonać ostatnich nie-

przekonanych. Oto premier Andreas Papandreu, szef socja­ listycznej partii PASOK, ten, na którego lata temu polowała

junta, w bożonarodzeniowym orędziu do narodu, transmito­ wanym w telewizji, ogłosił amnestię dla dawnych partyzantów ELAS i DSE oraz ich rodzin. Nareszcie! Repatriacja stawała

się coraz łatwiejsza. Już nie zależała od widzimisię urzędnika. Gazeta pisała o wielkim wzruszeniu wśród Greków, o łzach

radości i ulgi. Płakali też Macedończycy, których w Polsce pozostała już

tylko garstka, kilkaset osób, większość zdążyła wcześniej wy­

jechać do Jugosławii albo Bułgarii bądź też przez Jugosławię do Australii czy Kanady. Macedońscy uchodźcy płakali ze zło­

ści i bezradności. W rządowym prawie zapisano bowiem, że

wracać do Grecji, do rodzinnych wiosek i domów, mogli wy­ łącznie „Grecy z urodzenia”. Uchodźcy narodowości macedoń­

skiej, zdaniem władz w Atenach, nie byli etnicznymi Grekami, więc amnestia ich nie obejmowała, chyba że zmienią imiona

i nazwiska na greckie, a tym samym wyrzekną się własnej toż­

samości, historii, własnych przodków. Dla wielu ten warunek nadal jest nie do spełnienia. Są wściekli na Papandreu, którego

decyzja wynikała z długiej (i aktualnej także dziś), tradycyjnej

255

polityki restrykcji wobec macedońskiej mniejszości narodo­ wej - Grecy nigdy nie uznali Macedończyków z północy kraju

za mniejszość. Dwa lata później, w 1985 roku, „Dimokratis" znów przynosił

pomyślne informacje: rządy Polski i Grecji nareszcie się do­ gadały i podpisały umowę regulującą kwestię emerytur. War­

szawa przelała na konto w Atenach 14,5 miliona dolarów, na

wypracowane w Polsce świadczenia dla byłych uchodźców.

W latach 1974-1985 wielkie marzenie o powrocie do Grecji

zrealizowało 5,5 tysiąca uchodźców. Około 4 tysięcy nie skorzy­ stało z możliwości. Postanowili, że zostają w Polsce.

I jednych, i drugich chciałbym dopytać o ten trudny czas

wyboru. O ich motywacje, o powody, które ostatecznie prze­ sądziły o pozostaniu lub repatriacji. Szczególnie ciekawi mnie

zdanie tych najstarszych, tych z pierwszego uchodźczego po­ kolenia. Tych często nienazwanych bohaterów, którzy kryją się za liczbami, jakie wymieniam w kolejnych rozdziałach książki -

w Księgach liczb. O wiele rzeczy chciałbym ich zapytać, ale nie mogę, bo większość od dawna nie żyje.

Nie zostawili po sobie spisanych wspomnień. Zostawili dzieci, te zaś dawno dorosły i dziś są już dziarskimi emerytami. Mają po dwa, trzy, czasami cztery imiona i ciekawą podwójną, mocno

skomplikowaną tożsamość. Dopiero zaczynają ją eksplorować. Mieszkają w Grecji albo w Polsce, a bywa, że i tu, i tu. Polecają

mi siebie nawzajem jako ciekawych rozmówców - tak do nich

trafiam, z rekomendacji. Synowie i córki uchodźców także nie umieją odpowiedzieć na wszystkie pytania. Za dużo czasu minęło, a pamięć dziu­

rawa. Mówią mi, że wiecznie odkładali ważne rozmowy z ro­ dzicami na później, aż w końcu było za późno. Żałują tej swojej

256

niefrasobliwości, bo z pełniejszą wiedzą na temat przeszłości im też żyłoby się łatwiej.

Jakąś wersję prawdziwej historii - swojej i swoich rodziców mają jednak w głowach, w pamięci, w DNA. I chętnie się nią

dzielą, gdy ich o to proszę.

Jurek Arabatzis Jorgos Arabatzis, zwany przez kolegów Jurkiem lub Arabem, rozmyśla, czyby nie wysłać listu do polskiego prezydenta, czyby

go nie poprosić o powtórne nadanie polskiego obywatelstwa.

To dla niego ważne, choć do niczego praktycznie niepotrzeb­

ne. Ma sześćdziesiąt pięć lat i widoki na przyzwoitą grecką emeryturę, mieszka z żoną w cichej dzielnicy Aten. Po prostu czuje się Grekiem i Polakiem jednocześnie i chciałby mieć na to oficjalny dowód. - Nasza wnuczka ma cztery lata i uwielbia żurek. Przychodzi

do nas do domu i od progu krzyczy: „Babcia, zupa!". Po polsku. Zna jeszcze parę innych słówek, głównie z polskich bajek, które jej czytamy. Gdyby nie ona, kto wie, może byśmy się spako­ wali i wrócili do Polski. Moja żona Teodora, czyli Dorotka, nie miałaby raczej nic przeciwko temu. To ona namawiała mnie,

byśmy nie wyjeżdżali do Grecji, byśmy lepiej zostali w Polsce, w naszym Wrocławiu. Ech, pewnie już nie wrócimy, za starzy jesteśmy oboje. Ale przynajmniej wnusię do Polski zabiorę na wycieczkę. Niech wie, że ma dwie ojczyzny. Pokazałbym

jej Świdnicę i Wrocław, i polskie góry - bo za górami tęsknię najbardziej. Za Tatrami, Karkonoszami. Za ukochaną Ślężą.

Ileż razy ja się na nią wyprawiałem! Także z naszą córką, gdy

była jeszcze całkiem mała. Piękne wspomnienia. Gdy przyje­ chałem do Grecji, zapisałem się do klubu górskiego, ale szybko

257

się wypisałem. To nie to samo. Zresztą brakowało mi czasu. W końcu zaczynaliśmy nowe życie, a to proces trudny i czaso­

chłonny. Nie jest łatwo tak się ze wszystkim na nowo urządzić. W Polsce byliśmy świetnie urządzeni. Choć i to wymagało czasu. Rodzice - Stamatis i Dimitra - pochodzili z tych samych

okolic: z pobliskich wiosek w północno-wschodniej Grecji, nie­ daleko tureckiej granicy. Ojciec wstąpił do partyzantki z przeko­

nania, mamę wzięli siłą, miała dziewiętnaście lat. Walczyli też

moi wujkowie i ciotki oraz dziadek. Obie rodziny były mocno

lewicowe oprócz dziadkowego brata, który był duchownym, popem w czarnej sutannie, z długą brodą. Nie wiem, czy był

lewicowy, czy prawicowy, może polityka w ogóle go nie zajmo­ wała. Ale wśród partyzantów poważania nie miał. Dziadek się

denerwował, że jego najbliższy krewny nie angażuje się jak on, że nie walczy o dobrą sprawę, że jest mu w zasadzie bliżej

do strony przeciwnej. Odgrażał się, że jak go po wojnie dorwie, to mu tę jego brodę nożem urżnie. Nie zdążył, bo partyzanci

zakatowali księdza na śmierć. Tak wyglądała wojna domowa podzielone rodziny i największe z możliwych dramaty. Dziadek płakał, strasznie płakał, gdy mu powiedziano o bracie. Po zakończeniu walk wszyscy, którzy działali w naszym re­

gionie, przeszli przez granicę do Bułgarii. Moi rodzice właśnie

tam się poznali i pobrali. Jeszcze przed wyjazdem do Polski. Do Zgorzelca trafili w 1950 roku. Wkrótce na świat przyszliśmy my - moja siostra Stamatula i ja. Przenieśliśmy się do Świd­ nicy - razem z dziadkiem. Dostaliśmy mieszkanie przy ulicy

Spółdzielczej, w samym centrum. Blisko katedry. Gdy byłem

mały, uwielbiałem kościelną muzykę. Melodię organów, ale

i religijne pieśni śpiewane podczas mszy. Chodziłem z procesją w Boże Ciało, żeby móc wspólnie pośpiewać w tłumie.

258

Ojciec, wykwalifikowany stolarz, dostał pracę w Świdnickiej

Fabryce Wagonów, przy produkcji tramwajów. Mama w tej sa­ mej fabryce sprzątała. Dziadek, który był już stary, spędzał czas w greckiej świetlicy wśród innych weteranów i wojennych inwalidów. Sporo nas

tam było, Greków i Macedończyków, prawie czterysta osób. Dziadek opowiadał o dawnych czasach, jak walczył z Turkami.

Prawdziwy bajarz. Ludzie uwielbiali go słuchać. Pewnego razu zapytany, co sądzi o Polakach jako narodzie, odparł: „Polacy to dobrzy ludzie. Pracowici, uczciwi. Tylko nic a nic niewykształ-

ceni”. „Jak to? Przecież mają szkoły, uniwersytety...” „E tam, co

to za wykształcenie. Widzieliście choćby jednego Polaka, który

by mówił po grecku?”

Dziadek był przekonany, że Grecy są najlepsi na świecie. Był

dumny, że jest Grekiem, i uważał się za niezwykle mądrego,

choć nie umiał czytać ani pisać. Umiał za to godzić rzeczy z po­ zoru nie do pogodzenia. Był walczącym komunistą, który wie­ rzy w Boga i się do niego modli. To dziadek nauczył mnie po

grecku Ojcze nasz... i religijnych pieśni. Gdy był już bardzo stary, mówił, że zostało mu w życiu jedno marzenie: żeby choć jedną nogą znowu stanąć na greckiej ziemi. Choć na Chwilę. Potem gotów jest umrzeć. Nie udało się. Dziadek zmarł w 1960 roku.

Miał osiemdziesiąt lat. Pochowaliśmy go w Świdnicy.

Zanim odszedł dziadek, o śmierć otarła się mama. Zachoro­ wała na zapalenie opon mózgowych. Było z nią bardzo źle. Na

szczęście znalazł się świetny lekarz, Grek z Wrocławia, który przez rok przywracał mamę do zdrowia. Rodzice na ten czas

oddali mnie i moją siostrę do prewentorium w Sobótce. Gdy

wróciliśmy do domu, ledwo poznaliśmy mamę, tak strasznie

przytyła od leków.

259

Wkrótce przenieśliśmy się na przedmieścia Świdnicy. Mieli­ śmy domek z ogródkiem, krowę, cielaka, barana, dwa prosiaki. Mama, która oporządzała nasze niewielkie gospodarstwo, po­ czuła się niemal jak u siebie, jak w rodzinnej wiosce. Od razu jej

się polepszyło. Była na rencie, ale pracowała dodatkowo w spół­ dzielni inwalidów jako szatniarka. Ojciec z kolei poszedł na

mistrzowski kurs stolarski. Gdy w pracy pokazał dyplom, dostał podwyżkę - zresztą już wcześniej dużo zarabiał, bo był bardzo pracowity. Miał nawet odznakę przodownika pracy. Ojciec cał­

kiem dobrze mówił po polsku - dzięki kolegom z pracy i dzięki

temu, że dużo czytał. Nas też gonił do czytania, z tym że po grecku. Sprowadził nam z Grecji kilka książek, które czytaliśmy

wieczorami. My z książkami, on z książką, mama zła, bo nie ma z kim porozmawiać. Więc też znajdowała sobie jakąś lekturę

i zawsze zasypiała, nim przeczytała pierwszą stronę. Z gazet czytywała „Dimokratisa”, i to wyłącznie nekrologi: „Aaa... Niech mu ziemia lekką będzie...’’, wzdychała przy każdym.

Zazwyczaj jadaliśmy z siostrą przy osobnym małym sto­ liku, tylko w niedzielę zasiadaliśmy do obiadu razem z ro­

dzicami i dziadkiem. Ojciec częstował nas wtedy kieliszkiem

wina. I śpiewaliśmy stare greckie piosenki, niektóre nawet przedwojenne. Do dziś je pamiętam.

W Świdnicy działała grecka szkoła, skończyłem w niej trzy klasy. Później chodziłem już do polskiej podstawówki - i bar­ dzo dobrze. Bez tego nie byłoby integracji. Nie poznałbym wielu

serdecznych kolegów, nie mógłbym jeździć z nimi na kolonie, nie byłbym mistrzem szkoły w biegu na 400 metrów, nie wszed­

łbym do szkolnej drużyny koszykówki. Wychowywałem się

w dwóch kulturach i dwóch językach. Pół dnia w polskiej szkole,

drugie pół w greckim klubie. Występowałem w teatrzykach,

260

grałem na mandolinie w naszej greckiej trupie. Co ciekawe,

zespół muzyczny prowadził Polak, wspaniały człowiek, świet­

nie wykształcony, absolwent przedwojennego gimnazjum. Gdy w 1964 roku pojechaliśmy na Festiwal Grecki do Wrocławia,

do Wojewódzkiego Domu Kultury, nasz nauczyciel chciał się trochę popisać przed jury, w którym zasiadali starzy Grecy. Re­

cytował im fragmenty Odysei Homera w oryginale. Sędziowie rozumieli co dziesiąte słowo, zdziwieni patrzyli po sobie, pytali,

co on wygaduje. Myśleli, że się z nich naśmiewa.

Furtek między dwoma światami, polskim i greckim, było wiele. Jedną z nich przekraczałem za każdym razem, gdy wcho­ dziłem do domu lub z niego wychodziłem. Codziennie. Przez wiele lat. I czułem to bardzo wyraźnie - to przejście przez

niewidzialną granicę. W domu była Grecja, a ściślej - grecka

prowincja, grecka wieś z jej konserwatyzmem, z surowymi re­ gułami, z jasno określonym miejscem kobiety i wyraźną domi­

nacją mężczyzny. Zwłaszcza moja mama mentalnie nigdy nie opuściła swojej greckiej wioski. Przejechała 2 tysiące kilome­ trów, a jakby się z miejsca nie ruszyła. Chciała nas chować na starą modłę, według jedynego modelu, który znała z przeszłości. Gotowała niemal wyłącznie greckie potrawy, choć przecież nie

zawsze było łatwo o niezbędne produkty. Mama nadal żyła w Grecji i codziennie nas do niej zapraszała. Z kolei poza do­

mem była Polska, czyli Europa - większa wolność, otwartość,

możliwości, jak nam się wtedy zdawało, nieograniczone. Czasami na styku obu światów zdarzały się wstrząsy - raz

poważne, raz całkiem śmieszne, jak wtedy, gdy zakochałem

się na zabój w Marylce Morawskiej. (Marylka zmarła, niestety, pięć lat temu. Nie mogłem pojechać na jej pogrzeb, więc zamó­ wiłem bukiet kwiatów. Z jej matką nadal utrzymuję kontakt,

261

wysyłamy sobie kartki z życzeniami na święta). Byliśmy oboje

w liceum, tuż przed maturą. Marylka przychodziła ze mną do domu. Razem uczyliśmy się do egzaminów. Mama miała na nią

alergię. Miałaby uczulenie na każdą moją dziewczynę, która

nie była Greczynką. Kiedyś mnie pochwaliła: „Ładnie sobie, synku, te kwietniki poprzestawiałeś. Kwiaty dostaną więcej

światła”. „To nie ja” - odpowiedziałem. „To Marylka przesta­ wiła”. „Co?! Jeszcze dobrze do mego domu nie weszła, a już mi meble przestawia?!"

Innym razem siedzimy wszyscy przy stole. Marylka pyta, gdzie jest łazienka. Proponuję, że ją zaprowadzę. A wtedy moja mama po grecku: „Tak! Idź, jeszcze jej pomóż z majtek wysko­

czyć”. Kiedy indziej odprowadziłem Marylkę na autobus. Wra­ cam do domu, a tam taki dialog: „Ładna ta Marylka naszego

Jurka. Bardzo ładna” - mówi ojciec. „Co ty wiesz o urodzie?!" matka aż kipi ze złości. Przeciąga każdą sylabę. „Masz rację” -

ojciec rzuca żartobliwie. „Gdybym miał pojęcie o urodzie, na pewno bym się z tobą nie ożenił”. Awantura wybucha na całego.

Po maturze zdawałem na filozofię na Uniwersytecie Wroc­

ławskim. Nie dostałem się i poszedłem do studium mieszka­ niowego. Złożyłem jeszcze papiery na nauki polityczne, ale

nie dotarłem na egzamin ustny, bo akurat wtedy Polska grała

z RFN w eliminacjach Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Nie mogłem tego meczu przegapić. Młody człowiek był i głupi.

Kiedy przeniosłem się ze Świdnicy do Wrocławia, zacząłem działać w Związku Uchodźców Politycznych z Grecji imienia

Nikosa Belojanisa. Dostałem etat i zajmowałem się młodzieżą. Organizowaliśmy kursy, seminaria, imprezy sportowe i kultu­

ralne. Żeby być razem, zadbać o naszą greckość, żeby nawzajem sobie pomagać.

262

Za tę działalność miałem dostać państwowe odznaczenie -

Brązowy Krzyż Zasługi. Henryk Jabłoński, przewodniczący Rady Państwa, złożył już nawet podpis pod odpowiednią decy­

zją. Ale decyzję ostatecznie cofnięto. Powodem była odmowa współpracy z polskimi służbami. Wcześniej wezwano mnie na

komisariat milicji i zaproponowano, żebym donosił na innych Greków. Nie zgodziłem się. Wsadźcie sobie ten krzyż... - po­ myślałem. Kapusia ze mnie nie zrobicie.

W 1982 roku oboje z Dorotką dostaliśmy trzydziestodniową wizę i pojechaliśmy do Grecji na wakacje. Kawał kraju zjeździ­

liśmy i nie mogę powiedzieć, by nam się szczególnie podobało. To był jednak inny system. Nie umieliśmy się odnaleźć. Wy­

dawało się nam, że życie ludzi, których poznawaliśmy, spro­

wadza się do biesiadowania, do tańców i picia. A my mieliśmy w głowach zupełnie inny obraz Greków - obraz naszych skrom­ nych, ciężko pracujących rodziców, którzy nigdy nie szastali pieniędzmi. Komuniści kontra kapitaliści. Socjalistyczne braki

kontra pełne sklepowe półki i konsumpcjonizm. Uznaliśmy, że

wolimy to pierwsze. Tak się jednak złożyło, że wszyscy koledzy ojca i mamy ze

Świdnicy albo już wyjechali do Grecji na stałe, albo szyko­ wali się do wyjazdu. Rodzice czuli się coraz bardziej samotni.

W końcu też zaczęli mówić o powrocie. Podobnie jak moja

siostra z greckim mężem. Nie miałem wyjścia. Nie chciałem doprowadzić do powtórnego rozbicia rodziny, żebyśmy żyli

z dala od siebie i widywali się tylko z okazji ślubów albo po­ grzebów. Uradziliśmy, że najpierw pojadą rodzice, a my doje-

dziemy do nich później.

Musiałem jeszcze dostać zgodę na wyjazd, której długo mi

odmawiano. Dorotka miała już swoje papiery, a ja czekałem

263

i czekałem. To za karę - za poglądy i działalność komuni­ styczną. Grecka ambasada w Warszawie dobrze wiedziała,

kto był w partii, kto był w Związku Uchodźców. Mieli o nas mnóstwo informacji, co oznacza, że mieli też informatorów.

Nie wiem, czym ich przekupywali. Może pieniędzmi? Może

obietnicą szybszego powrotu do Grecji? W końcu wyjechaliśmy. Był rok 1985. Przyjeżdżamy do Aten.

Idę do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i składam wnio­

sek o wydanie dowodu osobistego. Urzędniczka szuka w tych

swoich archiwach i szuka. W końcu mówi, że ja dowodu nie dostanę, bo mojemu ojcu zaocznie odebrano greckie obywa­ telstwo w 1956 roku. „Tak - odpowiadam - wiem. Rządziła

prawica i wszyscy ludzie lewicy mieli przechlapane, nawet jeśli mieszkali w dalekiej Polsce. Ale niech pani zważy, droga pani, że ja się urodziłem pięć lat wcześniej, zanim wyrzekli-

ście się mojego ojca”. „Owszem, ale panu również władze ode­

brały greckie obywatelstwo w roku 1971. Za działalność ko­ munistyczną”. „W 1971?” - pytam. „Czyli wówczas, gdy cała

Europa protestowała przeciwko juncie rządzącej w Atenach

i gdy ja także krzyczałem: »Precz z juntą!«? Pięknie się z nami

obchodzicie”. To nie była, oczywiście, wina tej urzędniczki. Takie decyzje

podejmowały wcześniejsze rządy, które stosowały różnorodne represje przeciwko dawnym partyzantom i członkom ich ro­

dzin - pozbawienie kogoś obywatelstwa należało do najlżejszej formy kary. Tysiące osób wylądowały w więzieniach, gdzie były bite i torturowane. Wieloletnia propaganda spowodowała, że komunizm kojarzy się dziś w Grecji jak najgorzej. Komunista

to niemal synonim zdrajcy ojczyzny. Odmawia się nam prawa

do bycia patriotami.

264

Załatwienie wszystkich formalności zajęło mi sporo czasu. Dla relaksu chodziłem z córką w góry. Później zaciągnąłem się na statek towarowy i przez kilka lat pływałem po całym świę­

cie - najpierw jako palacz, a pod koniec mojej marynarskiej

przygody jako pierwszy mechanik.

Trzy lata temu osiągnąłem wiek emerytalny. Złożyłem pa­ piery i nadal czekam na dokumenty. Trzy lata! Gdy się w końcu doczekam i dostanę wyrównanie, wyprawię się do Polski. I za-

biorę ze sobą wnuczkę.

Eleni Ze starego zdjęcia wiszącego w poznańskim domu Eleni spo­ glądają na mnie nowożeńcy Despina i Perykles - rodzice

. * piosenkarki - Piękni, prawda? - pyta Eleni. - Poznali się w małej miejsco­ wości Piperia, niedaleko Edessy, na północy Grecji. Mają tam

słynne wodospady. Oboje zaś urodzili się na terenie dzisiejszej Turcji, skąd jako małe dzieci musieli uciekać, gdy w 1923 roku

zarządzono przymusową wymianę ludności. Mama i ojciec, razem z krewnymi, przeszli wtedy na piechotę kilkaset kilo­

metrów. Do Piperii trafili z jednym tobołkiem. Dla obojga to było pierwsze uchodźcze doświadczenie.

Drugie będzie związane z Polską i potrwa pół życia. Ale

najpierw jest rok 1933 i ślub. Młoda Despina, wyuczona na

* Fragment poświęcony Eleni pierwotnie ukazał się w „Gazecie Wybor­ czej” z 15.04.2017: Dionisios Sturis, Piosenkarka Eleni:„Dziękujemy, Polsko".

4 tys. małych uchodźców z Grecji przyjechało do nas w bydlęcych wagonach. Dzieci były głodne, brudne i schorowane, https://wyborcza.pl/duzyforma t/7,127290,2i635437.piosenkarka-eleni-dziekujemy-polsko-4-tys-malych-uchodzcow.html {data dostępu: 10 maja 2022].

265

krawcową, ma na sobie białą suknię z koronkowym welonem,

a przystojny Perykles Milopulos, stolarz - ciemny elegancki

garnitur. Oboje uśmiechnięci, wyglądają na szczęśliwych. Pla­ nują pewnie spokojne życie w otoczeniu gromadki dzieci (do­ czekają się w sumie dziesięciorga, Eleni będzie najmłodsza). Trwa huczne wesele z tańcami i śpiewami. Nowożeńcy nie

czuja jeszcze podmuchów groźnego wiatru historii, który zrywa się już na północy Europy i w końcu dotrze także do nich, na

głęboką grecką prowincję. - Na początku wojny ojciec walczył w regularnej armii i prze­ ganiał z Grecji włoskich faszystów - wspomina Eleni. - A gdy

kilka lat później wybuchła wojna domowa, dołączył do komu­

nistycznej partyzantki. Mama opowiadała, że to były straszne

czasy. Bieda, głód, choroby, wieczny niepokój, czy do domu nie wpadną żołnierze armii rządowej i nie zaczną wypytywać

o ojca, czy nie zemszczą się za jego zaangażowanie po stronie

partyzantów. Do tego umarło jej dwoje dzieci. Christos miał czternaście lat i słabe serce, zmarł podczas

nalotów. Przestraszył się spadających bomb (były amerykań­ skim wsparciem dla armii rządowej; zawierały napalm, więc potrafiły wypalić całe gospodarstwa). Z kolei trzyletnia Niki

nie przetrzymała zapalenia opon mózgowych. Żeby uratować

troje pozostałych dzieci, w 1948 roku matka wsadza je w pociąg

i wysyła za granicę. Dwie siostry i brat Eleni trafili do Polski. Później przyszedł 1949 rok, a wraz z nim wojenna porażka i uchodźczy exodus.

- Rodzice, uciekając z Grecji przez Jugosławię, trafili do Cze­ chosłowacji. Razem z nimi moja babcia Stratula i dwóch małych braci. Kolejna siostra urodziła się już w Jesioniku. Mama do­ stała tam pracę w żłobku, gdzie mogła zabierać również własne

266

dzieci. A po pracy szyła, bo udało jej się uskładać na maszynę.

Ojciec w tym czasie leczył się z ran, które odniósł podczas wojny. Dopiero po trzech latach życia wśród Czechów rodzice dostali zgodę na wyjazd do Polski - chcieli się połączyć ze starszymi

dziećmi, których nie widzieli od czterech lat, a które mieszkały

niedaleko Szczecina. Do szkoły w POW w Policach uczęszczało troje Milopulosów.

- Chodź, pokażę ci starego singera, którego matka przywio­ zła z Czechosłowacji - mówi Eleni. Wchodzimy na piętro. Ma­

szyna ma lśniący drewniany blat i żeliwne nogi. - To dla mnie cenna pamiątka. Gdy mieszkaliśmy w Bielawie, mama często

jej używała - szyła dla nas, dla polskich sąsiadek z bloku, dla ich dzieci.

W tym niewielkim mieście u podnóża Gór Sowich na po­ czątku lat pięćdziesiątych zamieszkało ponad pięćdziesiąt

greckich rodzin - łącznie blisko trzysta osób. Wyróżniali się ciemniejszymi włosami, językiem, ubiorem. Początkowo żyli nieco na uboczu, nie zadawali się z Polakami - ciągle liczyli na

szybki powrót do Grecji.

- Oboje, ojciec i matka, od razu zatrudnili się w zakładach włókienniczych Bielbaw. Pracowali ciężko, na trzy zmiany.

Nowe koleżanki, pewnie dla żartu, uczyły mamę polskich prze­

kleństw, które później fruwały po naszym mieszkaniu. To były jej pierwsze słowa w obcym języku. Ojciec też całkiem nieźle nauczył się polskiego, choć miał problemy z wymową. „Sz” i „cz” nie przechodziły mu przez gardło. Do końca życia mówił: „Sa-

nowny pan, sanowna pani". Blok z czerwonej cegły przy ulicy Feliksa Dzierżyńskiego 12

(dziś Jana III Sobieskiego) miał dwie klatki i osiemnaście mieszkań. Obok siebie żyły polskie i greckie rodziny. Tak

267

samo wielodzietne, tak samo ubogie. Milopulosowie miesz­ kali w ósemkę w dwóch pokojach z kuchnią - babcia Stratula, rodzice oraz pięcioro rodzeństwa, w tym najmłodsza Eleni, urodzona już w Bielawie w 1956 roku. - Trzy łóżka w jednym pokoju, trzy łóżka w drugim. Sypiali­

śmy ściśnięci, ale nie pamiętam, by mi to szczególnie przeszka­ dzało. Nie znałam większego komfortu. Na wakacje przyjeż­

dżali do nas brat i siostry z Polic, więc bywało jeszcze ciaśniej. W domu panował wieczny hałas, chyba że mama albo ojciec

wracali z nocnej zmiany i musieli odespać - wtedy wszyscy chodziliśmy na paluszkach albo wybiegaliśmy na podwórko.

Dzieciaków była tam cała chmara. Gramy w zbijanego. Ja mówię do nich „bała”, oni do mnie „piłka”, ja do nich „shinaki”, oni „skakanka". Tak się uczyłam polskiego, bo przed pójściem do szkoły mówiłam wyłącznie po grecku.

Mieszkanie było przytulne i zawsze otwarte. Sąsiadki wpa­ dały spróbować greckiej pity, której zapach wypełniał korytarz,

albo tradycyjnych postnych ciastek - kurabiedes, które matka Eleni piekła na święta. W rewanżu koleżanki przynosiły słoik ogórkowej albo przepis na bigos. Tak się rodziły polsko-greckie

przyjaźnie. - Gdy u sąsiadów przychodziło na świat dziecko, ojciec

w prezencie zbijał dla malucha łóżeczko, a mama szyła mu śpiochy. Nigdy nie chcieli za to pieniędzy. Może myśleli, że w ten

sposób choć trochę się odwdzięczą Polsce i Polakom. Serdecz­ nością i otwartością. Dziś z założenia boimy się uchodźców -

mówi Eleni. - Nie chcemy przyjąć najmniejszej grupy, choćby

chorych dzieci z Syrii. Gdy w telewizji widzę tych biednych ludzi, którzy uciekają od wojny, robi mi się ciężko na sercu.

Przed oczami stają mi moi rodzice i moja babcia. Oni tak samo

268

uciekali. Nas Polska przyjęła. I dzieci, i dorosłych. Nie zakładała z góry, że będziemy stwarzać problemy. A przecież kraj był po

wojnie naprawdę w ruinie, nie zdążył się odbudować, ludzie żyli w strasznej biedzie. Może właśnie dlatego Polacy nam po­

mogli, bo pamiętali, czym jest wojna. Moi rodzice to doceniali

i nigdy nie dali powiedzieć o Polsce złego słowa. Eleni podaje kawę i kroi ciasto. Mówi, że zapamiętany z dzie­ ciństwa sernik jej mamy smakował podobnie.

- Jak na mnie wołali w szkole? Helena albo Lena. Moje ro­

dzeństwo też dostało w gratisie polskie imiona. Andonis (pił­ karz Bielawianki) był Antkiem, Christos - Krzysiem, Jorgos -

Jurkiem, Stratula - Tulą, Marika - Marią. Żeby było łatwiej. Na początku budziłam ciekawość kolegów i koleżanek, bo taka była ze mnie czarnulka i nie mówiłam zbyt dobrze po polsku.

Gdy się podszkoliłam, cała moja egzotyka znikła. Przestałam być Eleni z Grecji, a zostałam Heleną z Bielawy. Okazało się, że

nie najgorzej śpiewam, więc wciągnięto mnie do szkolnego ze­ społu Niezapominajki. Dwie Greczynki i trzy Polki, w tym moja najlepsza przyjaciółka Krysia. Występowałyśmy na wszystkich

akademiach. W liceum z kolei był tercet Ballada - razem z Kry­

sią i jeszcze jedną koleżanką śpiewałyśmy, komponowałyśmy i grałyśmy na gitarze. Po maturze, w 1975 roku, przyjaciółki zdecydowały się na stu­

dia w Zielonej Górze - chciały zostać nauczycielkami muzyki. Eleni nie rozważała kariery piosenkarskiej, choć namawiał ją do tego najstarszy brat Dimos, który całe życie przepracował

w łódzkiej wytwórni filmowej Se-ma-for i tworzył animacje do Reksia czy Zaczarowanego ołówka.

- Dimos znał greckich muzyków, w tym braci Dzokasów. Kostasa, który założył słynny grecki zespół Hellen, a później

269

kolejny - Prometheus, oraz Fotisa, który pracował jako aku­

styk. Gdy się okazało, że nie dostałam się na studia muzyczne, Kostas zaproponował, bym pokoncertowała z nimi przez lato. Pierwsze zarobione pieniądze posłałam rodzicom. To była

wielokrotność ich pensji. Na jesieni miałam zacząć studia in­

formatyczne, ale tak wsiąkłam w to śpiewanie, że śpiewam do dziś. Już dobrych czterdzieści lat. Jest druga połowa lat siedemdziesiątych Eleni koncertuje z Prometheusem, zdobywa serca fanów, dla których greckie zespoły to powiew inności, świeżości, egzotyki i - o ironio -

Zachodu. Bilety na koncerty są rozchwytywane, płyty osiągają

niebotyczne nakłady. Po serii występów we Francji tamtejsi krytycy piszą o Eleni „polska Nana Mouskouri”.

Dobra passa trwa także w życiu prywatnym. Eleni i Fotis zako­

chują się, biorą ślub, na świat przychodzi ich jedyna córka Afro­ dyta (śliczna, młoda dziewczyna zginie siedemnaście lat później,

zastrzelona przez zazdrosnego chłopaka. Cała Polska będzie płakać z rodzicami, o sprawie będą pisały wszystkie gazety).

W tym samym czasie w Grecji upada junta czarnych puł­

kowników, co uchodźcom w Polsce na nowo daje nadzieję na powrót. Pierwsi śmiałkowie od razu pakują walizki, dobytek ładują do wynajętych wagonów i ruszają w drogę na południe.

Wśród nich jest rodzeństwo Milopulosów: trzej bracia i trzy siostry. W Polsce zostają tylko najstarszy Dimos, bo ożeniony

z Polką, i najmłodsza Eleni - z powodu rodziny i ciągle rozpę­

dzającej się kariery. Po rozpadzie Prometheusa w 1980 roku Eleni występuje jako solistka. Zaproszenia na koncerty przy­

chodzą z całej Polski, ale też z Francji, USA, Kanady czy Austra­ lii. Kolejne płyty sprzedają się na pniu - osiem uzyska status złotej, dwie platynowej. Eleni jest gwiazdą „Lata z Radiem",

270

śpiewa w Opolu i Sopocie, w 1984 roku zdobywa tytuł Piosen­ karki Roku. - Rodzice długo nie potrafili podjąć decyzji o powrocie do Grecji. Najpierw martwili się o mnie, najmłodszą córkę, że zo­

stanę w Polsce sama. A później bali się już chyba o siebie - czy mają do czego wracać? Jak im tam będzie? Czy Grecja, którą pamiętają, nadal istnieje? Może lepiej zachować wspomnienia

z młodości i dokonać żywota w Polsce, wśród „nowych swoich”? Milopulosowie wyjeżdżają.do Aten dopiero w 1987 roku.

Po trzydziestu czterech latach spędzonych w Bielawie. Gdy

się pakują, płaczą - i oni, i polscy sąsiedzi. - Jeździłam do nich często do Aten - wspomina Eleni. - Żyli

sobie spokojnie, ale oboje bardzo za Polską tęsknili. Ojciec lubił powtarzać, że spędził tu pół życia i zostawił połowę serca. Ale

nie udało im się już wrócić choćby na chwilę, w odwiedziny. Pod

tym względem moje rodzeństwo ma nieco łatwiej, szczególnie dwaj bracia mieszkający w Atenach, którzy ożenili się z Pol­

kami. Oni nigdy nie zerwali kontaktów z Polską, dzwonią do dawnych przyjaciół albo wsiadają w samolot i po dwóch godzi­ nach są na miejscu. Wszystkich ich czasem dopada nostalgia.

Pamiętam, jak kiedyś zadzwoniła do mnie najstarsza siostra, cała uradowana, bo w Atenach znienacka spadł śnieg. Na jej tarasie było kilka centymetrów śniegu - to jej przypomniało

Bielawę i nasze dziecięce wyprawy na sanki.

- Często ich odwiedzamy - dodaje Fotis, mąż Eleni. - Za­ bawne, bo mówimy ze sobą dziwną mieszanką dwóch języków.

Zaczynamy zdanie po polsku, kończmy po grecku, albo na odwrót. Im jest w Grecji dobrze, choć początki mieli trudne.

Dopytuję, czy oni oboje nigdy nie żałowali, że nie wyjechali do Grecji.

271

- Nigdy - twierdzi Eleni. - Gdy jeździmy tam na wakacje, po

kilku tygodniach chcę wracać, bo mi się robi tęskno za Polską.

Tu jest nasze życie.

Takls Tsopanakls Jest rok 1980. Wrocław. Takis Tsopanakis ma dwadzieścia sześć

lat i burzę ciemnych włosów na głowie. Szykuje się na wyjazd do Grecji. Wcześniej sprawdził, że da się w niej żyć. Popraco­

wał kilka miesięcy przy zbiorach brzoskwiń i na budowach jako hydraulik. Było okej. Grecja, którą wcześniej znał jedynie z opowiadań rodziców, nie rozczarowała go. Wiedział, że ma­

gistra inżynierii sanitarnej po politechnice dobra praca sama

znajdzie i że bez problemu utrzyma z niej żonę Basię i rocznego

syna Kostka, którzy dojadą do Aten za rok. Więc jedzie. Żegna się z rodziną, wsiada do malucha i rusza na południe. - Pół drogi przepłakałem - wspomina. - Boże, jak ja płaka­

łem w tym samochodzie. Przez kilkadziesiąt kilometrów nie

mogłem się uspokoić. Cholera wie dlaczego. Pożegnanie było

bardzo miłe, wesołe. Cieszyliśmy się, że już niedługo wszyscy

znów znajdziemy się razem, bo oprócz Basi i Kostka dojadą

także rodzice i moja siostra z mężem. Były uśmiechy, uściski. Do widzenia, do zobaczenia... A chwilę później odpalam sil­ nik i w ryk. Opuszczałem Polskę na stałe. Czułem, ze klamka

zapadła, że zaczynam nowy rozdział, a w zasadzie nowe życie.

Chyba o to mi chodziło, o tę nieodwracalność.

Ojciec, Kostas Tsopanakis, urodził się w 1912 roku w Eury-

tanii, niedaleko miasteczka Karpenisi. W Atenach studiował filologię grecką. Jeszcze przed wojną przystał do ruchu komu­

nistycznego. Gdy Włosi napadli na Grecję, został powołany

272

do wojska i walczył przeciwko faszystom w Albanii. Później

wstąpił do ELAS. W hierarchii wojskowej doszedł do funkcji szefa sztabu. Był też pod Grammos, gdzie toczyły się ostatnie

walki. Zapadł na zapalenie płuc, z którego leczono go w Alba­

nii. Tam też wsiadł na statek i razem z innymi uchodźcami popłynął do Polski.

Mama, Wasiliki Mawromati - co oznacza „czarnooka" - jest szesnaście lat młodsza od ojca. W młodości była naprawdę

piękną kobietą. Ludzie mówili, że wygląda jak Ava Gardner, co

widać, o proszę, na tych zdjęciach. Urodziła się w wiosce nie­ daleko Kozani. Dziś ma osiemdziesiąt siedem lat i cierpi na de-

mencję, która uniemożliwia rozmowy o dawnych czasach. Dla­

tego nie wiem zbyt wiele o jej działaniach w partyzantce, poza

tym, że walczyła jako szeregowy żołnierz i była sanitariuszką. Z powodu wojny skończyła jedynie szkołę podstawową. W góry

wyszli też - to znaczy poszli walczyć - dwaj bracia mamy i jej młodsza siostra. Po wojnie mama znalazła się w Bułgarii, ale

w ramach łączenia rodzin wystarała się o zgodę na przyjazd do

Polski, gdzie przebywał jeden z jej braci. Trafiła do Zgorzelca

i tam poznała przyszłego męża.

Ojciec pracował już wtedy w redakcji „Dimokratisa”. Jako jeden z niewielu uchodźców miał wyższe wykształcenie. Był mocno zaangażowany w działania partii i powstającego Związku Uchodźców Politycznych z Grecji imienia Nikosa Be-

lojanisa. On naprawdę wierzył w komunizm i do końca życia pozostał ideowcem. Akceptował to, że jego strona przegrała

w Grecji walkę klas, i nie planował powtórki z historii, ale po­

glądów nie zmienił.

Rodzice pobrali się w Zgorzelcu, tam też urodziła się moja siostra. Ja przyszedłem na świat trzy lata później, w 1954 roku,

273

już we Wrocławiu, dokąd przeprowadziliśmy się i gdzie prze­ niósł się Związek Uchodźców oraz redakcja gazety. Ojciec co­

dziennie robił nasłuch zagranicznych radiostacji i spisywał to, co uznał za ważne. Mama pracowała w spółdzielni chałupniczej.

Szyła skórzane rękawiczki, dziergała wełniane swetry.

Dostaliśmy niezbyt duże mieszkanie - dwa pokoje z kuchnią

i łazienką na półpiętrze - w kamienicy przy ulicy Komuny Pa­ ryskiej, w okropnej okolicy zwanej „Trójkątem Bermudzkim".

Lumpenproletariat i same bandziory. Jednak do tego właśnie miejsca mam największy sentyment. Kiedy wpadam czasem do Polski, staram się zajrzeć do starej dzielnicy. Jakoś mnie

cieszy, że nic się tam nie zmienia, że tych kilku ulic i podwórek nie wysprzątano, nie wypielęgnowano. Nadal wygląda tam tak, jak za mojej wczesnej młodości. Chodzę sobie i wspominam:

o, przy tym garażu ojciec mnie złapał na paleniu papierosów

i za uszy zaciągnął do domu, a tu chłopaki się boksowali, tu się tłukli „na solo”, tu graliśmy w oczko, tu w pokera. To moje podwórko dużo mnie nauczyło: po pierwsze, jak po­ rządnie mówić po polsku, na tyle dobrze, by nie mieć w szkole

problemów; po drugie, jak ogrywać ludzi w karty. Raz wygra­

łem w pokera tysiąc złotych (była to ogromna suma, połowa

wypłaty mojego ojca) i schowałem je sobie pod łóżkiem, ale ojciec znalazł zawiniątko. Awantura była na całego. Spalił mi ten tysiąc w piecu! Taki był!

W pierwszej klasie ogólniaka tak się z jednym pobiłem, ze miałem złamany nos. Dopiero wtedy zmieniłem towarzystwo.

Całe szczęście. Myślę, że moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdybym nie wyrwał się z „Trójkąta”. Czas w liceum numer 4 we Wrocławiu, jednym z bardziej prestiżowych, to może najlepszy czas w moim życiu. Najlepsze

274

zabawy, najlepsi kumple - z niektórymi kontakt utrzymuję do dziś. Odwiedzali mnie w Atenach. W liceum poznałem też Basię. Ale zaczęliśmy być razem do­

piero na studiach. Ona poszła na Akademię Ekonomiczną, ja na

Politechnikę. Rodzice nie byli zbyt zadowoleni, że związałem

się z Polką. Obawiali się, że nasze małżeństwo może pokrzyżo­ wać ich wielkie marzenie, że cała rodzina pewnego dnia wróci

do Grecji. Marzyli o tym, odkąd tylko znaleźli się w Polsce. Nie żeby było im w Polsce źle. Było im bardzo dobrze. Nigdy na Polskę i Polaków złego słowa nie powiedzieli - ich wdzięcz­

ność była niewyczerpana. Dlatego tak mało z naszych, czyli

z uchodźców z Grecji, zapisało się do „Solidarności”. Uważali

bowiem, zwłaszcza ci najstarsi, którzy przecież o komunizm walczyli, że nie mogą się odwrócić od władz PRL-u, którym tyle

zawdzięczają. Poparcie „Solidarności” równałoby się - w ich mniemaniu - zdradzie. Z kolei Grecy z młodszego pokolenia

myśleli inaczej i kilkoro zapisało się do związku. Ojciec, choć miał zdolności do języków (skończył filologię

i mówił po francusku), polskiego nigdy dobrze nie opanował. Pewnie dlatego, że nie musiał. Całymi dniami przebywał wśród Greków i rozmawiał z nimi tylko po grecku - czy to w redakcji, czy w greckim klubie. Pisał też wyłącznie po grecku, czytał

grecką prasę i greckie książki. Dopiero gdy przeszedł na eme­

ryturę, jego polski nieco się poprawił. Miał więcej czasu i mama wysyłała go po zakupy. Mama z kolei mówiła po polsku całkiem

nieźle- miała kilka polskich koleżanek, czasami porozmawiała z sąsiadkami. Oboje rodzice jednak nie zintegrowali się z Polską, trzymali się z Grekami, żyli w greckim świecie.

Po studiach musiałem przymusowo przepracować rok

w zawodzie. Byłem kierownikiem budowy we Wrocławskim

275

Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjnych. Przeżyłem szok, gdy

zrozumiałem, jakie podejście do pracy mieli wtedy Polacy. Stu­ metrowy odcinek kanalizacji kładliśmy przez rok. Straszne

marnotrawstwo tam odchodziło. Oszukiwali wszyscy, bumelowali, podkradali, kombinowali jak koń pod górę. Nie chciałem

tak pracować. Zawodowe doświadczenie z Polski mam więc negatywne, ale same studia były rewelacyjne. W Grecji jeszcze

przez długie lata nie wprowadzano na politechnikach mojego

kierunku, co zresztą utrudniło nostryfikację dyplomu. Mimo to zaraz po przyjeździe na stałe złożyłem podania w trzech fir­ mach i wszystkie mnie chciały. Dwóch nas było na cały kraj po inżynierii sanitarnej - jeden chłopak, który studiował w Wiel­

kiej Brytanii, i ja z Polski.

Start w Atenach miałem udany, choć okazało się, że grecki to ja znam o tyle o ile. A już największe problemy sprawiało

mi pisanie. W domu mówiło się tylko po grecku, jednak poza domem dominował polski. Mieliśmy co prawda dodatkowe

zajęcia z greckiego, ale ja wołałem chodzić w tym czasie z kole­ gami na łyżwy. Pamiętam, że pierwszy list do rodziców pisałem

całą noc. Bez przerwy wertowałem słownik. Nie mogłem sobie

pozwolić na błędy, w końcu ojciec filolog. Basia początkowo nie chciała wyjeżdżać z Polski. Nie chciała zostawiać rodziców, przyjaciół. Pierwsze lata w Atenach były

dla niej bardzo trudne. Z czasem jednak poznała język, na­ uczyła się gotować greckie potrawy. Zadomowiła się. Gdy otwo­ rzyłem własną firmę, Basia pracowała ze mną w biurze. Mój biznes to baseny. Dopóki nie zaczął się kryzys, Grecy

mieli na punkcie basenów fioła. Pracy miałem w bród. Zamó­ wienia przychodziły z całego kraju, z najdalszych zakątków.

Dlatego zjeździłem Grecję wzdłuż i wszerz i muszę przyznać,

276

że poza Atenami czuję się źle. Nawet na najpiękniejszej wy­

spie wytrzymam najwyżej kilka dni. Stolica jest wielkim mia­ stem, progresywnym, z ciekawymi ludźmi, wykształconymi, obytymi, a prowincja to potworny zaścianek. Porozmawiaj z wyspiarzami, ze starymi dziadkami gdzieś w małym wio­ skowym kafenijo, a szlag cię trafi. Dla nich Grecja nie jest na­

wet „naj”. Dla nich Grecja jest jedyna i niepowtarzalna. Poza Grecją nie ma świata, nie ma kultury, nie ma historii. Greckie jedzenie jest najlepsze, greckie biesiady najweselsze, tańce

najpiękniejsze, grecka historia najbardziej tragiczna. Całe ży­ cie nosa z wioski nie wyściubili, a uważają się za mędrców

(choć muszę przyznać, że jest w nich pewna życiowa mądrość,

która czasem objawia się w celności uwag i pozytywnie za­ skakuje). Gdy mnie pytają, skąd jestem, i odpowiadam, że

urodziłem się i mieszkałem w Polsce, mówią: „Aaaa..." i od

razu wrzucają mnie do odpowiedniej szufladki. Grek, ale nie

do końca swój. Rodzice przyjechali do Grecji w 1984 roku, a więc wtedy, gdy

przyznano im wreszcie emerytury - nie chcieli być dla nas

ciężarem. Początkowo zamieszkali z nami, a po jakimś czasie

kupili sobie małe mieszkanko. Wspaniale się odnaleźli. Ojciec szybko odnowił kontakty z przyjaciółmi z młodości. Spętykali się na długich rozmowach, wspominali okupację, wojnę.

Żyli sobie z mamą spokojnie, jak to dziadkowie. Tato zmarł

w 1996 roku. Mama została sama. To znaczy ma nas.

Obecnie moja firma przędzie raczej cienko. W kryzysie ba­ seny nie należą do rzeczy pierwszej potrzeby. Ludzi nie stać

dziś nawet na te mniejsze i tańsze, poliestrowe, które sprowa­ dzałem z Bydgoszczy, ani nawet na wanny z hydromasażem

produkowane w Gryficach.

277

Kasia l Wacek Wasilis, czyli Wacek, geodeta i drukarz, od trzydziestu lat miesz­

ka w Atenach. Siostra Wacka, Ksanthi, czyli Kasia, nauczycielka

ekonomii, została we Wrocławiu. Do Aten przyjeżdża w odwie­ dziny i na wakacje. Zatrzymuje się u brata w dużym, wygod­

nym mieszkaniu, gdzie z powodu upałów bez przerwy charczy klimatyzacja, a radio Złote Przeboje gra największe hity PRL-u. Zaczynamy rozmowę.

(W tle Maryla Rodowicz, Kolorowe jarmarki).

Kasia: - My i tak mamy lepiej niż nasza mama, bo nosimy niby dwa imiona, ale jedno nazwisko. Nasza mama ma dwa imiona i cztery nazwiska. Jest Macedonką. W papierach naj­

pierw ją zapisali jako Tanię Solomanowską, choć czasem po­ jawia się też jako Tania Stojanu. Gdy Grecy zabrali się za ar­

chiwa, zrobili z niej Joannę Solomou. Później mama wyszła za

naszego ojca Greka i wzięła jego nazwisko: Pappas. Więc jest Tania Pappa. (Śmiech). Słyszysz to? Tania Pappa.

Wacek: - Mama pochodzi z małej wioski Melas niedaleko

miasta Kastoria, na północy Grecji. Kasia: - Macedończycy nadal nazywają tę wioskę Statica. Wacek: - Dla miejscowych to jest Macedonia i tyle. Nasi krewni, którzy tam żyją, nauczyli się greckiego, ale między sobą rozmawiają tylko po macedońsku. Jak przed wojną.

Mama, gdy poszła do szkoły, dostała od nauczyciela w twarz, bo nie mówiła po grecku. Znała tylko macedoński. Na lekcje już nie wróciła, dopóki partyzanci nie otworzyli we wsi szkoły

macedońskiej. To stało się już w czasie wojny domowej. Ko­ munistyczna Partia Grecji obiecała Macedończykom, że do­ staną autonomię w zamian za pomoc w walce z armią rządową

z Aten.

278

Kasia: - Komuniści jednak wojnę przegrali i żadnej auto­ nomii nie ma. Nowa władza paliła kościoły, niszczyła archiwa, żeby pozbyć się dowodów na macedońskość ziem w granicach

Grecji. Przerabiano ludziom imiona i nazwiska, wprowadzano

greckie nazwy miejscowości. Nigdy nie uznano Macedończy­ ków za mniejszość. Wacek: - Po stronie partyzantów walczyła nasza ciotka,

siostra mamy, która później wylądowała w Skopje i mieszka tam do dziś. A nasza mama była za młoda, żeby iść w góry,

miała dziesięć lat, więc razem z dwoma młodszymi braćmi

została ewakuowana i przez Rumunię trafiła do Polski, do Ląd ka-Zd roju.

Kasia: - Ci nasi wujkowie, bracia mamy, którzy razem z nią przyjechali, to są macedońscy nacjonaliści. Kilkanaście lat temu

wracałam z moim synem z wakacji w Grecji i zatrzymaliśmy

się po drodze w Skopje. W telewizji pokazywali, jak gdzieś tam w Australii Macedończycy palą grecką flagę. Rzuciłam sponta­ nicznie: „Boże, co oni wyprawiają!? ”. A wujek jak na mnie nie

skoczy: „Ty taka, owaka! Więcej do mnie nie przyjeżdżaj. Mo­

żecie zostać na noc, ale rano nie chcę was widzieć”. Wacek: - Wujek później przyznał się, że mu głupio, że prze­

sadził. Kasia: - Kiedyś bardzo dobrze z nimi żyliśmy. Często przy­

jeżdżali do nas do Wrocławia na święta. Ale jeden i drugi za­ wsze próbowali nas urabiać, pamiętasz? Zamówili nam nawet

prenumeratę macedońskich gazet, codziennie przychodziły

pocztą. (W tle Tadeusz Woźniak, Zegarmistrz światła).

Wacek: - Ojcu nie przeszkadzało, że je czytamy. Kasia: - Że ty je czytasz, bo ja uważałam, że to strata czasu.

279

Wacek: - On nas chował na Greków i wiedział, że żadne

gazety tego nie zmienią. A mamie było chyba wszystko jedno. Nie zajmują jej sprawy polityczne czy tożsamościowe. Niczego nigdy nie manifestowała, bo ona dobrze wie, kim jest, pomimo dwóch imion i czterech nazwisk.

Kasia: - Tato walczył w partyzantce, w artylerii, a pod ko­

niec wojny brał udział w bitwie w masywie gór Witsi. Póź­ niej była Albania i Polska. Dopłynął do Gdyni na pokładzie S/s Kościuszko. Zaraz po przyjeździe trafił z grupą partyzantów na ćwiczenia wojskowe. Musztrowali ich gdzieś w okolicach

Torunia. Wacek: - Polskie, bratnie wojsko ich szkoliło. Mieli być w gotowości.

Kasia: - Mówiło się: opla para poda, z bronią przy nodze. Że niby niedługo znów rozpoczną się walki, że otworzy się nowy front. Mijały miesiące i stawało się oczywiste, że żadnego no­

wego frontu nie będzie. Ojca zdemobilizowali.

Wacek: - Przyjechał do Wrocławia w 1952 roku i złożył po­ danie na uniwersytet, ale nie został przyjęty. Więc poszedł do

Pafawagu, gdzie pracował przez kolejne trzydzieści lat.

Kasia: - Co robił na początku?

Wacek: - Pracował w odlewni jako formierz. Odlewał kad­

łuby silników pociągów. Ojciec był silny, a praca na akord, więc

zarobki miał całkiem wysokie. Mieszkał w hotelu robotniczym na Grabiszynku.

Kasia: - Wtedy pracowało się także w soboty, jedynie nie­ dziele pozostawały wolne, tyle że akurat w niedziele organi­ zowano czyny społeczne. Ojciec zbierał cegły ze zbombar­

dowanych domów. Wysyłano je później do odbudowującej się Warszawy albo do Krościenka. Pomagał też remontować

280

kamienicę na placu Wolności, która była siedzibą Związku

Uchodźców Politycznych z Grecji imienia Nikosa Belojanisa.

Wacek: - Naszą mamę Grecy ze Związku wysłali do tech­ nikum rolniczego w Cieszynie. Nudziła się, więc uciekła do Pieńska, gdzie mieszkał jej stryjek, brat naszego dziadka - Stefo.

Stefo, jak wielu innych Greków i Macedończyków w Pieńsku,

pracował w hucie szkła. A po pracy wypasał owce. Jego żona za­

trudniła się w spółdzielni dziewiarskiej, robiła wełniane swetry. Kasia: - Byli dla nas jak dziadek i babcia, zawsze jeździliśmy

do nich na wakacje. Wacek: - Nad stryjkiem Stefo mieszkał z kolei kuzyn naszego

ojca, którego ten czasami odwiedzał. Przyjechał raz w 1957 roku

i poznał swoją przyszłą żonę, naszą mamę. Zamieszkali razem we Wrocławiu, na Hallera.

(W tle Czesław Niemen, Pod papugami). Wacek: - Rodzice wzięli ślub cywilny, bo nie byli zbyt religijni,

może nawet w ogóle nie wierzyli, zwłaszcza ojciec. Kasia: - Ale gdy umierał, coś tam przebąkiwał o Matce Boskiej.

Wacek: - Nas, w każdym razie, nie ochrzcili. Jeden z dziadków

mamy, wiejski pop, pewnie nie byłby z tego powodu zbyt szczęś­ liwy. Ale co innego zacofana macedońska wioska w Grecji, a co

innego Wrocław na początku lat sześćdziesiątych XX wieku.

Nikt się podobnymi sprawami nie przejmował, a już na pewno

nie uchodźcy, którzy albo sympatyzowali z komunizmem, albo należeli do jego wiernych wyznawców.

Kasia: - Do najwierniejszych. Jeden z naszych dał przecież synowi na imię Stalin. Wyobrażasz sobie? Biedny chłopak.

Wacek: - Biedny, nie biedny... Jak był mały, to chodził cały dumny, że się tak nazywa. A gdy dorósł, to go wysłali do szkoły

partyjnej w Moskwie.

281

Kasia: - Grecki Stalin z Polski jedzie do Rosji! Parodia. Może

chociaż później zmienił sobie imię. Wacek: - Mieliśmy też kolegę Laokratisa. Takie imię wymy­ ślili mu rodzice, bo laokratia to po grecku „władza ludu". Leoś na niego wołaliśmy. Jak dorósł, to się przechrzci! na Leonidasa.

Kasia: - Na naszej ulicy i kilku przyległych mieszkali prawie

sami Grecy i Macedończycy. Byliśmy większością, choć mieli­ śmy też polskich sąsiadów. Wacek: - Wiedliśmy życie klasycznej robotniczej rodziny. Niemal nie różniliśmy się od Polaków w okolicy, z wyjątkiem tego, że mieliśmy jeszcze tę drugą, grecką tożsamość. Spotkania,

zabawy, kolonie dla greckich dzieci.

Kasia: - Ale, oczywiście, kumplowaliśmy się też z polskimi

rówieśnikami. Chodziliśmy do polskich szkół, znaliśmy język, nawet polskie przekleństwa. Wacek: - Wyzywaliśmy się: ty polska Świnio, ty grecka Świnio.

W ramach wygłupów. Kasia: - Z mamą rozmawialiśmy w domu tylko po polsku, bo ona szybko nauczyła się nowego języka. Było jej łatwiej, ponie­

waż znała też macedoński. Więc z nią tylko po polsku, a z ojcem

tylko po grecku. To było dla niego bardzo ważne.

Wacek: - Ojciec mówił po polsku całkiem nieźle, czytał pol­ skie gazety i książki, ale było słychać, że nie jest Polakiem. Miał

silny akcent. Kasia: - I nie mógł wymówić niektórych głosek: ś, ć, ź. Nie

mówił na mnie „Kaśka", tylko „Kaszka”, nie „wyszliśmy”, tylko

„wyszlyszmy”. Wacek: - Ojciec raczej trzymał się z Grekami, chodził do klubu greckiego, tam miał najlepszych kolegów. Mama była

bardziej „kontaktowa”, przyjaźniła się z Polkami, z kobietami

282

z pracy, a pracowała we Wrocławskich Zakładach Elektronicz­

nych Elwro. Z kulek ferrytowych i miedzianych drucików robiła pod mikroskopem delikatną plecionkę, coś na kształt maleńkiej

rycerskiej kolczugi, umieszczaną potem wewnątrz komputera. Kasia: - Mama wyrabiała 155 procent normy, a ty, Wacek,

przyznaj się, jaki byłeś wtedy zdolny i pracowity. Wacek: - Poszedłem tam po ogólniaku, bo nie dostałem się

na geologię. Mogłem jeszcze wyjechać na studia do Skopje,

wujkowie mi załatwili i stypendium, i bursę, ale ojciec, jak

się dowiedział, oznajmił: „Nigdzie nie jedziesz, do żadnego Skopje. Zapomnij. Ty jesteś Grek”. Więc zostałem we Wroc­ ławiu i poszedłem do Elwro trochę sobie zarobić. Nie szło mi najlepiej. Tyle ładnych dziewczyn tam pracowało, co chwila

któraś wołała na papierosa. Wyrabiałem - uwaga! - 28 procent normy. Kasia: - Byłeś ładnym chłopcem. Miałeś długie włosy, w do­

datku grałeś na buzuki, śpiewałeś. Wacek: - W szkole geodezyjnej założyliśmy zespół polsko-grecki. Wokalistką była moja przyszła żona, a obecnie ekszona,

Beata. Śpiewała po grecku. Gdzie myśmy nie grali! W domach starców, z okazji święta milicji, na festiwalach, nawet w Ko­

mitecie Wojewódzkim koncertowaliśmy. Byliśmy naprawdę

bardzo popularni. (W tle zespół Bajm, Piechotą do lata).

Kasia: - Widzisz, ojcu twoja polska żona nie przeszkadzała, ale kiedy ja przyprowadziłam do domu polskiego narzeczonego,

wybuchła awantura. Jak.się pobraliśmy, ojciec przez dwa lata się do mnie nie odzywał. Wacek: - Pamiętam. Nawet głupiego kalimera ci nie mówił. Grecy uważali, że córki, które wydają się za Polaków, zostaną

283

w Polsce (bo wiadomo, że decyduje mąż, a żona ma się słu­

chać) i w ten sposób nastąpi rozbicie rodziny. Z kolei synowie, proszę bardzo, niech się żenią z Polkami, skoro i tak później

wywiozą je do Grecji. Kasia: - Starzy mieli nieco racji, choć uważam, że trakto­ wali nas, chłopców i dziewczyny, niesprawiedliwie. Faktycznie jednak większość mieszanych małżeństw nie przetrwała, rozpadła się. Ty się rozwiodłeś i z pierwszą żoną Polką, i z drugą

Greczynką, ja z mężem Polakiem. Nasi znajomi - tak samo. Wacek: - A jak się pobierali uchodźczy Grek z uchodźczą Gre­

czynką, to do dziś są razem. Mają to wspólne, jedyne w swoim rodzaju doświadczenie, które jest jak klej, a którego zwykle

brakuje w małżeństwach mieszanych. Kasia: - Człowiek młody, głupi, nie myśli o różnicach kulturo­

wych. Najważniejsze, żeby była miłość, a czy do Greka, czy do Polaka - nieważne. Serce nie sługa. Blokowanie przez naszych

rodziców związków z Polakami wytwarzało jakąś przymusową separację, której my, młodzi, nie mogliśmy pojąć. Tym bardziej że nam w Polsce naprawdę było dobrze, mieliśmy poczucie, że jesteśmy u siebie, żyliśmy z Polakami jak równi z równymi.

Czuliśmy się częścią polskiego społeczeństwa, znaliśmy polską kulturę, w kinach oglądaliśmy polskie filmy. Oboje z Wackiem

należeliśmy nawet do harcerstwa! Wacek: - Podczas ślubowania nie mogłem przysięgać na wierność ojczyźnie, bo ojczyzną była Grecja, ale przysięgałem na wierność Polsce Ludowej.

Kasia: - Konflikty zdarzały się niezwykle rzadko. Wacek: - Głównie na tle politycznym. Bo nam kładziono do

głowy, że komunizm to najlepszy system, a Związek Radziecki

jest największym przyjacielem Polski i Grecji. Tak nas urabiali

284

starzy działacze ze Związku Belojanisa. Więc gdy polscy kole­ dzy przeklinali Moskwę i Stalina, myśmy się dziwili. No i docho­

dziło do kłótni. Bardzo długo nie mieliśmy pojęcia o Katyniu.

Na którymś pochodzie pierwszomajowym, gdy byłem w liceum, zobaczyłem ulotkę: „Katyń. Pamiętamy!”. Pytam ojca, a on mówi, że to zrobili Niemcy, bo tak mu tłumaczono. Dopiero

gdy pracowałem jako geodeta, zacząłem myśleć samodzielniej.

Miałem kierownika, starego AK-owca, który przesiedział w wię­ zieniu osiem lat. Wyszedł po śmierci Stalina. Początkowo był wobec mnie bardzo nieufny (bo jak Grek, to pewnie komunista). Ale z czasem zaprzyjaźniliśmy się. Podsuwał mi do czytania

Hłaskę, Jasienicę. Kasia: - Pewnego razu rozbolał mnie ząb. Idę do dentystki, siadam na fotelu i słyszę: „Greczynka? To z tych Greków, co chcieli w Polsce komunizm umacniać?”. Mówię: „Tak, moja

matka była pierwsza do umacniania. Gdy przyjechała, miała dziesięć lat”. Kiedy indziej, gdy po studiach ekonomicznych dorabiałam sobie w Elwro, rozmawiałyśmy z koleżankami

o ulubionych owocach. Ja wymieniłam pomarańcze. A wtedy jedna Polka: „To dlaczego nie wrócisz do tej swojej Grecji? Mia­

łabyś pomarańczy w bród”. Aż mnie zatkało, nie wiedziałam, co

odpowiedzieć. Koleżanka doniosła na mącicielkę i dyrektorka

pojechała jej po premii. Dostała za swoje. Ale faktycznie takie zachowania należały do wyjątków - w całym życiu zaledwie

kilka niemiłych epizodów.

(W tle zespół Breakout, Gdybyś kochał, hej!).

Wacek: - Rodzice przywykli do Polski i nie spieszyli się z po­

wrotem do Grecji. W 1978 roku, gdy zmarł brat ojca, a jego

matka była po wylewie, dostali jednorazowe pozwolenie i po­

jechali z krótką wizytą. Cieszyli się, że po prawie trzydziestu

285

latach zobaczyli krewnych i przyjaciół, że odwiedzili rodzinne strony. Byli wzruszeni, ale i do Polski wracali wtedy z radością.

Kasia: - Później wydarzyła się „Solidarność" i wprowadzono

stan wojenny. Nadeszły trudne czasy. Rodzice postanowili, że przeniosą się w końcu do Grecji, ale najpierw wszystko sobie powoli w Polsce uporządkują. Długo nie wiedzieli na przykład, czy po powrocie dostawaliby emerytury. Musieli też wziąć ślub

kościelny, bo Grecja nie uznawała wtedy ślubów cywilnych.

My z kolei musieliśmy się ochrzcić, bo inaczej brano by nas za bękarty.

Wacek: - Był taki ksiądz Eugeniusz Cebulski z prawosławnej

parafii Świętego Cyryla i Metodego we Wrocławiu. Wszyscy Grecy do niego walili, bo okazał się bardzo pomocny, choć zapewne rozumiał, że nie o sakrament nam chodziło, tylko

o odpowiedni dokument. Kasia: - Była jeszcze jedna przeszkoda: macedońskie po­

chodzenie mamy. Wacek: - W Grecji rządziła wtedy lewicowa partia PASOK Andreasa Papandreu. Premier pozwolił na powrót dawnym uchodźcom z krajów Europy Wschodniej i ze Związku Radzie­

ckiego, ale nie wszystkim na tych samych warunkach. Macedoń­

czycy mogli wracać, jeśli oficjalnie zmienili nazwisko na greckie. Kasia: - W 1978 roku, zanim uchwalono ten przepis, mama bez większego problemu odwiedziła Grecję jako Tania Solomanowska, a w 1989 roku musiała już jechać jako Tania Pappa. Ileż

było zachodu, żeby załatwić wszystkie papiery! Na szczęście trafiła się ludzka pani sędzia. „Nic mi się tu nie zgadza" - oznaj­

miła. „Raz piszą Statica, raz Melas, raz Solomanowska, a gdzie indziej Solomou. Co ja mam z panią zrobić?" Ulitowała się

w końcu i nawet świadków nie kazała przyprowadzać.

286

Wacek: - Czterdzieści lat rodzice mieszkali w Polsce. Czter­

dzieści długich, dobrych lat. Ale i w Grecji było im dobrze po

powrocie. Tato zmarł niedawno. Mama żyje i sporo jeszcze pamięta, choć zdrowie mocno już jej szwankuje.

Kasia: - Nam też jest nie najgorzej, prawda? Ty wróciłeś do Grecji na stałe i tego nie żałujesz. Ja wybrałam inną opcję. Na­

wet po rozwodzie nie zdecydowałam się na wyjazd z Wrocła­ wia. Wracam sobie tu do Aten, kiedy mogę albo kiedy mam

ochotę, i dobrze mi z tym.

Eleni Juwrl Eleni Juwri ma głos jak typowa Greczynka - głęboki, zachryp­

nięty, przepalony. Ma ciemne, gładkie włosy do ramion, spięte w kucyk, wielkie brązowe oczy, ładne pełne usta. Na twarzy spo­

ro piegów i płytkie zmarszczki. Urodziła się w Krościenku, wy­ chowała w Jeleniej Górze, większość życia spędziła w Atenach.

Właśnie przeszła na emeryturę i czuje się na razie jak na waka­ cjach, ale nie wie, co będzie, gdy ten mentalny urlop dobiegnie

końca. Jest rozwódką, mamą, babcią i partnerką Greka z Sudanu. - Mój ojciec nazywał się Konstantinos Juwris, w skrócie Di-

nos. Urodził się w 1913 roku w wiosce Megalochori, 5 kilome­ trów od miasta Trikala. Pochodził z dość zamożnej rolniczej

rodziny. Nie był komunistą. Nie wiem, jakie miał w młodości poglądy, ale to nie z ich powodu wstąpił do partyzantki podczas

okupacji. Wstąpił ze złości i bezradności. Najpierw jako czło­ nek ELAS walczył z bronią w ręku w górskich partiach Tesalii,

a później awansował na komisarza politycznego i zajmował

się propagandą. Pewnego dnia ojciec natknął się na trzech Niemców ob­ wieszonych kurami, które zrabowali w wiosce. Był uzbrojony

287

i w obawie utraty własnego życia zabił ich. Zastrzelił wszyst­ kich trzech! Wiedział, że czeka go kara, bo Niemcy brali odwet dziesięciokrotny. Uciekł więc w góry, myśląc, że tam będzie

bezpieczny. Nie był - zdradził go miejscowy ksiądz. Naziści natychmiast rozpoczęli pościg. Szukali ojca kilka dni, ale go

nie znaleźli. W odwecie spalili nasz rodzinny dom oraz za­ budowania gospodarcze, a także liczne domy sąsiadów. Tyle dobrego, że nikogo nie zabili. Za to ELAS wydała na księdza

zdrajcę wyrok śmierci, który szybko został wykonany. (Gdy po latach spędzonych w Polsce wróciliśmy do Grecji, do Megalochori, jednym z pierwszych, który przyszedł pozdrowić starego

Juwrisa, był syn zabitego księdza. Powiedział mojemu ojcu: „Wiem, że takie były czasy. Nie mam żalu”).

Ojciec był ciężko ranny - kula utkwiła mu w czaszce. Woj­ skowi chirurdzy zdołali przeprowadzić konieczną operację. Przywiązali ojca do prowizorycznych noszy zrobionych z drzwi, znieczulali alkoholem i grzebali mu w głowie. Ojciec co chwila mdlał z bólu, a gdy tylko dochodził do siebie, krzyczał do le­

karza: „Zabiję cię, zamorduję, skurwysynu!”. Zabieg się udał,

pacjent przeżył i powoli odzyskiwał siły. Po zakończeniu wojny ojciec nie mógł wrócić do rodzinnej

wioski. Prawica mściła się na partyzantach. Musiał uciekać. Brat ojca trafił do Taszkientu, a ojciec do Polski, do szpitala

w Dziwnowie, bo wymagał leczenia. Mama też walczyła, też była ranna i też przeszła przez Dziw­

nów. Urodziła się w małej wiosce niedaleko Katerini. Ludzie

z tamtych okolic masowo popierali ELAS, a później DSE. Poma­ gali partyzantom na różne sposoby, także dostarczając rekruta. Gdy dziś pytam mamę (starowinkę z początkami demencji)

o jej decyzję dołączenia do bojowników, odpowiada: „Siłą mnie

288

przecież nie wzięli". To był dla niej powód do dumy - cała wieś

ją odprowadzała, gdy odchodziła z oddziałem. Z ojcem poznali się dopiero w Polsce. Przez chwilę miesz­

kali w Zgorzelcu, a później przenieśli się do Krościenka, gdzie

urodziłam się ja i trójka mojego rodzeństwa. Najstarsza siostra przyszła na świat jeszcze przed przeprowadzką na Podkar­ pacie. Ojciec należał do założycieli spółdzielni „Nowe Życie", czyli „Nea Zoi”. Dobrze nam się żyło w tej greckiej enklawie pomimo śniegów i siarczystych mrozów, do których Grecy przy­

zwyczajali się z wielkim trudem. My - dzieci - byłyśmy tam

szczęśliwe, rodzice również, ale po dziesięciu latach dorośli uznali, że życie w małej wiosce na końcu świata nie wpłynie

najlepiej na naszą przyszłość. Chcieli, żebyśmy poszły do do­

brych szkół. Więc w połowie lat sześćdziesiątych przenieśliśmy

się do Jeleniej Góry. Zajęliśmy pustostan po Grekach, którzy wyprowadzili się z miasta. Był to lokal w poniemieckim hotelu,

który - odkąd napłynęli uchodźcy - jeleniogórzanie nazywali „grecką ambasadą”. Na parterze działał grecki klub, a na wyż­

szych piętrach urządzono zwykłe mieszkania. Nie chciano nas zameldować w naszym, bo podobno zajęliśmy je nielegalnie.

Ojciec wściekł się na te słowa. Dowiedział się, gdzie mieszka bezduszny urzędnik, i poszedł wyłożyć mu swoje racje. Zabrał

ze sobą najstarszą córkę. Puk, puk. Urzędnik otwiera drzwi

i od razu chce je zamknąć, ale ojciec nie pozwala, zastawia je nogą. Wysoki, barczysty, aż kipiący ze złości, każę córce tłu­

maczyć: „Ty skurwysynu, ty mi będziesz mówił, że ja jestem tu nielegalnie? Mnie, który walczyłem o ten ustrój, który mam

tyle ran na swoim ciele?”. Siostra w płacz, bo nie umie przetłu­ maczyć trudnych słów i przekleństw. Wstyd jej za narwanego

ojca. Przestraszony urzędnik nie bardzo wie, jak zareagować.

289

Próbuje łagodzić sytuację: „Dobrze, już dobrze, panie Juwris, proszę przyjść jutro do mojego biura, wszystko załatwimy".

Gdy w jeleniej Górze poszłam do podstawówki, zrozumia­ łam, że mój polski jest słabiutki. Musiałam szybko nadrabiać

zaległości. Dużo czytałam, najchętniej mity greckie. Wyobra­

żałam sobie Olimp - górę starożytnych bogów. Nie umiałam pojąć, że w jej pobliżu mieszka rodzina mojej mamy. Nasi greccy krewni też byli poniekąd mityczni - nie mieliśmy z nimi prawie

żadnych kontaktów. Listy przychodziły z wielomiesięcznym opóźnieniem, czasem nawet po latach. Pamiętam taką scenę:

wracam ze szkoły i widzę mamę siedzącą na ganku. W ręce

trzyma kopertę i płacze. Pytam, co się stało. Odpowiada, że

umarł jej tato, czyli mój dziadek. Umarł dwa lata wcześniej, a list przyszedł dopiero teraz.

Nie byliśmy zamożni. Żyliśmy bardzo skromnie. Ojcu najbar­ dziej zależało na tym, żebyśmy się wykształcili, więc wszystkie

oszczędności szły na naszą edukację, jedna siostra studio­ wała prawo we Wrocławiu, druga chemię, trzecia uczyła się na

pielęgniarkę, ja poszłam na ekonomię, a brat kończył liceum ogólnokształcące.

Tak zastał nas rok 1974. kiedy w Grecji upadła junta „czar­

nych pułkowników”. Wszyscy uchodźcy w jeleniej Górze wyszli na ulice i świętowali. Czuli, że powrót do ojczyzny znów stał

się realniejszy. Mój ojciec już tydzień później był w Warszawie i składał w ambasadzie podanie o zgodę na wyjazd. Zarządził, że wracamy wszyscy bez wyjątku. Ponad rok czekaliśmy na

oficjalne pismo. Gdy w końcu przyszło, moja siostra oznajmiła, że nigdzie nie jedzie, że wychodzi za mąż. Za Polaka. Rodzice

byli przeciwni, próbowali przekonać ją i jej narzeczonego, że z ich ślubu nic dobrego nie wyniknie, że są z różnych światów,

290

które nigdy się nie zejdą. Ale młodzi nie chcieli ich słuchać. We­

sele w greckiej świetlicy trwało trzy dni. Po wyjeździć rodziny siostra z mężem zamieszkali w naszym mieszkaniu.

Ojciec zapożyczył się u znajomych, żeby opłacić bilety i wa­ gon towarowy na cały nasz skromny dobytek.

Dla rodziców to był powrót po dwudziestu sześciu latach, dla

nas - dorosłych już dzieci - pierwsza wizyta w ojczystym, ale obcym kraju. Telegram do krewnych zawiadamiający o naszym

przyjeździe nie doszedł. Gdy więc dotarliśmy w środku nocy do Katerini, nikt na nas nie czekał. Zrobiliśmy im wszystkim wielką

niespodziankę. Pamiętam te nocne wrzaski, uściski i łzy rado­ ści. Gdy obudziłam się rano, okazało się, że mam z okna widok

na Olimp. Na ten Olimp, o którym wcześniej tylko czytałam. Kilka dni później ruszyliśmy w drogę do rodzinnych stron ojca. Gdy tato wysiadł z samochodu, nogi ugięły się pod nim

ze wzruszenia. Widzę to jak dziś. Urządzono nam królewskie powitanie. Setki osób przychodziły, by pozdrowić ojca, wśród nich dawni towarzysze broni z partyzantki. Wszyscy go pamię­

tali, choć minęło tyle lat. Rodzice postanowili, że oni zostaną na wsi, a my mamy jechać do Aten, by szukać tam pracy albo zapisać się na studia. Chcieli

nam tym samym zaoszczędzić przykrości, które miały nieba­

wem nadejść. Bo powitalna euforia szybko minęła, a po niej

przyszły niezbyt przyjemne rozmowy o podziale ziemi. Krewni, którzy jeszcze przed chwilą płakali na nasz widok z radości, nie

byli zbyt skorzy do dzielenia się z ojcem rodzinnym majątkiem. Zaczęły się kłótnie i niesnaski, aż wreszcie sprawa wylądowała

w sądzie. Wyrok okazał się korzystny dla moich rodziców, więc więzi rodzinne mocno się poluzowały. Ojciec usłyszał, że może

niepotrzebnie walczył w partyzantce. Gdyby nie walczył, nie

291

byłoby całego ambarasu, żadnych kłótni. To go strasznie zabo-

lało, bo partyzancka przeszłość stanowiła dla niego największy powód do dumy. Podobne historie zdarzały się wielu moim zna­ jomym, którzy wracali z Polski lub innych krajów. Krewni okazy­

wali serdeczność do momentu, gdy trzeba było dzielić pieniądze. Kiedy trwał spór o majątek, ja przebywałam już w Atenach.

Razem z moją kuzynką Marią, z którą studiowałam we Wroc­

ławiu ekonomię, poszłyśmy na stołeczny uniwersytet, żeby zapytać o możliwość kontynuowania nauki. Składamy indeksy,

a w dziekanacie patrzą na nas, jakbyśmy przyleciały z Marsa, nie z Polski. Co to za dziwne przedmioty? Marksizm, materia­

lizm dialektyczny itd. Na rozpatrzenie wniosku czekałyśmy kilka dobrych miesięcy - to było nasze pierwsze zderzenie ze

słynną grecką biurokracją. W końcu przyjęto nas na trzeci rok. Sytuację na uczelni zastałyśmy ciekawą, bo i czasy były cie­ kawe - wkrótce po upadku junty. Studenci lustrowali profeso­

rów, którzy w poprzednich latach byli na usługach niepopu­ larnej władzy. Bojkotowaliśmy ich wykłady albo ostentacyjnie

z nich wychodziliśmy. Lewica po raz pierwszy szykowała się wówczas do rządzenia, rodził się socjalistyczny PASOK, do

kraju wrócił z wygnania Andreas Papandreu, przyszły premier.

Nie tyle studiowaliśmy, co bez przerwy prowadziliśmy jakieś

studenckie debaty i konferencje. Zaprowadzaliśmy nowy po­

rządek. Rodzice nalegali, bym się nie angażowała politycznie, obawiali się, że znów przyjdzie nam za to zapłacić.

Razem z Marią znalazłyśmy się przez chwilę w centrum za­

interesowania. Szybko rozeszła się fama, że przyjechały dwie dziewczyny zza żelaznej kurtyny. Prawicowi studenci domagali się, byśmy zaświadczyły o okropieństwach komunistycznej

rzeczywistości w Polsce, o biedzie, bezrobociu, o nieustającej

292

indoktrynacji; z kolei młodzi działacze lewicy oczekiwali, że

opowiemy o Polsce w samych superlatywach. Ani jednych, ani drugich nie interesowała nasza prawda. Byli ideologicznie za­ ślepieni. Nie mogłyśmy poprzeć żadnej ze stron, do żadnej nie

pasowałyśmy.

Podobnie nie miałyśmy wstępu do mniejszych studenckich

grupek, których członków łączyło miejsce pochodzenia. Wszy­ scy nas pytali, skąd jesteśmy, z której wioski. Pytanie niby pro­

ste, ale nie dla nas. Co miałyśmy odpowiedzieć? Że z Katerini albo z Trikali? Przecież prawie nikogo stamtąd nie znałyśmy.

Czy może, że z Polski, z Dolnego Śląska, z Jeleniej Góry? Do tego ten nasz język... W Atenach okazało się, że mówię po grecku gorzej, niż sądziłam. Naukowe słownictwo i mło­

dzieżowy slang sprawiały mi spore trudności. Czułyśmy się

z Marią izolowane. Byle rolnik potrafił wysłowić się lepiej od nas, a na pewno konkretniej.

Te moje problemy były charakterystyczne dla większości „polskich Greków”, którzy zdecydowali się opuścić Polskę i za­ mieszkać w kraju znanym wyłącznie z lukrowanych opowieści rodziców. Nie radziliśmy sobie zbyt dobrze w nowej rzeczywi­

stości. Przerastała nas ona. Zwłaszcza trudno było funkcjono­

wać mężczyznom, ponieważ Greczynki nie zwracały na nich

uwagi. W Polsce faceci z Grecji uchodzili za bożyszcza, bo tacy oryginalni, egzotyczni, z ciemniejszą karnacją, z czarnymi wło­

sami. Przyjeżdżając do Grecji, tracili urok, stawali się zwyczajni,

przeciętni. Nie najlepiej znali język, nie mieli pieniędzy, pracy, znajomości, perspektyw. Więc zbierali się na jednym z ateń­ skich placów i pili. I to tak, jak nauczyli się w Polsce. Na umór.

Później wpadli na pomysł, że przecież mogą wrócić na chwilę do Polski, znaleźć sobie polską żonę i przywieźć ją do Grecji.

293

Dla wielu był to jedyny ratunek przed ostatecznym rozpiciem

się i samotnością. Nam kobietom przeszkadzała z kolei mentalność Greków,

których poznawałyśmy po przyjeździe. Wręcz nas szokowała. Oni oczekiwali, że wszystkie jesteśmy dziewicami, że mamy

przygotowany posag, że będziemy im posłuszne, że przejmiemy ich poglądy polityczne. To efekt wielu dekad konserwatyw­

nych rządów. Podczas wojny domowej komuniści zrównali w prawach kobiety i mężczyzn, przyznali Greczynkom prawa

wyborcze. Ale po wojnie nastąpił powrót do opresyjnego pa­

triarchatu. Po naszych polskich doświadczeniach nie byłyśmy w stanie tego zaakceptować.

Przez pierwsze dwa lata marzyłam o powrocie do Jeleniej

Góry albo Wrocławia. Było mi strasznie źle. Wstydziłam się ode­

zwać, czułam się obco, po raz pierwszy żyłam z dala od rodzi­ ców, w nowych nieznanych realiach. Wszystko porównywałam

z Polską i zawsze Polska wypadała lepiej. Poza tym potwornie

tęskniłam za chłopakiem, którego zostawiłam w Jeleniej Górze. Nazywał się Wojtek. Początkowo codziennie pisaliśmy do sie­ bie listy. Ckliwe, czasami rozpaczliwe. Po jakimś czasie udało

nam się spotkać. Musiałam odbębnić obowiązkowe praktyki studenckie i wybrałam wyjazd do Polski na kilka tygodni. Pra­ cowałam w domu towarowym w Lublinie. Na wschodzie kraju

nikt nie słyszał o „polskich Grekach”. Myślałam, że wracam na stare śmieci, a tymczasem byłam traktowana jak egzotyczny

ptak. Kolega Zdzichu zabrał mnie do rodziców na wieś. Zapo­ wiedział, że przyjedzie prawdziwa Greczynka. A oni, gdy się już z nimi przywitałam, mówią: „Co z niej za Greczynka, jak ona

po polsku lepiej od nas gada”. Wojtek przyjechał w odwiedziny, ale nie było to zbyt miłe spotkanie...

294

Po skończeniu studiów poczułam się w Grecji nieco pew­ niej. Zakochałam się i wyszłam za mąż za Greka z Taszkientu.

Mamy syna. Przez pewien czas byliśmy szczęśliwi, ale później postanowiliśmy się rozejść. Od wielu lat jestem w związku z Grekiem z Sudanu. Jego rodzice przenieśli się tam z Egiptu,

dokąd emigrowali wcześniej w poszukiwaniu pracy przy bu­ dowie tamy asuańskiej. Prawie całe dorosłe życie przepracowałam w greckim Mini­

sterstwie Spraw Zagranicznych, w dziale kontaktów z diasporą. Poznałam wiele osób żyjących poza Grecją lub takich jak my

„powrotowców”, którzy mają za sobą wcześniejsze próby życia na emigracji czy uchodźstwie. Jesteśmy inni niż „czyści” Grecy.

Bogatsi w dodatkowe doświadczenie, co nie zawsze ułatwia życie. Inaczej kochamy Grecję. Więcej od niej wymagamy.

Ilias Wrazas Kawiarnia Literatka w samym centrum wrocławskiego Rynku, parę kroków od ulicy Ruskiej. Popularne miejsce spotkań lo­

kalnych intelektualistów, profesorów, filozofów. Ilias Wrazas zazwyczaj siada w głębi lokalu, w dusznej sali dla palących,

dla mnie jednak robi wyjątek. Zajmujemy stolik przy oknie, blisko drzwi. Średniego wzrostu, szczupły, z burzą prostych, gęstych wło­

sów sięgających barków i z potężną, imponującą brodą. Na

jego bujnych wąsach zatrzymują się kropelki zielonej herbaty.

- Oboje rodzice pochodzili ze środkowej Grecji: ojciec z oko­ lic na południe od miejscowości Kozani, mama z okolic Lamii.

Wychowali się w lewicowych domach. Brat matki, mój wujek, był dobrze wykształconym człowiekiem, nauczycielem w wiej­ skiej szkole i partyzantem. Walczył w szeregach ELAS, później

295

w DSE. Kiedy wojna miała się ku końcowi, monarchiści do-

padli go i zamordowali. Odcięli mu głowię i paradowali z nią po wiosce. Z kolei siostra mojej mamy, moja ciotka, również

dzielna bojowniczka, zginęła, rzucając się w przepaść. Miała osiemnaście lat. Według rodzinnej legendy nie chciała dostać

się do niewoli. Mnie się jednak wydaje, że młoda dziewczyna bała się gwałtu, wiedziała, do czego zdolni są żołnierze. Także moja matka brała udział w walkach - odgrywała nawet zna­ czącą rolę i dowodziła sporym oddziałem partyzantów. Do dziś

jest z tego szalenie dumna. Ma już ponad dziewięćdziesiąt lat przez większą część roku mieszka w Atenach, zimy zaś spędza

u mojej siostry w Bielawie. Za jej zaangażowanie w lewicową

partyzantkę wysoką cenę zapłacił jej ojciec, mój dziadek: pra­ wica wysłała go, Bogu ducha winnego biedaka, do więzienia na jednej z wysp. Przesiedział rok za kratami.

Mój ojciec dosłużył się w partyzantce wysokiego stopnia - był oficerem politycznym. Jak na tamte czasy miał niezłe wykształ­

cenie: przed wojną zdążył ukończyć dobre gimnazjum. Z matką

poznali się jeszcze w Grecji. Po zakończeniu wojny mama zna­ lazła się w Taszkiencie, gdzie sposobiono ją do zawodu tokarza. Ojciec trafił do Bukaresztu. Jakimś cudem wydostał matkę z Uzbekistanu. Wkrótce przyjechali do Polski, konkretnie do Obornik Śląskich. Stamtąd wysłali nas do Polic, gdzie ojciec

pracował jako nauczyciel, a mama jako wychowawczyni. Z Polic pojechaliśmy z powrotem na Dolny Śląsk, do Zgorzelca, a póź­

niej do Krościenka. Tato został dyrektorem szkoły partyjnej. W 1955 roku urodziła się moja siostra. Roztkliwiam się, gdy myślę o Krościenku. To dla mnie raj

utracony. Nie potrafię być w tej sprawie obiektywny. Wielu

moich przyjaciół z młodości ma na temat Krościenka inne

296

zdanie. Narzekają, że w tej małej wiosce powstał świat jak

z Orwella - z nieustanną indoktrynacją i kontrolą. Ja to widzę

inaczej. Według mnie Grecy mieszkający w Krościenku doko­

nali prawdziwego skoku cywilizacyjnego. W większości byli

to przecież prości ludzie, wieśniacy przywykli do pracy ponad siły, do skrajnej biedy i do tego, że od pokoleń nie są w stanie społecznie awansować. Tymczasem w spółdzielni produkcyj­ nej „Nowe Życie” pracowali po osiem godzin dziennie, a nie

po piętnaście. Mieli więcej wolnego czasu. Mogli zajmować się dziećmi, których rodziło się w Krościenku bardzo dużo. W tej małej wiosce powstał ośrodek zdrowia, otwarto żłobki, przedszkola, a nawet szkołę dla dwustu dzieci. Mieliśmy do

dyspozycji bibliotekę, naszą własną gazetę, odbywały się par­

tyjne debaty, działał dom kultury i kino Partyzant. Mieściło się ono w dawnej cerkwi. Repertuar zmieniał się co tydzień. Oglądaliśmy filmy radzieckie i jugosłowiańskie, ale tez polskie.

Wojenne, ale i miłosne dramaty. Pan Alekos, który opiekował

się projektorem, zasłaniał ręką sceny intymne. Przyjeżdżał do nas także grecki teatr z Wrocławia. W jednym z przedstawień występowała bohaterka związana liną. Jakiś widz wbiegł na

scenę i zaczął ją rozwiązywać. Krzyczał, że tak nie można trak­

tować kobiety. W końcu ustalono, że aktorka zostanie jedynie delikatnie spętana.

Nasz dom funkcjonował jak biuro. Mnóstwo ludzi codziennie przychodziło do ojca i prosiło go, by napisał im jakieś podanie

czy list, gdyż jako jeden z niewielu radził sobie całkiem nieźle z językiem polskim. Nauczył się go dzięki temu, że codziennie

czytał polskie gazety i książki. Każdego wieczora, gdy leżeli z mamą w łóżku, czytał jej polskie romanse. Gdy poczuł się

ze swoim polskim komfortowo, zapisał się na zaoczne studia

297

w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR w Warsza­ wie. Musiał tam spotykać Adama Schaffa czy Leszka Kołakow­

skiego. Wybitne umysły. Studiował dzielnie, mimo że właśnie

w tym czasie poważnie zachorował na nerki.

Matka wystąpiła do władz spółdzielni o wygodniejszy dom,

ze szczelnymi oknami, z mniejszą wilgocią. Tłumaczyła, że ma

chorego męża, że jeśli zostaną tam, gdzie są, jego stan jeszcze się pogorszy. Akurat zwolniła się taka chata - po Macedoń­ czykach, którzy wyjechali do Australii. Ale kierownictwo nie

chciało słuchać. Wtedy było już po wielkiej politycznej kłótni,

jaka przetoczyła się przez nasze uchodźcze środowisko po referacie potępiającym Stalina. Jedni popierali linię Chruszczowa, inni, wśród nich mój ojciec, uważali go za zdrajcę. Wielu

reprezentujących ten drugi pogląd wyjechało w tym czasie z Krościenka wyłącznie z powodów politycznych. Przenosili się w różne rejony kraju albo przynajmniej do pobliskiego

Trzciańca. Moi rodzice również rozważali wyjazd, ale ojciec był coraz bardziej chory, więc uznali, że trzeba zostać blisko

szpitala w Ustrzykach Dolnych. Dlatego kiedy dyrekcja spół­

dzielni odmówiła przyznania nam nowego domu, matka po­ stanowiła, że zajmie go „na partyzanta”. Weszliśmy do środka i zabarykadowaliśmy się, gdy do drzwi zaczęła pukać jakaś Gre-

czynka - z oficjalną zgodą na zajęcie lokum. Byłem wtedy ma­

łym chłopcem, ale pamiętam dobrze, jak chwyciłem za miotłę

i tłukłem kobietę po nogach. Ojciec powiedział: „Zostawcie. Nie ma sensu”. Tato przez wiele lat spisywał autobiografię. Codziennie robił notatki i chował je w skrzyni tapczanu. Mówił, że to dla nas, dla

mnie i mojej siostry, „bo wy dorośniecie, a ja was nie zobaczę”. Wiedział, że jest nieuleczalnie chory. Pisał, że ma tego pełną

298

świadomość. Zmarł, będąc na ostatnim roku studiów. Miał niespełna trzydzieści dziewięć lat. Jego śmierć to dla mnie doświadczenie fundamentalne, być może najważniejsze w życiu. Gdy ojciec umarł, miałem dwa­

naście lat i długo nie potrafiłem dojść do siebie.

Matka przez dwa lata pozostawała w głębokiej żałobie, bo szczerze się z ojcem kochali. Przestała się uśmiechać. Scho­

wała radio i adapter. Chciała mieć w domu wieczną ciszę. Aż pewnego dnia przyszedł w odwiedziny kolega ojca i zaczął ją

przekonywać, że wystarczy tego smutku, że dalej tak żyć nie

można. Znajomi postanowili, że wyciągną z Krościenka młodą wdowę. Ściągnęli ją do Wrocławia, gdzie po jakimś czasie po­

nownie wyszła za mąż, za Greka z Epiru. We Wrocławiu zaczęło się moje chuligaństwo. W kolejnych szkołach średnich biłem rekordy w wagarowaniu, miałem same dwóje. Popijałem, stwarzałem problemy. Wśród rówieśników

byłem jednak dość popularny. Grałem na gitarze, śpiewałem w greckim zespole. Dyrektor technikum odlewniczego posta­ nowił, że nie zostawi mnie w ostatniej klasie, ale zabronił mi

zdawać maturę. Nie wypadało, by taki nieodpowiedzialny ło­

buz przystępował z innymi uczniami do egzaminów.

Po skończonej szkole ruszyliśmy z moim zespołem Apollon

w trasę koncertową. Grali w nim wybitni muzycy. Potem był zespół Prometeusz, do którego dołączyła Eleni, a czasami zja­

wiał się również słynny tenor Paulos Raptis - namawiał mnie

nawet, żebym zdawał do Akademii Muzycznej. Miałem dobrze postawiony baryton.

Czułem się w tamtych czasach jak młody bóg. Zarabialiśmy

kupę forsy, dziewczyny za nami szalały. To był dobry okres

dla greckiej muzyki w Polsce, szczególnie po tym, jak widzom

299

spodobały się dwa znakomite filmy: Nigdy w niedzielę, a póź­

niej słynny Grek Zorba. Byliśmy modni, egzotyczni - inni niż polscy artyści albo grupy z zaprzyjaźnionych demoludów. Robi­

liśmy wrażenie ludzi z Zachodu. Apollon, Hellen, Prometeusz wiele osób do dzisiaj pamięta te nasze zespoły i ma do nich

wielki sentyment. Czasami, przyznaję uczciwie, grywaliśmy też

straszną popelinę, ale i tak się podobało - Polacy lubią disco greko, tak jak lubią disco polo.

Po pewnym czasie przyszło otrzeźwienie. Zrozumiałem, że jeśli czegoś nie zmienię, przebimbam życie. W moim myśleniu

nastąpił nagły przełom. W każdym miasteczku, do którego

zapraszali nas z koncertami, szukałem księgarni i kupowałem podręczniki. Zamykałem się w pokoju hotelowym i wkuwałem do matury, podczas gdy reszta zespołu mocno imprezowała.

Czytałem do samego wyjścia na scenę. Codziennie szlifowałem też niemiecki, co okazało się później strzałem w dziesiątkę.

Bez problemu zdałem maturę i złożyłem papiery na nowy kierunek na Uniwersytecie Wrocławskim - kulturoznawstwo.

Zrezygnowałem z trasy koncertowej, z kasy, z dziewczyn i po­

szedłem na studia. Wkrótce zapisałem się także na filozofię. Nauka stała się moją pasją. W tym czasie ożeniłem się z dziewczyną z naszego środowi­

ska, z Macedonką Pauliną. Nie jesteśmy już ze sobą, ale utrzy­ mujemy dobre relacje. Później związałem się z moją obecną

partnerką, Niemką. Mamy dwoje dzieci. Syna i córkę. Pozna­ liśmy się, gdy w czasie studiów jeździłem do Berlina z recita­

lami. Nie występowałem już wtedy w popularnych zespołach

w Polsce. Miałem swój repertuar i swój sposób śpiewania. Kiedy kończyła się waluta, a z Niemiec chwilowo nie przychodziły

kolejne zaproszenia, chętnie grywałem dla mniej wyrobionej

300

publiczności - w łódzkich lokalach typu uarietes: śpiewałem

tam w przerwach między występami modelek topless i magi­ ków. Mogę się również pochwalić, że w chórkach śpiewał mi sam Mikis Theodorakis. Spędziłem z nim dużo czasu, gdy na

początku lat dziewięćdziesiątych przyjechał do Warszawy, by dyrygować dwoma pierwszymi spektaklami baletu Grek Zorba.

Pewnego wieczoru poszliśmy na kolację w towarzystwie mini­

stra kultury i ludzi związanych z teatrem. Ktoś podsunął mi gitarę. Zacząłem grać i śpiewać, a Theodorakis, nienamawiany,

spontanicznie włączył się drugim głosem. Piękne wspomnienie. Obecnie jestem profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego w Instytucie Studiów Klasycznych, Śródziemnomorskich i Orientalnych. Swego czasu badałem postawy tożsamościowe

współczesnych Greków, którzy wobec ciążenia starożytnego dziedzictwa jawią się niczym ubodzy krewni swoich przodków, a nie jako naród posiadający własną dynamikę, tożsamość i kul­ turę. Ale mam też przemyślenia na temat „polskich Greków",

którzy wyjechali do Grecji, gdy mieli po dwadzieścia, trzydzie­ ści lat. Widzę ich silną, lecz często niemożliwą do zrealizowa­

nia potrzebę zakorzenienia się w greckiej kulturze. Kiedy do Aten przybywali inni „obcy" - na przykład imigranci z Albanii „polscy Grecy" obawiali się, że zostaną wrzuceni razem z nimi

do jednego worka, dlatego histerycznie manifestowali swoją greckość (w którą przecież ledwo „wdepnęli", bo urodzili się

i wychowali w Polsce). Niektórzy z nich potrafili twierdzić na

internetowych forach, że grecki jest najpiękniejszym językiem świata. Pisali to, rzecz jasna, po polsku, bo języka rodziców nigdy dobrze nie opanowali. Są wśród nich nawet tacy, którzy

dryfują w stronę niebezpiecznego nacjonalizmu czy szowi­

nizmu, choć przecież nikt nie wypomina im ich „polskiego

301

epizodu”, nie podaje w wątpliwość ich bycia Grekami. Mamy z tym jakiś problem.

Ewdoksla Papuci-Władyka Gdy Ewdoksia oznajmiła rodzicom, że zamierza studiować ar­ cheologię, błagali: tylko nie to. Woleli, by ich córka wybrała za­

wód, który zapewni jej godny byt, wywinduje ją do świata ciut mniej skromnego, do życia nieco lżejszego niż to, które wiedli

w Bielsku-Białej. Mogła przecież zostać lekarką lub prawnicz­

ką. Owszem, mogła, ale nie zamierzała. Dziś odkopuje dawne światy i dawne życie, wygrzebuje z pokładów pyłu całe miasta. Na międzynarodowych konferencjach zdaje sprawę ze swoich

sukcesów. Jej nazwisko, choć podwójnie trudne, znają i umieją wymówić chyba wszyscy europejscy archeologowie zajmujący

się starożytnością. - Oboje moi rodzice - wspomina - działali w ruchu komuni­

stycznym i walczyli w partyzantce. Pochodzili z wiosek w pół­

nocnej Grecji, z ubogich rodzin. Dziadek ze strony ojca prowa­ dził u podnóży Olimpu niewielką cukiernię - zacharoplastijo.

Zakład funkcjonował prężnie i pozwalał na jakie takie utrzy­

manie. Mój ojciec od wczesnej młodości pomagał przy wypieku ciast. Nauczył się robić wspaniałe torty i baklawę. Tych jego

tortów nie zapomnę. Trzy warstwy biszkopta przedzielone kre­

mem budyniowym, kremem czekoladowym i bezą farbowaną na różowo. Dostawaliśmy je z bratem z okazji urodzin. Dosta­

waliśmy też do wylizywania garnki i łyżki z resztką masy. Ileż

razy namawialiśmy ojca, by otworzył w Bielsku takie zacharo­

plastijo. Myślę, że grecka cukiernia byłaby w tamtych czasach prawdziwym hitem. Raz, że mieszkało tam trochę Greków, dwa,

że i miejscowi by się na niej poznali. Torty, ciasta nasączane

302

syropem, miodowe ciastka melomakarona na Boże Narodze­

nie, postne kuluria na Wielkanoc. Polacy by oszaleli. Ale ojciec nie chciał nawet słyszeć o własnym zakładzie. Miałby zostać

kapitalistą? W życiu! Nazywał się Thanasis Papucis. W wieku dwudziestu lat,

świeżo po liceum, wstąpił do Komunistycznej Partii Grecji. Po­ dobała mu się wizja sprawiedliwości społecznej, tego, że wyzysk

nie jest dziejową koniecznością. Z całej rodziny tylko on przy­ łączył się do partyzantów. Gdy po wojnie znalazł się w Polsce,

prawica zemściła się na jego bracie, który pozostał w rodzinnej wiosce: stryjek Alkibiades był bity i torturowany, trafił do wię­

zienia na siedem lat. Zesłali go nawet na jakiś czas do obozu

na jednej z wysp (gdy go poznałam, był już schorowany i nie zdążył mi za wiele opowiedzieć o przeszłości).

Moją mamę zaczarowały te same komunistyczne hasła, które

wcześniej zachwyciły ojca. Słyszała je od agitatorów w rodzin­ nej wsi Stena na terenie Macedonii Egejskiej. Już jako czterna­ stolatka musiała ciężko pracować, bo jej grecki ojciec zmarł bar­

dzo wcześnie na skutek gangreny po amputacji nogi w szpitalu

w Salonikach. Młoda dziewczyna pomagała matce przy zwie­ rzętach i w pracach polowych, opiekowała się też młodszym

rodzeństwem. Kiedy przyszła wojna domowa, babcia sama za­ chęcała moją mamę, by przyłączyła się do partyzantów - czuła,

że będzie bezpieczniejsza w górach i lasach aniżeli w domu,

do którego w każdej chwili mogły wpaść prawicowe bojówki. Przebieranie nastoletnich dziewcząt w łachmany, charakteryzo­

wanie ich na stare kobiety, by zniechęcić żołnierzy do gwałtów, mogło za którymś razem okazać się nieskuteczne.

Mama brała udział w walkach w okolicach Floriny i Kozani. Została ranna - odłamek trafił ją w czaszkę. Do dzisiaj ma po

303

tym pamiątkę: mocno widoczny ubytek kości. Miała szczęście, bo któryś z partyzantów wsadził ją na osła i odholował do szpitala polowego. Tam zajął się nią węgierski lekarz, który przeprowadził trudną operację. Obyło się bez komplikacji, choć

ryzyko było spore, bo mama straciła dużo krwi. Wkrótce płynęła

już na statku z Albanii do Polski. Wymęczył ją ten dwutygo­ dniowy rejs, dlatego prosto z pokładu mamę zabrali do Szpitala numer 250 w Dziwnowie. Polscy lekarze świetnie się nią zajęli,

a gdy wydobrzała, zaczęli ją szkolić na fizjoterapeutkę. Partia

Komunistyczna Grecji wysłała ją jednak na drugi koniec Polski -

do Złotoryi. Matka pracowała w tamtejszym PGR-ze i agitowała inne uchodźczynie. Później trafiła do Zgorzelca, gdzie poznała

mojego ojca. Ślub zawarli na słowo honoru (formalnie pobrali

się wiele lat później). Najpierw urodził się mój brat Sotiris, póź­ niej ja. Imię Ewdoksia dostałam po babci ze strony ojca. Miesz­

kaliśmy wtedy w Krościenku, w jednej z tych poukraińskich

drewnianych chałup, które zimą ledwo co chroniły przed mro­ zem. Mieliśmy w zagrodzie kilka kóz i prosiaka, który wiecznie właził nam do domu. Mama zorganizowała koło kobiet i praco­

wała w spółdzielni „Nowe Życie” przy zwierzętach i nawożeniu

pól. Ojciec pomagał wydawać miejscową gazetę i jednocześnie uczył się na elektryka. W 1952 roku, w wyniku akcji łączenia

rodzin, dotarła do nas babcia, mama mamy, która tuż po woj­ nie znalazła się na Węgrzech. „Taki stary?!” - wykrzyknęła, gdy

dowiedziała się, że między jej córką a nowo poznanym zięciem

jest ponad dziesięć lat różnicy. Szybko zrozumiała jednak, że wiek nie ma żadnego znaczenia. Zaakceptowała mojego ojca,

mówiła o nim glikós antropos - słodki człowiek, dobry człowiek.

„Popatrz, jakie on cuda wyczynia” - chwaliła zięcia, gdy po raz

pierwszy zobaczyła tort jego produkcji.

304

Kiedy kilka lat później babcia jakimś cudem dostała zgodę na powrót do Grecji, byłam zrozpaczona, bo to z nią - nie z ro­

dzicami - spędzałam najwięcej czasu. Bardzo za nią tęskniłam. Wpadałam w histerię, gdy mama chciała mnie uczesać. Mówi­

łam jej, że nie ma prawa dotykać moich włosów, że zgodę ma tylko babcia. A skoro babci nie ma, będę chodziła z kołtunami.

W roku 1959 roku wyjechaliśmy z Krościenka do Bielska-Białej, gdzie mieszkała mała grecka społeczność, a wśród

niej przyjaciel ojca z rodzinnej wioski. Oboje rodzice ciężko wtedy pracowali - mama sprzątała w elektrociepłowni, a ojciec

w tym samym zakładzie był elektrykiem. Dostali służbowe

mieszkanie. Ale jakie! Mieliśmy 100 metrów kwadratowych w nowoczesnym i bardzo oryginalnym szeregowcu wybudo­ wanym na wzór brytyjski. Na dole była kuchnia i spory salon,

wyjście do ogrodu, na górze dwa ładne pokoje. Do tego garaż i piwnica. W tamtych czasach tylko dygnitarze tak mieszkali, a nie prosta robotnicza rodzina. Mieliśmy szczęście, że się

„załapaliśmy", gdy elektrociepłownia rozdzielała zakładowe mieszkania.

Ponieważ nasi znajomi żyli w dużo skromniejszych warun­

kach, na wszystkie greckie święta schodzili się do nas. Każdy przynosił coś do zjedzenia, jakiś alkohol, płyty z grecką muzyką, i bawili się do rana. Gdy dorośli tańczyli greckie tańce, my

dzieciaki bawiliśmy się w wojnę na poduszki i czasem pod­ kradaliśmy wódkę z ich kieliszków.

Rodzice świetnie się w Polsce odnaleźli, nauczyli się języka,

mieli polskich przyjaciół. Weźmy choćby najbliższych sąsiadów z szeregowca, rodzinę pochodzącą ze Śląska. To byli wspaniali

ludzie. Z ich córką Danusią, moją koleżanką, chodziłam do szkoły. Nauczyłam się od niej nawet kilku słów po Śląsku. Albo

305

państwo Jankowscy z naprzeciwka. Ojciec i mama autentycznie

się z nimi przyjaźnili - podrzucali im mnie i brata, gdy była

taka potrzeba. Miejscowe dzieci nie wytykały nas palcami, nie dokuczały. Tworzyliśmy jedną paczkę. Raz jeden tylko zdarzyło się coś

niezbyt miłego. Jako dziecko z ateistycznego domu nie chodzi­

łam po szkole do kościoła na zajęcia z religii. Odprowadzałam kolegów i koleżanki na katechizację i szłam do domu. Któregoś dnia dzieciaki na siłę chciały mnie zaciągnąć do kościoła, szar­

pały za plecak. Ale byłam silniejsza, wyrwałam się i pobiegłam

przed siebie. To koledzy z podwórka tak sprytnie spolszczyli moje imię,

trudne do wypowiedzenia nawet dla Greków, co dopiero dla Po­ laków. Nie pamiętam już, kto konkretnie wymyślił, że zamiast

Ewdoksii będzie Doczka. Moi bliscy do dziś tak na mnie wołają. Ojciec w wieku pięćdziesięciu pięciu lat skończył zaoczne studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (dziś SGH).

Bardzo mi to imponuje. Czasami pomagałam mu w pracach se­

mestralnych, poprawiałam błędy. Ojciec był inteligentny, oczy­ tany, lubił operę i ciągle chciał się dokształcać. Kiedy wrócił z Warszawy z dyplomem (zachowałam go na pamiątkę), w elek­

trociepłowni dostał przeniesienie i zaczął pracować w biurze. Został zastępcą kierownika małego działu. Do swojej pracy

podchodził poważnie i z pasją. Pisywał do dyrekcji sążniste elaboraty. Analizował w nich błędy w działalności zakładu i proponował metody ulepszenia systemu.

W soboty ojciec prowadził szkółkę języka greckiego dla dzieci

z sąsiedztwa. Dostał salę i uczył nas gramatyki, opowiadał o hi­ storii Grecji, o geografii. W domu dbał, byśmy z bratem mówili

po grecku, poza domem zaś używaliśmy wyłącznie polskiego.

306

Ojciec nic miał z tym problemu. Nie podzielał natomiast na­

szych gustów muzycznych. Oboje uwielbialiśmy polskiego i za­ chodniego rocka i bigbit. Kiedy puszczaliśmy płyty Niemena, ojciec krzyczał: „Litości, on nie śpiewa, on jęczy!”.

Byłam wzorową uczennicą, także w liceum. Dobrze zdałam

maturę i uparłam się, żeby studiować archeologię. Rodzice byli przeciwni, ale postawiłam na swoim. W trakcie studiów

na Uniwersytecie Jagiellońskim po raz pierwszy pojechałam pociągiem do Grecji - w 1976 roku. Ze wzruszenia popłaka­

łam się zaraz po przekroczeniu granicy. Tyle się nasłuchałam, że to kraj moich przodków, że ojczyzna, że kiedyś wrócimy... Do tego mitologia i moje studia - już wtedy wiedziałam, że wybiorę specjalizację z archeologii greckiej. Podczas tamtego pobytu poznałam całą rodzinę i odwiedziłam babcię, której

nie widziałam, odkąd wyjechała z Bielska-Białej. Bardzo się przez ten czas postarzała. Pamiętam, że nosiła się na czarno,

jak to greckie wdowy. Grecja to był w tamtym czasie zupełnie inny świat. Zszo­ kowałam moje ciotki, gdy im oświadczyłam, że pakuję plecak i jadę zwiedzać ciekawe miejsca. Jak to?! Dziewczyna!? Pa­

nienka!? Sama!? W 1980 roku rodzice dostali wizę. Po trzydziestu latach w Pol­ sce pozwolono im pojechać w rodzinne strony - na dwa mie­ siące. A i to nie bez problemów. Ponoć Ateny pytały mieszkań­

ców rodzinnej wioski ojca, czy życzą sobie powrotu komunisty

Papucisa, a że wioska od czasów wojny była mocno podzielona na lewicę i prawicę, większość odpowiadała, że sobie nie ży­ czy. Trzy razy do Warszawy wracała odmowna odpowiedź. Aż w końcu przyszła pozytywna. Nie wiemy, kto konkretnie ani

dlaczego blokował powrót ojca.

307

Choć rodzice wiedzieli, że nie czeka ich łatwe życie, posta­

nowili wrócić do Grecji na stale. Wyjechali z Bielska-Białej

w 1983 roku, gdy inni też wyjeżdżali. Oboje, mimo że starzy,

musieli iść do pracy, bo polski i grecki rząd jeszcze wtedy nie

podpisały umowy regulującej kwestię emerytur dawnych uchodźców. Żyli bardzo skromnie. Mama sprzątała mieszka­

nia, opiekowała się dziećmi albo osobami starszymi, a ojciec

zatrudnił się w firmie swojego krewnego i pracował w biurze. W rok po powrocie do Salonik zachorował. Do tego dopadła

go zgryzota. Wiedział, że nie zdąży już zjeździć Grecji wzdłuż

i wszerz, jak planował, nie zdąży nacieszyć się swoim krajem, o który walczył. Nie stać go było na komfortowe leczenie, bo nadal czekał na przyznanie należnej emerytury. Do szpitala

przyjęto go na takich zasadach, na jakich przyjmowano ludzi

biednych, bezrobotnych czy bezdomnych. A przecież on ciężko pracował przez całe życie, zaczynając jako nastolatek w rodzin­ nym zacharoplastijo jeszcze przed wojną. Po śmierci ojca mama kupiła mieszkanie w Salonikach - za oszczędności i pieniądze ze sprzedaży poletka na wsi. Nie­ dawno jednak musieliśmy ją z powrotem przywieźć do Polski,

by móc się nią opiekować. Ma dziewięćdziesiąt dwa lata i prob­

lemy z pamięcią. Nie kojarzy tego, co wydarzyło się wczoraj, a pamięta ciepłą wiosnę sprzed czterdziestu lat.

Z racji mojej pracy i z powodów rodzinnych często bywam

w Grecji. Co prawda w ostatnich latach wykopaliska prowa­ dzę w Pafos na Cyprze, ale do Aten i Salonik przylatuję w ra­

mach stypendium albo na sympozja, współpracuję też z Uni­ wersytetem Ateńskim w ramach badań na wyspie Kos i marzę o powstaniu polskiego instytutu w Atenach, byśmy mogli

w Grecji prowadzić samodzielne badania archeologiczne.

308

Czuję się Greczynką, choć nie zawsze. Najmniej wtedy, kiedy

podczas nocnych zabaw zaczynają się tańce. Znajomi dziwią się, że odróżniam jerontikós od kastorianosa i chasapiko, lecz

nie umiem ich zatańczyć. Gdy jestem w Grecji, myślę po grecku. Mówię w tym języku bardzo dobrze, choć nie tak dobrze jak

po polsku. Nie wiem, jak jest „sójka”, „kruk” czy „pelikan”. Nie

wiem, jak „brzoza”, „wierzba", „klon jesionolistny”.

EUGENIUSZ Z POLIC

Moja mama była kucharką w domu dziecka w Policach. Go­ towała tym greckim dzieciom i zawsze mnie przyprowadzała,

gdy miała się odbywać akademia. Pamiętam jednego starszego

chłopaka, który pięknie śpiewał, operowo. Niezbyt wysoki, ład­

ny. Gdy śpiewał, chodziły mi ciarki po ciele. Wiele lat później zobaczyłem go w telewizji, bo okazało się, że on poszedł w to śpiewanie i występował w operze. Paulos Raptis się nazywał.

Przez jedne wakacje zjawiałem się w ośrodku codziennie, bo

moi szkolni koledzy powyjeżdżali i nie miałem się z kim bawić.

Zakumplowałem się z dwoma braćmi - Kostkiem i Jurkiem, czyli Kostasem i Jorgosem. Fajne chłopaki. Byli w moim wieku. Chodziliśmy razem na basen. Pod koniec sierpnia dostali list

od rodziców, którzy mieszkali gdzieś na Ziemiach Odzyskanych,

i tydzień później wyjechali do nich na stałe. Była jeszcze Janulka, śliczna dziewczyna z warkoczami do

pasa, w której przez chwilę się kochałem. Nawet ją zaprosiłem do kina. Poszliśmy, myślałem, że było miło. Ale chyba jej się nie spodobałem, bo dostałem kosza.

310

Księga teraźniejszości

Elenj Juwri i Takis Tsopanakis, bohaterowie poprzedniej księgi, mają - podobnie jak cała reszta potomków dawnych uchodź­

ców - przekonanie, że są wyjątkowi, inni, osobni. Należą do po­ kolenia, które rodziło się z uchodźczych matek i uchodźczych

ojców w głębokim PRL-u. Dziś, w wieku sześćdziesięciu kilku

lat, nadal próbują zrozumieć, kim właściwie są. Czym jest dla nich Grecja, a czym Polska.

Żeby odpowiedzieć sobie na te pytania, skrzyknęli się z kil­ koma innymi osobami i założyli organizację o nazwie Meta,

z akcentem na „a” (meta to po grecku przyimek „po”).

- Czyli w domyśle - tłumaczy mi Eleni - „po powrocie” albo, jeśli wolisz, „po przyjeździe” do Grecji.

Oboje sączymy mrożoną kawę w upalny sierpniowy wieczór na ateńskim placu Wiktorii. Prowizoryczne obozowisko roz­

bili tam uchodźcy, między innymi z Syrii, Iraku i Afganistanu. Zmęczeni, zrezygnowani dorośli i plączące się między nogami, roześmiane dzieci. Mają za sobą ryzykowną przeprawę przez

morze - z Turcji na którąś z greckich wysp - i rejs promem do

Aten. W zatłoczonej stolicy czekają na swoją kolej, by zająć miejsce w autobusie, który zawiezie ich do granicy z Macedonią

i jeszcze dalej na północ. - Pochwalę się, że to ja wymyśliłem nazwę Meta i mocno za

nią optowałem. Przeszła w głosowaniu - wyjaśnia Takis.

311

Rozmawiamy przy zimnym piwie w jego ateńskim mieszka­

niu (kilka dni po moim wcześniejszym spotkaniu z Eleni). Na zewnątrz jest gorąca, wietrzna noc. Eleni: - Zaczęło się od Naszej Klasy. Odnajdywaliśmy się wirtualnie po trzydziestu latach. Dawni koledzy z polskiego

podwórka, przyjaciółki z liceum, ze studiów. Wspominaliśmy lata spędzone w Polsce, imprezy w greckich świetlicach. Było dużo wzruszeń. Bo nasze losy różnie się układały. Po powrocie do Grecji rozjechaliśmy się po miastach, wioskach, wyspach.

Kontakty się pourywały. Aż z pomocą przyszedł internet.

Takis: - Wszyscy musieliśmy zaczynać od nowa i kosztowało

nas to dużo energii. Przyjazd do Grecji w trudnych latach sie­ demdziesiątych czy na początku osiemdziesiątych był dla nas

Szokiem. Wchodziliśmy w inny system polityczny i gospodar­

czy, w inną kulturę, język, którym nie władaliśmy tak dobrze jak polskim. Niektórzy z nas, choć w Polsce skończyli studia, do

dzisiaj nie nauczyli się pisać po grecku i robią koszmarne błędy. Trzeba było tłumaczyć dokumenty, szukać pracy, mieszkań. Za­

brakło wtedy czasu i możliwości, byśmy się mogli zorganizować jako zbiorowość. Nie czuliśmy też takiej potrzeby. Ona pojawiła się dopiero niedawno. Starzejemy się, powoli przechodzimy na emeryturę, mamy wolny czas, częściej łapie nas nostalgia. Wrzucamy na portale stare zdjęcia z Polski i wspominamy.

Eleni: - Na forach szybko zaczęliśmy się między sobą kłó­ cić, że hej! O wszystko, a głównie o politykę. Odżywały wśród

nas stare waśnie naszych rodziców. Kto był prawdziwym ko­ munistą, a kto udawanym. Kto za Stalinem, kto za Zacharia-

disem, kto za Wafiadisem. Twój ojciec był taki owaki, a twój jeszcze gorszy. Najgłośniej krzyczeli ci, którzy po przyjeździe do Grecji nie mogli się tu odnaleźć, byli rozżaleni i nieszczęśliwi.

312

Przesiadywali w knajpach, pili i tęsknili za Polską. Z czasem coś

dziwnego się z nimi działo, no i teraz na siłę próbują udowod­ nić, że kochają Grecję bardziej, niż ona na to zasługuje. Patrioci,

nacjonaliści. Powiesz przy nich „Macedonia", a będą gotowi cię

pobić. Ich zdaniem nie było w Polsce żadnych Macedończyków,

tylko sami Grecy. Koniec kropka. Takis: - Męczyły nas te wszystkie oskarżenia i niesnaski.

Dlatego uznaliśmy, że powinniśmy wyjść z internetu i działać ponad podziałami w świecie realnym. Zebraliśmy się w kilka osób, między innymi z Eleni Juwri, i zaczęliśmy rozmawiać

o tym, co możemy zrobić. Eleni: - Nazwę wymyślił Takis. Ja z kolei pomogłam w two­

rzeniu struktury. Całe życie pracowałam w ministerstwie i wiem,

że bez struktury ani rusz. Zrobiliśmy burzę mózgów i ustalili­ śmy, że zorganizujemy wielki zjazd. W Krościenku, bo wszyscy jesteśmy sentymentalnie z tym miejscem związani. Ci, którzy

się tam nie urodzili albo nie mieszkali, przyjeżdżali na letnie kolonie.

Takis: - Z różnych powodów Krościenko nie wypaliło, ale udało nam się zebrać w Nestorio. Był rok 2010, połowa czerwca.

Przyjechało ze sto pięćdziesiąt osób - z całej Grecji, ale i z Pol­

ski. Ludzie witali się albo dwoma pocałunkami w policzek, na sposób grecki, albo po polsku, trzema. Nie wszyscy od razu się

rozpoznawali... Tyle lat minęło. Co rusz leciały w powietrze, w celu identyfikacji, bezbłędnie wypowiadane nazwy miejsc urodzenia: Zgorzelec, Ścinawa, Szczecin, Wrocław, Krościenko,

Jelenia Góra - słowa dla „niepolskich Greków” nie do wymó­ wienia. Było mnóstwo radości i wzruszeń, przeglądanie starych zdjęć, grupowe pozowanie do nowych, a wieczorem wspólna

313

kolacja, śpiewy (w tym Szła dzieweczka do laseczka) i greckie tańce przy buzuki i szumie bystrej rzeki Aliakmonas.

Następnego dnia odbyła się wycieczka - do miejsca szcze­ gólnego i symbolicznego, oddalonego od górskiego Nestorio zaledwie o 20 kilometrów, na pole walki w masywie Gram-

mos, przy granicy z Albanią. W sierpniu 1949 roku rozegrała

się tam ostatnia i najstraszniejsza bitwa wojny domowej. Ar­ mia rządowa użyła bomb z napalmem - prezentu od Ame­

rykanów. Zniszczenia były olbrzymie, podobnie jak straty w ludziach. Gdy uczestnicy wycieczki wysiedli z samochodów i prze­ chadzali się po zielonej polanie, która przed sześćdziesięciu jeden laty spływała krwią, mówili między sobą, że czują się

„dziwnie”, „nieswojo”, że chodzą im po plecach ciarki, że coś ściska ich za gardło. Paląc papierosy, usiłowali odzyskać utra­

cony spokój. Przypomnieli sobie tę chwilę raz jeszcze, gdy kilka godzin później, podczas oficjalnej części zjazdu, wystąpił gość specjalny - reżyser Pantelis Voulgaris, autor głośnego filmu

Głęboka dusza, o dwóch braciach z północnej Grecji, którzy podczas wojny domowej walczyli po przeciwnych stronach.

„Przed nakręceniem filmu często przyjeżdżałem w te strony mówił - dlatego czuję się w tych górach jak u siebie. Pięknie tu, dziko. I bardzo cicho, ale jeśli się człowiek skupi, wiele może usłyszeć. Wokół nas wyraźnie brzmią głosy tych, którzy zgi­

nęli w górach Grammos. Słyszycie je? Wszyscy mamy dług wobec poległych. Musimy o nich pamiętać i przekazywać dalej ich historię".

Eleni: - Rok później znów pojechaliśmy do Nestorio. I znów było fantastycznie. Zaprosiliśmy wybitnych artystów, naszych,

grecko-polskich.

314

Takis: - Był Jorgos Skolias, który zaczarował nas swoim śpie­ wem. Był Apostolis Anthimos, gitarzysta, który grywał z To­

maszem Stańką. I wielu innych. Rozrywka na najwyższym poziomie.

Eleni: - Z Wrocławia przyjechał Ilias Wrazas (my na niego

mówimy Lakis), który pomagał nam zakładać Meta. Zaśpiewał jak za najlepszych czasów, gdy koncertował po Polsce z Eleni

albo z zespołami Apollon, Hellen czy Prometeusz. Wygłosił też miniwykład na temat naszej podwójnej tożsamości - co ona

utrudnia, a co ułatwia. Takis: - Dla mnie od początku taki jest sens Meta: żebyśmy

się zastanowili nad tym, kim jesteśmy, skąd pochodzimy i co z tego wynika. Rozumiemy przecież obie kultury - polską i gre­

cką - i mamy jedyne w swoim rodzaju doświadczenia, co nas bardzo wzbogaca. Liczyłem, że będzie z tego jakiś urobek, że

staniemy się aktywni, że będzie o nas głośno, że Grecy i Polacy zechcą poznać naszą historię. Eleni: - Myśleliśmy o stypendiach dla młodzieży, o tym, żeby promować „naszych", czyli potomków greckich uchodźców,

którzy zostali w Polsce i odnoszą sukcesy jako malarze, foto­ grafowie, muzycy, pisarze. Warto pokazać ich sztukę, zastano­

wić się nad tym, co ją kształtuje, na ile jest pomostem między obydwoma krajami i kulturami.

Takis: - Niedawno pojawiła się szansa na zrobienie w ramach

Meta czegoś ważnego i ambitnego. Uzgodniliśmy, że jeszcze

raz spróbujemy wybrać się do Krościenka. Są do Polski tanie loty, a Grecy już trochę okrzepli w sytuacji kryzysu, nauczyli

się skromniej gospodarować. Więc chcielibyśmy pojechać do Krościenka i otworzyć małe muzeum. To była przecież „grecka wioska", stanowiliśmy tam większość. Dziś mało kto o tym

315

pamięta. Może lokalne władze odstąpią nam jedną z chat zaj­

mowanych kiedyś przez Greków. Utworzylibyśmy w niej stałą ekspozycję i nareszcie zostałby po nas ślad.

Najpierw jednak Meta zorganizowała-kolejny zjazd w miej­ scowości Trikala, na który ja również dostałem zaproszenie.

W minibusie panuje maksiharmider. Nastrój wycieczkowo-

-imprezowy. Jest nas dwudziestka uczestników plus kierowca

i kundel Fifek. Wyjechaliśmy z Aten przed godziną. Do miasta Trikala w środkowej Grecji dotrzemy za kolejne cztery. Na ze­

wnątrz lipcowy żar rozpuszcza asfalt, wysysa ze zmęczonych, zakurzonych roślin życie i kolor, ale nam, dzięki klimatyzacji, jest przyjemnie chłodno. Nie kleimy się do skórzanych foteli, nie wachlujemy, zupełnie nas ten upał nie dotyczy.

Z radia sączy się grecki pop. Grupa na przodzie autobusu co chwila wybucha głośnym śmiechem (w udawanym skupieniu

rozlewają alkohol), ci w środku i z tyłu rozmawiają o niepewnej sytuacji politycznej, o tym, że końca kryzysu nie widać. Czy

Grecja z niego wyjdzie? Czy Polska w niego nie wpadnie? Prze­ klinamy równo greckich i polskich polityków. „Jeden czort” stwierdzamy zgodnie.

Między rzędami foteli przeciska się bizneswoman Sułtana (obecnie właścicielka miłej kawiarni, w przeszłości w branży

eksport-import: do Polski wysyłała greckie futra, a do Grecji hurtem ściągała polską „sztukę”. Jak świeże bułeczki szły obrazy

z drewna i skóry). „Wyskakiwać z forsy” - mówi z uśmiechem

i podaje listę do podpisu. Wyjazd jest składkowy. Płacimy za

transport, pobyt w hotelu, posiłki oraz za wieńce, które zło­ żymy pod pomnikiem partyzantów poległych w wojnie do­ mowej. To już wśród członków Meta mała tradycja. Honorują

316

w ten sposób dawnych bojowników, wśród nich również swoich rodziców. „Przerwa na papierosa!” - krzyczą z tylnych rzędów. „I na

siku!" - rzuca ktoś z przodu. „Żadnego palenia, żadnego siku. Panie szofer, gazu! Sikać będziemy, jak się napijemy" - zarządza

Mitsiula, która obdziela pasażerów plastikowymi kubeczkami z gorzkim tsipuro domowej roboty. „Za nas!”. Chóralne „na zdrowie” miesza się z greckim odpowiednikiem ja mas. Cierpki

alkohol wykrzywia nam twarze, momentalnie nas rozgrzewa. Biedny kierowca przysłuchuje się naszym wesołym wrza­ skom i nic z tej hybrydowej gadaniny nie rozumie. Zdania

zaczynają się po grecku, kończą po polsku, albo odwrotnie.

Pojedyncze słowa niby coś znaczą, ale nie sposób doszukać

się sensu w całości. Przed wyruszeniem z Aten właściciel minibusa rozmawiał z kilkoma pasażerami i był przekonany, że to rodacy, bez wątpienia Grecy, a teraz sam już nie wie, kogo

wiezie. Polskich imigrantów zarobkowych, a może Rosjan, któ­ rzy nauczyli się po grecku?

Chwilowe wyobcowanie było także moim udziałem. Nikt oprócz Eleni Juwri nie wiedział, kim jestem i dlaczego znala­

złem się wśród nich. Pytają więc, kto mnie tu ściągnął i dlaczego. Swój czy obcy? Jakie mam cele i zamiary? Gdzie urodzony?

- W Salonikach - odpowiadam. - Ale rodzice szybko się roz­ wiedli i wyjechaliśmy z powrotem do Polski. Wychowałem się

w Chojnowie.

- W Chojnowie? Znałem jednego z Chojnowa. Zaraz, zaraz, jak on się nazywał? No masz, nie przypomnę sobie. Na pewno

go kiedyś odwiedziłem. I w Legnicy też byłem u Greków.

- Sturis, Sturis... Nie, chyba nie kojarzę nazwiska. A skąd w Grecji wywodzi się rodzina?

317

- Z Lagkadii. Na północ od Salonik. - O proszę, moja matka była z tamtych okolic.

A czy mówię po grecku, jak miał na imię ojciec, co robił, gdzie pracował? Przez dobry kwadrans cierpliwie odpowiadałem

na wszystkie pytania. Wyglądało na to, że zdałem sprawdzian bez większego problemu. Byłem „swój”. Co prawda z kolej­

nego, trzeciego już pokolenia, młodszy od nich wszystkich o dwadzieścia, trzydzieści lat, ale „swój”. Z jednej i tej samej historii, ze wspólnego doświadczenia, z jednego korzenia. Oni

to w większości dzieci uchodźców politycznych, tak jak mój

ojciec (gdyby żył, może też zapisałby się do Meta?), ja zaś - ich

wnuk. Wojna domowa na wszystkich nas odcisnęła piętno, choć na nich z pewnością silniejsze. Poważnie skompliko­ wała nam życiorysy. To ciekawe, że nie byłoby nas bez niej.

Dobrze znamy, a czasami nawet rozumiemy naszą wspólną osobność, nasze niedopasowanie, niekompletne przystawa­

nie do obu naszych ojczyzn, do kraju urodzenia i dorastania z jednej strony, a z drugiej do kraju, w którym dzieje się nasza

teraźniejszość. Żyjemy w dwóch kulturach i dwóch językach. Podwójnie. Kiedy mówię, że przyjechałem na zjazd także jako reporter, by posłuchać o ich losach i włączyć je do planowanej książki,

reakcje są dwojakie. Jedni doceniają pomysł i cieszą się, że „nareszcie" ktoś zainteresował się sprawą. Inni są sceptyczni.

Uważają, że skoro nawet oni nie pojmują, co przeżyli i ile wy­ cierpieli w czasie bratobójczej wojny ich rodzice, to co dopiero

ja... To tamci, dawni partyzanci, a nie oni, zasługują, by o nich pisano, a także tamte dzieci, które znalazły się w Polsce i do­ rastały w ośrodkach wychowawczych. O ich traumie napisano dotąd o wiele za mało. A teraz jest już chyba za późno. Minęło

318

ponad sześćdziesiąt lat. Większości tych ludzi nie ma wśród

żywych. Poumierali ze starości i zabrali swoje historie do grobu.

Spóźniłem się. „Ale okej, pisz sobie, chłopie, próbuj. Może coś z tego wyjdzie”.

Już na pierwszym postoju, po intensywnym przemaglowaniu

w busie, przestałem być obiektem zainteresowania. Zatrzyma­ liśmy się w miasteczku Kamena Wurla i zajęliśmy niewielką

kawiarnię przy samej plaży. Delikatna bryza od morza i elek­ tryczne wiatraki rozstawione w kątach sali ratowały nas przed

pewnym udarem. Wypiliśmy po mrożonej kawie, zjedliśmy

pitę ze szpinakiem i fetą - ponoć najlepszą w całej okolicy. Pa­ lacze palili na zapas, zaciągając się w pośpiechu, podczas gdy kierowca trąbił na odjazd.

Dwie godziny później kolejny przystanek, połączony z tanko­ waniem, miał trwać nie dłużej niż dziesięć minut. Wyszedłem

z busa, żeby rozprostować nogi. Zamierzałem się przespace­ rować, ale upał, który hojnie rozdawał cios za ciosem, kazał

mi biec w poszukiwaniu cienia. Więc biegnę z wolna i słyszę,

że ktoś biegnie za mną. Biegnie i dyszy. Jest tuż-tuż. Uderzają o asfalt skórzane sandałki. W powietrze leci ciche:

- Zaczekaj... A parę sekund później:

- Jestem pierwszą żoną twojego ojca. Jeszcze nie wiem, kto mówi, jeszcze się nie zatrzymałem,

nie odwróciłem głowy. To niemożliwe, pomyślałem. To znaczy

możliwe, owszem, ale nierealne. Realne, ale mało prawdopo­ dobne. Takie spotkanie akurat teraz i tutaj? Może się przesły­

szałem? Może to nie do mnie? A niby do kogo, jeśli nie do mnie?

Wszyscy pasażerowie busa skryli się już pod zadaszeniem, palą kolejne papierosy i kupują wodę mineralną. Tylko my dwoje

319

stoimy na pustyni parkingu w pełnym słońcu. Pierwsza żona mojego ojca i ja. W końcu odwracam głowę i widzę panią, która w minibusie zajmuje miejsce kilka rzędów przede mną - niska

blondynka w modnych okularach przeciwsłonecznych na pół twarzy. Zdejmując je, powtarza:

- Jestem pierwszą żoną twojego ojca. - 1 w płacz... Moja mama była drugą żoną mojego ojca. Kobiety wiedziały o sobie, ale nigdy się nie poznały, nigdy nie rozmawiały. Szkoda, bo były do siebie jakoś podobne: potrafiły mianowicie dość szybko i kategorycznie stwierdzić, że jedyne, co będzie je łą­

czyło z nieudanym mężem, to, oprócz dzieci, podpis na akcie

rozwodu. Pod tym względem zdecydowanie różniły się od trzeciej żony mojego ojca. Szybko odzyskałem rezon, wziąłem plączącą kobietę pod

rękę i poprowadziłem do cienia. Usiedliśmy przy plastikowym

stoliku pod parasolem. - Słyszałam - mówiła, odpalając papierosa i próbując uspo­ koić trzęsące się dłonie - jak cię wypytywali o imię i skąd jesteś.

Gdy się zorientowałam, dostałam gęsiej skórki. Zobacz, do teraz

mnie trzyma. Dobrze, że nie dostałam zawału. Nosisz nazwisko, które i ja kiedyś nosiłam. Może nie pamiętasz mojego imienia, jestem Elefteria.

Złote bransoletki na jej nadgarstkach pobrzękiwały nierytmicznie. Mieliśmy siedem minut na pozbieranie się przed odjazdem.

Elefteria pytała mnie o rodzeństwo, o mamę - ponownie się po­

płakała, gdy powiedziałem, że mama umarła. Przepraszała, że

nie wiedziała, ale po rozwodzie z ojcem nie utrzymywała kon­

taktów z nikim z rodziny Sturisów. Z kolei nikt z rodziny Sturisów nie dbał o kontakty z nią i jej dzieckiem, moim przyrodnim

320

bratem. W 1976 roku kobieta spakowała walizki i zostawiła Legnicę dla Aten. Zaczęli tam z synem nowe życie. - Musicie poznać się z Nikosem - oznajmiła. - Zaraz do niego zadzwonię. Ucieszy się.4

Kierowca już zatankował i zaczął poganiać ekipę trąbieniem.

- Chodźcie, jedziemy! - pospieszali nas kolejni pasażerowie. Mijali nas z niemym zdziwieniem: - O, a tutaj co się wydarzyło?

Poza naszą dwudziestką z minibusa na coroczny zjazd do Tri-

kali dotarło ponad sto osób. W tym kilku przybyszów z Polski. Znów były serdeczne powitania na dzień dobry, na kalimera;

uściski, zdjęcia, toasty wznoszone po grecku i po polsku. Wy­ miana plotek i aktualnych informacji po rocznej przerwie: kto

się ożenił, kto rozwiódł, kto umarł, kto urodził. Wieczorem poszliśmy do jednej z miejskich tawern. Świetne jedzenie, muzyka na żywo i tańce. Do hotelu wróciliśmy

w środku nocy, nieświadomi, że w Atenach trwało kolejne poli­ tyczne przesilenie. Premier zrywał negocjacje z Brukselą i ogła­

szał referendum w sprawie programu reform, na które nalegała Unia Europejska. Historia przyspieszyła, a my dowiedzieliśmy

się o tym dopiero po późnym śniadaniu. W bankomatach zaczynało brakować pieniędzy. „Transakcja

chwilowo niemożliwa" - wyświetlał się napis na małych ekra­ nach. Ludzie odchodzili, wzruszając ramionami. Nie wypłaca informowali innych stojących w kolejce.

Ale myśmy tego nie widzieli. Pojechaliśmy na wycieczkę nad nieodległe sztuczne Jezioro Plastirasa, utworzone na rzece

Tawropos. Wokół zalesione, dzikie góry Agrafa. Osoby z busa przedstawiają mnie kolejnym i kolejnym. Słyszę te same pyta­

nia co poprzedniego dnia: skąd wywodzą się Sturisowie w Grecji

321

i gdzie mieszkali w Polsce. W Chojnowie? A, żył w Chojnowie

taki Pliatsikas z Salonik. Znam? Był też Kalagasidis. I Zdrozis. Moje „znam” oznacza, że pozytywnie przechodzę weryfikację. Jestem swój. Będzie książka? Super! Na pewno kupią i chętnie

przeczytają, bo w gruncie rzeczy sami o sobie wiedzą niewiele. Nikt ich tej historii nie uczył. Nikt nie opowiedział jej w filmach

czy książkach. A rodzice poumierali, zanim dzieci zaczęły ich o różne sprawy wypytywać. Pierwsza żona mojego ojca, Elefteria, woła mnie do wspól­

nego zdjęcia. Wyśle je Nikosowi, gdy tylko wyjedziemy z doliny

i telefon złapie sygnał. W Trikali czekają na nas nie najlepsze wieści. Jest sobotni wieczór, a media informują, że do poniedziałku żadne trans­

akcje finansowe nie będą możliwe. Trudno, jakoś to będzie. Uczestnicy zjazdu niezbyt przejmują się całą sytuacją. Nie

zamierzają pozwolić, by cokolwiek popsuło im dobrą za­

bawę. Z całej grupy tylko ja biegam w lekkiej panice od jed­ nego bankomatu do drugiego i sprawdzam. A nuż zadziała.

Widać, że jednak nie do końca jestem „swój”. Grecki, połu­ dniowy luz i spokój wobec wykolejeń rzeczywistości przegry­

wają u mnie z nerwowością i stresem właściwym ludziom Północy.

Specjalnie na nocną zabawę w restauracji za miastem przyjeż­ dżają kolejni członkowie Meta. Z całego kraju. Trzeba dosta­

wiać stoły i krzesła z ogrodu. Jest nas ze sto pięćdziesiąt osób.

Wszyscy wystrojeni, z uwagą słuchają Eleni Juwri, gdy przema­ wia w imieniu organizatorów, dziękuje za przybycie i zachęca, by nie rezygnować z pomysłu przyszłorocznego wyjazdu do Krościenka. Brawa.

322

Eleni podaje mi mikrofon. Mówię, kim jestem i po co przy­

jechałem, że pracuję nad książką o „polskich Grekach”. Wspo­ minam, że zniszczenie wrocławskiego archiwum spowodo­

wało historyczną wyrwę, że to tak, jakby zasypać lub wysuszyć

najważniejsze źródło wiedzy na ten temat. Że to strata wielka i nienaprawialna. Ale jest sposób, by wysączyć z tego źródła choć parę ostatnich kropli.

- Liczę, że podzielicie się ze mną waszymi historiami, że mi je opowiecie - kończę. Na stoły wjeżdża jedzenie, a z głośników na zmianę dudnią

greckie i polskie hity. Cała sala śpiewa z Marylą Rodowicz i Czer­ wonymi Gitarami, by już po chwili tańczyć w kole na grecką modłę. Miciula, która w minibusie rozlewała tsipuro, krzycząc:

„Panie szofer, gazu!" i „Na zdrowie!", zachwyca mrocznym tań­ cem zejbekiko. Zanim zabawa się skończyła, nazwiskami i numerami tele­ fonów zapisałem pięć serwetek.

Księga Nalbandlsów (2022)

Wrzesień 2016 roku. Marta i Agata, kuzynki, lądują na lotnisku w Salonikach. Wypożyczają samochód i ruszają na wschód, do Aleksandropolis, a stamtąd na północ - do miasteczka Sufli (z ak­

centem na „i”) leżącego nad rzeką Ewros, przy samej granicy z Tur­

cją. Kiedyś żył tam ich dziadek. Nazywał się Georgios Nalbandis. Gdyby nie umarł wiele lat temu, kiedy wnuczki zaczynały podstawówkę, i dowiedział się, że jadą, gdzie jadą, pewnie by

się zachmurzył i powiedział: „Nie rozdrapujcie starych ran”. Przez całe dekady powtarzał to zdanie tyle razy, że zamieniło się w zaklęcie, w przykazanie, którego córki Georgiosa Nalbandisa

(w Polsce nazywanego Jurkiem) postanowiły nie łamać. Dorotę, mamę Marty, i Ewę, mamę Agaty, od zawsze kusiło, żeby wy­

brać się do Grecji i stanąć z przeszłością ojca twarzą w twarz. Więcej nawet - miały silną, organiczną potrzebę, by to zrobić.

Czuły, że inaczej nie zaznają spokoju. Jednak w uszach zawsze

dźwięczało im zdanie o starych ranach. Nie mogły się przemóc, za bardzo kochały ojca. Więc cierpliwie czekały, aż w końcu

powierzyły misję własnym córkom - przecież ich dziadek nie zaklinał. Przekazały dziewczynom strzępki logistycznych infor­ macji, odwiozły je na lotnisko, pomachały i rozgorączkowane

czekały na telefon z relacją. Zanim dobili do Sufli, Marta z Agatą i Wojtkiem, obecnie już byłym chłopakiem Agaty, postawili na relaks: pili wino

324

i podziwiali deltę rzeki Ewros (raj dla ornitologów - przy odrobinie szczęścia można się natknąć na różowo-białe fla­

mingi). Gdy dotarli na miejsce, było już ciemno. Wojtek po­

prosił kogoś o ogień i zapytał, czy nie zna przypadkiem osoby o nazwisku Nalbandis. Ktoś odpowiedział, że w mieście jest

sklep z jedwabiem i właścicielka właśnie tak się nazywa. Po­ dziękowali i poszli spać. Następnego dnia usiedli w kawiarni

przy głównym placu Sufli. Obmyślali taktykę - gdzie pójść

i kogo zapytać o drogę do sklepu. I strasznie się przy tym pożarli. - Nie pamiętam, o co dokładnie poszło - mówi Marta. -

W każdym razie darłyśmy się na siebie na pół miasta, a Woj­

tek pokładał się ze śmiechu. Obrażona Agata poszła zapłacić

za kawę, po chwili wraca z krzykiem i pokazuje na budynek po

drugiej stronie ulicy. „To tu!”. Nad drzwiami wejściowymi do sklepu jak byk stało nazwisko ich dziadka, NAAMFIANTH, wymalowane na ścianie ciemno­

czerwoną farbą. Żadne z trójki nie zna greckiego, ale mieli

prawie pewność, że dobrze odczytali wielkie litery. Zagadnęli kelnera. Potwierdził. Wyjaśnił, że sklep z jedwabiem prowadzi

Matina, a kiedyś należał do jej ojca Tanasisa Nalbandisa. Tanasis był synem Georgiosa z pierwszego małżeństwa, z ży­

cia, które przerwała wojna domowa. Był przyrodnim bratem

Doroty i Ewy. Dziewczyny zadzwoniły do matek (którym z ekscytacji za­ drżały brody), po czym uznały, że potrzebują jeszcze doby, by

zebrać się na odwagę. Marta ma trzydzieści cztery lata, mieszka we Wrocławiu, pra­

cuje w korporacji, ale gdyby mogła, nie wychodziłaby z kuchni.

325

Jej specjalnością są wystawne torty na zamówienie - wielkie,

kolorowe, bogato zdobione, czasami wręcz w tym bogactwie

ordynarne, wspaniale. Tort lis, tort jednorożec, tort pelikan. Dla mnie chciała upiec tsureki, grecką chałkę, ale akurat w dniu naszego spotkania padl jej piekarnik.

Agata jest dwa lata starsza od Marty, jest reżyserką wzno­

wień operowych, mieszka tam, gdzie rzuci ją praca - najczęś­ ciej w Warszawie lub we Wrocławiu. Ale zdarzyło jej się też przygotowywać spektakl w Charkowie. Spędziła tam kilka ty­ godni, zakolegowała się z ludźmi. Chwilę później, gdy w lu­

tym 2022 roku Putin napad! na Ukrainę, próbowała pomagać

im w ucieczce do Polski - instynktownie, bez zastanowienia, czuła, że jako wnuczka uchodźcy musi coś zrobić. Dwie ko­ biety z dwoma synami wyekspediowała do Darłowa, gdzie jej

rodzice prowadzą małe gospodarstwo agroturystyczne, a dla

uchodźczyni z dziesięcioma kotami i trzema psami znalazła mieszkanie w Gdyni. Wcześniej też na różne sposoby pomagała

uchodźcom. Na jesieni 2021 roku zgłosiła się do znajomych z Grupy Granica i pojechała do Białegostoku. Od kilku tygodni trwał tam potężny kryzys humanitarny sprowokowany przez

Aleksandra Łukaszenkę. Białoruski prezydent ściągał do Miń­

ska ludzi z Syrii, Afganistanu, Iraku, Somalii, z krajów, gdzie na skutek wojny lub innych katastrof coraz trudniej było żyć.

Obiecywał, że bez problemu przejdą granicę z Polską i znajdą

się w Unii Europejskiej. Polski rząd odpowiedział wprowadze­ niem stanu wyjątkowego na terenach wzdłuż wschodniej gra­ nicy. Poinstruował strażników granicznych i żołnierzy, że trwa wojna hybrydowa, że każdy, kto udając uchodźcę, znajdzie się na polskiej ziemi, ma być z powrotem przepchnięty na stronę

białoruską.

326

Mogliśmy przyjąć tych kilka czy kilkanaście tysięcy osób, jak

kiedyś przyjęliśmy Greków, tak jak teraz przyjmujemy miliony uchodźców z Ukrainy. Mogliśmy zaopiekować się nimi, dać suche ubranie, nakarmić, podleczyć, zapytać, dlaczego ucie­ kają, sprawdzić, czy spełniają warunki, by uzyskać oficjalny status uchodźcy. Jeśliby nie spełniali, moglibyśmy ich depor­

tować - tak to się robi, jeśli chce się przestrzegać międzynaro­ dowych konwencji. Polska również jest ich stroną. Ale zamiast na szantaż białoruskiego dyktatora odpowiedzieć solidarnoś­ cią i przestrzeganiem procedur, polskie władze wybrały bez­ prawne wywózki (tzw. push-back). Białoruscy strażnicy mieli

ten sam rozkaz - brutalnie „push-backować" na polską stronę.

Ten okrutny, krwawy, nieludzki mecz ping-ponga trwał całymi miesiącami, także zimą, gdy Puszcza Białowieska i przyległości

kamienieją z mrozu. Uchodźcy przerzucani w tę i z powrotem po kilka razy umierali z wycieńczenia, z wychłodzenia, z głodu.

Zmarły co najmniej dwadzieścia trzy osoby - o tylu wiemy, tyle ciał znaleziono i pochowano. Gdyby nie pospolite ruszenie

obywateli i organizacji pozarządowych, które rzuciły się na granicę pomagać, trupów byłyby setki. Mieszkańcy przygra­ nicznych wiosek i wolontariusze z całej Polski przeczesywali graniczne lasy, ścigali się ze strażą graniczną (której funkcjo­ nariusze powtarzali bezmyślnie, że jedynie wykonują rozkazy),

własnymi samochodami wozili przerażonych, wielokrotnie

push-backowanych uchodźców do okolicznych szpitali - bo

dyspozytorzy medyczni często niechętnie i niespiesznie wy­ syłali po uchodźców karetki.

Agata pomagała sporządzić raport Leczymy uchodźców, w którym zebrane są relacje lekarzy i lekarek, pielęgniarek

i pielęgniarzy z przygranicznych placówek ochrony zdrowia92:

327

Mieliśmy wezwanie i chłopak miał złamaną nogę i to było złamanie otwarte. Ja nie jestem ortopedą, na tyle, na ile potrafi­

łam, to nastawiłam nogę, ale myślę, że zrobiłam to źle. Chłopak

był w strasznym bólu, ale odmawiał kategorycznie wezwania

karetki. Chciał od nas tylko ortezę i dwie kule. Niektórzy cudzoziemcy informują, że wolą umrzeć teraz, niż biegać kolejny tydzień po lesie. Była informacja, że jest grupa w lesie i jest tam pacjentka z cukrzycą. No więc z duszą na ramieniu pojechałam, bo nie jestem kandydatką na bohaterkę narodową. Wleźliśmy w ten

las. Było ciemno, zimno, jakimś cudem trafiliśmy do tej grupy. No, leżała kobieta okutana w ileś warstw jakichś tam śpiworów, za bardzo nie można było zapalić światła. Była tak wyziębiona, tak odwodniona, nawet pomiar cukru z palca stanowił prob­

lem, bo tam się nie dało nic wycisnąć, tak czy inaczej, nie była w stanie wstać, no więc trzeba było z tego lasu wynieść, co też

uczyniliśmy. Znowu jeden pacjent - mój ordynator twierdził, że to przez to, że powiedział mu, że wychodzi - chciał się powiesić, miał

atak paniki. Ja byłam akurat na dyżurze nocnym i on upadł mi w przejściu do sali z łazienki, wracając. Takiego ataku paniki nie

widziałam. Potem drugi atak paniki był na dniu i wtedy właśnie

próbował zacisnąć sobie pasek od spodni na szyi. Gdyby nie lekarz, myślę, że mogłoby być różnie. On mówił, że tam byli bracia, którzy zmarli u niego na rękach po stronie białoruskiej,

i on się strasznie bał. Taka była jedna zabawna sytuacja. Kiedyś w środek [miasta] wyszło 7 chłopaków syryjskich, bo już byli tak wykończeni,

że już nie wiem, czym im się pomyliło... Tam ich zatrzymała policja i siedzieli w takiej grupce, na skraju ulicy, przemoczeni,

328

zziębnięci. I nagle nie wiadomo skąd wyskoczyły 3 gospody­ nie z okolicznych domów, przyniosły jedzenie. Jedna w ciągu 15 minut przyniosła 7 par spodni, żeby ich tam poprzebierać. Jedna przybiegła z ogóreczkami kiszonymi na talerzyku, żeby

się najedli. Ja sobie tam mniej więcej zlokalizowałam, kto to mógł być i parę dni później ta pani przychodzi na szczepienie przeciw covid i siada na tym krzesełku i mówi, że ona się tak

boi tego szczepienia i przeżywa tam. - Pani (X], szczepienia się pani boi, a jak trzeba było na ulicę wyskoczyć do tych chłopców, to się pani nie bała.

- Boże, pani doktor toż to dzieciaki, przemoczeni, wycień­ czeni, ja bym im wszystko oddała.

Autorkami raportu są dr Marta Jadwiga Pietrusińska i Natalia Gebert, doświadczone aktywistki działające na rzecz praw mi­ grantów i uchodźców. Agata jako wolontariuszka pomagała im

opracować materiały źródłowe - wiele godzin przesiedziała, obdzwaniając szpitale z prośbą o dodatkowe informacje oraz spisując wywiady. Czasami myślała wtedy o dziadku, który

również był w Polsce uchodźcą i pacjentem. Jakiś polski lekarz albo jakaś lekarka wyjęli mu z pleców odłamek pocisku, po którym na zawsze została blizna. Jakiś pielęgniarz albo pielęg­

niarka zmieniali mu opatrunki, ktoś od rehabilitacji pomagał

mu w powtórnej nauce chodzenia. Georgios Nalbandis urodził się w 1908 roku na terenie dzisiej­

szej Turcji. Piętnaście lat później, gdy ruszyła przymusowa

wymiana ludności, po raz pierwszy przekroczył graniczną rze­ kę Ewros. Maszerując z tobołkiem na plecach, za towarzyszy wędrówki mając być może rodziców Wangelisa Tsachuridisa,

329

Georgios został uchodźcą po raz pierwszy - jak i cała reszta greckich chrześcijan z terenu Turcji oraz muzułmanie z te­

renu Grecji, idący w przeciwnym kierunku. Tsachuridisowie poszli na zachód, Nalbandisowie zostali przy rzece, w wio­

sce Kotronia - dziś mieszka tam ledwie kilka rodzin, a stare

domy zdążyły runąć i obrosnąć zielskiem. Większość dawnych

mieszkańców przeniosła się do Sufli, miasteczka oddalonego o piętnaście kilometrów.

Młody Georgios też się przeniósł - po służbie wojskowej,

którą odbył w Atenach. Był wysoki, wyprostowany, przystojny, więc został ewzonem, żołnierzem gwardii królewskiej (dziś pre­ zydenckiej). Nawet w największe upały musiał paradować przed parlamentem w reprezentacyjnym stroju, w butach z pompo­

nami, rajtuzach, plisowanej spódnicy zwanej fustanellą (z opo­

wieści ojca Ewa zapamiętała, że prawdziwa fustanella ma aż czterysta zakładek!). Po służbie wrócił do Sufli, ożenił się z Ki-

riakulą i zajął się hodowlą owiec. Jego stado liczyło ponad sto sztuk. Później przyszła okupacja. Georgios walczył w szeregach

ELAS. Po wyzwoleniu planował wrócić do spokojnego życia, jakie wiódł przed wojną - z żoną i dziećmi: Fani, Pagoną, Thanasisem i Andreasem. Nie chciał się mieszać w wojnę domową,

miał dość. Jednak w końcu uległ namowom starszego brata i przyłączył się do partyzantów. Gdy został ranny, to brat prze­ niósł go przez granicę z Bułgarią, gdzie udzielono mu pierwszej

pomocy. Stamtąd Georgios dostał się do Polski, do szpitala w Dziwnowie. Po raz drugi został uchodźcą. Jego piąte dziecko, Teodora, przyszło na świat w więzieniu - po zakończeniu wojny

domowej władze karały partyzantów zaocznie, żony w zastęp­ stwie mężów, Kiriakulę za Georgiosa. Dziewczynka urodziła

się, gdy ojciec był już w Polsce, nigdy jej nawet nie zobaczył.

330

Z Dziwnowa po zakończonym leczeniu Nalbandis trafił do

Zgorzelca, a stamtąd do Pogalewa, maleńkiej wioski między Legnicą a Wrocławiem, tak biednej i niepozornej, że nie miała nawet kościoła czy choćby kaplicy. Działała tam za to cegielnia,

gdzie znalazła się praca dla blisko setki uchodźców z Grecji. Wkrótce z tej setki zostało trzech: Orfanidis, Pikitelis i Nalban­

dis. Mieszkali obok siebie, razem pracowali, a popołudniami spotykali się, by grać w karty. Polskich kolegów też czasem do tej gry dopraszali. Z Wrocławia regularnie przychodził „Dimokratis” i greckie książki. Listy i zdjęcia z Grecji docierały o wiele

rzadziej.

W 1955 roku Jurek poznał Helenę, samotną matkę małej Te­

reski, przyjezdną, z korzeniami wyrwanymi we Lwowie, bez

rodziny i przyjaciół. Był od niej starszy o dwadzieścia siedem lat. Brał takie zmiany w cegielni, żeby na zakładkę mogli opie­ kować się dzieckiem. Tym ją ujął - dobrocią, chęcią pomocy.

Powiedział jej, że kiedyś już miał rodzinę, żonę i dzieci, że od­

cięła go od nich wojna. Że nie wie, jak sobie z tym poradzić. Że

ta rana się jątrzy. Że przyjmie każdą pokutę. Hela rozumiała. Nie naciskała na korespondencyjny rozwód, nie potrzebowała

ślubu. Co jakiś czas nadawała na poczcie paczki dla dorasta­

jących Nalbandisów w Grecji. Wiele lat później okaże się, że ginęły w tranzycie, albo może przechwytywał je nieuczciwy pośrednik - w każdym razie te materialne dowody ojcowskiej miłości, pamięci i troski nie docierały z Pogalewa do Sufli. Jurek

i Hela zamieszkali razem i co kilka lat witali na świecie nową córkę. Kolejno rodziły się: Zosia, Bogusia, Krysia, która zmarła jako dziecko, Ewa, Dorota i Ania.

Na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku brat Jurka wystarał się o zgodę na wyjazd z Polski do Bułgarii. Prze­

331

ciągnął żonę z dziećmi przez grecką granicę i scalił rozdzie­ loną rodzinę. Jednego razu Jurek pojechał do niego w odwie­

dziny. Na naradzie zjawiła się też matka braci, która poradziła

młodszemu synowi, wciąż obolałemu od wyrzutów sumie­

nia, by dał spokój i został w Polsce. „Twoje dzieci w Grecji -

powiedziała mu - są już dorosłe, mniej cię potrzebują niż te nowe córki. Nie rozbijaj kolejnej rodziny. Wracaj do domu”. Posłuchał. Marta, Agata i Wojtek odczekali dobę. Następnego ranka zja­ wiali się w centrum Sufli i po prostu weszli do sklepu z jedwa­ biem. Mieszanką wszystkich znanych sobie języków i gestów ustalili, że właścicielka, choć starsza od nich o kilka dekad,

to ich kuzynka. Matina była podobna do ojca, którego zdję­

cie wisiało na ścianie. Tanasis Nalbandis był z kolei podobny

do swojego ojca, Georgiosa, dziadka dziewczyn. Marta zro­ biła telefonem zdjęcie zdjęcia Tanasisa i wysłała je matce i ciotce. Dorota pracowała wtedy w Biedronce w Brzegu Dolnym, nie­

daleko Pogalewa. Była zastępczynią kierownika. Ewa też była w pracy - razem z mężem prowadzą w Darłowie gospodarstwo

z domkami letniskowymi na wynajem i sklep zielarsko-kosmetyczny. Chwilę po tym, jak zabrzęczał telefon, obie siostry, choć oddalone od siebie o ponad czterysta kilometrów, rozpłakały

się i jeszcze długo tamtego dnia szlochały. Na zdjęciu był ich brat - jeden z piątki rodzeństwa, o którym wiedziały, a którego

nigdy nie poznały. Skóra zdjęta z ojca. Pokazują mi tę fotografię, gdy siedzimy w piątkę we włoskiej

restauracji we Wrocławiu. Mieliśmy zamówiony cichy stolik w greckiej tawernie, ale właściciel nas wyrolował, oddał miejsce

332

liczniejszej grupie, a nas chciał posadzić w samym środku sali,

w ścisku i gwarze. Więc poszliśmy do Włocha. Dorota: - Teraz mogę przyznać, że nie wierzyłam, że dziew­ czynom się uda. Kibicowałam im, ale wieszczyłam fiasko.

Gdy Marta zadzwoniła, gdy zobaczyłam zdjęcie, ech, szkoda gadać... Ewa: - A ja ciągle powtarzałam: i co jeszcze, i co jeszcze. Chciałam, żeby dziewczyny wszystko mi dokładnie opowiedziały.

Marta: - Dla nas to była przygoda. Intrygowała mnie ro­ dzina, o której od zawsze tyle słyszałam. Z dziadkiem nie mo­

głam o tym porozmawiać. Marta pamięta dziadka z częstych odwiedzin, bo mieszkała

z rodzicami w Pogalewie, kilka domów dalej. Była brzdącem, gdy stary, schorowany dziadek brał ją na kolana. Pytała go wtedy, a jak jest to po grecku, a jak jest tamto. Ale dziadkowi

już się wtedy wszystko w głowie mieszało - życia, kraje, języki. Marta: - Mówiłam, jak jest pomidor, a on odpowiadał po

polsku - pomidor. Agata: - A ja nie wiem, czy to, co pamiętam, widziałam na

własne oczy, czy na VHS-ie. W każdym razie widzę dziadka, jak

gołymi rękami kroi pokrzywy, które wcześniej sam nazbierał karmił nimi kury.

Ewa: - Nas też brał na kolana, jak byłyśmy małe i śpiewał coś po grecku: „tanadu, tanadu”. W ogóle dużo śpiewał, najczęściej

partyzanckie piosenki.

Dorota: - Mama tego jego śpiewania nie lubiła. Mówiła, że przeciąga, zawodzi, że ją to drażni. Nie była dla niego miła. Doku­ czała mu, strofowała go, narzekała, że gdy gotuje, do wszystkiego dodaje suszonej papryki i jedzenie wychodzi czerwone: „Znowuś czerwone ugotował!”.

333

Ewa: - Jednego razu pojechałam do Grecji na wakacje, mło­

dziutka byłam. Wracam i tłumaczę mamie, że oni wszyscy tam

tak śpiewają, że to ich tradycja, niech się na to otworzy. I że w tawernach co drugie danie jest czerwone, bo ma paprykę

lub pomidory. Nie rozumiała tego. Dorota: - Mama była nerwowa, surowa, wiecznie się spie­ szyła. A tato wręcz przeciwnie - oaza spokoju. Mówił: „Hela,

tak nie można. Im cieba witłumaczyć”. Ewa: - Jak nas na podwórku dzieci przezywały, to nawet nie

mówiłyśmy, żeby mu nie było przykro. Dorota: - „Greczki, Greczki, do domu” - wołali za nami. Albo gorzej: „greckie prostytutki”. Byłyśmy wtedy małe i w ogóle się

tym nie przejmowałyśmy. Ale pamiętamy. Ewa: - A gdy go buntowałyśmy, żeby się wreszcie tej mamie

postawił, żeby nie pozwalał się tak traktować, odpowiadał: „To jest moja pokuta”. Wszystko znosił i nigdy nie narzekał. Dorota: - Na pracę też nie narzekał, choć pracował ciężko -

cały czas w tej samej cegielni. Przekroczył osiemdziesiątkę

i wciąż pracował. Ewa: - Miał w cegielni kolegów, ale nie raz usłyszał, że Pola­

kom pracę zabiera. Takie głupie gadanie.

Dorota: - Teraz też tak ludzie gadają. U mnie w sklepie, gdzie wtedy pracowałam, jedna taka co rusz się żaliła, że nam

uchodźcy z Ukrainy wszystko zabiorą - pracę, zasiłki, nie wia­

domo co. Reszta pracowników pomaga tym biednym ludziom jak może, a ta jedna psioczy i psioczy.

Ewa: - Też miałam takiego klienta, pana Darka. Po miód

zwykle przychodzi - nasz własny, bo mąż jest pszczelarzem.

Więc jednego dnia pan Darek zapłacił, juz miał wychodzić i jak

nie zacznie: „Co za głupi kraj, co za głupi rząd! Wszystko im

334

oddadzą, a dla nas nic nie będzie”. A ja mówię: „Panie Darku, a pan by gdzie uciekał, jakbyśmy mieli w Darłowie wojnę? Myśmy nasze domki letniskowe uchodźcom udostępnili i ja

wczoraj z nimi byłam w urzędzie gminy i urzędzie miasta w tej chwili nic dla nich nie ma, nic. O czym pan mówi? A poza tym, panie Darku, mój ojciec był uchodźcą. Pan kupuje miód

od córki uchodźcy". Tak mu się głupio zrobiło, zaczął przepra­ szać i teraz przychodzi prawie codziennie, kaja się, słoiki na

miód puste przynosi.

Marta: - Gdyby nie to, że kiedyś Polacy pomogli uchodźcom, nikogo z naszej piątki by tu dziś nie było. Agata: - Właśnie dostałam SMS-a od jednej pani, pisze, że

uratowałam życie jej i jej rodzinie. A ja jej tylko pomogłam znaleźć mieszkanie. Choć przyznam - nie było łatwo, bo oni

mają owczarka, którego jakimś cudem wywieźli z Zaporoża,

i nikt ich nie chciał z tym psem przyjąć. Ewa: - Najpierw gościliśmy dwie matki z synami - prze­

szli przez piekło. Siedemnaście dni pod bombami, cały czas w schronie, zmarznięci. Ponieważ mieszkamy blisko lotni­

ska, czasem słychać było helikoptery i ten dźwięk powodował u nich panikę. Musieliśmy im tłumaczyć, że to nie naloty, to tylko ćwiczenia. Później przyjechała jeszcze jedna rodzina -

ojciec, matka i czwórka dzieci. Agata: - I trzy psy.

Ewa: - Na pierwszy wspólny obiad nasmazyłam kotletów,

a tu się okazało, że oni weganie. Cała rodzina. Agata: - Psom też mięsnej karmy nie dają.

Ewa: - Przez pierwsze dni w ogóle o wojnie nie mówili, do­ piero później trochę się otworzyli. Od razu mi się przypomniały

wojenne opowieści taty.

335

Dorota: - Tato nam dużo o wojnie opowiadał. Uczulił nas.

Ewa: - Dom był mały, a nas było dużo. Czasami wypadało,

że musiałam spać z tatą i bardzo tego nie lubiłam, bo śniła mi się wtedy wojna. Zawsze gdy z nim spałam, miałam wo­

jenne koszmary. Nie umiem tego wyjaśnić. Do dziś okropnie

boję się wojen. W Ukrainie mam zaprzyjaźnione małżeństwo. Dzwonię do nich, plączę do słuchawki i mówię: „Święta, przy­

jeżdżaj!”. A ona takim spokojnym, zgaszonym głosem powta­ rza, że nie przyjedzie, nie zostawi męża. Witalij jest kierowcą karetki, nie ma jeszcze sześćdziesięciu lat, nie wypuściliby go,

nawet gdyby chciał. Przez chwilę milczymy. Ewa: - Gdy wojna domowa się skończyła, tato miał ponad czterdzieści lat. Przyjechał do Polski wymęczony, z dziurą

w plecach. Ale w końcu odzyskał siły. Dorota: - Silny był cale życie, świetnie pływał - potrafił Odrę przepłynąć wpław w tę i z powrotem.

Marta: - I mówiłyście, że ryby umiał łapać bez wędki.

Dorota: - A później zachorował na zaćmę, zaczął tracić wzrok, przeszedł na emeryturę i zmarniał.

Ewa: - Cieszyły go kury, które hodował. Dzięki nim czuł się potrzebny.

Dorota: - Co rano wychodził po pokrzywy i nie wracał dwie, trzy godziny. Martwiłyśmy się, że coś mu się stanie, że wpadnie

do rowu i w tym rowie umrze. Dlatego mama w końcu mu te kury, że tak powiem, zlikwidowała. A on się zawinął zaraz po kurach. Gdyby nie to, może by jeszcze trochę pożył. Ewa: - Kilka dni był w agonii. Przerzucił się wtedy na grecki i wzywał swoją mamę, która od dawna już przecież

nie żyła.

336

Marta: - Gdy umarł, Agata miała dziewięć lat, ja siedem. Pa­

miętam ten szary wrześniowy dzień. Szłyśmy razem na cmen­ tarz i płakałyśmy.

Dorota: - Wołał być pochowany w Grecji, ale nie chciał nam robić kłopotu. Teraz sobie wyrzucam, że tego jego pragnienia

nie spełniłyśmy. Bardzo mnie to boli. Ewa: - Tak, tato często powtarzał: „Mam wielka tęsknota

w sercu”. Za Grecją tak tęsknił, za pierwszą rodziną, za dziećmi. Do końca życia miał wyrzuty sumienia.

Dorota: - I ja też tęsknię, choć nie rozumiem za czym. Prze­ cież prawie tej Grecji nie znam, czuję się Polką, a tęsknię. Od czasu tej naszej wspólnej wyprawy też mówię, że jak umrę, to

niechby mnie tam zawieźli i pochowali. Gdy Marta robiła zdjęcie zdjęcia wujka Tanasisa i słała je do

Darłowa i Brzegu Dolnego, Matina - nowo poznana i nowo pozyskana kuzynka trzęsącymi się rękami chwyciła za telefon. Wybrała numer kolejnej kuzynki, Kiki, która mieszka w Alek-

sandropolis i jako tako mówi po angielsku. Kiki zadała dziew­ czynom parę podstawowych pytań: kim jesteście, czyje jesteście, na jak długo przyjechałyście, czy zjecie z nami jutro kolację - po czym się pożegnała i zaczęła obdzwaniać kolejne kuzynostwo.

Następne dni pełne były dobrego jedzenia, tłumaczeń, sięga­

nia do historii. Imię wspólnego dziadka padało wielokrotnie. Dorota i Ewa domagały się jak najczęstszych telefonów z re­

lacjami, chłonęły opowieści córek, ale martwiło je nieco, że do reperowania rodzinnych więzi zgłosiło się tylko młodsze pokolenie - nikt ze starszego pokolenia nie chciał skorzystać

z okazji. Tanasis już nie żył, ale pozostała czwórka rodzeństwa

żyła i miała się dobrze. Może się bali. W dniu wyjazdu, żegnając

337

się kolejno z kuzynami i kuzynkami, dziękując za jedwabny szal, który dostała od Matiny, Agata poczuła, że ktoś włożył jej do ręki banknot - dwadzieścia euro. Usłyszała, że to od Fani,

nestorki rodu, najstarszej córki Georgiosa Nalbandisa: niech dziewczyny kupią za te pieniądze wiązankę na grób dziadka. W starej ciotce coś jednak pękło. Wiele lat temu, gdy dorasta­

jąca Ewa za pośrednictwem Czerwonego Krzyża namierzyła

rodzeństwo i wysłała do braci i sióstr ciepły, serdeczny list, to Fani napisała odpowiedź - pełną żalu i złorzeczeń. Gdy ojciec

ją przeczytał, zapadl się w sobie na kilka dni, strasznie go słowa córki ukłuły. „Nie rozdrapujcie starych ran” - po raz kolejny

powtórzył wtedy kategorycznie. Jeśli teraz Fani chce składać kwiaty na grobie ojca, czy to znaczy, że mu wybaczyła? Agata

i Marta nie chciały wziąć pieniędzy, tłumaczyły, że chodzą na

cmentarz i chętnie kupią dodatkową wiązankę. Kuzyni tylko się uśmiechnęli. - Nie znacie Fani - tłumaczyli. - Co z tymi pieniędzmi zrobi­

cie, wasza sprawa, możecie sobie kupić lody albo butelkę wina, ale my musimy wam je dać. I wy musicie je wziąć.

Wzięły. Kwiecień 2018 roku. Marta, Agata, Ewa, Dorota i cztery kolejne kobiety z rodziny Nalbandisów wylądowały na lotnisku w Sa­

lonikach. Wypożyczyły samochody i pojechały na wschód, do Aleksandropolis. Młodsze pokolenie przetarło szlaki, nadeszła

pora na starsze.

Ewa: - Przez dwa lata od pierwszej wyprawy dziewczyny były w kontakcie z kuzynami w Grecji, więc oni wiedzieli, że przyjeżdżamy. Byli chętni, żeby się z nami spotkać. Ale zasta­

nawiałyśmy się, co z rodzeństwem, przełamią się czy nie?

338

Dorota: - Andreas od razu powiedział, że chce nas poznać

i przyjedzie na umówione spotkanie w tawernie. Pagona i Teo­

dora mieszkają w Atenach, miałyby do przejechania ponad tysiąc kilometrów. Przepraszały i pozdrawiały. Największą za­

gadką była Fani. Przyjdzie, nie przyjdzie, odezwie się do nas czy nie? Agata: - To była piękna tawerna, nad samym morzem.

Ewa: - Wchodzimy, idziemy w głąb sali, a dziewczyny mówią, słuchajcie, tej kobiety, co siedzi w środku, nie znamy, to musi być Fani. Jednak przyszła.

Dorota: - Gdy zobaczyłam Andreasa, łzy mi pociekły i upad­

lam na kolana. Wyglądał jak nasz tato. Mimo że miał włosy, a tato był łysy. Nie chciałam tak teatralnie reagować, ale nogi same się pode mną ugięły.

Marta: - Wszyscy płakaliśmy. Ewa: - To były cztery dni płaczu. Przy każdym spotkaniu, przy każdej rozmowie.

Dorota: - Tłumaczyliśmy im, jak rozumował tato. Co po­ wiedziała mu jego matka. Że całe życie miał w sercu tęsknotę

i męczyły go wyrzuty sumienia. Że z naszą mamą nie miał

ślubu, bo mówił, że już kiedyś przysięgał, że nigdy nie przyjął

polskiego obywatelstwa, choć mu proponowano, że najchętniej

śpiewał piosenki Theodorakisa. W jakimś sensie żył i w Polsce, i w Grecji. Ewa: - Przyjęli to. A Fani przeprosiła mnie za tamten list.

Powiedziała, że miała wtedy w życiu trudny czas.

Dorota: - Okazało się, że jesteśmy do siebie z Fani bardzo podobne. Obie lubimy biżuterię i kolekcjonujemy torebki,

a na ostatnią wspólną kolację ubrałyśmy się praktycznie tak samo.

339

Ewa: - Dorota nie mówi po grecku, a Fani po polsku, a mimo to nie przestawały nadawać. Cały czas siedziały obok siebie pod rękę.

Marta: - My z Agatą robiłyśmy za tłumaczki. Non stop ktoś

nas wołał i kazał tłumaczyć, wyjaśniać. Głowy nam pękały. Wytchnieniem okazała się wycieczka do wioski Kotronia, gdzie

mieszkał młody Georgios Nalbandis. Rodzina przestrzegała,

że teraz mieszkają tam tylko węże, że wszystko jest w ruinie,, a droga dojazdowa wymaga jeepa, nie opla corsy. Trochę przesa­ dzali, a trochę mieli rację. Trasa wiodła pod górę, serpentynami

i usiana była kamieniami. Dorota: - Wielkimi kamieniami. Marta: - Wcale nie wielkimi, normalnymi. Ewa: - Wielkimi. Co chwilę z Dorotą wysiadałyśmy i je prze­

rzucałyśmy, żeby samochód dał radę przejechać. A młode tylko się z nas śmiały.

Agata: - Podczas jednego z takich przystanków wszystkim

nam zachciało się siku. Kiedy wracałyśmy do samochodu, zoba­ czyliśmy, że w naszym kierunku galopuje stado mułów. Ledwo

zdążyłyśmy się schować. Dorota: - I z tymi wężami też mieli rację. Jest ich tam strasz­ nie dużo.

Ekspedycja z Polski nie znalazła rodzinnego domu Jurka

Nalbandisa albo chociaż jego ruin. Budynkiem, który jako tako się jeszcze trzymał, była cerkiew. Dorota weszła do środka i za­

śpiewała w niej pieśń - jest chórzystką w dwóch dolnośląskich chórach. Najpierw kilka nutek - sprawdzała, czy „niesie”. Nio­

sło. Przypomniała sobie wtedy, jak miała kilkanaście lat i szła

do bierzmowania. Pogalewo chwilę wcześniej doczekało się

340

kaplicy, którą jej ojciec pomagał budować. W czasie mszy miała odśpiewać jakąś modlitwę, bardzo się stresowała, ale była też dumna. Ojciec przyszedł specjalnie, żeby jej posłuchać. W ka­

plicy był tłum, okoliczne staruszki zajmowały wszystkie ławki i całą nawę. Dorota próbowała się przecisnąć, rozpychała się w lekkiej panice i koniec końców nie zdążyła dojść do ołtarza

na czas. Jej partię wykonał ministrant. Wtedy ojciec nie usłyszał,

jak śpiewa, to niech teraz posłucha. Zbliżał się ostatni dzień wyprawy. Nalbandisowie w liczbie

kilkunastu osób, młodsze i starsze pokolenie, uzgodnili, że

spotkają się wieczorem i zjedzą razem ostatnią kolację. Obiecali sobie, że tym razem nie będą płakać. Ma być na wesoło. Dorota

zaplanowała, że zrobi z tej okazji pierogi - z ziemniakami, ce­ bulką oraz fetą i serem manuri zamiast twarogu.

Kilka godzin przed tym wieczornym spotkaniem Dafne, właś­

cicielka domu, który wynajmowały gościnie z Polski (z sadem pełnym drzew oliwnych i migdałowców, z widokiem na Samotrakę), przypomniała się ze swoją prośbą. Powtarzała ją

od pierwszego dnia i prosiła, by kobiety znalazły dla niej pół

godziny. Bardzo jej zależy, żeby przymierzyły stroje ludowe, które Dafne szyje - dla lokalnych grup tanecznych, teatrów, dla młodych uczennic, dla chętnych. Ma ich całą kolekcję - część

w szafie, część w wielkim kufrze. - Wcześniej nie było czasu, a jutro panie już wyjeżdżają, to

proszę, zróbmy to teraz - nalegała. Gościń wcale nie trzeba było namawiać. Chętnie przebrały się za Greczynki. Dafne z namaszczeniem pomagała im wkładać

ciężkie bawełniane spódnice do kostek, bawełniane koszule z guzikami w okolicach piersi, które karmiące matki mogły łatwo odpiąć, czerwone, bogato zdobione kamizelki, szerokie

341

metalowe pasy. Do tego rajtuzy i chusty na głowę. Czerwona

szminka. 1 tradycyjne buty. Stały tak chwilę roześmiane, po­ zowały do zdjęć.

Tylko Marta miała skrzywioną minę, bo dostała za ciasne

trzewiki.

Księga liczb. Zapis 4

Dane Głównego Urzędu Statystycznego na podstawie spisu powszechnego przeprowadzonego w 2011 roku:

525 - liczba Macedończyków mieszkających w Polsce 189 - liczba osób uznających swoją macedońską narodowość za jedyną

3600 - liczba osób deklarujących narodowość grecką 1083 - liczba osób uznających swoją grecką narodowość

za pierwszą 657 - liczba osób uznających swoją grecką narodowość za jedyną

1609 - liczba osób mówiących w domu po grecku.

343

Księga końca?

Kostek Christu, ten od żarłocznych niedźwiedzi, mówi w domu po grecku i po polsku. W zależności od tego, do kogo się zwraca. Myśli także w obu językach. A o czym myśli? Często o tym, że mu żal. Martwi go i smuci to, że Grecy znikają z Polski i z pol­

skiej świadomości. Nie umie się z tym procesem pogodzić. Więcej - chce go zatrzymać, a nawet odwrócić. - Szkoda by było - mówi na zakończenie naszego spotkania

w Szczecinie - żeby ślady po nas całkiem przepadły. Na przy­ kład mój własny syn, Tomek, w ogóle się nie pali do Grecji. Nic a nic. Nauczyłem go języka, wpajałem miłość do ojczyzny, ale

dla niego ojczyzną jest już Polska. Gdy Kostek dobił do emerytury, zajął się działalnością społeczną. Został prezesem Towarzystwa Greków Pomorza

Zachodniego i wymarzył sobie, że wywalczy dla „polskich Greków" status mniejszości narodowej. Razem z kolegami,

prezesami z innych oddziałów (zgorzeleckiego, gdyńskiego

i wrocławskiego), zawiązał federację. By mieć większą siłę

przebicia. Dzwonią do siebie często i się naradzają. Co roku spotykają

się też podczas dnia greckiego w Dziwnowie, przy pomniku wzniesionym dla upamiętnienia partyzantów, którzy mimo leczenia w Szpitalu numer 250 zmarli na skutek ran lub chorób przywleczonych z terenów wojny.

344

Prezesi ze Szczecina, Zgorzelca, Wrocławia i Gdyni są zgodni,

że status mniejszości Grekom się zwyczajnie należy i byłby

wielce pomocny. Po pierwsze, oznaczałby dziejową sprawied­ liwość, uznanie historycznego znaczenia uchodźców i ich

wkładu w rozwój Polski. Po drugie, dawałby prawo do korzy­ stania z ustawowych dotacji, które można by przeznaczyć na nauczanie dzieci i młodzieży języka greckiego, na drukowanie greckiej gazety, na podtrzymywanie i rozwijanie greckiej kul­

tury, na przypominanie o braterstwie polskiego i greckiego

narodu.

- Czy w całej Polsce nie mogłoby być tak jak w Szczecinie? Kostek się rozmarzył. - W Szczecinie, choć jest nas niespełna

dwieście osób, władze miasta są nam bardzo przychylne, trak­

tują nas tak samo jak inne mniejszości - niemiecką, ukraińską, żydowską, litewską czy romską. Zapraszają nas na wszystkie

imprezy miejskie, dają nam miejsce w Radzie Mniejszości Na­ rodowych, wspomagają nawet paroma groszami na opłacanie

nauczyciela języka greckiego dla garstki dzieci. Robią to, choć

nie muszą. - Wzdycha: - Jeszcze jedno pokolenie bez odpo­ wiednich działań i cała nasza społeczność zniknie ostatecznie, poprzez spolszczenie.

Kiwam głową na te słowa, ale brak mi odwagi, żeby zadać Kostkowi trudne pytania. Czy wnuki i prawnuki dawnych

uchodźców mają jeszcze chęć lub potrzebę, by uczyć się gre­ ckiego i czytać niszowy miesięcznik o greckiej diasporze? Czy

ich - nasza - krew nie jest zanadto rozrzedzona, bo już nie czysto grecka, ale przeważnie grecko-polska? Czy ich - naszej sytuacji nie zmienia fakt, że możemy swobodnie odwiedzać

oba kraje, i to bez paszportów? Czy koniecznie i kategorycz­

nie musimy określać naszą narodową tożsamość? Przecież

345

najczęściej jest ona dwojaka i niedookreślona, raz bardziej polska, raz bardziej grecka, i nie ma w tym nic złego. Czy nie

jest tak, że pewna historia się kończy? Że trwała siedem dekad i właśnie dobiega kresu? Owszem, trzeba ją badać, weryfikować,

zapisywać, opowiadać. Ale czy na pewno rozwijać? Jak bardzo da się ją jeszcze rozciągnąć, ile da się z niej wycisnąć, ile jesz­

cze rozdziałów o niej napisać, w ilu jeszcze księgach zamknąć?

Z braku odwagi zadałem tylko jedno pytanie, z innej beczki: jak mianowicie federacja zamierza się uporać z problemem

natury prawnej i dowieść, że kurcząca się z roku na rok społecz­ ność grecka w Polsce spełnia zapisane w ustawie93 podstawowe kryterium uznania jej za mniejszość, czyli zamieszkiwanie

w obrębie obecnego terytorium Polski od co najmniej stu lat? Do stu lat brakuje Grekom ponad trzydziestu.

- To nie tak - uważa Kostek Christu. - Mamy dowody, że Grecy żyli w Polsce przed 1948 rokiem. Żyli tu od stuleci. I za­ mierzamy to udowodnić. Złożyliśmy pismo w Sejmie i czekamy

na odpowiedź.

Na pożegnanie życzę Kostkowi i federacji powodzenia, choć bez przekonania. Kilka miesięcy później dostaję zaproszenie na posiedzenie sejmowej komisji mniejszości narodowych i et­ nicznych. Temat: „sprawa grecka”.

Kostek, wystrojony w za duży garnitur, przemawia drugi w kolejności, zaraz po przewodniczącym komisji, pośle Miro­ nie Syczu. Najpierw podkreśla, że on oraz koledzy i koleżanki,

którzy przyjechali specjalnie ze Zgorzelca i Wrocławia, są być może pierwszymi Grekami, którzy przekroczyli próg polskiego

Sejmu. Na Wiejskiej są pierwszymi, ale generalnie to konty­ nuują długą tradycję greckiej obecności w Polsce. Bo jak się

okazuje, już w XVI wieku kanclerz Jan Zamoyski przywilejami

346

przyciągnął ze Lwowa do Zamościa grupę dwunastu greckich

kupców. Z kolei w wieku XVII grupa Greków wysłała suplikę do króla Jana III Sobieskiego, a w 1827 roku Grecy z Kalisza

skrzykiwali się na zebranie wspólnoty itd., itd.

Kostek Christu doprowadził swoje wystąpienie do końca lat czterdziestych zeszłego wieku, do przybycia partyzantów z czasu wojny domowej i dzieci z pedosósimo. Sam przecież

dotarł w pierwszym transporcie jako wychudzony dziesięcio­ latek. Był, można powiedzieć, pionierem. Po Kostku przemawiają pozostali prezesi regionalnych od­ działów Towarzystwa Greków w Polsce, a później rusza debata. Ekspert z Biura Analiz Sejmowych nie ma wątpliwości: nie

chodzi o Greków jako narodowość w ogóle. Chodzi o greckich przodków. O pewną ciągłość. Dlatego społeczność, która dzi­

siaj ubiegałaby się o uzyskanie statusu mniejszości narodo­ wej, musiałaby wśród swoich przodków znaleźć osoby, które

zamieszkiwały na terytorium Rzeczypospolitej nieprzerwanie od co najmniej stu lat. Nie ma wyjścia. Grecy muszą przedstawić dowody - fotogra­

fie, stare dokumenty, analizy historyków - które poprą ich tezę,

że wywodzą się z tych Greków od kanclerza Zamoyskiego, od króla Sobieskiego czy od tych z Kalisza.

Dowodów na ciągłość nie będzie, bo ciągłość nie istnieje. Ko­

stek, pozostali prezesi i my wszyscy wcześniej opisani jesteśmy bohaterami zupełnie innej bajki.

Księga Makronisos

Makronisos. Najsmutniejsza z greckich wysp. Symbol cierpie­

nia, głupiej, bezlitosnej przemocy, tortur. Słyszałem o ludziach, którzy dostają dreszczy na samo jej wspomnienie.

Makronisos jest bezludna. Prawie nie ma na niej drzew, a jeśli już są, to nie rosną ponad metr, nie ma cienia, nie ma słodkiej

wody. Są za to niewysokie krzaki wawrzynu, tymianku i oregano, wyrastające z suchej, brunatnej ziemi. Są kozy i owce,

węże, jaszczurki i muchy. Kamienie, mnóstwo kamieni. I ru­ iny - jedyny dowód, że niedawno, zaledwie sześć dekad temu,

działał tu obóz politycznej rehabilitacji dla „zarażonych” ko­ munizmem. Ludzie żyli w nim i umierali.

Nie można sobie ot tak kupić biletu na Makronisos. Nie

dopływa tam żaden prom. Wyspa nie stanowi atrakcji dla zagranicznych gości, nie stymuluje biznesu. Turyści w więk­

szości o niej nie wiedzą. Jest więc bez szans w rywalizacji z Krętą, Korfu czy Mykonos. Nie figuruje w folderach biur

podróży, nie kusi, gdy w internecie zrobimy zoom jej mapy. To po prostu kolejna wrachonisida, wystający z morza kawał skały.

Żeby dostać się na wyspę, trzeba pojechać do Lawrio, małego

miasteczka na południe od Aten. Trzeba przejść się po porcie i popytać wśród rybaków albo właścicieli motorówek, czy nie przewiozą za opłatą. Przewiozą, czemu by nie.

348

Rejs trwa kilka minut, bo dystans jest niewielki, zaledwie 5 kilometrów.

Moje pierwsze wrażenie po tym, jak przewoźnik odpłynął, obie­

cując, że wróci po mnie, gdy po niego zatelefonuję, to uderzająca cisza. Naczytałem się o hałasie, jaki tu panował przez lata działa­

nia obozu, i sam nie wiem, co spodziewałem się usłyszeć. Może

ogłupiające komunikaty nadawane w kółko z trzeszczących głoś­ ników radiowęzła albo przeraźliwe krzyki torturowanych więź­ niów - podobno zachodni wiatr potrafił nieść ich jęki przez wodę

daleko na ląd, do domów w Lawrio czy sąsiednim Kato Sunio. Tymczasem cisza. Nawet cykady nie śpiewają, nawet mucha

nie zabzyczy. Drugie doznanie, również zaskakujące, to poczucie rozpadu.

Gdzie spojrzę - ruina. A myślałem, że z dawnego obozu zro­ biono miejsce pamięci, że je dla potomności - ku nauce i prze­ strodze - odpowiednio zakonserwowano, ogrodzono, wyposa­

żono w tablice informacyjne. Nic z tych rzeczy. Samotnie stojącym budynkom, które obchodzę dookoła, bra­

kuje dachów, okien i drzwi. Lata temu odpadły z nich resztki tynku. Scenę dawnego teatru porastają gęste chaszcze, kruszeją mury dawnego kościoła. Szabrownicy wywieźli z wyspy wszystko,

co można było spieniężyć, w tym kilometry rdzewiejącego drutu kolczastego. Za resztę z powodzeniem wzięła się natura. Natura, która na Makronisos nigdy nie sprzyjała człowiekowi, nie pod­

dawała mu się z łatwością, niszczyła go. Teraz odbiera, co jej. Jeszcze kilka lat, a słońce, deszcze i wiatry powalą resztki zabu­ dowań. Na ich gruzach wyrosną skarlałe jałowce i dywany z traw.

Jeszcze dałoby się co nieco uratować, gdyby była taka

wola polityczna. Ale z nią od dawna jest problem. Prawica nie chce się przyznać do niewygodnej prawdy, że z powodów

349

ideologicznych wysłano za kraty i do obozów na wyspach po­ nad 100 tysięcy ludzi. Że poddawano ich wyniszczającym tor­

turom fizycznym i psychicznym. Że wielu więźniów zginęło. Ilu dokładnie? Nie dowiemy się, dopóki armia nie otworzy archiwów. Ci, którzy przeżyli, do dziś czekają na oficjalne prze­

prosiny. Nadal nie ma klimatu do podobnych rozliczeń. Kolejne rządy wolą nie rozdrapywać trudno gojącej się rany.

Jedna jedyna Melina Mercouri, która z genialnej aktorki i prodemokratycznej aktywistki przemieniła się w ministrę kultury

w rządzie Andreasa Papandreu, wykazała się polityczną wolą

i w 1989 roku wydała rozporządzenie, na mocy którego cała wyspa została uznana za miejsce o szczególnej wartości histo­

rycznej, podlegające ochronie. Mercouri powołała zespół, który opracował plan konserwacji dawnego obozu i jego zabudowań.

Planu tego nigdy jednak nie zrealizowano. Makronisos jest malutka - szeroka na 2 i długa na 12 kilome­ trów. Przez środek ciągnie się pasmo niewysokich wzniesień, które opadają łagodnie ku niezbyt przyjaznym, kamienistym brzegom. Całą wyspę można obejść w kilka godzin wąskimi

drogami, które utwardzali więźniowie. Krajobraz jest mono­ tonny, niczym specjalnym nie zaskakuje. Brakuje dźwięków poza nagłym szelestem pełzania gdzieś między kamieniami -

i zapachów. Rozcieram w dłoniach liście nieznajomych roślin. Mijam wyschnięte szkielety zwierząt i całkiem świeże truchła owiec i kóz. Gdybym nie znał wojennej i powojennej historii wyspy, wynudziłbym się szybko w tej ciszy i pustce, pośród

oznak powolnego rozkładu. Rok 1948. Komunikat z radiowęzła, słyszany we wszystkich zakątkach obozu:

350

Naszą wspaniałą ojczyznę, Grecję, można przyrównać do

ciała człowieka. W jego organizmie znajdują się białe krwinki, które działają jak najlepsi żołnierze. Ich zadaniem jest nisz­

czenie niebezpiecznych bakterii, zawsze gotowych do ataku. Dzięki białym krwinkom ciało jest zdrowe. Podobnie jak nasze państwo dzięki swoim dzielnym żołnierzom. Kilka lat temu

dowiedzieliśmy się o istnieniu nowej, podstępnej bakterii zaraźliwej i silnie toksycznej, być może najniebezpieczniej­

szej w historii ludzkości. To bakteria komunizmu. Jej celem

jest zaatakować i uśmiercić nie tylko ciało człowieka, ale też jego duszę. Komunistyczna bakteria zaślepia ofiarę, powo­ duje, że podejmuje ona działania przeciwko własnej ojczyźnie. Chory człowiek trafia do szpitala - takiego jak nasz obóz tu

na Makronisos. Specjaliści uruchamiają proces detoksyka­ cji. Z odsieczą ruszają także białe krwinki. Bakteria powoli

umiera - organizm odrzuca fałszywe ideały, a w zamian dostaje szczepionkę z narodowych wartości i powoli wraca do zdrowia. Wyleczony człowiek, gdy opuszcza szpital, jest

kompletnie odmieniony, jest żołnierzem i przysięga walczyć o dobro ojczyzny, o jej integralność, przysięga tez, że zmie­

rzy się z innymi bakteriami, jeśli ponownie zechcą uderzyć94. Pierwsi na Makronisos przyjechali żołnierze z armii rządowej po­

dejrzewani o lewicowe sympatie, wśród nich wielu byłych człon­ ków i sympatyków EAM czy lewicowej organizacji młodzieżowej EPON. Mieli udowodnić, że żadne z nich „śliwki robaczywki”,

że brzydzą się komunizmem i są przykładnymi chrześcijanami. Kilkanaście tysięcy poborowych stłoczono na skrawku lądu

o powierzchni niecałych 20 kilometrów kwadratowych. Już

sama ta ciasnota musiała być trudna do wytrzymania.

351

Rekruci mieszkali w namiotach, które równymi rzędami

schodziły w dół wykarczowanego zbocza. Uczyli się musztry, a poza tym ciężko pracowali - budowali biura, kościoły, baraki i drogi, umieszczali na wzgórzach ozdobne kamienne napisy na cześć króla Pawła i królowej Fryderyki, stawiali amatorskie

repliki starożytnych gmachów, na przykład Partenonu.

Na propagandowych filmach, między innymi w reportażu nakręconym przez ekipę BBC, widać uśmiechniętych żołnie­

rzy, jak uczą się obchodzić z bronią, jak z zapałem ćwiczą krok

marszowy, grają w piłkę, jak zadowoleni jedzą obfite posiłki, uważnie słuchają wykładów, występują w sztukach teatralnych,

jak w zamyśleniu korzystają z biblioteki, redagują obozową gazetę, z zapałem śpiewają nacjonalistyczne pieśni, jak otrzy­ mują troskliwą opiekę w obozowych szpitalach. „Grecka lewica

twierdzi, że obóz na Makronisos nie różni się od nazistowskich obozów koncentracyjnych. To nieprawda” - przekonuje bry­

tyjski lektor głosem silnym i zdecydowanym. „Zgodnie z tym, co utrzymuje rząd w Atenach, na wyspie działa »komfortowe centrum treningowe«. Dzięki metodom treningu i reeduka­

cji cztery piąte rekrutów zmienia się w dojrzałych i zdyscy­

plinowanych żołnierzy, dumnych ze swojej nowej pozycji w greckiej armii”.

Brytyjscy i amerykańscy goście, a także grecka para królew­ ska i najważniejsi politycy z nieodległych Aten odwiedzają

Makronisos regularnie i chwalą panujące w obozie warunki. Mówią o skutecznym hartowaniu charakterów, o wspaniałej szkole społecznej rehabilitacji, o najlepszym narodowym uni­

wersytecie. „Ech - wzdychają - żeby cała Grecja tak wyglądała!” W rządowej prasie i reportażach drukowanych w zachodnich dziennikach nie ma ani słowa o żelaznej dyscyplinie, o marnym

352

wyżywieniu, o pracy ponad siły bez względu na warunki po­

godowe, o częstych torturach i praniu mózgów.

Komunikat z obozowego radiowęzła: Powtarzajmy wszyscy słowa przysięgi i zasady postępowania prawdziwych Greków:

Tylko do Grecji należę i tylko dla niej walczę. Nienawidzę

komunizmu, bo komunizm chce mnie zniszczyć. Zrobię, co w mojej mocy, by przyczynić się do zachowania

świętej rasy Greków. Dzierżąc w dłoni pochodnię wolności, będę dumnie masze­

rował ku jutru, ku przyszłości, wiedząc, jak wielkie są oczeki­ wania wobec mojej osoby.

Dzięki zdrowemu ciału i zdrowej duszy ziszczę nadzieje,

jakie pokłada we mnie mój wielki naród. Pokonam wszelkie wahania, naprawię błędy, których się dopuszczałem.

Moje życie poświęcam narodowi, religii i rodzinie.

Przebywając na Makronisos, doświadczam wielkiej miłości ze strony mojego narodu, dlatego ślubuję wierność narodo­

wym ideałom i chęć stania się szlachetnym Hellenem.

Przysięgam, że udowodnię narodowi moje poświęcenie, że

będę wytrwale bronił pokoju. Przysięgam dbać o to, by Grecja była szanowana, a jej siła

przerażała wrogów.

Obozowi strażnicy, wspominani po latach jako wyjątkowi sady­ ści, trafili na Makronisos, mając za sobą najczęściej krótki staż

w rządowej armii. W czasie wojny z okupantami nie wspierali ruchu oporu. Przeciwnie, wielu z nich zwalczało go jako usłużni

353

wobec Hitlera i dowódców Wehrmachtu członkowie kolabo­ racyjnych Batalionów Bezpieczeństwa. Po zakończeniu oku­

pacji byli internowani, ale po kilku tygodniach wychodzili na wolność i dostawali powołania do nowo powstającego wojska,

formowanego pod nadzorem Brytyjczyków. Przywdziewając nowe mundury, z nieosądzonych, nieukaranych zdrajców nagle stawali się patriotami. Musieli dowieść, że szanują nowe władze,

że są dozgonnie wdzięczni za taki, a nie inny obrót spraw, że są przydatni i skuteczni. Stąd ich nadgorliwość w wymierzaniu

surowych kar, ich skłonność do stosowania wymyślnych tortur i brak szacunku dla życia. Na przełomie lutego i marca 1948 roku strażnicy zabili około

trzystu rekrutów, bo ci wzniecili bunt i deklarowali poparcie dla utworzonego przez komunistów Rządu Tymczasowego. Za­

mordowani nie mają grobów. Ich ciała zapewne wrzucono do

morza. Lista z ich nazwiskami nie została ujawniona. Do dziś spoczywa w wojskowym archiwum. Według oficjalnych danych „rehabilitacja" rekrutów w obozie na Makronisos przebiegała niezwykle pomyślnie. Tylko nie­

liczni nie okazywali żalu i wstydu za swoje poglądy i wcześniej­

sze związki z lewicą. Większość - 14 tysięcy żołnierzy i tysiąc oficerów - zareagowała na zastosowaną terapię w sposób pożą­ dany. Można ich było wysłać na front, do walki z partyzantami95.

Ilu z nich jedynie udawało nawrócenie i przeszło później na

drugą stronę, dołączając do szeregów DSE? Z pewnością wielu, ale oficjalne statystyki na ten temat milczą. Komunikat z obozowego radiowęzła:

Prosochi, prosochi! Uwaga, uwaga! Obywatel Nikolaos Gawras

zgłosi się do biura Az dziś wieczorem o godzinie dwudziestej.

354

Będzie przesłuchany, gdyż widziano, jak dzielił się konserwą z kolegą. Zignorował tym samym wyraźny rozkaz mówiący o tym, by porzucić typowo komunistyczny zwyczaj grupo­

wego spożywania posiłku, by zapomnieć o idei kolektywu. Z kolei obywatel Konstantinos Mechteridis odpowie za to, że przed kantyną przywitał się z innym więźniem typowo

komunistycznym zwrotem: „przyjacielu”. Od jesieni 1948 roku na Makronisos zaczęli przybywać cywi­

le - więźniowie przetrzymywani wcześniej za kratami na sta­

łym lądzie albo w obozach na innych wyspach (Ikaria, Ajos Efstratios, Limnos, Chios, Naksos, Folegandros, Jaros, Trikeri),

mężczyźni i kobiety z dziećmi, młodzież między czternastym a osiemnastym rokiem życia, byli członkowie EAM i ELAS, dzia­ łacze zdelegalizowanej Komunistycznej Partii Grecji, niewy­

godni artyści - poeci, muzycy, malarze - więźniowie politycz­

ni, mieszkańcy ewakuowani z terenów kontrolowanych przez

partyzantów, partyzanckie rodziny. Już po zakończeniu wojny dołączali do nich, ścigani w całym kraju przez zwycięzców, żołnierze pokonanej armii Markosa

Wafiadisa - ci, którzy nie brali udziału w ostatnich tragicz­ nych bitwach.

Ich koledzy, towarzysze broni, którzy byli pod Witsi i Gram-

mos, którzy walczyli do ostatniego rozkazu o odwrocie, prze­

dostali się ostatecznie do Albanii lub Bułgarii, a później razem z rodzinami wyjechali na północ. Związek Radziecki, NRD, Wę­

gry, Rumunia, Bułgaria, Czechosłowacja i Polska mogły zgod­

nie umyć ręce i odmówić przyjęcia u siebie uchodźców, a tym samym zafundować im bilet na Makronisos. W jedną stronę.

Wejściówkę na wyspę tortur i draństwa.

355

Pytanie, których z nich los potraktował okrutniej: tych, co

zostali w Grecji, lecz przeszli przez Makronisos, czy raczej tych,

co uniknęli pobytu w obozie, ale musieli opuścić kraj na całe

dziesięciolecia?

Komunikat z obozowego radiowęzła: My jesteśmy zwycięzcami, wy jesteście pokonani. Biada po­ konanym! Jesteście jak osad na dnie puszki sardynek. Nie liczcie na pomoc ze strony rządu czy ONZ-etu. Podpiszecie deklarację albo zginiecie. Na Makronisos rządzi wojsko, nie

cywilna policja. My jesteśmy obywatelami dzielnego narodu, wy jesteście zdrajcami. Nie zasługujecie na litość. Nie oczekuj­ cie wybaczenia. To my, armia, zdecydujemy, co z wami będzie.

Moglibyśmy zabić was wszystkich. Nie robimy tego jednak.

Chcemy wam dać ostatnią szansę, abyście mogli zostać praw­ dziwymi Grekami, jak my. Tak też się stanie, zmusimy was.

Chcecie tego czy nie! - Wiatr na Makronisos taką ma moc, że potrafi unieść człowie­

ka - mówi Jeorgios Spiliozis, który w obozie na wyspie spędził

trzydzieści osiem długich miesięcy. Trzy lodowate deszczowe

zimy i trzy upalne lata. Jako partyzant i komunista. Bez roz­ prawy, bez wyroku. Sam nie wie, kiedy było najpotworniej: gdy

skóra cierpła od wichru czy gdy pękała od bezlitosnej spieko­ ty. - Gonili nas do roboty niezależnie od pogody. Codziennie.

Człowiek wstawał, dostawał kubek gorzkiej herbaty, kromkę

chleba i szedł do kamieni. Trzeba je było zbierać do koszy, a na­ stępnie wyrzucać do morza albo po prostu przenosić w inne miejsce, na przeciwległy brzeg. I tak przez cały dzień. Przez

wszystkie dni. Wyobrażasz sobie? Praca powinna mieć jakąś

356

wartość, jakiś sens. Od nas żądano ogłupiającej harówki bez celu. Byliśmy jak Syzyf.

Spiliozis ma dziewięćdziesiąt lat. W czasie wojny domowej

walczył na Peloponezie. Później trafił do Aten i wrócił na prze­ rwane studia chemiczne. W całym kraju zwycięska prawica

brała odwet na pokonanej lewicy. Strach było wyjść z domu. - Cała Grecja była jak Makronisos. Urządzali na nas polo­

wania. Tuż po wojnie bałem się pokazać w centrum Aten. To było miasto o wiele mniejsze niż dziś, łatwo było spotkać na ulicy znajomego, łatwo było wypatrzeć niedawnego wroga. Wszędzie wojsko i policja. Pewnego razu musiałem pojechać na

plac Omonii, miałem tam coś do załatwienia. Rozpoznała mnie

jakaś kobieta. „Zdrajca, komunista, Bułgar! Łapać go!" - zaczęła krzyczeć z całych sił. Gdyby nic rower, nie zdołałbym uciec.

Kilka tygodni po tym zdarzeniu młody student dostał we­

zwanie na komisariat. Wiedział, co się święci - jego koledzy z partyzantki byli „zapraszani” już wcześniej. W policyjnych papierach Spiliozis figurował jako były członek ELAS i były

żołnierz DSE. Czy potwierdza? Potwierdza. No to tu, proszę bardzo, jest deklaracja, że żałuje i wyrzeka się komunistycz­ nych bredni. Jeden podpis. Nie podpisze, bo nie żałuje. Niech

podpisze. W życiu! - Rozumiałem, co mnie czeka. Lewicowe gazety pisały o Ma­ kronisos, o torturach, o nieludzkim traktowaniu, o praniu móz­ gów. Nie wiedziałem tylko, na jak długo mnie wyślą. Że będzie to aż trzydzieści osiem miesięcy.

Spotkaliśmy się w małym, biednym muzeum, które doku­ mentuje historię wyspiarskiego obozu. Spiliozis oprowadza

mnie między gablotami pełnymi czarno-białych zdjęć. Na kilku fotografiach jest i on sam - młody, dobrze zbudowany,

357

z ciemnymi włosami i bujnym wąsem. O wiele wyższy niż obecnie. Wśród starych eksponatów są listy, które więźniowie

wysyłali do rodzin - krótkie, zwięzłe, że jest nie najgorzej, że dają radę, kochana mamo, kochany ojcze, nie martwcie się, żono, uważaj na siebie i pilnuj dzieci, żeby się dobrze uczyły. Są

też obozowe dzieła sztuki: malunki na kamieniach i kawałkach drewna, małe rzeźby, fotokopie wierszy, które w tajemnicy pi­ sali obozowi poeci. Wśród nich ten najsłynniejszy, Janis Ritsos. Zapaliliśmy ognisko z kilku suchych gałęzi, Zagrzaliśmy wodę, wykąpaliśmy się nadzy,

Tam, na powietrzu. Dął wiatr. Było nam zimno.

Śmiałiśmy się. Może nie z powodu zimna. Później

Została gorycz. Zapewne moje koty Wspinają się na okna zamkniętego domu, Skrobią w okiennice. / nie móc

Im powiedzieć dwu słów, wytłumaczyć,

Żeby nie myślały, że zapomniałeś o nich. Nie móc96.

Choć muzeum znajduje się w centralnej części Aten, kilka

kroków od popularnych starożytnych zabytków, mało kto wie

o jego istnieniu. Turyści trafiają tu przez pomyłkę lub przypa­

dek. Władze miasta i kolejne rządy nie dbają o reklamę nie­ wygodnej instytucji. Nie łożą na nią pieniędzy, nie dbają o jej rozwój. Udostępniły budynek na nie najgorszych warunkach

i tyle. Całą resztą zajmuje się garstka pozostających przy życiu byłych więźniów i ich potomków.

- Czasami ciągali nas też do innej roboty - kontynuuje Spiliozis. - Godzinami staliśmy po kolana w morzu i wybieraliśmy

358

piasek, który potrzebny był do zaprawy murarskiej. Akurat tę pracę nawet lubiłem. Miała sens (mimo że w budynkach, które

stawialiśmy, byliśmy później bici i torturowani). Plus był taki,

że na plażę, gdzie szliśmy pod eskortą, nie docierały dźwięki

z radiowęzła, obozowe głośniki okazały się za słabe. Można było przez chwilę odetchnąć od codziennej propagandy, nacie­ szyć się jaką taką ciszą, pomarzyć. Można było sobie wyobrazić,

że nurkujemy i odpływamy, że uciekamy. Poza wyobraźnią ucieczki raczej się nie zdarzały. W newral­ gicznych punktach całej Makronisos rozstawiono wieżyczki strażnicze. Siedzieli w nich żołnierze z lornetkami i karabinami. Wokół wyspy bez przerwy pływała też łódź straży.

Spiliozis pamięta tylko jeden przypadek udanej ucieczki

oraz kilka nieudanych prób. Nie znał tamtego szczęściarza,

ale sądzi, że musiał być z niego wyśmienity pływak. W środku nocy wymknął się z namiotu. Nie pochwyciły go ruchome

światła reflektorów, nie dostrzegła załoga szybkiej motorówki, nie pożarły rekiny, które upodobały sobie wąski przesmyk między Makronisos a Lavrio. Udało mu się. Przez kilka dni

w całym obozie nie mówiło się o niczym innym, ale kolejnych

śmiałków nie przybywało, bo wojsko dodatkowo wzmocniło patrole.

Inną formą ucieczki było samobójstwo. Komunikat z obozowego radiowęzła: W naszym obozie mieliśmy ostatnio do czynienia z falą prób

samobójczych. Ci, którzy usiłują odebrać sobie życie, mylą się, myśląc, że mogą robić ze sobą, co chcą, że mogą sami podejmować jakiekolwiek decyzje. Wszyscy niedoszli samo­

bójcy zostaną przesłuchani. Będą im postawione odpowiednie

359

zarzuty. Ich sprawy zostaną skierowane do specjalnych sądów

wojskowych. - To były straszne, dzikie czasy - mówi Spiliozis dziwnym, rwącym się głosem. Jakby ten głos powoli się kończył, jakby po

dziewięćdziesięciu latach życia miało go wkrótce zabraknąć. Muszę się domyślać ostatnich sylab w słowach i ostatnich słów

w zdaniach. Tak są ciche. - Żeby wymusić na nas podpisanie

deklaracji, władze obozu zezwalały na stosowanie rozmai­ tych tortur. Najgorsza była ta z kotami. Strażnicy rozbierali

człowieka do naga i zarzucali na niego długi płócienny worek, zawiązany u stóp. Do środka wkładali uprzednio kota, który

dostawał wścieklizny, gdy zaczynało się podtapianie. Przestra­

szone zwierzę walczyło z całych sił, gryzło i drapało człowieka po twarzy. Ludzie umierali na zawał serca albo po zachłyśnięciu

się morską wodą. Strażnicy grozili: Będziesz stał na jednej nodze przez cały

dzień; zawiśniesz na gałęzi, podwieszony za ramiona; w połu­ dnie zamkniemy cię w klatce z drutu kolczastego i będziesz się

smażył na bezlitosnym słońcu; w tej samej klatce przesiedzisz

całą zimną i deszczową noc, być może zamarzniesz albo cho­ ciaż nabawisz się jakiejś choroby; zobacz, kobieto, wystarczy, że rozluźnię mięśnie ręki, a twoje niemowlę spadnie na skały;

wpadniemy nocą do waszego namiotu i na oślep będziemy was pałować; pogruchoczemy wam ręce i nogi; nie damy wam jeść, nie damy wam pić; zamiast kubka wody, gdy będziesz umierał

z pragnienia, dostaniesz kolejnego solonego śledzia. Chyba ze podpiszecie deklarację. Prędzej czy później i tak podpiszecie.

Uwierzcie nam na słowo. Nie tacy bohaterowie jak wy podpi­ sywali. Podpiszcie, a oszczędzicie sobie nieprzyjemności.

360

Deklaracja brzmiała tak: W pełni świadom konsekwencji płynących ze składania fał­ szywych zeznań, deklaruję, że w żadnym momencie mojego

życia nie byłem komunistą. Nie byłem też związany z par­ tią komunistyczną. Wstąpiłem do EAM tylko po to, by po­

móc uwolnić moją ojczyznę od okupantów. Wycofałem się z Frontu, gdy zrozumiałem, że stoją za nim komuniści. Jestem prawdziwym Grekiem i z odrazą potępiam wszystkie anty-

greckie organizacje, które zagrażają dobru mojego narodu,

szpiegują na rzecz obcych, infiltrują armię, które chcą podpo­ rządkować grecką rasę naszym odwiecznym komunistycznym wrogom. Będę z nimi walczył do ostatnich sił. Nie spocznę,

dopóki nie zostaną ostatecznie zgładzeni.

Pragnę, by powyższa deklaracja została opublikowana w ga­

zetach i odczytana na mszy w moim parafialnym kościele.

Przez trzydzieści osiem miesięcy pobytu na Makronisos Spiliozis nie podpisał deklaracji, choć przymuszano go do tego

wielokrotnie na różne sposoby. Jest z siebie dumny. Ale też nie potępia nikogo spośród tych, którzy podpisali, którzy dali się

złamać i dla świętego spokoju wyrzekli się komunistycznych ideałów. Dla świętego spokoju albo ze strachu przed kolejnymi torturami, z obawy o życie.

Mój rozmówca po wyjściu na wolność pozostał członkiem

partii. Jest nim do dziś. Aktywnie działa też w Związku Byłych

Więźniów Makronisos. Skrzyknęli się z kolegami i koleżankami,

żeby razem zadbać o zachowanie smutnej pamięci. Nie wszyscy chcieli dołączyć do organizacji.

- Bywa - mówi Spiliozis - że dzwonimy po znajomych, po są­

siadach, którzy mieszkali w namiocie naprzeciwko, zapraszamy

361

ich tu do muzeum na wykłady albo na coroczny wyjazd na wyspę. Przepraszają i odkładają słuchawkę. Po tylu latach na­

dal się boją. Nawet myślami nie chcą wracać na Makronisos. Z inicjatywy Związku Byłych Więźniów Makronisos kilka

lat temu na wyspie stanął pięciometrowy pomnik, przy dobrej pogodzie widoczny z portu w Lawrio. Zatrzymuję się przy nim

na chwilę w drodze powrotnej do przystani, zanim opuszczę wyspę. Bosy mężczyzna na cokole ma nogi oplecione drutem

kolczastym. Na prawym barku dźwiga kamienie ułożone jeden na drugim, lewą rękę z zaciśniętą pięścią wyciąga w dumnym

geście walki, a może zwycięstwa.

Epilog

Marzec 2022 roku, Wrocław. Stoję przed dawną siedzibą Związ­ ku im. Belojanisa. Z okien tego budynku niespełna trzynaście

lat wcześniej wyfrunęło uchodźcze archiwum, które w Nowym

życiu staram się po reportersku zrekonstruować. Byłem tu nie­ jeden raz, gdy pisałem książkę, a teraz wróciłem, bo nie daje mi

to miejsce spokoju. A raczej to, co się tu wydarzyło: przez całe dekady w szarych archiwalnych teczkach kumulowały się tu

ludzkie historie - nieoszlifowane, surowe, wymagające obróbki. Czekały, aż przyjdzie ktoś, kto je opowie. Ale wcześniej zjawili

się komornicy, zrobili kipisz i wywieźli historie na przemiał. Poprosiłem Agatę Saraczyńską, która świadkowała archiwal­ nej eksmisji, by spotkała się ze mną na Ruskiej i jeszcze raz

opowiedziała, co wtedy widziała. Czekam na dziennikarkę i aktywistkę i spaceruję po wąskim pasażu. Sprawdzam, czy jest gdzie usiąść na kawę. Szukam

spokojnego miejsca na wieczorną rozmowę z czterema bo­

haterkami, przedstawicielkami dwóch pokoleń rodziny Nalbandisów. Historia ojca i dziadka Nalbandisa też leżała w ar­

chiwum Związku i też wyfrunęła przez okno. Gdyby udało nam się porozmawiać na Ruskiej - myślałem - byłoby to ja­ koś symboliczne. Jak wyrównanie rachunków. Tym bardziej,

że w lokalu, z którego wyeksmitowano Związek Belojanisa, Grecy nie zniknęli do końca - ci wrocławscy mają tu swoje

363

stowarzyszenie Odysseas, któremu od niedawna przewodzi

znany lokalny malarz i scenograf Michał Hrisulidis. Obok mieści

się kilka organizacji ukraińskich (Instytut Praw Migrantów, od­ dział Związku Ukraińców, Fundacja Ukraina). W każdej z nich

panuje teraz tłok - bo wojna trwa już kilka tygodni i do Ukra­

ińców od dawna żyjących we Wrocławiu dołączyły dziesiątki tysięcy uchodźców. Przychodzą tu po pomoc. Do prezydenta miasta ktoś napisał, żeby w obecnych warunkach zmienić na­

zwę ulicy, bo jakoś nie wypada, by uchodźcy gromadzili się na

Ruskiej, ale ratusz odpowiedział, że w nazwie nie chodzi o Ro­ sję - gdyby chodziło, ulica byłaby Rosyjska - a o Ruś Kijowską.

Ktoś inny wziął kawałek pomarańczowej taśmy i zakleił nią od dołu połowę niebieskiej tabliczki z nazwą ulicy. Ruska stała się

ukraińska. Oprócz stowarzyszeń pełno tu pracowni artystycznych, gale­ rii sztuki, a na ścianach wisi kilkanaście starych neonów. Jest klub, który otwiera się wieczorem, i kawiarnia, ale pełno w niej, ludzi, bez szans na ciszę. Trzeba będzie znaleźć inną knajpę na wieczorne rozmowy, może grecką tawernę w Rynku?

Agata przyjeżdża na rowerze ozdobionym kwiatową girlandą. Ma różowy kask, śmieszne okulary przeciwsłoneczne w nie­

bieskich oprawkach, wokół szyi kolorowy szal. Przeprasza za

spóźnienie, ale od rana w ramach wolontariatu prowadziła dla kobiet z Ukrainy lekcje polskiego.

- Czego ja je, biedne, mogę nauczyć? Wymyśliłam, że chociaż scenki u lekarza odegramy, żeby umiały powiedzieć, gdzie je boli - mówi, przypinając rower. - O, z tych okien wypadały

greckie papiery.

Saraczyńska na jednym oddechu pokonuje całe dekady - od wojny trwającej i produkującej miliony uchodźców przeskakuje

364

do wojny sprzed siedemdziesięciu lat i jej uchodźczych

konsekwencji. - Tu stały kontenery i wszystko do nich spadało. Ja nawet

jednej karteczki z tego nie wzięłam. Teraz żałuję. Przeczytałam twoją książkę i wiem, że to było naprawdę ważne. Wiedziała, albo podejrzewała, i bez lektury. Z wykształcenia

jest historyczką sztuki i archiwistką. Rozumie, jaką wartość ma „zapisane". Dlatego, gdy w 2009 roku zobaczyła pracowników komornika w akcji, zaczęła dzwonić do znajomych Greków i Greczynek. Proszę, żeby ich wymieniła, i natychmiast dostaję

całą listę nazwisk, i to wcale niewykoślawionych - moja roz­ mówczyni rzuca nimi, jakby rzucała Kowalskimi: Periwoliotis, Traindafilidou, Mandzios, Sarulakis, Janis, Kutlubasis, Ziotas.

To ludzie, których zna z pracy we wrocławskiej kulturze, ale

też dawni szkolni koledzy i koleżanki, dawni sąsiedzi, bo Sa-

raczyńska wychowała się wśród wrocławskich Greków. Zresztą jej rodzina, jak większość we Wrocławiu, też była nowa, przy­

jezdna: polsko-ukraińska inteligencja ze Lwowa. - Nikt nie odebrał telefonu. Nawet weszłam do budynku, zapukałam do biura Związku, chciałam zapytać, co jest grane,

ale tam nie było nikogo z funkcyjnych, tylko robotnicy, którzy już w zasadzie kończyli tę eksmisję. Nie mogłam nic więcej zrobić. W tych papierach było zapisane życie wielu ludzi, ich

tożsamość. Wielka szkoda.

Rozmawiamy pół godziny, chodząc w tę i z powrotem. Pro­ ponuję kawę,. Agata odmawia, musi wracać do domu, bo przy­

jęła pod dach trzech młodych chłopaków z Ukrainy - obie­

cała im, że po południu rozpalą w ogrodzie ognisko i usmażą kiełbasę. - Przyjdź. Zapraszam. Wyślę ci adres - rzuca na odjezdnym.

365

Poszedłbym z chęcią, bo czuję, że w tych dniach, tygodniach i miesiącach, w ogrodach jak ten Agaty, przy ogniskach, na

dworcach, w mieszkaniach, sklepach i urzędach, w małych i du­ żych polskich miastach „piszą się” niesamowite historie i po-

wstaje z nich kolejne uchodźcze „archiwum”. O wiele obszer­

niejsze niż to utracone greckie, bo uchodźców są dziś miliony,

nie kilkanaście tysięcy, i pośrednio świadczące o tym, że my, Polacy - którzy hurtowo rzuciliśmy się pomagać i przyjmujemy ludzi do własnych domów - jednak potrafimy być dobrzy, so­

lidarni, zaangażowani i współczujący.

Potrafimy, choć nie zawsze jesteśmy, nie wobec wszystkich, którzy zjawiają się u naszych granic. W 2017 roku w pierwszym

wydaniu Nowego życia pisałem: „Od dzisiejszych uchodźców Polska bezwstydnie odwraca się plecami. Więcej nawet - boi się ich, nie chce ich u siebie oglądać. Zamyka przed nimi granice, ża­ łuje paru groszy na pomoc dla nich. Polskie władze świadomie

mylą uchodźców z terrorystami albo nielegalnymi imigrantami.

Sugerują, że roznoszą choroby, że będą nas gwałcić i mordować, że zabiorą nam pracę. Trzeba się więc od nich trzymać z daleka, trzeba się ich bać. Rasizm i ksenofobia znalazły w Polsce sprzy­

jający czas”. Minęły cztery lata i rząd tej samej partii sięgnął po

ten sam sprawdzony mechanizm, gdy śniadzi i ciemnoskórzy uchodźcy - oszukani przez Aleksandra Łukaszenkę - zaczęli się pojawiać na granicy z Białorusią. Polski rząd kazał siłą zawra­ cać ich na białoruską stronę, nie chcial ich ratować, gdy tygo­

dniami konali w gęstych lasach i na bagnach. Skazał na śmierć co najmniej dwóch Irakijczyków, dwóch Jemeńczyków, Syryj­ czyka, Nigeryjczyka i jeszcze siedemnaście innych osób (zda­

niem aktywistów ofiar śmiertelnych jest z pewnością więcej). Napędzał kryzys humanitarny, choć mógł go łatwo zażegnać.

366

Aż trudno uwierzyć, że działo się to ledwie kilka miesięcy, za­ nim Putin napadł na Ukrainę i zanim zakorkowały się przejścia

graniczne w Krościenku, Medyce, Dorohusku, zanim dworzec

PKP w Przemyślu zamienił się w centrum medialne, skąd za­ graniczni dziennikarze słali w świat relacje o wielkiej polskiej

ofiarności i empatii. Niektórzy z nich, nieliczni, byli wcześniej w Hajnówce i w Białymstoku albo w miejscach, gdzie polski

rząd zaczął stawiać graniczny mur, mający stanowić prze­ szkodę nie do pokonania dla kolejnych przybyszów uciekają­ cych przed wojnami lub biedą. Z tamtej perspektywy Polska prezentowała im się zgoła inaczej. We mnie samym odezwała

się wtedy nadzieja, że żeby zwalczyć lęk przed uchodźcami, którym znów byliśmy karmieni, wystarczy przypomnieć lu­

dziom o uchodźcach z Grecji, opowiedzieć im tę niesamowitą, pozytywną historię, która zaczęła się przeszło siedemdzie­

siąt lat temu. Stąd pomysł na wznowienie Nowego życia. Gdy książka ukazała się po raz pierwszy kilka lat temu, dla wielu z nas uchodźcy byli figurą wyobrażoną - byli bohaterami z fil­

mów, serwisów informacyjnych, byli daleko, w innej rzeczywi­

stości. Aż nagle znaleźli się na naszej granicy, zobaczyliśmy ich na własne oczy. Gdyby wyobrazić sobie nieskończone superarchiwum, archiwum-matkę, archiwalny megagmach, w którym mieściłyby się

wszystkie pomniejsze archiwa i gdzie byłyby chronione przed eksmisją, segregatory greckie, „białoruskie", ukraińskie i różne

inne stałyby obok siebie i wszystkie zawierałyby prawdziwy obraz Polski. Swoją teczkę miałyby uchodźczynie, które Sara-

czyńska uczyła rano polskiego, chłopcy od ogniska, Jemeńczycy, Syryjczycy, Irakijczycy, nieżyjący od dawna Georgios Nalbandis,

jego córki i wnuczki, z którymi mam się spotkać wieczorem.

367

Jeślibym zajrzał do segregatora greckiego w archiwum-matce

i wyjął teczkę z lat 2016-2022, a więc z okresu już po pierwszym wydaniu Nowego życia, dowiedziałbym się, że:

• Zaprzyjaźniłem się z moim przyrodnim bratem Nikosem. Często się widujemy, bywa, że nasze rodziny spotykają się

w Grecji na wspólnych wakacjach. Jego mama Elefteria

ma się dobrze. Niedawno w ateńskiej tawernie świętowa­ liśmy jej imieniny. Wszystkim opowiadała o tym, jak się poznaliśmy w drodze na zjazd Meta. Martwiła się, że wyjdę

z przyjęcia głodny, bo choć nie żałowałem sobie tzatzików,

fawy, sałat, pieczonych ziemniaków i innych mezedes, to przecież nie tknąłem mięsa. - Może chociaż kurczaka zjedz - nalegała.

• Eleni Juwri, Takis Tsopanakis i inni działacze grupy Meta dopięli swego i zorganizowali trzydniowe spotkanie

w Krościenku, z koncertami, tańcami, odczytami. Zanim przyjechali, sołtyska Danka miała ręce pełne roboty. Wy­

zwaniem były choćby noclegi dla setek gości z Grecji i ca­ łej Polski. Trzeba im było znajdować prywatne kwatery w dawnych uchodźczych domach, pensjonatach i hotelach.

Poza tym kilka miesięcy przed wielkim zjazdem sołty­ ska zdobyła samorządową dotację na renowację pomni­

ka Belojanisa, żeby błyszczał, gdy goście przyjdą złożyć przed nim kwiaty i odśpiewać grecki hymn. Za trzy tysiące

czterysta pięćdziesiąt złotych udało się usunąć wyblakły napis na pomniku i zlecić wykonanie tablicy z elegancką

inskrypcją w dwóch językach. - Chciałam dobrze, naprawdę chciałam dobrze! - żaliła mi się później Danka przez telefon. Wierzę, że tak właśnie

368

było. Jednak renowacja okazała się katastrofą. Pal licho, że w greckim zapisie znalazły się błędy, to jeszcze dałoby

się wybaczyć, ale z inskrypcji zniknęła informacja o przy­ należności Belojanisa do Komitetu Centralnego Greckiej Partii Komunistycznej i jego straceniu decyzją reakcyj­

nego rządu, a tego wybaczyć było już nie sposób. W nowej, enigmatycznej wersji Belojanis był po prostu „bohaterem

narodu greckiego". Podniosło się larum, hulały listy pro­

testacyjne, w końcu dzień po założeniu tablicy postano­

wiono ją zdjąć. Nie było czasu, nie było pieniędzy, nie było

pomysłu, jak naprawić błąd, były za to nerwy, więc na po­

mnik powrócił pierwotny zapis. Tym razem, niestety, nie

zgadzała się typografia. Litery ktoś namalował pędzelkiem i mocno je wykoślawił. To jednak nie koniec paradoksów. Okazuje się bowiem,

że gdyby odrestaurowany pomnik czcił Belojanisa, bo­ hatera greckiego narodu, a nie Belojanisa, greckiego ko­ munistę, szansa, że będzie mógł spokojnie stać, gdzie

stoi, byłaby większa. Działacze IPN-u, z nosem w usta­

wie o zakazie propagowania komunizmu, nie uznaliby być może, że akurat Belojanis zachwala zbrodnicze ide­

ały. A tak uznali. Już wcześniej zdekomunizowali obelisk w Dziwnowie na terenie jednostki wojskowej, gdzie kie­ dyś mieścił się szpital dla greckich partyzantów (nakazali

usunięcie pamiątkowej tablicy, bo wyryte na niej zdanie:

„Pamięci bojowników o demokratyczną Grecję"; było to według nich „zwyczajne kłamstwo”), kazali zdemontować kopię pomnika Belojanisa na wrocławskich Stabłowicach,

po czym wzięli się za ten w Krościenku. Decyzja o jego

rozbiórce już zapadła.

369

• Zmarli: Kostek Christu, Ilias Wrazas, Jorgos Arabatzis. • Komisja Mniejszości Narodowych i Etnicznych ponownie zajęła się „sprawą grecką". Było to w marcu 2021 roku - sześć lat po tym, kiedy w Sejmie przemawiał Kostek Christu ze

Szczecina, wystrojony w za duży garnitur. Przedstawiciel MSWiA tłumaczył, że w od ostatniego razu nic się nie zmie­ niło, Grecy nadal nie mogą udokumentować, że jako zwar­

ta społeczność zamieszkują na terenie Rzeczypospolitej co

najmniej sto lat, a musieliby, jeśli chcieliby uzyskać status mniejszości narodowej. Tego wymaga ustawa. Zdaniem

urzędnika nie bardzo jest o czym rozmawiać. Odpowie­ dział mu przewodniczący Stowarzyszenia Odysseas z sie­ dzibą przy ulicy Ruskiej we Wrocławiu, Michał Hrisulidis:

Czy musimy czekać jeszcze brakujące dwadzieścia lat, by-

śmy mogli wreszcie zostać uznani za mniejszość narodową?

Czy nie byłoby szlachetnym gestem, a zarazem wspaniałym

uczczeniem dwusetnej rocznicy odzyskania niepodległości przez Grecję oraz wzajemnych stosunków polsko-greckich uznanie nas za mniejszość narodową? Chciałbym zapro­

ponować zmianę ustawy z dnia 6 stycznia 2005 r. o mniej­

szościach narodowych i etnicznych oraz o języku regional­ nym w punkcie piątym, dotyczącym udokumentowanych stu lat pobytu na terenie Polski, na siedemdziesiąt lat, które

moim zdaniem są tak samo znaczące i wystarczająco dłu­

gie, aby uznać, że dana grupa społeczna jest mniejszością narodową, a nie imigrancką. [...1 Uznanie nas za mniejszość narodową nie byłoby dużym obciążeniem dla budżetu pań­

stwa, a znacząco pomogłoby w kultywowaniu tradycji, języka

i kultury naszych przodków.

370

Szefowa Komisji Wanda Nowicka zgodziła się, że zamiana

ustawowych stu lat na siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt to ciekawy pomysł. Zapowiedziała, że zleci sporządzenie eksper­ ckich opinii w tej sprawie.

A więc ta historia jeszcze się nie skończyła. W 2017 roku pisałem,

że trzeba ją dokumentować i opowiadać, ale może niekoniecz­

nie rozwijać. Uważałem, że uchodźcza odyseja Greków w Polsce dobiegła kresu. Teraz myślę, że nie miałem racji. Ta odyseja trwa.'Archiwum pęcznieje.

Podziękowania

Praca nad książką zajęła mi blisko trzy lata. W tym czasie mia­

łem wielkie szczęście obcować z ludźmi, którzy nieustannie mnie motywowali i oferowali swoje wsparcie. Ania Kuliberda, Gosia Wengrzyn, Ula Kochan, Dorota Nowak, Andrzej Szew­ czyk, Michał Safianik - dziękuję! Dziękuję również wszystkim bohaterom książki - moim roz­ mówcom, których nękałem pytaniami. Mam nadzieję, że nie zawiodłem waszych oczekiwań.

Bez was wszystkich nie byłoby Nowego życia.

Przypisy

1

http://wroclaw.wyborcza.p1/wroclaw/i,35751,6779439.Wroclawscy_

Grecy_stracili_swoja_siedzibe.html [data dostępu: 5 lutego 2016).

2

Mark Mazower, Salonica, City ofGhosts: Christians, Muslims and Jews,

1430-1950, London 2004, s. 382.

3 4

Tamże, 5.383. Mark Mazower, Inside Hitler's Greece. The Experience of Occupation

1941-1944, Yale 1995, s. 24.

5

Jacek Bonarek, Tadeusz Czekalski, Sławomir Sprawski, Stanisław Turlej,

Historia Grecji, Kraków 2005, s. 583.

6

Byli to: Apostolos Santas (zm. w 2011 roku) oraz Manolis Glezos

(ur. w 1922 roku), wielokrotnie więziony i torturowany przez hitlerowców i grecką prawicę, były europoseł z ramienia lewicowej partii Syriza, uwa­

żany za sumienie narodu, bodaj jedyny człowiek, który potrafi zjednoczyć politycznie podzielonych Greków.

7

Mark Mazower, Inside Hitler’s Greece..., dz. cyt., s. 52.

8

Tamże, s. 128-129.

9

Janusz Traczykowski, ELAS znaczyło wolność, Warszawa 1980, s. 125.

10

Stathis Kalyvas, Red Terror. Leftist Vio!ence during the Occupation,

w: Mark Mazower, After the War Was Ouer Reconstructing the Family, Nation, and State in Greece, 1943-1960, Princeton 2000, s. 145-149-

” Mark Mazower, Inside Hitler’s Greece..., dz. cyt., s. 346-34712

Stathis Kalyvas, dz. cyt., s. 152.

13

Richard Clogg, Historia Grecji nowożytnej, przeł. Włodzimierz Gałąska,

Warszawa 2006, s. 157. 14

Tamże, s. 159.

15

Winston Churchill, Druga wojna światowa, przeł. Kazimierz MOsie­

wicz, t. 6, ks.i, Gdańsk 1996, s. 295-296. 16

Określenia tego Churchill używał podczas debaty w Westminsterze

w grudniu 1944 roku w odniesieniu do greckich komunistów.

375

17

Ed Vulliamy, http://www.theguardian.com/world/2o14/nov/3o/at-

hens-1944-britains-dirty-secret [data dostępu: 22 lutego 2015). 18

Nigel Clive, British Policy Alternatiues 1945-1946, w: Studies on theHi-

story of the Greek Ciuil War 1945-1949, red. Lars Boerentzen, John latrides, O.L. Smith, Copenhagen 1987, s. 213. ” Dominique Eudes, The Kapetanios, Partisans and Ciuil War in Greece,

1943-1949, Paris 1970, s. 265. 20 Andrzej Murawski, Góry Pindos, Warszawa 2013. s. 122.

21

Dimos Adamidis, Polska wobec greckiej tuojny domowej, „Acta Uni-

versitatis Wratislaviensis. Politologia" 1997, nr 21, s. 13. 22 Margaret Poulos, Arms and the Woman. Just Warriors and Greek Pe-

minist Identity, http://www.gutenberg-e.org/poulos/chapter5.html [data dostępu 15 marca 2016).

23

Sebastian Górski, Grecka wojna domowa w świetle polskiej prasy

krajowej lat 1944-1949, Wrocław 2011, s. 15.

24

Lefteris Cirmirakis, O Belojannis stin Polonia. I Polonia gia ton Belo-

janni, Saloniki 2007, s. 19-23. 25 Andrzej Paczkowski, „Operacja grecka” 11 Oddziału Sztabu General­ nego Wojska Polskiego, w: PRL a wojna domowa w Grecji, red. Magdalena

Semczyszyn, Szczecin 2016, s. 60.

26 27

Tamże, s. 70. Nikos Marantzidis, The GreekCiuil War (1944-1949) and the Internatio­

nal Communist System, „Journal of Cold War Studies" 2013, nr 15(4), s. 25-54.

28

Mieczysław Wojecki, Uchodźcy polityczni z Grecji w Polsce, Jelenia

Góra 1989.

29

Telemach Pi Ii tsidis, Bezsenne oko, Wrocław 2000, s. 49-51 *

50

Tamże, s. 64.

” Spiro Gagaczowski, dz. cyt., s. 95. 32 33

Tamże, s. 97Loring Danforth, Riki van Boeschoten, Children ofthe Greek Ciuil War.

Refugees and the Politics ofMemory, Chicago 2012, s. 59-

34 35

Tamże, s. 54-63. Sprawozdanie dyrektora naczelnego Państwowego Ośrodka Wycho­

wawczego, magistra Wacława Kopczyńskiego, dotyczące przyjęcia dzieci z Macedonii Egejskiej, w: Macedońscy uchodźcy w Polsce. Dokumenty 19481975,1.1, red. Petre Nakovski, Skopje 2008, s. 86.

36

Józef Wyspiański, Kokardy z powojennych tasiemek, Lubin 2004,

s. 35-36.

376

37

Telemach Pilitsidis, dz. cyt., s. 69.

” Tamże, s. 72.

39

Józef Wyspiański, dz. cyt., s. 164.

40 41

Sprawozdanie dyrektora naczelnego..., dz. cyt., s. 88. List delegacji matek, których dzieci przebywały w Polsce (Archiwum Akt

Nowych, Warszawa, zesp. KC PZPR, sygn. 237/XXII - 425.). w: Macedońscy uchodźcy w Polsce..., dz. cyt., s. 128-129.

42

Sprawozdanie generała Wacława Komara, w: Andrzej Garlicki, Z taj­

nych archiwów: sekretna pomoc dla greckich komunistów, „Polityka" 1990, nr 44, s. 12. 43 Angelica Wudalas, Greccy uchodźcy polityczni - opieka medyczna w Szpitalu Polowym nr 250 w Dziwnowie, w: PRL a wojna domowa...,

dz. cyt., s. 164. 44 Władysław Barcikowski, Szpital grecki na wyspie Wolin, Szczecin 1989, s. 16. 45 Materiały do Kroniki. Wspomnienia pracowników, personelu oraz partyzantów greckich pacjentów Szpitala Polowego nr 250 w Dziwnowie,

IPN BU 2602/238.

4C Angelica Wudalas, dz. cyt., s. 164.

47

Władysław Barcikowski, dz. cyt., s. 33-34-

48

Tamże, s. 112.

49 50

Tamże, s. 83.

51

Tamże, s. 85.

Tamże, s. 83.

52

Materiały do Kroniki..., dz. cyt.

53

Władysław Barcikowski, dz. cyt., s. 112.

54

Otrzymał je dzięki inicjatywie Emilii Kotewskiej-Avramcevej, le­

karki z Żyrardowa, której ojciec, iMacedończyk z okolic Floriny, leczony był w Szpitalu numer 250..

55 56 57

Richard Clogg, dz. cyt., s. 172. Lefteris Cirmirakis, O Belojannis stin Polonia..., dz. cyt s. 19-25https://beloyannis.wordpress.com/category/beloyannis [data do­

stępu 13 marca 2016].

58

„Głos Wybrzeża”, 1 kwietnia 1952, nr 79-

59

Tamże.

60

Jan Gliński, Mój Zgorzelec, Jelenia Góra 1989.

61

Tamże.

62

Tamże.

377

61 Tamże. 64 Informacja dotycząca tragicznej śmierci wychowanka Chasopulosa Mihalisa [sic] i złych relacji międzyludzkich panujących w POW w Zgorzelcu■Ujeżdzie, (Archiwum Akt Nowych, Warszawa, zesp. KC PZPR, sygn.: 237/

XXII - 420), w: Petre Nakovski, dz. cyt., s. 262.

65 Józef Wyspiański, dz. cyt., s. 41-42. “ Informacja dotycząca tragicznej śmierci wychowanka, dz. cyt., s. 262. 67 Raport polskiej wychowawczyni dotyczący złego traktowania dzieci przez nauczyciela greckiego (Archiwum Akt Nowych, Warszawa, zesp. KC PZPR, sygn. 237/XXli -431), w: Macedońscy uchodźcy w Polsce..., dz. cyt., s. 262.

M List dyrektora naczelnego POW Henryka Orszta do KC PZPR dotyczący sytuacji w Ośrodku (Archiwum Akt Nowych, Warszawa, zesp. KC PZPR,

sygn. 237/XXlI - 427), w: Macedońscy uchodźcy w Polsce..., dz. cyt., s. 272. 69

Informacja dotycząca tragicznej śmierci wychowanka..., w: Macedoń­

scy uchodźcy w Polsce..., dz. cyt., s. 262.

70

Izabela Kubasiewicz, Dzieci i młodzież z Grecji w realiach PRL: domy

dziecka, szkolnictwo, wychowanie, w: PRL a wojna domowa..., dz. cyt., s. 181. 71

Znajdował się tam podobóz KL Stutthof.

72

Włodzimierz Brzeziński, Byłem Grekiem, Szczecin 2000, s. 24.

73

Spiro Gagaczowski, dz. cyt., s. 119-120.

74

Włodzimierz Brzeziński, dz. cyt., s. 19.

75 Tamże, s. 24. 70 W referacie O kulciejednostki i jego następstwach Chruszczów zrzucał na Stalina odpowiedzialność za zbrodnie i terror z czasów wielkiej czystki.

Przypisując winy Stalinowi i straconemu później Ławrientijowi Berii, od­

wracał uwagę od zbrodniczej natury panującego systemu.

77 78

Spiro Gagaczowski, dz. cyt, s. 115-117.

79

Telemach Pilitsidis, dz. cyt., s. 83.

Zob. w: Włodzimierz Brzeziński, dz. cyt., s. 98.

80 Tamże, s. 91. ” Zygmunt Krasowski, http://www.bieszczadzki.pl/strona-436-bieszczady_1951_akcja_h_t_1951.html [data dostępu: 4 lutego 2016].

42 Wszystkie listy cytowane w rozdziale Księga łączenia rodzin (zacho­ wano w nich pisownię oryginalną) znajdują się w: Archiwum Akt Nowych, Warszawa, zesp. KC PZPR, sygn. 237/XXlI.

82 Kostas Tsivos, Zaangażowanie Czechosłowacji w grecką wojnę do­

mową oraz misje specjalne Komunistycznej Partii Grecji, w: PRL a wojna domowa..., dz. cyt., s. 101.

378

84 Andrzej Paczkowski, dz. cyt., s.73. 8$ Kostas Tsivos, dz. cyt., s. 100-102.

86

Tamże, s. 103.

87

Informacja o działaniach podjętych przez Czerwony Krzyż w spra­

wie prośby dotyczącej powrotu dzieci (Archiwum Akt Nowych, Warszawa, zesp. KC PZPR, sygn. 237/XXII - 421), w: Macedońscy uchodźcy w Polsce...,

dz. cyt., s. 252. 88

Tamże, s. 254.

89

Tamże, s. 408.

90

„Dimokratis", 21 kwietnia 1967. nr 17.

91

„Dimokratis", 23 sierpnia 1974. nr 32.

92

Marta Jadwiga Pietrusińska, Natalia Gebert, Leczymy uchodźców. Ra­

port oparty na relacjach pracowników przygranicznych placówek służby

zdrowia, Warszawa 2021

93

Ustawa z dnia 6 stycznia 2005 roku o mniejszościach narodowych

i etnicznych oraz o języku regionalnym, art. 2.1, podpunkt 5.

94

Cytaty z obozowego radiowęzła w tym rozdziale pochodzą z filmu

dokumentalnego Oliviera Zuchauta, Like Stone Lions at the Getaway into Night, Szwajcaria 2013. W filmie wykorzystano materiały archiwalne Gre­

ckiej Armii (Makronisos Press and Radio Office) oraz świadectwa byłych więźniów obozu na Makronisos.

95

Polymeris Woglis, Becoming a Subject. Political Prisoners during the

Greek Ciuil War, 1945-1950, New York 2002.

96

Yannis (Janis) Ritsos, Zapaliliśmy ognisko, w: Sonata księżycowa. Poe­

maty i wiersze, przeł. Micha, Sprusiński, Warszawa, 1980.

Bibliografia

Adamidis D., Polska wobec greckiej wojny domowej, „Acta Uni-

versitatis Wratislaviensis. Politologia" 1997, nr 21. Araszkiewicz A., Maludzińska E., Uchodźcy greccy w Polsce, „Dia­ log” 2004, nr 13.

Barcikowski W., Szpital grecki na wyspie Wolin, Szczecin 1989. Biernacka M., Osady uchodźców greckich w Bieszczadach, „Etno­ grafia Polska” 1973, z. 1.

Bilski R., Kotewska-Avramceva E.» Macedonia i medycyna, War­

szawa 2012. Boerentzen L., The „Paidomazoma" and the Queen’s Camps,

w: Studies on the History of the Greek Ciuil War 1945-1949, red. L. Boerentzen, J.O. latrides, O.L. Smith, Copenhagen 1987. Bonarek J. i in., Historia Grecji, Kraków 2005.

Brzeziński W., Byłem Grekiem, Szczecin 2000.

Chadzinikolau N., Literatura nowogrecka 1453-1983, Warszawa

1986.

Churchill W, Druga wojna światowa, Gdańsk 1996. Cirmirakis L., O Belojanisstin Polonia. I Polonia ja ton Belojani, Saloniki 2007. Cirmirakis L., To kuwari tis zois mu, Saloniki 2005. Clogg R., Historia Grecji nowożytnej, Warszawa 2006.

Danforth L.M., van Boeschoten R., Children ofthe Greek Ciuil War. Refugees and the politics ofMemory, Chicago 2011.

381

Dobrowolski S., Konflikty w środowisku emigrantów greckich

zamieszkujących na terenie powiatu Ustrzyki Dolne w świetle akt partyjnych, „Prace historyczno-archiwalne” 2002,

t. XII.

Enepekidou A. i in.,„Kalipatrida...". Elinikies kinótites politikón frosfigon stin Anatoliki Ewropi, Athine 2011. Eudes D., The Kapetanios. Partisans and Ciuil War in Greece

1943-1949, New York 1972. Fleming M., Greek „Heroes" in the Polish People’s Republic and the Geopolitics of the Cold War 1948-1956, „Nationalities

Papers” 2008, nr 3.

Gagaczowski S., Pożegnanie z ojczyzną, Lubin 2007. Garlicki A., Z tajnych archiwów: sekretna pomoc dla greckich

komunistów, „Polityka” 1990, nr 44. Gliński J.» Mój Zgorzelec, Jelenia Góra 1989. Górski S., Grecka wojna domowa w świetle polskiej prasy kra­ jowej lat 1944-1949, Wrocław 2011.

Hofman-Liandzis K., Pudło K., Z badań nad kulturą ludową

emigrantów greckich na Dolnym Śląsku, „Zeszyty Etnogra­ ficzne” 1963,1.1.

Juzków J., Tagma thanatu, Warszawa 1977.

Klasik M., Tajna operacja wywiadu PRL. Szpital połowy 250

w Dziwnowie, Goleniów 2012. Knopek J., O osadnictwie Greków i Macedończyków na Ziemiach Odzyskanych po II wojnie światowej, w: Przemiany społeczne,

kwestie narodowościowe i polonijne, red. A. Chodubski, To­ ruń 2004.

Kozubek M., Asymilacja uchodźców politycznych z Grecji. Bada­

nie nad zbiorowością grecką mieszkającą w Krakowie (praca magisterska), Kraków 1979.

382

Kubasiewicz I., Emigranci z Grecji tv Polsce Ludowej. Wybrane aspekty z życia mniejszości, w: Letnia Szkoła Historii Naj­

nowszej 2012. Referaty, red. K. Dworczak, Ł. Kamiński, War­

szawa 2013. Kurpiel A., Cztery nazwiska, dwa imiona. Macedońscy uchodźcy wojenni na Dolnym Śląsku, Poznań 2015.

Kurpiel A., Uchodźcy z greckiej wojny domowej na Dolnym Ślą­ sku - zarys problematyki, w: Ziemie Zachodnie - historia i per­

spektywy, red. W. Kucharski, G. Strauchold, Wrocław 2012. Macedońscy uchodźcy w Polsce. Zagadnienia wychowania

i kształcenia dzieci i młodzieży. Dokumenty 1948-1975, red. P. Nakovski, Skopje-Warszawa 2008.

Marantzidis N., The Greek Ciuli War (1944-1949) and the Inter­

national Communist System, „Journal of the Cold War Studies” 2013, nr 15 (4).

Mazower M., After the War Was Ouer. Reconstructing the Family,

Nation, and State in Greece 1943-1960, Princeton 2000. Mazower M., Inside Hitler’s Greece. The Experience ofOccupation,

1941-1944, Yale 1995. Mazower M., Networks ofPower in Modern Greece, London 2008.

Mazower M., Salonica, City ofGhosts. Christians, Muslims and Jews 1430-1950, London 2004.

Mitsopoulos T., Minamellines. Ta scholia ton Ellinon politikón prosfigon stis sosialistikies chores, Ateny 1979Murawski, A., Góry Pindos 1943-1949, Warszawa 2013.

Mycielska-Środoń M., Sympatie polityczne Greków urodzonych

w Polsce a pamięć o PRL, „Studia Humanistyczne AGH" 2011, t.10/2.

Nowicka E., Hermes, Odyseusz i greckie powroty do ojczyzny, Kraków 2008.

383

Pilitsids T., Bezsenne oko, Wrocław 2000.

PRL a wojna domowa w Grecji, red. M. Semczyszyn, Szczecin 2016.

Pudło K., Grecy i Macedończycy w Polsce 1948-1993- Imigracja, przemiany i zanikanie grupy, „Sprawy Narodościowe” 1995, nr 1.

Sakkas J., Old interpretations and new approaches in the histo-

riography of the Greek Ciuil War, „Thetis” 2013, z. 20. Soultania K., / elliniki politiki prosfigia, Larisa 2001.

Sutton O., Murder Inc. in Greece, New York 2013. Syrnyk J., Po linii rewizjonizmu, nacjonalizmu, syjonizmu...

Aparat bezpieczeństwa wobec ludności niepolskiej na Dol­ nym Śląsku (1945-1989), Wrocław 2013. Szumski W., Grecja walczy o wolność, Warszawa 1948.

Terzudis Ch., Trzydziestolecie pobytu w Polsce uchodźców po­ litycznych z Grecji i działalność ich Związku im. Nikosa Be-

lojanisa, „Rocznik Dolnośląski” 1981, nr 7.

Traczykowski J., ELAS znaczyło wolność, Warszawa 1980. Woglis P., Becoming a Subject. Political Prisoners during the

Greek Ciuil War, 1945-1950, New York 2002.

Wojecki M., Polacy i Grecy - związki serdeczne, Wolsztyn 1999Wojecki M., Uchodźcy polityczni z Grecji w Polsce 1948-1975, Jelenia Góra 1989.

Wojecki M., Zgorzelec stolicą Greków w Polsce, Zielona Góra 2012.

Woodhouse C.M., The Struggle for Greece 1941-1949, Chicago 1976.

Wyspiański J.» Kokardy z powojennych tasiemek, Lubin 2004.

f UCIEKAJĄCYCH

w Polsce znalazła się liczna grup;

hodźców, którzy ucieklf z ojczyzny srali do Polski statkami, pociągami

>ród przybyszów byli też dziadkowie portera, który sześćdziesiąt l< ao. powiedz! na pytanie o to, Jak ;ka. źców żyją z nami do dziś. Jednak to iowojennej historii. „Nowe życie"

ęgl ludzkich losów, teraz, pięć lat po ) kolejne rozdziały 1 nowe historie,

:enla między uchodźcami z końca jojawlają się u naszych granic dzisiaj.

NICTWA POZNAŃSKIEGO BARD7IF J NIŻ FIKi 'nletylko obok siebie, ale razem. Dtę. Dobrze, że książka Sturlsa raz Artur Domosławski

CENA 49,90 zł ISBN 978-83-67324-17-5

9 788367 324175

M- W PATRON:

WielkaHISTORIA.pl

ZAMÓW KSIĄŻKĘ NA www.wydajenamsie.pl