Pierwsza książka o kolonialnych aspiracjach Polski. „Bzik kolonialny” to nowy reportaż znakomitego historyka, który odkr
115 44 5MB
Polish Pages [261]
Table of contents :
Strona tytułowa
Copyright
Spis treści
Rozdział I. Stanica na Wężowej Górze
Rozdział II. Planeta białych ludzi
Rozdział III. Niech żyje king Sobieski!
Rozdział IV. Za chlebem bez flagi
Rozdział V. Kolonie według potrzeb
Rozdział VI. Ukajali, rzeka przeklęta
Rozdział VII. Angola dla bogaczy
Rozdział VIII. Tajniki czarnej duszy
Rozdział IX. Generał w białym kasku
Rozdział X. Wilki w owczej skórze
Rozdział XI. Wyspa dnia jutrzejszego
Zdjęcia
Bibliografia
Przypisy
Strona redakcyjna
Grzegorz Łyś
BZIK KOLONIALNY
II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie
Cop yright © Grzegorz Łyś 2023 Wydanie I Warszawa 2023
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do
prywatnego użytku osobę, która wykup iła prawo dostęp u. Wydawca informuje, że wszelkie udostęp‐ nianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kop iowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest niele‐ galne i podlega właściwym sankcjom.
Spis treści
Cop yrig ht Rozdział I. Stan ica na Wężowej Górze Rozdział II. Plan eta białych ludzi Rozdział III. Niech żyje king Sobieski! Rozdział IV. Za chlebem bez flag i Rozdział V. Kolon ie według potrzeb Rozdział VI. Ukajali, rzek a przek lęta Rozdział VII. Ang ola dla bog aczy Rozdział VIII. Tajn ik i czarn ej duszy Rozdział IX. Gen erał w białym kasku Rozdział X. Wilk i w owczej skórze Rozdział XI. Wyspa dnia jutrzejszeg o Zdjęcia Bibliog rafia Przyp isy Stron a redakcyjn a
Rozdział I. Stanica na Wężowej Górze
Pierwszej gwiazdk i w Batoli nie trzeba było, jak to w trop ik ach, dług o wyp atrywać.
Tarcza słońca dotknęła horyzontu, a już po chwili zap adła za nim, jakby pochłon ę‐ ła ją dżung la. Dom na wzgórzu i plantację otoczyły niep rzen ikn ion e ciemn ości. Nad afryk ańską ziemią , podobną do garnk a nap ełn ion eg o po brzeg i czern ią , za‐ błysły tysią ce gwiazd, jasnych i bliskich jak na wycią g nięcie ręk i. Na wig ilijn ą wie‐ czerzę dotarli oweg o rok u, ann o 1935, do Batoli, jedn ej z trzech pierwszych pol‐
skich plantacji w Liberii, dwaj goście aż z Monrowii – Stefan Pap rzycki, deleg at Lig i Morskiej i Kolon ialn ej (LMiK) w stolicy kraju, i Tadeusz Brudziński, doradca ekon o‐ miczn y rzą du liberyjskieg o. Z są siedztwa – dzień drog i w hamak u niesion ym przez trag arzy – przybył plantator i kup iec Edward Jan uszewski. Pon adto zasiedli do sto‐ łu entomolog profesor Jan Hirschler ze Lwowa z małżonk ą Zofią , doktorem biolo‐ gii, którzy prowadzili badan ia naukowe w Batoli, oraz gospodarze: Stan isław Sza‐ błowski i Kamil Giżyck i, podróżn ik i pisarz. Wszyscy w białych, starann ie wyp raso‐ wan ych ubran iach, wyświeżen i, mężczyźn i sumienn ie ogolen i. Prosił o to już kilk a
dni wcześniej Giżyck i, „aby w ten sposób nie tylk o podn ieść wobec czarn ych zna‐ czen ie święta, ale także podn ieść godn ość białeg o człowiek a, gdyż dla teg o nie ma
nic gorszeg o jak zafryk an izowan ie się, co się zaczyn a od zap uszczan ia brody, 1
a kończy konk ubin atem w dżung li” . O godn ość tę Polacy, jak o sahibow ie dop iero co upieczen i, pochodzą cy z kraju, który – jak pisan o w szkoln ych podręczn ik ach –
„jeszcze” nie miał kolon ii, choć usiln ie się o to starał, musieli dbać szczeg óln ie. Tęg i sum, który miał być główn ym dan iem wig ilijn ym, złowion y zbyt wcześnie, nie dotrwał niestety do teg o wieczoru. Biesiadn icy musieli zadowolić się sardynk a‐
mi z puszk i i polską szynk ą konserwową . Tym żwawiej i częściej trą can o się kieli‐ chami. Niełatwo jedn ak przychodziło uwoln ić się od egzotyczn ej rzeczywistości i powrócić duchem do dalek iej, okrytej śnieg iem ojczyzny. Z dżung li dobieg ały po‐ dobne do don ośneg o skrzyp ien ia butów wrzaski małp, pohuk iwan ia nocn ych pta‐ ków, odg łosy jak ichś tajemn iczych nocn ych wydarzeń naznaczon ych przemocą
i zbrodn ią . Cią g nęło z trop ik aln eg o gą szczu wilg otn e, jakby piwn iczn e powietrze – woń przedwieczn ej zgnilizny nieodłą czn ej od wszechobecn ej tu śmierci i nieustają ‐ co odradzają ceg o się życia. „Wtem zaszeleściło gwałtown ie w koron ach drzew, […]
porywisty wiatr harmatan, lecą cy od jeziora Czad, przeleciał z furią przez okolicę 2
i o mało nie zgasił jedyn ej lamp y naftowej palą cej się na wig ilijn ym stole” . Dbały
o humory gości Giżyck i, wyczuwają c ich dziwn y niep ok ój, zainton ował kolędę, któ‐ rą wszyscy w lot podchwycili, i skin ą ł na czarn eg o boya, by nap ełn ił kieliszk i.
Wkrótce zrobiło się swojsko i miło, a zebran ym z każdą chwilą przybywało fantazji. Ktoś rzucił, by święto Narodzen ia Pańskieg o uczcić salwą hon orową . Goście i go‐ spodarze uzbrojen i w karabin y stan ęli przed domem i nie żałują c amun icji, strzelali raz za razem w rozg wieżdżon e niebo. Odp alon o też zgromadzon e na wieczór syl‐ westrowy czerwon e rak iety, służą ce zwyk le do wzywan ia pomocy – co chwila
„wzlatywał w niebo czerwon y snop światła, który się w setk i ogni rozbijał i spadał 3
świecą cym deszczem na drzewa i krzak i, plantacje i bag na” . Fajerwerki, które z ukontentowan iem podziwiali robotn icy plantacyjn i i miesz‐
kańcy okoliczn ych wsi, zap owiadały zbliżan ie się noweg o rok u – wiele oznak wska‐ zywało, że może on się okazać niezwyk le pomyśln y dla Polski i don iosły dla Liberii, a nawet całej zachodn iej Afryk i. Po latach próżn ych starań pojawiła się oto nadzie‐ ja, że Polacy twardo stan ą na zamorskim, afryk ańskim gruncie i wkrótce awansują do wybran eg o gron a potęg kolon ialn ych. Z podręczn ik ów szkoln ych możn a by
usun ą ć wreszcie ów kłop otliwy fragment, w którym trzeba było przyznać, że Polska pomimo swej rang i mocarstwa kolon ii „jeszcze” nie posiada. Przełom w tej kwestii miał się dok on ać w wyn ik u zasadn iczeg o umocn ien ia nawią zan ych wiosną po‐ przedn ieg o rok u szczeg óln ych relacji z jedn ym z dwóch – Etiop ia wcią ż jeszcze bro‐ niła się dzieln ie przed inwazją wojsk Mussolin ieg o – niep odleg łych krajów afryk ań‐ skich. Liberią właśnie. W umowie podp isan ej w Monrowii w kwietn iu 1934 rok u – ską diną d dość oso‐ bliwej, bo zawartej między LMiK a rzą dem liberyjskim, czyli między org an izacją
społeczn ą a władzami inn eg o państwa – Liberia udzielała stron ie polskiej wielu wyją tk owych przywilejów – tak ich jak na przyk ład prawo do prowadzen ia handlu w głębi kraju, co inn ym cudzoziemcom było zabron ion e. Pieczę nad fin ansami i sta‐ nem san itarn ym kraju sprawować mieli doradcy z Polski. Liberia zobowią zała się pon adto między inn ymi uzgadn iać z polskim przedstawicielstwem wszelk ie swe
krok i na forum Lig i Narodów oraz projekty umów z państwami trzecimi. W war‐ szawskich i lwowskich kawiarn iach przek on ywan o się wzajemn ie, że specjaln e sto‐ sunk i z Monrowią rzeczywiście zaowocują w niedług im czasie przyjęciem przez Pol‐ skę protektoratu nad Liberią . Redakcja krak owskieg o „Ilustrowan eg o Kuriera Co‐
dzienn eg o” posun ęła się jeszcze o krok dalej, piszą c brawurowo w komentarzu do 4
jedn eg o z rep ortaży z Afryk i: „Liberię możn a już omal uważać za polską kolon ię” . Zdan ie to – według zap ewn ień polskieg o MSZ wybryk lekk omyśln eg o dzienn ik arza – odn otowan o z irytacją i niedowierzan iem nie tylk o w Monrowii, lecz także
w Londyn ie, Paryżu i Nowym Jork u. Drog a do celu zdradzon eg o przez „IKC” okazała się jedn ak nadspodziewan ie mo‐ zoln a. Ściśle mówią c, w cią g u dwóch lat, jak ie upłyn ęły od wig ilijn ej wieczerzy
1935 rok u w Batoli, nie posun ięto się w dziele podp orzą dk owan ia Liberii ani o krok. A potrzeba posiadan ia kolon ii stawała się z rok u na rok w Polsce coraz bar‐ dziej palą ca. W Niedzielę Palmową 1938 rok u obywatele naszeg o kraju mieli dzięk i Lidze Morskiej i Kolon ialn ej niep owtarzaln ą okazję, aby oprócz święcen ia palm publicz‐
nie zaman ifestować prag nien ie pozyskan ia posiadłości zamorskich. Na parę dni przed Świętami Wielk an ocn ymi konk retn ym pop arciem cieszył się zwłaszcza pod‐ noszon y od lat przez LMiK postulat dostęp u do tańszych surowców z własnych plantacji zamorskich, dzięk i czemu spadłyby niezawodn ie cen y anan asów, poma‐ rańczy, rodzyn ek czy kak ao. Wkrótce, jak się spodziewan o, sprawa ta zostan ie roz‐
strzyg nięta zgodn ie z wolą naszeg o społeczeństwa, wyrażon ą podczas trwają cych już niemal tydzień Dni Kolon ialn ych. Miały one pok azać Europ ie i światu, że kolo‐ nie nam się należą jak mało komu. W tym szczeg óln ym tyg odniu, jak Polska szerok a i dług a, wielk omiejskie gma‐ chy, kamien ice i zwyk łe domy na przedmieściach aktywiści kolon ialn i i lok aln e
władze udek orowali flag ami narodowymi oraz sztandarami LMiK. Na murach poja‐ wiły się niezliczon e plak aty, a na placach wielk ie transp arenty z nap isem – „Żą da‐ my dla Polski kolon ij”. Na ulice miast i miasteczek spadł z samolotów deszcz milio‐
na ulotek, w których domag an o się dostęp u do surowców i teren ów dla eksp ansji narodowej. W zak ładach pracy, fabryk ach, biurach, w szkołach, urzędach groma‐ dzon o się na apelach kolon ialn ych. Kolon ii żą dali na masówk ach górn icy i włók‐ niark i, intelig enci i włościan ie. Entuzjazm tych ostatn ich przejawiał się nieraz we wzruszają cych odruchach, kiedy to „siedzą cy na zap adłej wsi małoroln y gospodarz krzyżyk iem tylk o podp isywał uchwalon ą rezolucję, kładą c w ten swój niezgrabn y 5
krzyżyk całą mocn ą wiarę w celowość haseł i postulatów” .
Ukoron owan iem tej wielk iej kamp an ii miała być właśnie pełn a imp rez i atrakcji Niedziela Palmowa. Ran o przez Warszawę przejechał korowód kilk udziesięciu ude‐
korowan ych egzotyczn ymi rek wizytami samochodów, a ulicami inn ych miast i miejscowości przeszły barwn e pochody. Publiczn ość podziwiała zwłaszcza wozy
konn e strojn e w trop ik aln ą roślinn ość, wiozą ce towary kolon ialn e, tak ie jak kau‐ czuk, bawełn a, kawa oraz owoce południowe. W Radomiu harcerze uformowali malown iczą karawan ę kupców arabskich. W Torun iu sensację wzbudził kolon ialn y oddział wojskowy w przewiewn ych mundurach i kaskach trop ik aln ych, wystawio‐ ny przez pomorską LMiK.
Główn y punkt prog ramu dnia stan owiło zgromadzen ie obywatelskie w Warsza‐ wie, podczas któreg o krzepk o i konk retn ie przemówił prezes Lig i, gen erał Stan i‐ sław Kwaśniewski:
Brak nam bogactw naturalnych, bez których nie mogą się obyć państwa przodujące w rodzinie naro‐ dów, a Polska do takich państw zalicza się w pierwszym rzędzie. Brak nam najp otrzebniejszych su‐ rowców, których dostarczyć nam mogą tylko tereny zamorskie, tylko kolonie zarządzane i eksp lo‐ atowane przez Polaków. Społeczeństwo nasze dusi się w terytorialnych granicach Państwa, nie mo‐ gąc dostarczyć pracy i zabezp ieczyć bytu rzeszom dzielnych synów Ojczyzny, rozp orządzających energią, która za wszelką cenę musi być zachowana i wyzyskana dla kraju. W tym celu musimy jak najp rędzej szeroko otworzyć nasze okno na świat, to znaczy wyzyskać w całej pełni nasz dostęp do
morza i przez tę drogę morską skierować zastęp y rodaków, skierować potężne moce polskiej pracy, 6
tężyzny, energii, przedsiębiorczości ku polskim terenom kolonialnym .
Wśród niemilkn ą cych oklasków gen erał wzywał: „Gdy staje się zbyt duszn o, trzeba
otworzyć okno, którym jest nasz dostęp do morza, trzeba szerok o otworzyć okno, 7
jak im jest Gdyn ia” . Na hasła te Warszawa zarea gowała bardzo żywo. Wielu uczestn ik ów zgromadzen ia doznało głębok ieg o wstrzą su wewnętrzn eg o, który się dok on ał pod wpływem entuzjazmu zebran ia, entuzjazmu wywołan eg o rzeczowym, 8
mocn ym przemówien iem . Największą w Warszawie salę, udek orowan ą zielen ią
i flag ami o barwach narodowych, po brzeg i wyp ełn iał tłum słuchaczy. Jakk olwiek nie sposób nie zauważyć, że była to sala – a właściwie hala – znan eg o Cyrk u Braci Stan iewskich przy ulicy Ordyn ack iej. W wydawn ictwach Lig i przek on ywan o, że Dni Kolon ialn e zgromadziły milion y uczestn ik ów. W rzeczywistości były to raczej setk i tysięcy. W Torun iu w niedziel‐ nych imp rezach i uroczystościach wzięło udział dwadzieścia tysięcy osób, w Pozna‐
niu, gdzie żą dan o kolon ii z największym chyba przek on an iem, liczbę man ifestują ‐ cych oszacowan o na czterdzieści tysięcy. Niemniej jedn ak owe Dni Kolon ialn e –
pierwsze i ostatn ie zorg an izowan e z tak wielk im rozmachem – z pewn ością były godn ym uwag i osią g nięciem Lig i i środowiska działaczy kolon ialn ych. Kiedy
w 1928 rok u dą żen ie do zdobycia kolon ii wpisan o do prog ramu założon ej zaraz po odzyskan iu niep odleg łości Lig i Morskiej i Rzeczn ej, zasilon ej dop iero co org an izu‐
ją cą się garstk ą pion ierów polskieg o kolon ializmu, te dą żen ia wydawały się niedo‐ rzeczn e. Po dziesięciu latach LMiK była już jedn ą z najliczn iejszych org an izacji w II RP, cieszą cą się niezawodn ym wsparciem władz i wielk ą pop ularn ością . Plan y ko‐
lon ialn e przycią g ały myśli i uczucia niemałej liczby obywateli, w tym zwłaszcza półmilion owej i rosną cej z rok u na rok rzeszy członk ów Lig i. A przyn ajmniej tych spośród nich, których wiara w Polskę mocarstwową była szczera i żarliwa. W szcze‐ góln ości młodzież upatrywała w Lidze swej przyszłości i szans na spełn ien ie marzeń o szerok im świecie i ekscytują cym życiu w polskich kolon iach. Pion ierzy kolon ialn i, podróżn icy i autorzy piszą cy o zamorskich lą dach i ludach, otrzymywali setk i po‐ dobn ych do siebie listów: Chciałbym podróżować, zwiedzić świat cały, a wiem doskonale, czem się to wszystko skończy! Ukończę szkołę średnią, może i uniwersytet, i otrzymam posadę w Warszawie lub w jakimś Pińsku
za 300 złotych miesięcznie. Gdybym był jeszcze bogaty! Ale rodzice moi są niezamożni, nap rawdę nie mam żadnej nadziei na spełnienie tych najgorętszych marzeń moi ch. Niech Pan poradzi, co 9
mam robić .
Inn y przyszły kolon izator mógł pochwalić się konk retn ymi już plan ami dotyczą cy‐ mi dalek iej Ang oli: „Chciałbym wybudować w Lobito wielk i piękn y pałac, gdzie
przybywają cy kolon iści mog liby znaleźć chwilowy przytułek, opiek ę i radę. Mam przed sobą jeszcze sporo lat nauki, lecz uczyć się będę zawsze z myślą o dalek iej Ang oli. Niech mi Pan poradzi, w jak im kierunk u mam się kształcić, czeg o się uczyć, 10
by nauki te znalazły najlepsze zastosowan ie w Afryce” . Do wyjazdu w trop ik i skłan iały wielu także inn e, od wiek ów aktua ln e powody. „Zdradziła mnie kobieta, nie mam w Polsce co robić – chcę w świat” – zwierzał się jeden z amatorów przyg ód kolon ialn ych. Inn y kandydat otwarcie wyjaśniał: „Nie zdam matury jak amen 11
w pacierzu. Więc co? Wyjechałbym” .
Rosną cych szereg ów zwolenn ik ów kolon izacji nie odstraszały przeróżn e przy‐ krości i okrop ieństwa nieodłą czn ie zwią zan e z wyp rawą w trop ik i, których zresztą prop ag anda LMiK wcale nie skrywała. Tak więc podczas obchodów Dni Morza
w porcie gdyńskim w 1936 rok u „W cichy szmer ork iestry wpadł hałaśliwy śpiew
czarn ych dzik usów płyn ą cych na egzotyczn ej wyspie palmowej, na której przy ognisku torturowan o białeg o jeńca przywią zan eg o do pnia drzewa. Kwadrat base‐
nu zaroił się od stworów dziwaczn ych, krok odyli, krabów, smok ów i dzik ich lu‐ 12
dów” . Artystyczn a wizja mą k zadawan ych przez przedstawicieli ludn ości afryk ań‐
skiej, prawdę mówią c, była raczej odleg ła od XX-wieczn ych rea liów życia w kolo‐ niach i młodzi Polacy interesują cy się egzotyczn ym światem prawdop odobn ie o tym wiedzieli. Uwięzien ie przez wrog ich tubylców, a nawet symboliczn e przyp ie‐
czen ie bok ów przedstawiać się mog ło zresztą jak o stosunk owo mniejszy dysk omfort w porówn an iu z wbiciem na pal czy rozerwan iem na strzęp y przez „towarzystwo” siczowe, co z tak ą fin ezją ukazywał Henryk Sienk iewicz. Pop rzedn ie gen eracje żywiły swą imag in ację rycerskimi przyg odami na kresach, poematem Mohort Wincenteg o Pola, a w szczeg óln ości Trylog ią . W drug iej dek a‐
dzie niep odleg łości pojawiła się altern atywa, niemniej zresztą romantyczn a, w po‐ staci „idei kolon ialn ej”. Szymon a Mohorta, na wpół leg endarn eg o XVIII-wieczn eg o bohatera, który kilk adziesią t z pon ad stu podobno lat sweg o życia spędził, bron ią c 13
gran ic Rzeczp ospolitej na Dzik ich Polach jak o rotmistrz chorą g wi królewskiej , za‐ czą ł rug ować z wyobraźn i i marzeń młodszeg o zwłaszcza pok olen ia mniej może
szlachetn y, skromn y i pobożn y, lecz bardziej przedsiębiorczy i większą obdarzon y fantazją Maurycy Ben iowski, cesarz Madag askaru. Godn e uwag i, że do zwrotu z ukraińskich step ów ku krainom dalek ieg o południa przyczyn ił się w niemałym stopn iu sam Sienk iewicz, strażn ik kresowych leg end i orędown ik sarmack iej trady‐ cji. 14
Pan, „który nadto patrzy na świat przez rurę od barszczu” , jak o nim szyderczo mówili i pisali krytycy, obejrzał jedn ak przez ów osobliwy przyrzą d optyczn y nie‐ mały kawał świata. W grudn iu 1890 rok u wybrał się w dług ą podróż do Afryk i i do‐
tarł aż do Zanzibaru, ską d wyruszył w głą b lą du na myśliwskie safari wzdłuż rzek i Kig ami. Jej brzeg i spowijały …upięcia ljanów, pop rzerzucane z drzewa na drzewo, zwieszające się – i tuż nad wodą, i dalej, w głębi – tworzą pozór kotar nad drzwiami mrocznych świątyń leśnych, […] głąb całkiem jest za‐ kryta dla oka; wszędy spokój, milczenie; wody ocembrowane murem drzew – dziwne, prawie mi‐ styczne zacisze! Pogrążony w niem człowiek mniema, że wdziera się w jakąś tajemnicę i że kogoś obraża. Wszelka nadp rzyrodzona istota wydałaby się tu rzeczywistą, tak jak w obrazach Boecklina. […] Gdzieniegdzie z drzew kap ią kwiaty i tuż nad zwierciadłem wodnem leżą w cieniu płatki krwa‐ we lub różowe. W miejscach, gdzie lasu nie podszywa zbita gęstwina krzaków, widać grunt czarny
i wilgotny, podobny do ziemi używanej w ciep larniach; wyżej nad nim wisi leciuchna koronkowa
zasłona pap roci, jeszcze wyżej pnie pookręcane jakby okrętowemi linami i wreszcie jedna wielka kop uła liści zielonych, czerwonawych, złotych, wielkich i małych, o kształtach wachlarzów, mie‐ 15
czy, piór, ostrzów od włóczni .
Plan ują c podróż do Afryk i, zamierzał Sienk iewicz wraz ze swym towarzyszem, mło‐ dym hrabią Jan em Józefem Tyszk iewiczem, dotrzeć aż do podn óży odleg łeg o o miesią c marszu od stolicy kolon ii Bag amoyo masywu Kilimandżaro. Safari trwało
jedn ak znaczn ie krócej i zak ończyło się niefortunn ie. Pewn eg o wieczoru, na szczę‐ ście już blisko wybrzeża ocea nu, pisarz miał atak febry, czyli malarii z gorą czk ą grubo pon ad 39 stopn i – „stało się teraz dla mnie jasnem, że dostałem teg o rodzaju 16
złej febry, której dwa atak i możn a przeżyć, ale trzeci zabija zawsze” . Następn eg o dnia po koszmarn ym pochodzie przez bag na, pieszo i boso w palą cym słońcu, cho‐
ry pisarz dowlókł się do zbawczej misji katolick iej w Bag amoyo, ską d przedostał się na Zanzibar. Na pachn ą cej goździk ami wyspie przez pon ad dwa tyg odnie leczył się we francuskim szpitalu i szczęśliwie powrócił do Europ y. Trzeci atak nie nadszedł.
Tak oto polska literatura wzbog aciła się o opublik owan e w poczytn ych Listach z Afryki pierwsze bezsporn ie wysok iej próby opisy trop ik aln ej dżung li, a także „czarn oskórych typ ów ludzk ich”. Na krajowców patrzył Sienk iewicz okiem dbałeg o gospodarza, szacują ceg o wartość swej służby domowej lub folwarczn ej albo żywe‐ go inwentarza. Nie mógł się nachwalić zwłaszcza przewodn ik ów i trag arzy zatrud‐ nion ych na czas safari: „nie wyobrażam sobie, żeby gdziek olwiek na świecie możn a znaleźć ludzi łatwiejszych do prowadzen ia, wrażliwszych na każde słowo i chętn iej‐ szych. Jestem przek on an y, że podróżn ik, który by złożył swą karawan ę na przy‐
kład z egipskich Arabów, byłby zmuszon y co dzień uciek ać się do pomocy kija, a kto wie, czy i nie do rewolweru. Tymczasem z naszymi ludźmi nie potrzebowali‐
śmy prawie głosu podn osić”. Podziwiał fizyczn ą okazałość ludu Sua hili, torsy, ja‐ kich rzeźbiarz na próżn o szuk ałby w Europ ie, i grają ce pod skórą , połyskują ce od potu muskuły trag arzy przyp omin ają cych posą g i gladiatorów wyk ute z brun atn e‐
go marmuru. Chwalił klasyczn e ramion a kobiet i ich plecy siln ie osadzon e w szero‐ kich biodrach, ale z deza probatą wspomin ał, że „pojęcia afryk ańskie o piękn ości biustu są wprost przeciwn e europ ejskim – wszystk ie zaś biusty są piękn e na sposób afryk ański”.
Tak oto przyszły noblista wniósł do polszczyzny język z dzisiejszeg o punktu wi‐ dzen ia jawn ie rasistowski oraz spop ularyzował na ziemiach polskich „kolon ialn y”
pog lą d na świat, mało u nas wcześniej znan y. Lecz nasza myśl kolon ialn a – dla mocarstw, a nawet pomniejszych krajów europ ejskich był to okres afryk ańskiej i azjatyck iej gorą czk i towarzyszą cej rozdzieran iu reszty jeszcze niep odzielon eg o świata – z przyczyn obiektywn ych, to jest z powodu brak u państwa polskieg o, wcią ż jeszcze leżała odłog iem.
Afryk ańskie swe wrażen ia i przemyślen ia spożytk ował Sienk iewicz z wielk im po‐ wodzen iem raz jeszcze dwadzieścia lat późn iej. W 1910 rok u zaczęły się ukazywać w „Kurierze Warszawskim” kolejn e odcink i W pustyn i i w puszczy. Powieść przyg o‐ dowa dla młodzieży okazała się światowym bestsellerem, w Polsce zaś stała się dla paru pok oleń niezastą p ion ym źródłem wiedzy i wyobrażeń o Czarn ym Lą dzie, ko‐
lon iach i ludach kolorowych. To właśnie na jej kartach znajdujemy pierwszy – w dziele przeznaczon ym dla najszerszej publiczn ości – przebłysk rodzimej koncepcji kolon ialn ej. Kiedy po uśmierzen iu konfliktu między wrog imi sobie Samburu a Wa-
hima, plemien iem Kaleg o, Staś Tark owski przemierza sawann ę, dochodzi do prze‐ kon an ia, że „gdyby chciał, mógłby w tych okolicach zostać królem nad wszystk imi ludami, jak Ben iowski na Madag askarze. I przez głowę przeleciała mu myśl, czyby nie dobrze było wrócić tu kiedy, podbić wielk i obszar kraju, ucywilizować Murzy‐ nów, założyć w tych stron ach nową Polskę albo nawet ruszyć kiedyś na czele czar‐ 17
nych wyćwiczon ych zastęp ów do starej” . Jak przek on ywał Pierre Paul Leroy-Bea ulieu, znan y ekon omista francuski, profe‐
sor Colleg e de France, „narody, które nie kolon izują , przeznaczon e są na wymar‐ cie, a przyn ajmniej na wstą p ien ie do gron a najmniej liczn ych i najmniejszych na 18
kuli ziemskiej” . Ta złowróżbn a myśl należała do ulubion ych cytatów naszych pio‐
nierów kolon ialn ych, służą c do straszen ia i mobilizowan ia zarówn o zwyk łych współobywateli, jak i władz różn ych szczebli. „Jest to kwestja, która ma w sobie Hamletowskie »być albo nie być«, sprawa, od której zależy, czy będziemy wielk im narodem, mocarstwowem państwem, czy zadusimy się w naszych dzisiejszych cia‐ snych gran icach, jest to czyn, który musimy urzeczywistn ić, bo zmusza nas do teg o 19
po prostu nasze prawo do życia” – dowodził prezes założon eg o w 1928 rok u Zwią zk u Pion ierów Kolon ialn ych, wcześniej pierwszy konsul polski w Kurytybie, Kazimierz Głuchowski.
W pierwszych latach niep odleg łości podn oszon a wytrwale przez orędown ik ów narodowej eksp ansji kwestia kolon ialn a była główn ie przedmiotem żartów i drwią ‐
cych felieton ów w gazetach. Czasem też – scysji polityczn ych. W czerwcu 1921 rok u podczas dysk usji nad reformą roln ą poseł Smoła z klubu lewicowej partii chłopskiej PSL „Wyzwolen ie” oburzał się, że premier i min istrowie przyjmują deleg atów z francuskieg o min isterstwa roln ictwa, którzy mają werbować chłop ów na Mada‐ gaskar albo do inn ych miejsc w Afryce, pełn ych żółtej febry i różn ych chorób. I, co
gorsza, mówią z nimi o tym, „żeby tam chłop ów wywozić jak bydło na wymarcie i wymordowan ie przez żółtą febrę, żeby tylk o mają teczk i pozostały, żeby owych bolszewik ów, którzy mają głód na ziemię, ubyło […]. Nie mam za to dość słów po‐ 20
tęp ien ia w imien iu całeg o ludu, że tak ie rzeczy się dzieją ” . Min ister roln ictwa Jó‐ zef Raczyński tłumaczył w odp owiedzi, że deleg at francuski, botan ik, agron om i ba‐
dacz Afryk i profesor Jea n Dybowski – który, choć urodzon y i wychowan y we Fran‐ cji, z ducha pozostał Polak iem – już podczas konferencji wersalskiej pop ierał myśl, by część kolon ii zabran ych Niemcom Francja odstą p iła Polsce. Francuzi mog liby je‐ go zdan iem odstą p ić Polak om pewn e terytorium, które polscy rzeczoznawcy uzna‐ liby za odp owiedn ie, i zezwoliliby na wyłą czn ą kolon izację przez osadn ictwo pol‐
skie wraz ze zgodą na rzą dy auton omiczn e i polskich urzędn ik ów. „Zwróciłem jeg o uwag ę, że po pierwsze, żyje jeszcze w narodzie naszym trag edja San Doming o, po wtóre, że Polska jest w stadjum koncentracji elementu narodoweg o, a nie jeg o roz‐ 21
praszan ia” – podk reślił z godn ością min ister i zaręczył, że przybysz z Francji chciał tylk o wiedzieć, czy Polska byłaby gotowa wystą p ić o tak ie terytorium do rzą ‐ du francuskieg o. Piętn aście lat późn iej – być może trauma San Doming o, czyli dramat polskich le‐ 22
gion istów na Haiti , wydawała się już mniej dotkliwa – inicjatywę Dybowskieg o
uważan o za lekk omyśln ie zap rzep aszczon ą okazję oraz dowód, że uzyskan ie kolo‐ nii lub zamorskich teren ów o podobn ym statusie jest całk owicie możliwe. „Kiedy w okresie konferencji pok ojowej znaleźli się ludzie składają cy naszej deleg acji me‐ morjały z żą dan iem tytułem spadk u po Niemcach części ich kolonji, […] ludzie »po‐ ważn i« uważali ich za warjatów, a memorjały poszły do kosza”
23
– przyp omin ali
z goryczą prek ursorzy kolon ializmu. „Ale wszak mrzonk ą była jeszcze nie tak daw‐ no niep odleg łość Polski, a dziś mrzonk a ta przyoblek ła się w ciało” – wywodził Głu‐ chowski. „Wszak marzen iem był dostęp do morza, a dziś z dnia na dzień stajemy 24
coraz bardziej krzepk ą stop ą nad Bałtyk iem, nap rawiają c błędy Ojców!” .
W połowie lat trzydziestych ubieg łeg o wiek u o tym, że kolon ie są Polsce potrzeb‐ ne, a tak nap rawdę kon ieczne, przek on an a była niemała już część społeczeństwa. Słabym punktem idei kolon ialn o-mocarstwowej pozostawała wcią ż jedn ak jej rea li‐ zacja. Przez wiek i Rzeczp ospolita, choć w czasach świetn ości sięg ała od morza do mo‐ rza, wydawała się przyp isan a do ziemi – bezk resneg o lą du euroa zjatyck ieg o. Ste‐ fan Żeromski, orędown ik Polski otwartej ku morzu, w pierwszych latach niep odle‐
głości pisał z gniewem: „…zwracan ie się twarzą , piersiami, natężen iem pasji i wszystk ich sił do walk i i zmag an ie się jedyn ie ze Wschodem znowu toczy nasz or‐ gan izm i nasze jestestwo. Wolimy leźć przez błota białoruskie ku starym dzik im po‐ lom, ażeby tam w spotkan iu z odwieczn ym antag on istą , z rozp asan ym nomadą , 25
top ić siły w błotach i rozp raszać je po obcym polu…” . Lecz historyczn y zwrot już się dok on ywał. W lipcu 1920 rok u, gdy „rozp asan y nomada” pod wodzą Tucha‐ czewskieg o parł właśnie na Warszawę, rzą d zatwierdził plan y budowy portu i mia‐ sta na torfowiskach i łą k ach w Pradolin ie Kaszubskiej. W 1939 rok u Gdyn ia z dzie‐
sięcioma milion ami przeładunk ów roczn ie była największym portem na Bałtyk u i jedn ym z najn owocześniejszych w Europ ie, a polska flota handlowa osią g nęła łą czn ą pojemn ość pon ad stu dwudziestu tysięcy BRT (czyli ton brutto pojemn ości). Przedsięwzięcia morskie wszelk ieg o rodzaju cieszyły się ogromn ą pop ularn ością wśród obywateli II RP, a wśród młodzieży budziły entuzjazm. W niedług im czasie,
w cią g u dwudziestu międzywojenn ych lat, Bałtyk zawładn ą ł wyobraźn ią Polak ów tak bardzo, że publicyści niemieccy pisali z przek ą sem o polskiej mistyce dostęp u do morza. Powodzen ie plan ów i inwestycji morskich bardzo podbudowało pion ierów kolo‐ nialn ych, pok azują c, że społeczeństwo nasze chce i potrafi sprostać nowym całk iem
wyzwan iom. Wprost prosiło się, by dostęp do morza zag ospodarować z większym jeszcze pożytk iem i w ślad za polityk ą morską obmyślić i wcielić w życie polityk ę
„zamorską ”, czyli w praktyce tak nap rawdę kolon ialn ą . Przez lata przybywało re‐ lacji zza mórz i rep ortaży z ekscytują cych trop ik ów, ale także najrozmaitszeg o ro‐ dzaju publicystyk i oraz rozp raw ekon omiczn ych i geop olityczn ych dowodzą cych niezbicie, że Polska kolon ie mieć musi. Pon ure przep owiedn ie Leroya-Bea ulieu na polskim gruncie – być może do czasu – nie znajdowały zastosowan ia. Polak om ani się śniło wymierać. Przeciwn ie, zda‐ wało się, że im bardziej kolon ii nie było, tym szybciej zwiększał się przyrost natu‐
raln y. Już na przełomie XIX i XX wiek u przedstawiał się on imp on ują co, ale wtedy niemal w całości pochłan iała go emig racja. Przed 1914 rok iem z ziem polskich emi‐
growało w niek tórych latach około trzystu tysięcy ludzi, z czeg o dwieście tysięcy do Stan ów Zjedn oczon ych, trzydzieści–czterdzieści tysięcy do Ameryk i Południowej,
prawie trzydzieści tysięcy do krajów europ ejskich i kilk an aście tysięcy do Rosji, 26
między inn ymi na Syberię . Po wojn ie kraje przyjmują ce imig rantów zaczęły stop‐ niowo zamyk ać swoje gran ice. Jeszcze przed wybuchem wielk ieg o kryzysu ustan a‐
wian o najróżn iejsze restrykcje, ogran iczen ia czy kwoty imig racyjn e – masowa emi‐ gracja do Stan ów Zjedn oczon ych niemal ustała po wprowadzen iu w życie The Im‐ mig ration Act of 1924. Od chwili odzyskan ia niep odleg łości do połowy lat trzydzie‐ stych wyjechało „bezp owrotn ie” do krajów zamorskich już tylk o pięćset tysięcy 27
emig rantów . O tak ą samą niemal liczbę obywateli, czterysta–pięćset tysięcy, po‐
większała się – rok do rok u – ludn ość kraju. Trzy czwarte oweg o żywiołoweg o pro‐ cesu wyrażają ceg o się wskaźn ik iem przyrostu naturaln eg o 12,3/tysią c mieszk ań‐ ców (Włochy 10/tysią c, Niemcy 3,1/tysią c)
28
przyp adało na wieś. Była to katastro‐
fa społeczn a i ekon omiczn a na niebywałą skalę. Szacowan o, że dla pięciu–ośmiu 29
milion ów mieszk ańców wsi
– zwan ych czasem nietaktown ie „ludźmi zbędn ymi” –
nie ma pracy w roln ictwie ani szans na inn e stałe źródła dochodów. Byli wśród nich bezroln i i rodzin y gospodarują ce na gospodarstwach karłowatych lub bardzo ma‐ łych, do pięciu hektarów (pon ad pięćdziesią t procent wszystk ich „ludzi zbędn ych”).
Wielu z nich żyło w skrajn ym ubóstwie, na gran icy egzystencji biolog iczn ej. Całej tej biedocie wiejskiej i miejskiej – w miastach według szacunk ów były trzy milion y bezrobotn ych – brak owało niestety wyobraźn i, by zimowymi wieczorami, gdy nie starczało na naftę do lamp y, marzyć o przyg odach i życiu w dobrobycie w dzik ich krajach. Oprócz małoroln ych i bezroln ych nad Wisłą i Niemnem żyła jeszcze jedn a zbioro‐ wość ludzi z punktu widzen ia polityk ów prawicy i sporej części ludn ości „zbęd‐
nych” – pon ad trzy i pół milion a (w 1939 rok u) polskich Żydów. Co gorsza – jak tłumaczyli Polak om działacze Narodowej Demok racji – co najmniej od 1912 rok u, gdy Roman Dmowski przeg rał wybory do carskiej Dumy głosami wyborców żydow‐
skich – byli to obywatele nie tylk o zbędn i, lecz także zdan iem endek ów fundamen‐ taln ie wręcz szkodliwi. Według radyk aln ej prasy endeck iej sama obecn ość większej liczby Żydów w gran icach odrodzon eg o państwa uszczup lała z tak im trudem wy‐ walczon ą niep odleg łość. Myśl tę rozwin ą ł ze swadą na przyk ład warszawski dra‐
maturg i endeck i publicysta Ignacy Grabowski, uświadamiają c w 1918 rok u sub‐ skrybentów Naszej Biblioteczk i Ludowej w broszurze Dla Żydów – Palestyn a, że Pol‐
ska wyzwolon a spod władzy zaborców wymag a teraz „wyzwolen ia” od Żydów – „wewnętrzn ych wrog ów, na wpół ukrytej choroby, rak a, który pochłan ia nasze wysiłk i gospodarcze i intelektua ln e”. Jedyn ym rozwią zan iem problemu oweg o „wewnętrzn eg o zaborcy” było jeg o zdan iem „wysyłan ie Żydów do Palestyn y” i da‐ 30
lej, do Azji Mniejszej czy Afryk i . Liberii akurat jak o miejsca, gdzie możn a by wy‐ prawić ucią żliwych współobywateli żydowskich, nie wskazywał. Wkrótce jedn ak pojawiło się odp owiedn ie ku temu miejsce – francuski naonczas Madag askar.
Wizja rozwią zan ia polskich problemów ludn ościowych i gospodarczych wyp ra‐ cowan a przez działaczy kolon ialn ych była jasna i pocią g ają co prosta: trzeba żą dać do skutk u zamorskieg o terytorium o odp owiedn im klimacie, kolon ii, kondomin ium lub mandatu Lig i Narodów, w ostateczn ości teren u w gran icach inn eg o państwa lub czyjejś kolon ii z auton omiczn ą admin istracją i swobodą dla wszelk iej działaln o‐ ści narodowej. Na tak iej ziemi osadzić należy zwartymi gromadami nieugiętych polskich chłop ów, którzy zachowują c wiarę, kulturę i łą czn ość z Macierzą , dostar‐ czaliby Polsce po godziwych cen ach zamorskie płody roln e i kup owali wyroby pol‐
skich fabryk. Oprócz teg o kon ieczne było pozyskan ie kolon ii „plantacyjn ej”. A sze‐ rzej „gospodarczej”, w której Polacy wystą p ić mieli w roli plantatorów, kupców i przemysłowców nadzorują cych pracę ludn ości miejscowej. Byłaby ona źródłem su‐ rowców i produktów kolon ialn ych dla kraju, kup owan ych tan iej, bo bez udziału za‐ gran iczn ych firm handlowych i armatorów. Znaczn ie wspomog łoby to krajowy
przemysł, zwiększają c jeg o konk urencyjn ość. To z kolei, spek ulowan o, przybliżyło‐ by perspektywę dyn amiczn ej industrializacji kraju, dzięk i której „ludzie zbędn i” znaleźliby wreszcie pracę. Niestety, mimo pon awian ych i coraz bardziej stan ow‐ czych żą dań żadn a konk retn a oferta przydzielen ia Polsce kolon ii – czy to „osadn i‐ czej”, czy to „plantacyjn ej” do LMiK przez cały okres jej działaln ości nie wpłyn ęła,
a podejmowan e próby eksp ansji na własną ręk ę spaliły na pan ewce. Pod kon iec lat trzydziestych coraz mocn iejsze było jedn ak przek on an ie, że nadchodzi czas glo‐ baln eg o przełomu – także gdy idzie o kwestie kolon ialn e. W trakcie sweg o przemó‐ wien ia podczas Dni Kolon ialn ych prezes Lig i scharakteryzował zwięźle i wyraziście ówczesny stan świata: „toczą się walk i, które zdecydują o losach ludzk ości i zap ew‐
nią przodują ce miejsce państwom gotowym do rzucen ia na szalę rozstrzyg nięć mię‐ dzyn arodowych całej swej mocy i woli wywalczen ia teg o, co im się słuszn ie należy.
Tak im właśnie najbardziej słuszn ym prawem Polski i nieodzown ą dla niej kon iecz‐ 31
nością jest posiadan ie własnych kolon ij” .
Rozdział II. Planeta białych ludzi
Kiedy sen eg alscy strzelcy dowodzen i przez kap itan a Marchanda wkraczali do Fa‐
szody, unosiły się nad nimi niezliczon e, nawet jak na Afryk ę, chmary komarów. Francuscy oficerowie rozg lą dali się dok oła z niedowierzan iem: ruiny stareg o fortu, 32
kilk a lep ian ek, parę palm … Osada nad Białym Nilem wydawała się najn ędzn iej‐
szym miejscem na świecie – i od począ tk u świata zap omnian ym. Ale to był właśnie cel ich trwają cej już półtora rok u wyp rawy znad Atlantyk u do serca Czarn eg o Lą ‐ du. Faszoda podleg ała władzy mahdystów z Chartumu, lecz na co dzień rzą dziły w niej komary i stada krok odyli. Z map środk owej Afryk i, na których białe plamy zaczęły się szybciej wyp ełn iać dop iero od niespełn a pół wiek u, wyn ik ało jedn ak ja‐ sno, że to w okolicach Faszody prędzej czy późn iej skrzyżują się sprzeczn e interesy dwóch europ ejskich potęg. Francja swe rozleg łe kolon ie w Afryce Półn ocn ej, Za‐
chodn iej i Równ ik owej zamierzała połą czyć pop rzez terytorium zap rzyjaźn ion ej Abisyn ii cesarza Men elik a z Morzem Czerwon ym. Ang licy zaś śnili o niep rzerwa‐ nym pasie posiadłości brytyjskich – od Egiptu po Przylą dek Dobrej Nadziei – i bu‐ dowie kolei, dzięk i której możn a by dojechać z Kairu do Kapsztadu w warunk ach godn ych dżentelmen a. Wobec tak iej niep ok oją cej perspektywy rzą d w Paryżu ob‐ myślił plan y awanturn iczej wyp rawy nad Biały Nil. Miała ona „położyć kres ma‐ 33
rzen iom naszych przyjaciół” . Zimą 1896 rok u min ister spraw zag ran iczn ych Ga‐ briel Han otaux wezwał wybran eg o na dowódcę zbrojn ej eksp edycji kap itan a Je‐
ana-Baptiste’a Marchanda na Qua i d’Orsay i zachęcił go uprzejmie do czyn u, za‐ pewn iają c o wsparciu przez ojczyznę: „Ruszaj więc do Faszody. Francja trzyma 34
broń w pog otowiu” .
Wyp rawa wyruszyła w górę rzek i Kong o dop iero rok późn iej, w marcu 1897 ro‐ ku. Mały, dwudziestosześciometrowej dług ości parowiec i pirog i wiozą ce strzelców dotarły najp ierw do miejsca, gdzie wielk a rzek a skręca łuk iem na południe, a po‐ tem jedn ym z jej główn ych dop ływów, Ubang i, skierowały się ku półn ocn owschodn im krańcom jej rozleg łeg o dorzecza. W sierpn iu statek od tyg odni już że‐
glują cy coraz mniejszymi i płytszymi rzek ami i rzeczk ami osiadł ostateczn ie na mie‐ liźn ie. Marchand i jeg o ludzie dotarli do działu wodn eg o między Kong iem a Nilem.
Do przebycia mieli jeszcze pięćset kilometrów przez niemal pozbawion y wody pas
buszu oraz mok radła i rozlewiska dop ływów Białeg o Nilu. Parowczyk, jak przewi‐ dywał plan, został rozmontowan y i tysią ce trag arzy, dźwig ają c jeg o części, wyru‐ szyły w stron ę Sudan u. Mosiężn e kotły maszyn y parowej po prostu przecią g nięto przez pół tysią ca kilometrów buszu. Kiedy jedn ak niezmordowan i Francuzi pok o‐ nali bag na dzielą ce ich od najbliższej rzek i, okazało się, że jest za płytk a, aby sta‐ tek – przy montażu stwierdzon o, że żadn ej, najmniejszej części nie brak uje – po‐ 35
nown ie zwodować . Dop iero po pół rok u przybór rzek umożliwił dotarcie wodą do
Białeg o Nilu i – 10 lipca 1898 rok u – do Faszody. Jeszcze teg o sameg o dnia na mu‐ rach starej warown i stan ą ł maszt, na który wcią g nięto trójk olorową flag ę. Wy‐ 36
strzeliły kork i szamp an a . W cią g u dług ich miesięcy, gdy Marchand i jeg o czarn i żołn ierze z uporem nap o‐ leońskiej starej gwardii przedzierali się, jakby stracen i już dla cywilizacji, przez naj‐
dziksze ostęp y afryk ańskie, zaszły wydarzen ia, które niweczyły sens ich trudów. Rzą d francuski przek on ał się bowiem, że nie może liczyć na pop arcie inn ych mo‐ carstw w swych sporach z Ang lią o podział Afryk i. Co ważn iejsze, Brytyjczycy zde‐
cydowali się wreszcie rozp rawić z mahdystami i pomścić klęskę wojskową oraz śmierć gen erała Gordon a w Chartumie w 1885 rok u. Wojska ang ielskie i egipskie dowodzon e przez gen erała Horatio Kitchen era na począ tk u września 1898 rok u rozbiły doszczętn ie pog robowców Mahdieg o pod Omdurman em, a następn ie ruszy‐ ły w górę Nilu, by wcielić Sudan do imp erium brytyjskieg o. Do Faszody, z niewiel‐ kim oddziałem wojska załadowan ym na pięć kan on ierek, jak o pierwszy dotarł oso‐ 37
biście sam Kitchen er . Gdy zobaczył w szkłach lorn etk i powiewają cą nad osadą
flag ę francuską , nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zaskoczen i niezap owiedzian ą wizytą byli też Francuzi. Powstała sytua cja zdecydowan ie niezręczn a i frustrują ca, zwłaszcza dla Marchanda, który dowodził garstk ą Sen eg alczyk ów, podczas gdy Kit‐ chen er przyp rowadził do Sudan u dwadzieścia pięć tysięcy żołn ierzy. Przyk rą at‐ mosferę łag odziła nieco wzajemn a kurtua zja stron konfliktu. Na pok ładzie swej ka‐ non ierki gen erał przyją ł francuskieg o dowódcę szklan eczk ą whisky and soda, ten 38
zaś w rewanżu zap rosił go teg o sameg o wieczora na szamp an a . Niemniej jedn ak obaj twardo stali przy swoim. Kitchen er oświadczył, że nie może uznać zajęcia
przez Francję żadn ych teren ów w dorzeczu Nilu. Marchand zap owiedział z kolei, że jak o żołn ierz wysłan y do Faszody przez swój rzą d nie opuści jej bez wyraźn eg o roz‐
kazu z Paryża. Przez następn e trzy miesią ce nad brzeg iem Nilu ku zdumien iu kro‐ kodyli powiewały dwie odleg łe od siebie o kilk aset krok ów flag i – brytyjska i fran‐
cuska. Ostateczn ie Francuzi ustą p ili. W grudn iu zwin ęli flag ę i przez Dżibuti wrócili do ojczyzny, która bezzwłoczn ie nag rodziła kap itan a Marchanda awansem na sto‐ pień pułk own ik a. Sama Francja na osłodę otrzymała od Ang lik ów część terytorium Sudan u położon ą na zachód od prowincji Darfur, która stan owiła rodzaj zawiasu łą czą ceg o francuskie posiadłości na Saharze, w Afryce Zachodn iej i w pobliżu rów‐ 39
nik a . Zak ończon y upok arzają cym odwrotem spór o Faszodę był kolejn ym po Se‐ dan ie ciosem w wielk ość Francji i traumą dla wielu jej obywateli. Ośmioletn i wów‐ czas Charles de Gaulle pamiętał o tym starciu do końca życia i odtą d spodziewał się 40
po Ang lik ach wszystk ieg o najg orszeg o .
Przede wszystk im jedn ak wyp adk i w Faszodzie, choć cok olwiek operetk owe, były rozstrzyg ają cym aktem „wyścig u o Afryk ę”, czyli rozbioru lą du afryk ańskieg o przez konk urują ce ze sobą państwa europ ejskie. A także fin ałem – symboliczn ym, bo mniejsze czy większe konflikty o terytoria zamorskie trwały nadal – podziału świa‐ ta między kraje Zachodu. Na przełomie XIX i XX wiek u rozp oczą ł się najświetn iej‐ szy – z zachodn iej, rzecz jasna, perspektywy – „klasyczn y” okres kolon ializmu, wieńczą cy eksp ansję Europ ejczyk ów na inn ych lą dach. Rozp oczęła się ona cztery wiek i wcześniej na portug alskim wybrzeżu Alg arve.
Przylą dek św. Wincenteg o w Portug alii, smag an y sztormami, z ubog ą , trochę półn ocn ą roślinn ością – drobn ymi nadmorskimi goździk ami i narcyzami, karłowa‐ tymi jałowcami, trawami i porostami – to wysun ięty najdalej na południowy za‐ chód skrawek lą du europ ejskieg o. U stóp pion oweg o skalisteg o urwiska rozbijają się dług ie fale Atlantyk u. Starożytn i Rzymian ie nazywali Cabo de São Vicente Świę‐
tym Przylą dk iem – Promontorium Sacrum. Wierzyli, że słońce tu właśnie, kończą c swą dzienn ą wędrówk ę nad prowincjami imp erium, zan urza się wśród kłębów pa‐ ry, w wody ocea nu… Pog lą du starożytn ych, że Cabo de São Vicente jest ostatn im skrawk iem świata, nie podzielał ksią żę Henryk Żeg larz, portug alski infant, protektor ludzi morza i od‐
krywców. Wierzył gorą co, że portug alscy żeg larze są w stan ie odmien ić losy nie tylk o samej Portug alii, lecz także ówczesnej Europ y. Jakk olwiek recon quista na Pół‐ wyspie Iberyjskim dobieg ała końca, ogromn e przestrzen ie nie tylk o w Afryce i Azji, lecz także na kontyn encie europ ejskim zajmowali muzułman ie. Ta wrog a potęg a pan owała niep odzieln ie nad szlak ami handlowymi z Indii, czyli jedyn ą drog ą , któ‐ rą dostarczan o do Europ y skarby Azji: korzen ie, kruszce, jedwabie i bajeczn ie kolo‐ rowe tkan in y z bawełn y. Henryk Żeg larz był przek on an y, że za bezk resnymi zie‐
miami islamu muszą żyć ludy, jeśli nie chrześcijańskie – wcią ż żywa była leg enda o położon ym gdzieś na wschodzie przebog atym „królestwie Księdza Jan a” – to go‐
towe przyją ć chrzest i z wielk ą chęcią nawią zać kontakty handlowe z Portug alią . Tak narodził się plan dotarcia drog ą morską do Indii. Na wybrzeżu Alg arve, w ma‐ łej mieścin ie Sag res, założył ksią żę szkołę nawig acji i astron omii, pierwszą na świe‐ cie szkołę morską . Słuchaczami, a potem wyk ładowcami byli najwybitn iejsi portu‐ galscy żeg larze. W Sag res możn a dziś oglą dać ułożon ą przed wiek ami z kamien i ró‐ żę wiatrów o czterdziestotrzymetrowej średn icy. O wiatrach na Atlantyk u wiedzieli Portug alczycy coraz więcej i nap awały ich one
wielk ą troską . Dalek ie rejsy na zachód nie stan owiły już od pewn eg o czasu nad‐ zwyczajn eg o wyzwan ia. Jeszcze w XIV wiek u Europ ejczycy (prawdop odobn ie po‐ nown ie, po Grek ach i Rzymian ach) odk ryli Wyspy Kan aryjskie, a w latach 20. XV wiek u żeg larze portug alscy dotarli na Maderę i Azory. Ale na południe od Gran Ca‐ narii – mniej więcej od 30 stopn ia szerok ości geog raficzn ej półn ocn ej – zaczyn ała się strefa passatów półn ocn o-wschodn ich, którym towarzyszyły prą dy morskie
o podobn ym kierunk u. Opowiadan o sobie ze zgrozą w maryn arskich szynk ach i kap itańskich salon ach o statk ach zag arn iętych skrzydłem passatu, które na za‐ wsze znik ały za horyzontem i o których wszelk i słuch zag in ą ł. Ówczesnym statk om żag lowo-wiosłowym trudn o było żeg lować pod wiatr i prą d. Przełom dok on ał się dzięk i zbudowan iu w pierwszych dek adach XV wiek u w Lag os na wybrzeżu Alg arve pierwszych karawel – statk ów o szczeg óln ym kształcie kadłuba i trójk ą tn ych, „ła‐ cińskich” żag lach. Mog ły one żeg lować ostrymi kursami na wiatr, co pozwalało
sprawn ie pok on ywać w drodze z południa strefy niesprzyjają cych passatów. Dzięk i karawelom oraz zmodern izowan ym na ich wzór karak om – karak ami były flag owe statk i Kolumba oraz Vasco da Gamy, „Santa Maria” i „São Gabriel” – morza stan ęły przed Europ ejczyk ami otworem. W połowie XV wiek u Portug alczycy odk ryli Wyspy Zielon eg o Przylą dk a i zbadali ujścia rzek w Zatoce Gwin ejskiej. W 1460 rok u dotar‐
li do Sierra Leone, a w 1473 rok u zajęli bezludn e wyspy św. Tomasza. W 1483 rok u Diog o Cão osią g ną ł wybrzeże Kong a, aż wreszcie, na przełomie lat 1487 i 1488 Bartolomeo Diaz opłyn ą ł Przylą dek Burz, który zaraz zresztą ówczesny
król portug alski Jan II kazał dla umocn ien ia ducha nazywać Przylą dk iem Dobrej Nadziei. Żeg larze arabscy zap ewn iali, że za jeg o skałami i masywem Góry Stołowej karawele od maja do września mog ły płyn ą ć z Afryk i do Indii z pomyśln ym passa‐
tem półk uli południowej i letn im monsun em. Zdawało się Portug alczyk om, że w ocea niczn ym powietrzu czuć już zap ach lotosu i indyjskich korzen i. Za odk rywcami wyruszali za morze kupcy, plantatorzy, ludzie interesu, niek iedy szemran eg o. Nie tracili czasu – od dawn a wiadomo było, na co warto stawiać na
Czarn ym Lą dzie. Już w 1444 rok u w Lag os wystawion o na sprzedaż czarn ych nie‐ woln ik ów z Afryk i. Mercado de Escrav os był pierwszym, a późn iej przez dług i czas największym targ iem niewoln ik ów w nowożytn ej Europ ie. I to także Portug alczycy
zap isali się w dziejach jak o prek ursorzy nowoczesneg o kolon ializmu. Za pierwszą europ ejską kolon ię zamorską uchodzi Wyspa św. Tomasza, gdzie w 1493 rok u przybysze znad Tag u przystą p ili do uprawian ia trzcin y cuk rowej, osadzają c na 41
plantacjach jak o siłę roboczą niewoln ik ów z pobliskiej Afryk i . Tak prowadzon e gospodarstwa plantacyjn e na São Tomé stały się przyk ładem dla właścicieli planta‐
cji inwestują cych w następn ych dziesięcioleciach w Brazylii i na Karaibach w pro‐ dukcję trzcin y i cuk ru oraz zak up y niewoln ik ów. Oprócz ludzi najważn iejszym przedmiotem wywozu z Afryk i w owych czasach – moda na kość słon iową nadeszła nieco późn iej – było złoto. Zan im jeszcze portug alscy odk rywcy pok on ali w swej dług iej drodze ku wschodo‐
wi Ocea n Indyjski, Krzysztof Kolumb, ren omowan y żeg larz rodem z Gen ui, zap ro‐ pon ował Jan owi II osobliwe przedsięwzięcie: wyp rawę, która miała dotrzeć do In‐ dii od zachodu. Król, choć zwan y „Doskon ałym”, w tym przyp adk u nie pop isał się przen ik liwością i intuicją – odrzucił ekstrawag anck i plan Włocha. Spodobał się on natomiast Izabeli Katolick iej, kastylijskiej królowej. Trzy statk i Kolumba wyruszyły
w drog ę z Hiszp an ii w sierpn iu 1492 rok u, na począ tk u września opuściły Wyspy Kan aryjskie, a 12 październ ik a dotarły do wysp Bahama. Odk rycia Kolumba, Ve‐ spuccieg o, Alonso de Hojedy, Mag ellan a, dotarcie do ujścia Amazonk i i Rio de la
Plata, wybrzeży dzisiejszych Wen ezueli, Kolumbii, Patag on ii, sprawiły, że na globu‐ sie pojawiły się pierwsze zarysy noweg o ogromn eg o kontyn entu. Lą dy te zamiesz‐
kiwały ludy, które stworzyły rozwin ięte państwa i wyrafin owan ą kulturę, a przede wszystk im zgromadziły niep rzebran e bog actwa. Ta właśnie ostatn ia okoliczn ość wymag ała roztropn ych decyzji, ważn ych nie tylk o dla Portug alii i Hiszp an ii, lecz także dla przyszłości świata decyzji. Leżały one w gestii pap ieża. W 1493 rok u Aleksander VI bullą Inter cae tera przyznał nowo odk ryte na zachodzie ziemie Hisz‐ pan ii i ustalił lin ię podziału między posiadłościami hiszp ańskimi a portug alskimi. Skoryg owan a w następn ym rok u na korzyść Portug alii traktatem w Tordesillas li‐
nia bieg ła południk owo mniej więcej dwa tysią ce kilometrów na zachód od Wysp Zielon eg o Przylą dk a. Dzięk i temu Jan II ocalił dla swej mon archii całą w praktyce
Brazylię, którą odk ryto dop iero w 1500 rok u, lecz której istn ien ie żeg larze już wcześniej co najmniej przeczuwali. Główn ą wyg ran ą na zachodn iej półk uli zag arn ęła jedn ak Hiszp an ia. W lutym 1519 rok u mieszk ańcy wybrzeża półwyspu Juk atan ujrzeli żag le kilk un astu stat‐ ków, a potem „wychodzą cych z morza ludzi”. Niek tórzy z nich, co najstraszn iejsze,
wyg lą dali, jakby mieli dwie różn e głowy, a także ogon y i kop yta. Tak rdzenn i mieszk ańcy Meksyk u zap amiętali lą dowan ie na ich ziemiach Hern ána Cortésa
i hiszp ańskiej konn icy. Jeg o pochód oświetlały blask złota, błysk miecza i… świa‐ tłość krzyża. Hiszp an ie, nawracają c, rabują c i mordują c, niemal nie nap otyk ali oporu. Indian ie nie wiedzieli i nie przyp uszczali, że mog ą istn ieć inn i ludzie, są dzili więc, że przybysze pochodzą ze świata bog ów, a ich pojawien ie się jest zjawiskiem nadn aturaln ym. W cią g u dwóch lat imp erium Aztek ów rozp adło się jak domek z kart. Dłużej opierało się państwo Ink ów w Andach, zwłaszcza gdy ink ascy wodzo‐ wie – co począ tk owo nie było dla nich wcale oczywiste – przek on ali się, że Hiszp a‐ nie są śmierteln i. Pizarro zdobył wprawdzie Cusco, stolicę imp erium, w 1533 rok u, ale Ink owie, prowadzą c wojn ę partyzanck ą , bron ili sweg o andyjskieg o kraju aż do śmierci Tup aca Amaru II, „ostatn ieg o Ink i”, w 1572 rok u. W ten oto sposób dobie‐ gły kresu dzieje prek olumbijskiej Ameryk i. Hiszp an ie okazali się wprawdzie śmierteln i, jedn ak nie aż tak jak rdzenn i miesz‐ kańcy Ameryk i. Wraz z konk wistadorami przep łyn ęły za ocea n nieznan e tu wcze‐
śniej bakterie i wirusy. Inwazja obcych mik robów sprowadziła na Indian niewyob‐ rażaln ą katastrofę. Umierali nie tylk o na ospę czy tyfus, lecz także na choroby dla Hiszp an ów zwyk le nieszkodliwe – odrę i gryp ę. „Indian ie umierają tak łatwo, iż sam widok lub zap ach Hiszp an a sprawia, że schodzą z teg o świata” – twierdził pe‐ 42
wien niemieck i misjon arz w XVII wiek u . Tę szczeg óln ą predylekcję do śmierci po‐ twierdzają liczby. Gdy w Meksyk u wylą dował Cortés, na płaskowyżu meksyk ań‐ skim żyło dwadzieścia milion ów ludzi, zaś w połowie XVII wiek u już tylk o dwa mi‐ lion y. W cią g u stu lat od podboju Chile liczba ludn ości spadła tam w wyn ik u epide‐ 43
mii z jeden astu do jedn eg o milion a . W trakcie zaledwie kilk un astu lat Hiszp an ie stali się władcami bezk resnych za‐
morskich terytoriów – olbrzymieg o imp erium, nad którym, po przyłą czen iu doń Fi‐ lip in w 1522 rok u, słońce nig dy nie zachodziło. Ich czyn y w Ameryce, czyli konk wi‐
sta, stan owią bez wą tp ien ia jedn ą z najważn iejszych i najczarn iejszych kart historii wojen i podbojów. Czy należą także do dziejów kolon ializmu, nie jest już – co może zaskak iwać – tak ie pewn e. Celem konk wistadorów nie było bowiem – jak zwyk le dzieje się w kolon iach – podp orzą dk owan ie struktur społeczn ych prek olumbijskiej Ameryk i i ich systemowy wyzysk gospodarczy, lecz, zgodn ie z log ik ą konk wisty, 44
zrówn an ie z ziemią wszelk ich kultur i instytucji, jak ie zastali . Podbój oznaczał tu rabun ek bog actw zgromadzon ych przez cywilizacje ameryk ańskie, zag arn ięcie za‐ sobów naturaln ych i przestrzen i oraz zag ospodarowan ie jej na nowo przez przyby‐ szów.
W cią g u trzystu lat trwan ia imp erium hiszp ańskieg o w Ameryce Łacińskiej ukształtowały się nowe społeczeństwa – melanż Kreolów, czyli potomk ów konk wi‐ stadorów i emig rantów, Indian i czarn ych – o własnej, odrębn ej tożsamości i od‐ mienn ych niż metrop olia interesach. W począ tk ach XIX wiek u ameryk ańscy podda‐ ni Hiszp an ii chwycili zatem za oręż i wzorem Stan ów Zjedn oczon ych wybili się na niep odleg łość. W latach 1810–1842 wyzwoliciele, libertadores, powołali do życia osiemn aście nowych państw. Powstały one pon iek ą d zamiast kolon ii. „Wojn y o niep odleg łość Ameryk i Południowej były więc antyk olon ialn e w tym sensie, że 45
odrzucały perspektywę przek ształcen ia jej w kolon ię” . Okazało się zatem, że kolo‐ nizacja osadn icza prowadzić może nie do umocn ien ia imp erium kolon ialn eg o, lecz – jak o ślep a uliczk a ewolucji kolon ializmu – do jeg o utraty. Hiszp an ia, nad miarę zachłann a, została z pustymi ręk ami i nig dy już nie odzyskała rang i mocarstwa ko‐ lon ialn eg o.
Niemniej jedn ak niezmierzon e przestrzen ie dawn ych hiszp ańskich posiadłości, pamp asów i lasów trop ik aln ych, wcią ż przycią g ały uwag ę nacji, którym, jak uwa‐ żan o, brak uje przestrzen i życiowej. Po upływie czterech wiek ów od triumfów Cor‐
tésa i Pizarra myśl o założen iu kolon ii osadn iczych odżyła między inn ymi wśród polskich działaczy kolon ialn ych. Kolon ie tak ie – ściśle złą czon e z macierzą i możli‐
wie niezależn e od miejscowych władz państwowych – mog ły, plan owan o, powstać na przyk ład w Peru, któreg o rzą d dą żył do zasiedlen ia dorzecza Amazonk i. Zamie‐ rzan o także zasadn iczo wzmocn ić liczbowo, pok rzep ić patriotyczn ie i zwią zać z krajem polski żywioł w brazylijskiej Paran ie, gdzie w czasach zaborów Polacy sta‐ nowili znaczn y już odsetek ludn ości.
Główn a rola w narodzin ach rea ln eg o kolon ializmu przyp adła nie nazbyt zu‐ chwałym Hiszp an om, lecz Portug alczyk om. To ich cierp liwa, skromn a praca u pod‐
staw zap oczą tk owała główn y nurt kolon ialn y. Kiedy w maju 1498 rok u jeden aście statk ów flotylli pod dowództwem nowej znak omitości wśród żeg larzy portug al‐
skich, niespełn a trzydziestoletn ieg o Vasco da Gamy, zak otwiczyło u wybrzeży Indii, nikt ich uroczyście nie witał, a sensacja, jak ą wzbudziło przybycie białych, była co najwyżej umiark owan a. W świecie, gdzie od Indii po Jap on ię od tysią cleci trwały stare, choć cok olwiek dek adenck ie cywilizacje, byli tylk o obcymi przybyszami, nie‐ mal intruzami, jak ich wielu w przeróżn ych interesach kręciło się u azjatyck ich brze‐ gów. Portug alczycy mieli do czyn ien ia z kraina mi liczn ie zaludn ion ymi, gospodar‐ czo rozwin iętymi, z prosperują cym rzemiosłem wytwarzają cym wytworn e produk‐ ty nieznan e w Europ ie, z dojrzałymi strukturami władzy, wyrafin owan ymi relig ia‐ mi, obyczajami i sztuk ą . Sami w oczach miejscowych przedstawiali się dość odraża‐ ją co. Zdan iem jedn eg o z hinduskich dziejop isów byli „osobn ik ami otyłymi i gru‐
biańskimi, pog ardzają cymi kobietami, niezdoln ymi do zrozumien ia sztuk i i kultury, 46
a przemawiała do nich jedyn ie siła” wyróżn iali się pon adto nieopan owan ą chci‐ wością . Pożą dali szlachetn ych kamien i, piep rzu, imbiru, goździk ów, gałk i muszk a‐
tołowej, jedwabiów, bawełn ian ych perk ali z Kalik atu, wełn ian ych, nieopisan ie deli‐ katn ych tkan in z Kaszmiru, zwiewn ych muślin ów z Dhak i, chińskiej porcelan y.
W parze z tymi prag nien iami nie szła jedn ak zasobn ość ich sak iewek. Przed wyp ra‐ wami do Indii żeg larze portug alscy gromadzili kruszce dostępn e w Europ ie, a w drodze kup owali je w Sen eg alu i Gambii. W latach 1500–1520 wywozili z Afry‐ 47
ki pon ad czterysta kilog ramów złota roczn ie, 1/4 produkcji w tym reg ion ie . Pomi‐ mo to ku zniecierp liwien iu hinduskich kupców, którzy z zasady pien iędzy nie poży‐
czali, notoryczn ie brak owało im gotówk i, aby wyp ełn ić korzen iami i jedwabiami ładown ie swych statk ów. Na począ tk u eksp ansji portug alskiej poziom życia Azja‐ tów znaczn ie, w prop orcji 1,5:1, przewyższał stop ę życiową w krajach europ ej‐ skich. Przez dwa następn e wiek i Europ a miała w handlu z Azją ujemn y bilans płat‐ niczy.
Jeszcze w XVIII wiek u na handel z Europ ą przyp adało tylk o 0,03–0,04 procent 48
PKB Indii . Niechlujn i, brzuchaci prostacy z półn ocy mieli właściwie tylk o jeden, choć mocn y atut: stałą gotowość do przemocy i odp owiedn ie ku temu środk i. Za‐
wodn a jeszcze ręczn a broń paln a nie gwarantowała wtedy wprawdzie zwycięstwa, ale armaty na okrętach budziły respekt, a opowieści o okrucieństwie pierwszych wicek rólów portug alskich i ich żołn ierzy – grozę.
Terrorystyczn e wyczyn y Portug alczyk ów – palen ie okrętów, ostrzał armatn i wio‐ sek, torturowan ie zak ładn ik ów – które miały zastraszyć miejscowych kupców oraz lok aln ych władców na teren ach, gdzie wytwarzan o różn e wartościowe dobra, przy‐ niosły pożą dan e rezultaty. Wkrótce eksp ansywn y wicek ról Indii Afonso de Albuqu‐
erque opan ował cieśnin ę Ormuz, w 1510 rok u zają ł Goa, rozleg łą enk lawę, która jeszcze w połowie XX wiek u stan owiła posiadłość portug alską na terytorium indyj‐ skim, oraz w 1511 rok u cieśnin ę Malakk a, klucz do Wysp Korzenn ych, Moluk ów.
Portug alczycy, zak ładają c forty i faktorie, przejmowali pan owan ie nad obszarami produkcji roln ej i rzemieśln iczej, narzucali się jak o mon op olistyczn i odbiorcy, pró‐ bowali, zwalczają c żeg larzy arabskich i hinduskich, kontrolować – z różn ym co prawda powodzen iem – handel morski i żeg lug ę, udzielają c lub nie zezwoleń na transp ort oraz rewidują c statk i. Przy tym wszystk im integ rowali się stopn iowo z In‐
diami i całym Dalek im Wschodem, stają c się częścią układu polityczn eg o i systemu gospodarczeg o reg ion u. Ich Estado da India – struktura zarazem qua si-państwowa i militarn a oraz korp oracja gospodarcza – rozwijała się jak o wewnętrzn y pasożyt Indii i Azji Południowo-Wschodn iej, dok uczliwy, ale przez sweg o żywiciela tolero‐ wan y.
Podobne pasożytn ictwo, lecz ulepszon e i na znaczn ie większą skalę, uprawiali też Holendrzy, którzy u schyłk u XVI wiek u wyruszyli z czterema okrętami na Ocea n Indyjski i w niedług im czasie wyp arli Portug alczyk ów z tej intratn ej specjalizacji. Ich Komp an ia Indii Wschodn ich nie tylk o z większym niż Portug alczycy powodze‐ niem kontrolowała handel morski, lecz także podp orzą dk owała sobie producentów
przyp raw z Archip elag u Sundajskieg o, zwłaszcza Moluk ów. Wyn ik i fin ansowe komp an ii wzrastały imp on ują co – zyskown ość brutto zwiększyła się w cią g u paru lat, do 1606 rok u z piętn astu do siedemdziesięciu pięciu procent. Wymag ało to,
rzecz jasna, wielk ieg o zaa ng ażowan ia i bezwzględn ości, w tym niek iedy użycia ar‐ mat przeciw konk urentom – Portug alczyk om, Ang lik om, Francuzom – oraz różn ych środk ów specjaln ych wobec miejscowej ludn ości. Na przyk ład mieszk ańców archi‐ pelag u Banda, którzy odmówili Holendrom mon op olu na zak up pochodzą cej z tych wysp gałk i muszk atołowej, po prostu wymordowan o. Wodzowie z są siedn iej Ambo‐ iny już bez sprzeciwów spełn ili zatem życzen ia komp an ii w kwestii produkcji i ob‐ 49
rotu goździk ami .
Holendrzy prowadzili, rzec możn a, aktywn ą polityk ę etn iczn ą . Do Batawii na Jawie założon ej w 1619 rok u na miejscu dawn ej (i dzisiejszej) Dżak arty ścią g ali
liczn ie kupcy i rzemieśln icy z metrop olii. Na teren ach wiejskich wyspy osiedlan o Chińczyk ów, Filip ińczyk ów, Malajów. Jedn ak nie powstała na Jawie, jak projekto‐ 50
wali jej gubern atorzy, kolon ia osadn icza – w tym przyp adk u obok świetn ie pro‐ sperują cej handlowej i plantacyjn ej. Tak wszechstronn ie wyk orzystać zamorskie te‐
rytoria umiało jedn o tylk o mocarstwo europ ejskie – Ang lia. Kolon ie osadn icze dały począ tek zamieszk ałym przez ludn ość ang lojęzyczn ą rozleg łym krajom i domin iom – Stan om Zjedn oczon ym, Australii i Nowej Zelandii, Kan adzie, Krajowi Przylą dk o‐ wemu w Afryce Południowej. Najważn iejszą natomiast ang ielską kolon ią „ekon o‐ miczn ą ”, handlową oraz plantacyjn ą stały się Indie. Opan owan ie Półwyspu Indyj‐
skieg o – reg ion u o starożytn ych tradycjach państwowych i niesłychan ie złożon ych stosunk ach społeczn ych – i stworzen ie efektywn ych struktur eksp loa tacji tych ziem możn a uznać za niep ospolite osią g nięcie sztuk i kolon izacyjn ej.
Komp an ie europ ejskie prowadziły w Azji polityk ę rozważn ą i oportun istyczn ą . Tam, gdzie miały do czyn ien ia z siln ą władzą , zdoln ą nie tylk o do retorsji, lecz tak‐ że rep resji, jak w Chin ach, Jap on ii oraz w Indiach – w reg ion ach podleg ają cych władzy Wielk ich Mog ołów – nie naruszały zastan ych struktur społeczn ych oraz ści‐ 51
śle przestrzeg ały miejscowych praw i obyczajów . Po latach niep rzerwan ej obecn o‐ ści w Indiach, zdawało się, na stałe zak orzen iły się w tamtejszej rzeczywistości jak o instytucja niemal rodzima, w istocie swej orientaln a. Jedn ak po śmierci ostatn ieg o wybitn eg o władcy Wielk ich Mog ołów na począ tk u XVIII wiek u, gdy imp erium po‐ tomk ów Tamerlan a zaczęło się rozp adać, ujawn iły swą prawdziwą naturę. Jak o pierwsi próbowali podboju subk ontyn entu Francuzi, ale ostateczn ie na placu pozo‐
stali ich konk urenci, Ang licy. W 1757 rok u baron Robert Cliv e – „Cliv e of India” – zdobył Kalk utę, a Beng alowi, Biharowi i Orisie narzucił protektorat swej komp an ii. Lecz na ostateczn e podbicie Indii Ang licy potrzebowali jeszcze stu lat. Po trzech wiek ach eksp ansji, w burzliwym czasie wojen nap oleońskich, zap ały kolon izatorskie ku uldze wszelk ich zamorskich ludów „dzik ich” zdecydowan ie osła‐
bły. Francja, która w połowie XVIII wiek u władała w Ameryce słabo wprawdzie za‐ ludn ion ymi, ale cią g ną cymi się od Luizjan y aż po Nową Fundlandię kolon iami osadn iczymi, utraciła na mocy traktatu paryskieg o w 1763 rok u Kan adę, a teryto‐ rium Luizjan y w 1803 rok u Nap oleon za piętn aście milion ów dolarów małoduszn ie sprzedał Stan om Zjedn oczon ym. W posiadłościach hiszp ańskich w Ameryce Połu‐
dniowej rośli w siłę libertadores. Cienk o przędli w swych posiadłościach i faktoriach Portug alczycy. Względn ie mocn o trzymali się Holendrzy w swoich Indiach Holen‐
derskich. Ang licy cieszyli się postęp ami w Indiach, zdobyciem Delhi w 1803 rok u i pok on an iem państwa Marathów oraz radowali smak iem herbaty z nowych plan‐ tacji na podbitym właśnie Cejlon ie. Jej aromat wcią ż jedn ak mą ciła gorycz po utra‐ cie kolon ii w Ameryce, zwłaszcza że nic jeszcze nie zap owiadało przyszłeg o rozk wi‐
tu Australii, gdzie właśnie zesłan o, zak ładają c, że już nie wrócą , pierwszych ska‐ zańców z brytyjskich więzień. Na począ tk u wiek u XIX kolon ie z prawdziweg o zdarzen ia możn a było policzyć na palcach, a jedn ocześnie za morzami, w Azji i Ameryce, nie było już zbyt wiele te‐ ren ów „niczyich”. To znaczy, rzecz jasna, zamieszk an ych, ale tylk o przez niep i‐
śmienn ych, paradują cych nag o krajowców. Jedyn ym, za to ogromn ym lą dem wcią ż „należycie” niezag ospodarowan ym pozostawała Afryk a. Od trzech wiek ów europ ejskie statk i mozoln ie okrą żały wybrzeża afryk ańskie w drodze na wschód, ale map y kontyn entu, choć coraz dok ładn iejsze, niewiele się w istocie zmien iły. Kontur Afryk i przyp omin ał niedbale rzucon y naszyjn ik ozdobio‐ ny paciork ami europ ejskich osad i faktorii oraz pasemk ami nieliczn ych wcią ż sko‐ lon izowan ych teren ów nadbrzeżn ych. Większość wnętrza kontyn entu na południe od Sahary i na półn oc od kolon ii holenderskich w Kraju Przylą dk owym zajmowały
jeszcze w połowie XIX wiek u białe plamy lub wytwory fantazji kartog rafów. Nie widn iały na map ach Wielk ie Jeziora Afryk ańskie i jezioro Czad, a rzek a Kong o znan a była tylk o w doln ym bieg u. W cią g u paru następn ych dek ad białe plamy za‐ pełn iły się nową treścią , zarysami gór, krętymi lin iami rzek i plamami jezior. Nowy rozdział w dziejach kolon ializmu zap oczą tk owała Francja, która zap ra‐ gnęła odbudować swe imp erium na teren ach bliższych i rok ują cych większe korzy‐ 52
ści niż Kan ada, którą Wolter nazywał „morg ami śnieg u” . W 1830 rok u Francuzi wylą dowali w Alg ierii, lecz stłumien ie oporu muzułmańskiej ludn ości zajęło im jesz‐ cze kilk an aście lat. Dop iero w 1848 rok u podbite ziemie włą czon e zostały do Fran‐ cji jak o jej, nomin aln ie, terytorium zamorskie.
Otwarcie w 1869 rok u Kan ału Sueskieg o, dzieła Ferdyn anda de Lessepsa było wielk ą man ifestacją wielk ości Francji i rosną ceg o znaczen ia Egiptu. Dop iero wów‐ czas Brytyjczycy uprzytomn ili sobie, że szlak morski, skracają cy o połowę drog ę do Indii, znajduje się w ręk ach odwieczn ych rywali. O losie dawn eg o państwa fara‐ onów zadecydowały pien ią dze. W 1875 rok u zadłużon y na niebotyczn e sumy jeg o
władca, kedyw Ismail, sprzedał Ang lik om egipskie akcje w spółce kontrolują cej Ka‐ nał, dzięk i czemu zostali oni obok Francuzów jeg o współwłaścicielami. Mimo to rok
późn iej kraj zbank rutował, co wkrótce dop rowadziło do buntu armii i wielk ich za‐ mieszek przeciw Europ ejczyk om, przy czym około pięćdziesięciu z nich zabito. Były
to, zdan iem obu mocarstw, powody aż nadto wystarczają ce do interwencji zbroj‐ nej. Ostateczn ie aneksji dok on ali tylk o Ang licy. W lipcu 1882 rok u zajęli Aleksan‐
drię, w sierpn iu brzeg i Kan ału na całej dług ości, a we wrześniu pok on ali buntown i‐ ków w wielk iej bitwie pod Tel-el-Kebir. Okup acja przedłużyła się na dziesią tk i lat, a Egipt stał się protektoratem brytyjskim – co unaoczn ia w atlasie brudn oróżowa barwa wyp ełn iają ca kontury jeg o gran ic. Francuzi nie mog li przeboleć, że w przededn iu inwazji odwołują c do kraju swe
okręty wojenn e, pozostawili piramidy i Kan ał w ręk ach brytyjskich rywali. Ich roz‐ żalen ia nie ukoiły w pełn i nawet inn e, ską diną d imp on ują ce zdobycze kolon ialn e w Afryce Półn ocn ej – Tun is, dzisiejsza Tun ezja, zajęta i po stłumien iu powstan ia
ludn ości ogłoszon a protektoratem w 1881 rok u – oraz Marok o, podzielon e między Francję a Hiszp an ię w 1912 rok u. Włą czen ie w świat nowoczesnej cywilizacji zachodn iej śródziemn omorskich i bli‐
skowschodn ich krajów muzułmańskich – o dług ich tradycjach państwowości, wro‐ giej chrześcijaństwu relig ii i ludn ości zap rawion ej w bojach z Europ ejczyk ami – by‐
ło zadan iem trudn ym i wybitn ie niewdzięczn ym. Pocią g ało też za sobą wielk ie nie‐ kiedy wydatk i na korump owan ie rzą dzą cych elit i wymag ało zwyk le poważn eg o wysiłk u militarn eg o. W trwają cej kilk an aście lat wojn ie o Marok o Francja i Hiszp a‐
nia, aby pok on ać waleczn y lud Rifen ów, musiały na przyk ład zmobilizować aż 53
trzystutysięczn ą armię, wspieran ą przez lotn ictwo .
Inicjatywy kolon ialn e na wybrzeżach śródziemn omorskich prowadziły do stop‐ nioweg o rozbioru Imp erium Osmańskieg o, do któreg o należały nomin aln ie prak‐ tyczn ie wszystk ie terytoria półn ocn oa fryk ańskie. Fin aln ym aktem był tu zbrojn y zabór przez Włochy w 1911 rok u dwóch ostatn ich tureck ich posiadłości afryk ań‐ skich, „wilajetów” Tryp olitan ii i Cyren ajk i, dzisiejszej Libii. Włoska flota wojenn a zatop iła kilk a okrętów pod banderą osmańską oraz zag arn ęła przy okazji parę wysp Dodek an ezu, w tym Rodos i Kos. W porówn an iu z basen em Morza Śródziemn eg o Czarn a Afryk a przedstawiała się
dla entuzjastów kolon izacji niezwyk le przystępn ie. Nad jej bezk resnymi przestrze‐ niami – pełn ymi niep rzebran ych, często nieznan ych jeszcze w Europ ie bog actw, z rzą dzon ą przez niezliczon ych królów, kacyk ów i naczeln ik ów ludn ością nieobe‐ znan ą z białymi i ich budzą cym grozę uzbrojen iem – mog łyby od dawn a, zdawało
się, powiewać flag i europ ejskich mocarstw. Ale choć w pierwszych wiek ach zachod‐ niej eksp ansji całe zastęp y czarn ych wojown ik ów pierzchały na huk wystrzału ar‐
matn ieg o, to Europ ejczycy aż do połowy XIX wiek u nie dą żyli do powiększan ia swych afryk ańskich posiadłości. Stała za tym racjon alna kalk ulacja. Dóbr, których
prag nęła Europ a, a późn iej Ameryk a, niewoln ik ów, kruszców, kości słon iowej, do‐ starczali na wybrzeża kupcy arabscy i sami Afryk an ie. Zatknięcie flag i nad odleg ły‐ mi sawann ami i dżung lami z ich „dzik imi” mieszk ańcami oznaczało raczej wydatk i i kłop oty niż jak iek olwiek korzyści, może poza sławą . Dop iero kap italizm, postęp techn iczn y i powstan ie nowoczesneg o przemysłu poszuk ują ceg o nowych surowców sprawiły, że Czarn a Afryk a zyskała znaczą cą , niek westion owan ą wartość ekon o‐ miczn ą . Pomimo to od jej podziału aż do czasu dek olon izacji spieran o się, czy profi‐ ty z posiadan ia kolon ii rzeczywiście przewyższają koszty ich posiadan ia i utrzyma‐
nia. Z pewn ością niejeden z władców europ ejskich prag ną ł do swych tytułów dołą ‐ czyć godn ość króla któreg oś z „krajów murzyńskich” choćby po to, aby ubiec kon‐ kurentów. Podbicie większych terytoriów w Afryce Subsaharyjskiej, a zwłaszcza trwałe nad nimi pan owan ie dług o jedn ak, aż do rewolucji przemysłowej, przek ra‐
czało siły i możliwości Europ ejczyk ów. Biali rep rezentowali w oczach tubylców nad‐ przyrodzon ą niemal potęg ę, gdy ich wielk ie skrzydlate statk i kotwiczyły u brzeg ów afryk ańskich. Ale tracili ową nadludzk ą moc, kiedy tylk o przek roczyli mag iczn ą li‐ nię wyznaczon ą zasięg iem armat okrętowych. W dżung li ich jedn ostrzałowe musz‐ kiety nie zap ewn iały przewag i nad znaczn ie liczn iejszym przeciwn ik iem. Eksp edy‐
cjom wyp rawian ym wodą w górę rzek zag rażały z kolei lotn e flotylle tubylczych piróg, które otaczały łodzie białych, zmuszają c ich do rozp aczliwej obron y, często kończą cej się klęską .
Istotn e zasług i dla powstrzyman ia na setk i lat kolon izacji Afryk i miała też mucha tse-tse przen oszą ca zarazk i śpią czk i afryk ańskiej. Czarn eg o Lą du bron iły równ ież
komary zarażają ce niebezp ieczn ych przybyszów malarią , najrozmaitsi nosiciele żółtej febry i inn ych egzotyczn ych chorób, nieznan e w Europ ie pasożyty oraz straszliwy, dop rowadzają cy białych do szaleństwa trop ik aln y klimat. Z owym cięż‐ kim, ciep larn ian ym, wilg otn ym upałem, jak twierdził Sienk iewicz, zżyć się nie po‐ dobna: „[…] wydaje się, że całą naturę przejmuje smutek i strach przed niemiło‐
siern em słońcem, że żadn a żywa istota nie śmie drgną ć i zataja oddech w piersiach, 54
a owo słońce wytęża się jakby w złości i wyp atruje tylk o, kog o by zabić” . Ze swe‐
go okna w szpitalu na Zanzibarze autor W pustyn i i w puszczy mógł widzieć „wysep‐ kę, na której się grzebią biali. […] Śmierć szła od tej Wyspy Umarłych przez morze
i pojawiała się nie w kirze, jak gdzie indziej, lecz w niezmiern ym blasku, skutk iem 55
czeg o w jej ciszy było więcej słodk ieg o smutk u niż grozy” .
W pierwszych dziesięcioleciach XIX wiek u według dan ych brytyjskich z tysią ca białych, którzy pon ad rok przebywali w Czarn ej Afryce w owym „niezmiern ym bla‐ sku”, umierała nieraz połowa – dwieście pięćdziesią t–pięćset osób. W latach 1817–
1836 notowan o trzyn aście zgon ów na tysią c w Gibraltarze, siedemdziesią t pięć– osiemdziesią t na tysią c w Indiach i na Antylach oraz czterysta osiemdziesią t na ty‐ 56
sią c w Sierra Leone . W następn ych dek adach wiek u, główn ie dzięk i wprowadze‐ niu do leczen ia i powszechn emu stosowan iu chin in y, liczba ta dla Afryk i spadła do pięćdziesięciu na tysią c białych. Jakk olwiek było to wcią ż mniej więcej pięciok rot‐
nie więcej od średn iej dla samej Ang lii, Czarn y Lą d w pierwszych latach XX wiek u nie był już ową posępn ą „trup iarn ią ”, o której mówił umierają cy podróżn ik Linde w Sienk iewiczowskiej opowieści o Stasiu i Nel. Zresztą dzięk i postęp om medycyn y, zwłaszcza odk ryciom Pasteura i Kocha, wskaźn ik zgon ów w trop ik ach nadal spa‐ 57
dał; w 1922 rok u wyn osił już mniej niż dziesięć na tysią c .
Przełom w dziele podboju Czarn ej Afryk i dok on ał się dzięk i chin in ie i stali. Pro‐ dukcja stalown i w krajach Zachodu wzrosła w latach 1861–1913 przeszło osiem‐ dziesięciok rotn ie. Z wysok og atunk owej stali, która zastą p iła żelazo, konstruowan o nowe rodzaje maszyn, pojazdów i narzędzi, nowatorskie mosty i budowle, tak ie jak wieża Eiffla . I rzecz jasna – nowoczesną broń. Karabin y powtarzaln e, czyli wielo‐ strzałowe – jak leg endarn y ameryk ański Winchester – miały sześciok rotn ie większy zasięg i ładowan o je około dziesięciok rotn ie szybciej niż jedn ostrzałowe. Stawiało to wszelk ich „dzik ich” na z góry stracon ych pozycjach, zwłaszcza że biali inżyn iero‐
wie pracowali już nad bron ią jeszcze bardziej śmiercion ośną : karabin em maszyn o‐ wym. W 1874 rok u karn a eksp edycja brytyjska, którą wyp rawion o na Kumasi, sto‐
licę zrewoltowan eg o ludu Aszanti, wyp róbowała w boju mitraliezy, czyli karta‐ czown ice Gatling a. Z tak iej wielolufowej machin y piek ieln ej – pop rzedn iczk i kara‐ bin u maszyn oweg o – możn a było wystrzelić dwieście–trzysta pocisków w cią g u mi‐ nuty. Dzięk i tej porażają cej sile ognia wyp rawa przeciw waleczn ym Aszanti, która dawn iej byłaby z pewn ością trudn a i krwawa, kosztowała Ang lik ów jedyn ie około 58
pięćdziesięciu zabitych i rann ych na dwa tysią ce pięciuset wysłan ych ludzi . W na‐ stępn ych latach brytyjskie wojska kolon ialn e uzbrojon o w ciężk ie karabin y maszy‐
nowe systemu Maxima. Ta śmiercion ośna broń, która późn iej, podczas I wojn y światowej, pod Verdun i nad Sommą kładła pok otem całe batalion y, doskon ale
sprawdziła się w zróżn icowan ych warunk ach klimatyczn ych i teren owych podczas niezliczon ych operacji pacyfik acyjn ych i potyczek z buntują cymi się ustawiczn ie lu‐ dami imp erium. Opatentowan ie w 1884 rok u i wdrożen ie do produkcji don iosłeg o wyn alazk u sir Hirama Maxima – za swe zasług i otrzymał od królowej Wiktorii tytuł szlacheck i – było dla rzą dów Europ y jedn ym z syg nałów, że nadeszła dług o oczek iwan a chwila ostateczn eg o podziału świata między mocarstwa kolon ialn e. Społeczeństwa euro‐
pejskie, trawion e imp erialn ą gorą czk ą , ekscytowały się zwłaszcza zmienn ymi kole‐ jami „wyścig u o Afryk ę”, czyli rywalizacji o to, która z potęg Stareg o Kontyn entu zag arn ie dla siebie największe i najbardziej wartościowe ziemie Czarn eg o Lą du. Nieskomp lik owan e zasady „Scramble for Africa”, które miały zap obiec chaotyczn e‐ mu rozszarp ywan iu terytoriów afryk ańskich i nap ięciom w Europ ie, ustalon o pod‐ czas specjaln ie zwołan ej w tym celu w 1884 rok u konferencji w Berlin ie. Zgodzon o się, że mocarstwo, które ma lub nabędzie jak iś w miarę przek on ywają cy tytuł do określon ych teren ów, zgłosi swe roszczen ia na forum międzyn arodowym i przy
brak u uzasadn ion eg o sprzeciwu obejmie je w posiadan ie. Za tytuł tak i uznawan o w szczeg óln ości „traktat” zawarty z afryk ańskim królem czy pomniejszym nawet kacyk iem. Na przełomie XIX i XX wiek u Francuzi wyn eg ocjowali z lok aln ymi wład‐ cami dwieście czterdzieści cztery tak ie umowy, a działają cy w Kong u w imien iu kró‐ la Belg ów Leopolda II słynn y podróżn ik Henry Stanley miał ich na koncie aż dwie‐
ście pięćdziesią t siedem. Prócz teg o po zainstalowan iu się w nowych kolon iach mo‐ carstwa zawierały między sobą dziesią tk i porozumień o wytyczen iu gran ic, co trwało jeszcze do wybuchu wielk iej wojn y w 1914 rok u – wiele z wyk reślon ych wte‐ dy na map ach lin ii istn ieje do dzisiaj. U schyłk u belle époque ewolucja świata kolon ialn eg o, jak są dzon o, dobieg ała
kresu. Map a globu przybrała – rzecz jasna w oczach społeczeństw Zachodu, ben efi‐ cjentów i entuzjastów zamorskiej eksp ansji – formę skończon ą , niemal doskon ałą , odzwierciedlają cą „potęg ę i żywotn ość białej rasy”. Pomimo że w cią g u następn eg o
ćwierćwiecza zachodziły na niej poważn e niek iedy zmian y – dok on an y podział kwestion owan o i koryg owan o – sam ład kolon ialn y wydawał się, jeśli nie wieczn y, to co do zasady niep odważaln y. W rzeczywistości w drug iej połowie lat trzydzie‐ stych XX wiek u, gdy wielotysięczn e tłumy zmobilizowan e przez Lig ę Morską i Kolo‐
nialn ą demonstrowały nad Wisłą pod hasłem „Żą damy kolon ii dla Polski” z nadzie‐ ją , że zamorskie posiadłości zap ewn ią krajowi lepszą przyszłość, system kolon ialn y
chylił się już ku upadk owi. Map y Afryk i i Azji z 1939 rok u dwadzieścia kilk a lat późn iej miały już tylk o znaczen ie historyczn e. Warto jedn ak rzucić na nie raz jesz‐ cze okiem ówczesneg o entuzjasty polskich kolon ii, na przyk ład szereg oweg o dzia‐ łacza Lig i, krzewią ceg o jej idee gdzieś w Płońsku czy Pińsku. Map a polityczn a kon‐ tyn entu afryk ańskieg o zmien iła się w drug iej połowie wiek u XIX dramatyczn ie. Ujęta w sieć nowych gran ic Afryk a przybrała wyg lą d wielok olorowej mozaiki po‐ siadłości kolon ialn ych. Tę całk owicie przeobrażon ą map ę kontyn entu możn a czy‐
tać jak o sweg o rodzaju dok umentaln ą opowieść o jeg o podboju i ostateczn ym po‐ dziale na przełomie XIX i XX wiek u. Oto Pow szechn y atlas geog rafi czn y Eug en iusza Romera, wydan y przez Ksią żn icę-Atlas, Lwów–Warszawa w 1938 rok u. Dok ument bardzo w tym przyp adk u à prop os: dostała go przedwojenn a gimn azjalistk a jak o nag rodę w konk ursie, w którym należało wskazać najlepszą dla Polski kolon ię i wybór ten uzasadn ić. W poczuciu rea lizmu nie żą dan o od uczestn ik ów objaśnie‐ nia, w jak i sposób wejść w posiadan ie owej idea ln ej kolon ii. Na począ tek wyp ada się zatrzymać nad map ami Azji, choć nig dy nie była ona
przedmiotem żywszeg o zainteresowan ia polskich kolon izatorów, być może zdeg u‐ stowan ych ogromem trudów, jak ie pon iosły potęg i europ ejskie, aby podbić jej gę‐ sto zaludn ion e kraje. Tak więc na Bliskim i Środk owym Wschodzie od czasu rozbio‐
ru Imp erium Osmańskieg o w następstwie I wojn y światowej ziemie Liban u, Syrii, Palestyn y okup ują Brytyjczycy i Francuzi. Dalej – subk ontyn ent indyjski, gdzie od czasu stłumien ia powstan ia sip ajów w 1859 rok u twardą ręk ą rzą dzą Ang licy. Brudn oróżowy kolor przyp isan y przez kartog rafa posiadłościom brytyjskim wyp eł‐ nia na map ie ogromn y obszar, obejmują cy oprócz Indii dzisiejszy Pak istan, Bang la‐
desz, Sri Lank ę, Birmę (Mya nmar)… Suwerenn y formaln ie Syjam, czyli Tajlandia, podleg a w rzeczywistości władzy Francuzów i Ang lik ów, którzy podzielili się wpły‐
wami w tym baśniowo piękn ym i bog atym kraju. Dalej na południe niemal do rów‐ nik a sięg a zjadliwie różowy język Półwyspu Malajskieg o, są siadują cy z wyspami Archip elag u Sundajskieg o, Sumatrą , Jawą , Born eo, Moluk ami, gdzie od stuleci pro‐ wadzą swą kolon ialn ą pracę org an iczn ą Holendrzy. Na Półwyspie Indochińskim kolor niebieski wyróżn ia rozleg łe posiadłości francuskie. Zap rzep aściwszy swe szanse w Egipcie i Indiach, Francuzi, w tym zwłaszcza cierp ią ca na komp leks niż‐ szości wobec Ang lik ów francuska maryn ark a wojenn a oraz śnią cy o rynk u chiń‐
skim lyońscy producenci tkan in, postan owili dowieść, że są wielk im narodem rów‐ nież na polu kolon ialn ym. W 1859 rok u francuscy maryn arze zajęli Sajg on w Ko‐
chinchin ie, w 1873 rok u Han oi, a w 1885 okup owali Ann am i Tonk in. W tym też rok u, gdy Chin y, podp isują c traktat z Tiencin u, zobowią zały się do ostateczn eg o wycofan ia swych wojsk z reg ion u, nad którym od tysią ca lat sprawowały opiek ę i kontrolę, powstała Konfederacja Indochińska. Francuskie Indochin y – Wietn am, czyli „dwa work i ryżu, Kochinchin a i Tonk in, 59
połą czon e kijem, Ann amem” oraz Laos i Kambodża – położon e na prog u Chin z ich leg endarn ie wielk im i chłonn ym rynk iem, w sercu Azji Południowo-Wschod‐
niej – w przededn iu II wojn y światowej wcią ż są dumą i, rzec możn a, miłością Francuzów, najcenn iejszym klejn otem ich imp erialn ych posiadłości. Są siadują ce z nimi Chin y – od niemal stu lat ustęp ują ce przed przemocą „zamorskich diabłów”, którzy podzielili je na strefy wpływów, poddan e pełzają cej okup acji, godzą ce się na powstawan ie europ ejskich enk law gospodarczych i baz wojskowych wyłą czo‐ nych spod chińskiej władzy – stały się w 1937 rok u przedmiotem otwartej agresji. Na krok ten odważyła się rosną ca w siłę Jap on ia. Trwają ca właśnie niezwyk le krwawa i okrutn a wojn a z Chin ami ma Jap ończyk om, którzy już wcześniej zaa nek‐ towali między inn ymi Koreę, Formozę (Tajwan), wyspy Riuk iu oraz chińską Man‐ dżurię, otworzyć drog ę do stworzen ia własneg o imp erium kolon ialn eg o, obejmują ‐ ceg o znaczn ą część Azji oraz Ocea nię.
Najp oważn iejszą w tym przeszkodą jest inn e wschodzą ce mocarstwo kolon ialn e – Stan y Zjedn oczon e. Na razie ofiarą Ameryk an ów stało się przede wszystk im
zbank rutowan e już ską diną d imp erium hiszp ańskie. W marcu 1898 rok u Stan y Zjedn oczon e pop arły powstańców walczą cych z Hiszp an ami na Filip in ach, w maju ich flota pok on ała eskadrę hiszp ańską w Zatoce Man ilskiej, a w sierpn iu wojska ameryk ańskie zdobyły Man ilę. Wydarzen ia na Filip in ach – tu trzeba odwrócić kar‐ ty atlasu – były przy tym jedyn ie epizodem wojn y ameryk ańsko-hiszp ańskiej sto‐
czon ej na Morzu Karaibskim, główn ie, jak przek on ywan o, aby zap obiec wyn iszcze‐ niu ludu Kuby, gdzie trwały walk i partyzanck ie tłumion e przez Hiszp an ów z bez‐ względn ością dawn ych konk wistadorów. Jak wspomin ał Theodore Roosev elt,
w owym czasie sek retarz Wydziału Maryn ark i USA, „hańbą było pozwalać dłużej na tak i stan rzeczy” i dodają c en passant, iż „mieliśmy na Kubie ważn e interesy ze 60
względu na cuk ier i cyg ara” . Obecn ie, w przededn iu wojn y światowej, Filip in y są
kolon ią ameryk ańską . Także na Kubie, formaln ie niezależn ej, niep odzieln ie pan u‐ ją Ameryk an ie.
Z imp erium hiszp ańskieg o, nad którym nieg dyś słońce nig dy nie zachodziło, po‐ został nędzn y skrawek: kolon ia Rio de Oro (Sahara Zachodn ia), niemal bezludn a
część Marok a – mniej więcej dwieście tysięcy kilometrów kwadratowych kamien i‐ stej pustyn i. Lep iej podczas „Scramble for Africa”, powołują c się na swe prawa hi‐ storyczn e, poradziła sobie Portug alia. Mocarstwa europ ejskie uszan owały, o dziwo, po części wolę pap ieża Aleksandra VI, który swą bullą Inter cae tera oddał, jak pa‐ miętamy, Portug alczyk om całą Afryk ę, i docen iły niezłomn ość portug alskich żeg la‐
rzy i kupców od czterech wiek ów handlują cych lub walczą cych z krajowcami na brzeg ach Ang oli i Mozambik u. Kiedy jedn ak ów mały i słabują cy już wówczas kraj, rozochocon y powodzen iem, zażą dał jeszcze oprócz tych dwóch kolon ii łą czą ceg o je
terytorium późn iejszej Rodezji, jeg o deleg atów z miejsca odp rawion o z kwitk iem. Ziemie, których włą czen ie w skład imp erium brytyjskieg o i zag ospodarowan ie było główn ie dziełem Cecila Rhodesa, stan owiły bowiem część przyszłeg o pomostu, któ‐ ry w marzen iach Ang lik ów miał połą czyć kolon ie brytyjskie od Kairu przez Wielk ie Jeziora po Kapsztad. Plan y te stały się rzeczywistością dop iero w latach międzywo‐
jenn ych. Na map ie z oweg o okresu różowa wstęg a ang ielskich posiadłości – Egipt (formaln ie niep odleg ły), Sudan, Ken ia, Uganda, Tang an ik a, Rodezja, Zwią zek Po‐ łudniowoa fryk ański – opasuje niczym pas słuck i centraln ą i wschodn ią Afryk ę na całej jej południk owej dług ości, świadczą c dobitn ie, że prawdziwymi pan ami kon‐ tyn entu są Brytyjczycy. Strateg iczn ą równ owag ę tej kombin acji zap ewn iają ang iel‐
skie kolon ie na wybrzeżu atlantyck im: Nig eria, Złote Wybrzeże (Ghan a) i Sierra Le‐ one. O ową równ owag ę zadbali także ze swej stron y Francuzi, zajmują c w końcu XX wiek u Madag askar na Ocea nie Indyjskim.
Francja, zwłaszcza po niep owodzen iu w Faszodzie, skup iła wysiłk i na nowych nabytk ach i umacn ian iu się w Afryce Zachodn iej. Opan owan ie reg ion u jeziora
Czad, „zawiasu” czy też „obrotn icy” Czarn eg o Lą du, pozwoliło Francuzom połą czyć pop rzez pustk owia Sahary posiadłości w Mag hrebie z kolon iami na zachodn im wy‐ brzeżu, między inn ymi Sen eg alem i Nig rem, oraz w Afryce równ ik owej, Gabon em i Kong iem Francuskim. Znaczn ą część teg o ogromn eg o terytorium zajmują tajemn i‐ cze obszary pustyń. Przecin ają je szlak i karawan dą żą cych do leg endarn ej saharyj‐
skiej stolicy Timbuktu i podn iebne drog i samolotów pocztowych Antoine de SaintExup éry’ego i jeg o przyjaciół. W samotn ych zaś pustynn ych fortach w nieopisan ym
skwarze i bezbrzeżn ej nudzie czuwają komp an ie Leg ii Cudzoziemskiej gotowe po‐ skromić każdy bunt nomadów sceptyczn ych wobec kolon ialn ej władzy. Dalej na
południu, pon iżej niebieskieg o bezk resu kolon ii francuskich, bieg nie rzek ą Kong o gran ica Kong a Belg ijskieg o. Ta wielk a i niebywale bog ata, jak się z czasem okaza‐
ło, kolon ia, rodzaj przep astn eg o work a w sercu kontyn entu, ma krótk ą , ale nader osobliwą i zastan awiają cą historię. Otóż gdy tylk o pojawiły się pierwsze projekty podziału ziem afryk ańskich, Leopold II, król Belg ów – jeden z najp rzebieg lejszych,
najbardziej chciwych i bezwzględn ych mon archów europ ejskich, któreg o zbrodn i‐ cze rzą dy kosztowały Afryk ę milion y ofiar – zawarł dzięk i Stanleyowi, swemu
agentowi, setk i „traktatów” z miejscowymi władcami, uzyskują c tytuły prawn e do około dwóch milion ów kilometrów kwadratowych w dorzeczu Kong a. Następn ie zaś, występ ują c jak o osoba prywatn a – „cóż za rozrywk i ma ten mon archa”, dziwił 61
się sark astyczn ie Bismarck – uzyskał potwierdzen ie swych praw własności na kon‐ ferencji berlińskiej. Dop iero na rok przed śmiercią przek azał kolon ię państwu bel‐ gijskiemu. Lecz czasy, gdy w chaosie „wyścig u o Afryk ę” towarzyszą cemu rozszar‐
pywan iu Czarn eg o Lą du, o kolon ialn ych losach całych nieraz reg ion ów przesą dza‐ ła czasem energ ia jedn ostek – z polskieg o i „lig oweg o” punktu widzen ia – min ęły. Tak się przyn ajmniej wydaje. Im dok ładn iej przyg lą dać się map om Afryk i, Azji czy Ameryk i, tym bardziej nie ma na nich polskich kolon ii. Nie widać na nich także ziem niczyich, czyli rzą dzo‐
nych tylk o przez tubylczych kacyk ów lub wodzów gotowych poddać się z miłą chę‐ cią protekcji Rzeczp ospolitej. Nawet archip elag i Pacyfik u, w tym wyspy całk iem małe, pok rywa kolorowa wysypk a europ ejskich i ameryk ańskich posiadłości. Rze‐ czywistość przedstawion a na map ach od zwolenn ik ów kolon izacji w Polsce, którzy mentaln ie czują się już wszak obywatelami mocarstwa kolon ialn eg o, wymag a za‐
tem nap rawdę niezachwian ej wiary oraz pozytywn eg o myślen ia i wiedzy politycz‐ nej. Wiadomo przecież – z map nie da się teg o wyczytać – że brytyjska Tang an ik a
to dawn a Niemieck a Afryk a Wschodn ia. Niemieck imi kolon iami były także podzie‐ lon y między Ang lię i Francję Kamerun, Tog o, Afryk a Południowo-Zachodn ia (Na‐ mibia), część Nowej Gwin ei i spora liczba wysp na Pacyfik u. Brytyjczycy i Francuzi zarzą dzają nimi na podstawie mandatu Lig i Narodów. O korektach tymczasoweg o z założen ia systemu mandatoweg o – z korzyścią dla państw kolon ii jeszcze niep o‐
siadają cych – mówi się niemal od chwili jeg o powstan ia. Ang lia i Francja traktują te terytoria jak własne z dawien dawn a kolon ie i o jak ichk olwiek zmian ach słyszeć
nie chcą . To znaczy nie chciały. Obecn ie jedn ak w Niemczech rzą dzą hitlerowcy, którzy nie tylk o domag ają się zwrotu kolon ii, lecz także dą żą do ich noweg o po‐ działu. Nie jest możliwe, niezależn ie od teg o, jak zak ończą się targ i o zamorskie po‐ siadłości, by Polska pozostała z pustymi ręk ami – kalk ulują działacze LMiK i zwią ‐ zan i z nią publicyści. Pan uje przek on an ie, że w kwestii kolon ialn ej dojdzie w naj‐ bliższym czasie do zasadn iczych rozstrzyg nięć. Pierwszy stan owczy krok w tym kierunk u uczyn iły Włochy Mussolin ieg o, które
we wrześniu 1935 rok u najechały Etiop ię, a w maju następn eg o rok u ogłosiły jej aneksję. Na polskiej map ie z końca lat trzydziestych zamiast Etiop ii widn ieje już tylk o oznaczon a żółtym kolorem, podobn ie jak Libia czy Somalia, Włoska Afryk a Wschodn ia. Włosi, dok on ują c podboju cesarstwa Etiop ii – kraju o starożytn ych jeszcze tradycjach państwowych, z ludn ością w większości z dawien dawn a chrze‐
ścijańską – nie powoływali się na żadn e tytuły prawn e, lecz po prostu na kon iecz‐ ność zdobycia terytoriów pod osadn ictwo, dzięk i któremu mieli zamiar rozwią zać problem agrarn eg o przeludn ien ia kraju. W kołach kolon ialn ych w Polsce – a kwe‐ stia „ludzi zbędn ych” na wsi była u nas bardziej jeszcze palą ca niż w Italii – przyję‐ to włoski projekt ze zrozumien iem, a nawet nadzieją . Oznaczał on bowiem, że nad
oportun istyczn ym leg alizmem Lig i Narodów górę biorą żywotn e potrzeby siln ych państw i narodów oraz ich wyrażają ca się w czyn ach wola – nie tylk o w krajach „murzyńskich”, lecz i w samej Europ ie. Wydawcy ostatn iej edycji atlasu Romera zdą żyli jeszcze przed oddan iem do druk u wprowadzić w części nak ładu pop rawk ę na map ie Polski, zak reślają c grubą sin ą lin ią nowy nasz nabytek terytorialn y – Za‐ olzie. W kołach lig owych spodziewan o się, że podobne lin ie, gran ice polskich kolo‐ nii, pojawią się wkrótce na map ach Afryk i czy Ameryk i Południowej.
Rozdział III. Niech żyje king Sobieski!
Wieści o odk ryciu Noweg o Świata, zamorskich podbojach oraz przedziwn ych lu‐
dach kolorowych, choć tak jak w całej Europ ie wywołały w Rzeczp ospolitej niema‐ łe poruszen ie, nie pocią g nęły za sobą żadn ych istotn ych następstw. Zainteresowa‐ nie dalek imi lą dami sprowadzało się u nas jeszcze w XVIII wiek u najczęściej do ma‐ gnack ich i królewskich ambicji, by mieć na swych dworach, dla splendoru i rozryw‐ ki, czarn ych lok ajów i kamerdyn erów. Trafiali oni nad Wisłę czy Niemen jak o jeńcy
pojman i w walk ach z Turk ami lub niewoln icy kup ien i w Stambule, Lizbon ie oraz Londyn ie. Aug ust II Mocn y chlubił się całą „janczarską ” kap elą złożon ą z „Murzy‐ nów”, Afryk an ie służyli też na przyk ład na dworach Jerzeg o Ignaceg o Lubomir‐
skieg o i Hieron ima Radziwiłła. Stan owili rodzaj żywej dek oracji pospołu z „karłami 62
hiszp ańskimi”, bażantami i pawiami . Zdarzały się jedn ak budują ce przyk łady po‐
myśln ej integ racji i awansu społeczn eg o. Tak na przyk ład Andrzej Fredro „Trzymał sobie Murzyn a, wielk ą osobliwość w tych czasach [w XVII wiek u], zwłaszcza na Ru‐ si, a ten Murzyn, który przeją ł miejscowe obyczaje i był graczem na szable, w bur‐ 63
dach sweg o pan a brał czynn y i wybitn y udział” . Naszym przodkom wystarc zały ryb y słone i cuchnąc e, My po świeże przyc hodzimy, w oceanie pluskając e!
Ojc om naszym wystarc zało, jeśli grodów dob yw ali, a nas burza nie odstrasza, ni szum groźnej morskiej fali
– śpiewali piastowscy wojowie, gdy pod wodzą Bolesława Krzywousteg o wyp ra‐ wiali się zwycięsko na Pomorze, by odzyskać je dla Polski. Ta zawadiack a pieśń uwieczn ion a przez Galla Anon ima rychło jedn ak poszła w niep amięć. W okresie rozbicia dzieln icoweg o Polska straciła dostęp do Bałtyk u, by odzyskać go dop iero po wojn ie z Krzyżak ami w 1466 rok u. Ale nikt już o morzu nie śpiewał. I niewiele
o nim mówion o, jakk olwiek wielu naszych królów aż do czasów rozbiorowych pla‐ nowało budowę floty wojenn ej, która mog łaby przeciwstawić się przyn ajmniej przy polskich brzeg ach pan ują cym na Bałtyk u Szwedom i Duńczyk om lub Moskwie. Zygmunt I Stary nają ł kilk u kap rów do zwalczan ia pod polską banderą królew‐ ską żeg lug i moskiewskiej. Niewielk ą flotę kap erską utrzymywali też Zygmunt Au‐
gust i Stefan Batory. Zygmunt III Waza zdołał zbudować liczą cą dziesięć okrętów reg ularn ą flotę wojenn ą . Eskadra ta odn iosła w listop adzie 1628 rok u słynn ą –
może cok olwiek nad miarę – wiktorię pod Oliwą . Władysław IV, jedyn y z naszych władców, któremu obecn ość Rzeczp ospolitej na morzu na skromn ą , bałtyck ą cho‐ ciaż skalę nap rawdę leżała na sercu, wystawił w 1635 rok u stałą flotę wojenn ą , która liczyła aż dwadzieścia jedn ostek. Wkrótce potem, w latach względn eg o pok o‐ ju, zdjęto z nich armaty i założon o królewską komp an ię handlową . W 1641 rok u
komp an ia upadła, a statk i trzeba było sprzedać. Od tej pory Polskę rep rezentował na morzu właściwie tylk o Gdańsk. Dop iero po pierwszym rozbiorze wśród światłych koncepcji ratowan ia kraju po‐ jawiła się równ ież oryg in alna koncepcja nowej polityk i morskiej. Zasług i reforma‐ torskie miały tu przyp aść księciu Karolowi Radziwiłłowi „Pan ie Kochank u”, najbo‐
gatszemu mag natowi w Rzeczp ospolitej, wojewodzie wileńskiemu, który obiecał zbudować własnym sumptem za sześć milion ów złotych port w litewskiej Połą dze. Ksią żę, zatwardziały konserwatysta i szczery Sarmata, choć i podobno mason, rzecz pop rowadził według mody oświecen iowej: zaczą ł od kształcen ia młodzieży. W swych dobrach w Nieświeżu założył w 1776 rok u – jak twierdził przy różn ych okazjach – Radziwiłłowską Szkołę Majtk ów, która miała przyg otowywać elewów do służby na morzu. Prog ram nauczan ia obejmował nawig ację, przedmioty ścisłe i aż sześć język ów obcych. Zajęcia praktyczn e prowadzon o na dużych uzbrojon ych w armatk i wiwatówk i szkutach, na ośmiu kan ałach specjaln ie w tym celu wyk op a‐ nych nad rzek ą Uszą . Do szkoły miało się zgłosić, jak twierdzili dworacy z Nieświe‐ 64
ża, aż ośmiuset uczniów . Patriotyczn e dzieło księcia, który swą fortun ę przezna‐ czał zwyk le na biesiady i festyn y, zyskało mu wdzięczn ość i atencję współczesnych, a zwłaszcza potomn ych. O rodzą cych się wą tp liwościach, na przyk ład o sensie kształcen ia w litewskich puszczach tysięcy „majtk ów”, którzy mieli służyć w nieist‐ nieją cej jeszcze flocie, w czasach gdy Prusy zag arn ęły właśnie polskie Pomorze i za‐
blok owały Gdańsk – nikt nie dysk utował. Szkoła, o której słyn ą cy z fantazji ksią żę chętn ie i barwn ie opowiadał, mog łaby być przyk ładem patriotyczn ej ofiarn ości i znak iem, że Rzeczp ospolita zwraca się ku morzu… gdyby rzeczywiście istn iała. Według wielu badaczy jedyn ym „morskim” przedsięwzięciem wojewody było bo‐ wiem uzbrojen ie rzeczn ych łodzi w wiwatówk i. Uważał tak na przyk ład Jerzy Per‐ tek, który stwierdzał przy okazji: „W konk luzji możn a podp isać się pod stwierdze‐ niem, że rzek omą szkołę morską w Nieświeżu powołali do życia przedstawiciele
65
dzisiejszej gdańskiej historiog rafii szkoln ictwa morskieg o” . Tak więc wielowiek o‐ wa, lecz nader ubog a historia zwią zk ów Rzeczp ospolitej z morzem kończy się grote‐
skowym epizodem, facecją , a właściwie jawn ą blag ą , która zaczęła żyć własnym życiem ku niewą tp liwej satysfakcji znan eg o z fanfaron ady księcia „Pan ie Kochan‐
ku”. Przy całej swej bufon adzie nie wpadł wojewoda wileński na pomysł, by zdobyć dla kraju kolon ię jak ą ś w Azji czy „krajach murzyńskich”. I bez teg o jedn ak polska tradycja kolon ialn a, tak nik ła, że niemal nieistn ieją ca, niek iedy ocierają ca się o farsę, przyp omin a historię rzek omej szkoły majtk ów. W XVII wiek u, gdy Ang licy czy Holendrzy, ale także na przyk ład Szwedzi czy
Duńczycy zak ładali faktorie i komp an ie handlowe w Azji i Nowym Świecie, Polacy po staremu ugan iali się za Tatarami i Kozak ami na Dzik ich Polach. Rzeczp ospolita była jedyn ym europ ejskim mocarstwem, które nie miało zamorskich kolon ii i mieć ich wcale nie prag nęło. Była to ską diną d polityk a całk iem racjon alna i przez masy szlacheck ie pochwalan a. Jedyn ie misjon arze, w szczeg óln ości jezuici, palili się do nawracan ia pog an za morzami. Tym Stefan Batory tłumaczył: „Nie zazdrośćcie Por‐ tug alczyk om i Hiszp an om obcych w Azji i Ameryce światów, są tu w pobliżu Indie 66
i Jap on y w narodzie ruskim” . Na ziemiach Ukrainy brak owało wprawdzie tak ce‐ nion ych „murzyn ów” i złota, ale czek ały tam na zdobywców – zaledwie o dwa czy trzy tyg odnie konn o z Krak owa czy Wiln a – niezmierzon e obszary step ów, żyzne czarn oziemy i ukraińscy chłop i, których możn a było uczyn ić poddan ymi. Do końca
I Rzeczp ospolitej starodawn a mentaln ość feudaln a przeważała u nas nad bardziej jak oby postęp ową kolon ialn ą . Na ocea ny nie cią g nęło nie tylk o braci szlachty, ale także armatorów i kupców gdańskich. Przedk ładali oni pewn e od stuleci zyski z wy‐ wozu polskieg o zboża nad dalek ie zag ran iczn e awantury. Jedn ym z niewielu – a prawdop odobn ie jedyn ym – przyk ładem zamorskiej eksp ansji gdańszczan był ich
znaczą cy udział w kolon izacji Afryk i Południowej. Polscy żeg larze, którzy w po‐ czą tk ach XVIII wiek u emig rowali liczn ie do Europ y Zachodn iej, gdzie wstęp owali najczęściej na służbę holenderską , stali się jedn ym z etn iczn ych zalą żk ów późn iej‐ 67
szej społeczn ości burskiej . Statk i z Gdańska pod własną flag ą zawijały też od cza‐ su do czasu do Indii, ale ich rejsy do Ameryk i możn a policzyć na palcach.
Ostateczn ie, jak wiadomo, Polska nig dy nie dorobiła się żadn ej, nawet małej i gorszeg o sortu kolon ii. Od czasów dek olon izacji zan iechan iem tym zwyk le się chlubion o i uważan o za atut w relacjach z krajami Azji i Afryk i. Jedn ak w latach „wyścig u o Afryk ę” oraz, zwłaszcza w dwudziestoleciu międzywojenn ym – a i dziś
ów żal i zawiedzion y sentyment niek iedy wybrzmiewa – brak doświadczeń kolo‐ nialn ych, podobn ie jak morskich, przedstawiał się jak o wstydliwa słabość, przyk ład dziejowych pomyłek, prowincjon alizmu i indolencji naszych przodk ów. Owemu deficytowi staran o się zaradzić, sięg ają c po fakty historyczn e, które tyl‐
ko w nadzwyczajn ej potrzebie dałoby się zaliczyć do polskiej tradycji kolon ialn ej. Jedn ym z zabieg ów mają cych stworzyć podwalin y pod rodzimą klechdę kolon ialn ą było zaliczen ie do naszej spuścizny dok on ań Kurlandii – krok mocn o dysk usyjn y, bo Księstwo Kurlandii i Semig alii, część dzisiejszej Łotwy, było tylk o lenn em Rzecz‐ pospolitej Obojg a Narodów. Być może jedn ak to niewielk ie państewk o, liczą ce nie‐
spełn a trzydzieści tysięcy kilometrów kwadratowych i zaledwie dwieście tysięcy mieszk ańców, mog ło być kluczem do zdobycia przez Polskę i Litwę zamorskich ko‐ lon ii – i jedyn ą ku temu w miarę rzeczywistą okazją . Księstwem stan owią cym rodzaj resztówk i po władają cym Infla ntami zak on ie ka‐ walerów mieczowych rzą dzili potomk owie ostatn ieg o wielk ieg o mistrza, dyn astia Kettlerów. Najwybitn iejszym z rodu był przedsiębiorczy ksią żę Jak ub Kettler, pan u‐
ją cy w Kurlandii przez pon ad czterdzieści lat, do 1682 rok u. Jak pisał o nim Włady‐ sław Kon opczyński, „dziwn y to meteor w ówczesnej Europ ie, […] lenn ik ogromn e‐ go państwa, któreg o ostatn ia flota wojenn a gniła w tym właśnie momencie, gdy 68
wstęp ował on na tron” . Choć terroryzowan y przez Szwedów, wybudował kilk a‐ dziesią t statk ów handlowych, utrzymywał agentów w kilk udziesięciu europ ejskich centrach, „snuł olbrzymie plan y, handlował, przewoził, fabryk ował, zawierał trak‐ 69
taty, obsyłał swoimi okrętami Gwin eę i Brazylię” . W 1647 rok u ten świetn y cheva‐
lier d’industrie et la navig ation przedstawił królowi Władysławowi IV pion ierski w naszej części Europ y i na pierwszy rzut oka niemal rea listyczn y projekt utworze‐ nia komp an ii handlowej, która działać miała w Indiach Wschodn ich i Zachodn ich. Król nie podją ł jedn ak tematu. Ksią żę Jak ub, choć zawiedzion y, plan ów kolon i‐ zacyjn ych, rzecz jasna, nie zamierzał porzucać. Wierzył w siebie i w Kurlandię. Kraj
ten, przyp omin ają cy wyrostek robaczk owy, szerszym swym końcem przyleg ał do morza i Zatok i Ryskiej, od południa gran iczył z Litwą , a od półn ocy ze szwedzk imi posiadłościami w Infla ntach oraz od wschodu z Infla ntami Polskimi. Rzą dzon y z głową i konsek wencją na wzór Holandii, miał z pewn ością zadatk i na państwo nowoczesne i zdoln e do eksp ansji kolon ialn ej, na kieszonk ową raczej oczywiście
skalę. Jeg o oknami na świat były dwa niewielk ie, ale ruchliwe porty w Windawie i Lip awie.
W sierpn iu 1651 rok u wyp łyn ą ł z Windawy ksią żęcy okręt „Walfisch”. Z końcem październ ik a Kurlandczycy dowodzen i przez Joa chima Den ig era dotarli do ujścia
rzek i Gambia, gdzie korzystn ie nabyli od tubylców kilk a strateg iczn ie położon ych skrawk ów lą du. Dzięk i tym nabytk om – były to Wyspa Święteg o Andrzeja położo‐
na w górze rzek i kilk a mil od ocea nu i są siadują cy z nią teren na stałym lą dzie, wyspa Banjul, na której leży dziś stolica Gambii, oraz nadrzeczn y pas lą du dług ości kilk udziesięciu mil w kraju Gassan – mocn o usadowili się na brzeg ach afryk ańskich. Na Wyspie Święteg o Andrzeja z kamien ia zwiezion eg o z Europ y wybudowali czte‐ robastion owy fort, siedzibę gubern atora, a zarazem faktorię handlową . Wkrótce ku
satysfakcji obu stron ruszył handel – wyroby metalowe, tkan in y i szklan e paciork i wymien ian o na złoto, kość słon iową , pieprz i masło palmowe. Oraz na niewoln i‐ ków, których sprzedawan o z pok aźn ą marżą do Indii Zachodn ich. Znad Bałtyk u
przybywali na Wyspę Święteg o Andrzeja osadn icy, rzemieśln icy i chłop i, skuszen i obietn icą uwoln ien ia z poddaństwa. Kolon ia rozk witała – z powodzen iem, dzięk i niezrówn an ym czarn ym nurk om poławian o u ujścia Gambii nawet perły – do czasu gdy lenn a zależn ość od Rzeczp ospolitej sprowadziła na Kurlandię nieszczęście. W czasie potop u Szwedzi spustoszyli neutraln e formaln ie księstwo i w 1658 rok u
uwięzili jeg o władcę. Zan im po dwóch latach odzyskał woln ość, ujściem Gambii „zaopiek owali się” po swojemu Holendrzy, a późn iej Ang licy. Żą dan ia zwrotu kolon ii nic, rzecz jasna, nie dały poza zgodą Ang lik ów na kolo‐ nizację przez Kurlandczyk ów Tobag o, niewielk iej karaibskiej wyspy są siadują cej ze znaczn ie większym hiszp ańskim Tryn idadem, z którym dziś tworzy wspóln e pań‐
stwo. Objęcie w posiadan ie wyspy, którą Kettler odk up ił prawdop odobn ie w 1652 rok u od jedn eg o z brytyjskich admirałów, miało być pierwszym krok iem ku urzeczywistn ien iu imp on ują cych plan ów podbicia przez Kurlandię ogromn ych ob‐ szarów Ameryk i Południowej. Udziałowcem w owym przedsięwzięciu miał być tym razem oprócz noweg o króla polskieg o Jan a Kazimierza sam pap ież Inn ocen‐ ty X. Rzeczp ospolitej przyp adłyby teren y obecn ej Gujan y i półn ocn ej Brazylii, Kur‐ landii dzisiejsza Wen ezuela i spora część Kolumbii, a pap iestwu teren y Brazylii na południe od równ ik a. Jak wyliczył Kettler, wspóln icy pod przewodem Kurlandii po‐
trzebowali na to około trzech–czterech milion ów talarów, floty liczą cej czterdzieści okrętów wojenn ych oraz dwudziestu czterech tysięcy żołn ierzy i maryn arzy. Bez‐ owocn e pertraktacje, toczą ce się w cien iu wojn y z Kozak ami, trwały aż do śmierci
Inn ocenteg o X w 1655 rok u. Ale ksią żę Jak ub nie czek ał, rzecz jasna, na ich szczę‐ śliwe zak ończen ie.
W maju 1654 rok u u brzeg ów Tobag o zak otwiczył okręt wojenn y „Herzog in von Curland”, ze stu kurlandzk imi żołn ierzami i osiemdziesięcioma rodzin ami kolon i‐
stów na pok ładzie. W cią g u paru lat osiadło w „Nowej Kurlandii” dwan aście tysięcy osadn ik ów znad Bałtyk u, powstały twierdza Fort Jacobus, miasto Jacobus-Stadt i port Casimirshafen, ku czci suzeren a Kurlandii, który – jak się spodziewali kolon i‐ ści – wesp rze w końcu ich zamorską placówk ę jak o po trosze jej zwierzchn ik. Wkrótce na Tobag o założon o intratn e plantacje trzcin y cuk rowej, na których za‐ 70
trudn ion o czarn ych niewoln ik ów sprowadzon ych z bratn iej Gambii . Prosperity trwała zaledwie cztery lata. Po tym, jak Szwedzi aresztowali władcę Kurlandii, przez następn e ćwierć wiek u o wyspę toczyli boje Holendrzy, Ang licy i Francuzi. Ostateczn ie jedn ak zwycięsko wyszła z tej konfrontacji inn a, nowa potęg a – prze‐ sławn i karaibscy piraci, zwan i kurtua zyjn ie flibustierami. Przez następn e sto lat, niemal do końca XVIII wiek u wyspa była złowrog im pirack im gniazdem. Na dawn ej Wyspie Święteg o Andrzeja w Gambii zachowały się jeszcze pozostało‐ ści kamienn ych murów fortu wzniesion eg o przez kolon istów, a na Tobag o – szczą t‐
ki Fort Casimir oraz nazwa Grea t Courland Bay, Zatok a Kurlandzk a. Pozostała też nierozstrzyg nięta, lecz niezbyt zajmują ca kwestia: czy kolon ie wasala są też kolo‐ niami sen iora, co mog łoby oznaczać, że Rzeczp ospolita była państwem kolon ial‐ nym, choć jakby „z drug iej ręk i”. Wydaje się, że – na szczęście, choć wielu powie‐ działoby „niestety” – nie była. Kolon ialn e imp rezy Jak uba Kettlera org an izowan e
były bowiem wyłą czn ie na własny rachun ek i odp owiedzialn ość Kurlandii. Do szereg ów polskich prek ursorów kolon ialn ych działacze i publicyści LMiK wcielili natomiast bez wahan ia Mauryceg o Ben iowskieg o, któreg o mieszk ańcy Ma‐ dag askaru obrali w XVIII wiek u cesarzem. Według leg endy, opowiadan ej nieg dyś w ciemn e trop ik aln e wieczory przez starych Malg aszów, w żyłach Mauryceg o Be‐
niowskieg o krą żyła święta krew dyn astii Ramin ich. Konk retn ie, twierdzon o, był on syn em naturaln ym pewn eg o cudzoziemca i córk i ostatn ieg o cesarza Madag askaru Laryzon a Ramin i. Mają c na uwadze fantastyk ę biog rafii Ben iowskieg o i tajemn iczą
zmienn ość jeg o losów, nie sposób wyk luczyć z całą pewn ością nawet jeg o domnie‐ man ych zamorskich korzen i. Jedn ak według faktów potwierdzon ych dok umentami i relacjami ojcem Mauryceg o Aug usta baron a Ben iowskieg o był Samuel Ben ioyi, ge‐ nerał w służbie austriack iej, a matk ą Róża baron ówn a de Rav ay. Maurycy urodził
się w 1741 rok u pod Tatrami, po ich słon eczn ej południowej stron ie, w węg ierskiej wówczas, a dziś słowack iej wiosce Vrbov. Jeg o rodzin a ze stron y ojca zwią zan a by‐
ła z Polską od czasów Łok ietk a, rodzon y zaś stryj piastował godn ość starosty, czyli dzierżawcy dóbr królewskich na Litwie. Młody Ben ioyi po śmierci stryja osiadł w odziedziczon ym mają tk u na Litwie i zmien ił nazwisko na Ben iowski. Wiejskie bytowan ie na kresach urozmaicał sobie nauką żeg larstwa w Gdańsku oraz rejsami do Hamburg a, Amsterdamu i Ang lii. Ale
ekscytują cą odmian ę przyn iosło mu dop iero przystą p ien ie do konfederacji bar‐ skiej, podczas której jak o pułk own ik mężn ie – czeg o dowodzi siedem ran odn iesio‐
nych od kul, szabli i pik oraz jedn a od odłamk a kartacza – stawał i dowodził. Ran‐ ny dostał się do carskiej niewoli, gdzie niezwłoczn ie przystą p ił do rosyjskieg o spi‐ sku przeciw Katarzyn ie II. Wprawdzie są d uznał ów zarzut za niedowiedzion y, ale, jak w tym specyficzn ym kraju nieraz bywa, po paru dniach wsadzon o go nocą do kibitk i i wysłan o bez wyrok u na wschód – najdalej, jak się dało. Podróż na Kam‐ czatk ę pod konwojem trwała równ o rok. W kolon ii zesłańców polityczn ych w Bolszerieck u Ben iowski z miejsca zorg an izo‐ wał spisek i wystą p ił zbrojn ie przeciw nadzorcom. Pół rok u po przybyciu na Kam‐
czatk ę był człowiek iem woln ym, przywódcą kilk udziesięciu zaufan ych towarzyszy i komendantem zdobyczn eg o statk u „Święty Piotr i Paweł”. Do teg o pan em, wprawdzie samozwańczym, nie tylk o miasteczk a, lecz także całej Kamczatk i. Na począ tk u maja 1771 rok u statek podn iósł kotwicę i wyruszył w dług i, jak się okaza‐ ło, rejs, podczas któreg o „szlachcic polski i węg ierski”, syn dwóch z gruntu lą do‐ wych narodów, odk rył swe życiowe powołan ie – kolon izację zamorskich lą dów. „Święty Piotr i Paweł” pod polską banderą dotarł do Wysp Jap ońskich, gdzie za‐ łog ę przyjęto z wielk ą rezerwą . Dop iero na wyspie Oshima, zamieszk ałej przez lu‐
dzi mówią cych po chińsku, dobroduszn ych i cywilizowan ych, udało się żeg larzom nawią zać przyjacielskie i partn erskie stosunk i. Ben iowski obiecał sobie wrócić na nią i pod protekcją któreg oś z mocarstw założyć europ ejską kolon ię. Na począ tek podp isał traktat, w którym wyspiarze przyrzek li przydzielić mu potrzebn ą na ten cel ziemię. Podobny traktat, a właściwie alians zawarł z niezależn ym królem poło‐ wy Formozy (Tajwan u), któreg o wsparł na polu bitwy z władają cym drug ą częścią wyspy miejscowym rywalem, lenn ik iem i stronn ik iem Chin. Krok i te otwierały przed baron em nadzwyczajn e perspektywy.
W Paryżu, gdzie dotarł zimą 1772 rok u, kawalerska ucieczk a z carskiej niewoli i pełn a zadziwiają cych przyg ód eskap ada na dalek ich chińskich morzach zjedn ały mu liczn ych wielbicieli i wielbicielk i oraz przychyln ość królewskich min istrów. Przy‐ znan o mu więc bezzwłoczn ie rang ę pułk own ik a. O kolon izowan iu wysp na Pacyfi‐
ku biurok raci Ludwik a XIV nie chcieli słyszeć. Dostrzeg an o jedn ak, czy też domyśla‐ no się niep rzeciętn ych kwalifik acji kolon izatorskich młodeg o cudzoziemca. Były one rzeczywiście wybitn e – niezwyk ły zmysł org an izacyjn y, zdoln ości wojskowe,
odwag a, nieugięta siła woli, wytrwałość, niesłychan a ambicja, ogromn a ciek awość świata, nawyk chłodn ej kalk ulacji połą czon y z fantazją gran iczą cą z szaleństwem. Do teg o kon ieczna doza bezwzględn ości i okrucieństwa oraz predylekcja do intryg, podstęp ów i najrozmaitszych, nie zawsze godziwych machin acji… Sto lat późn iej dzięk i tym niep ospolitym talentom zdobyłby z pewn ością dla Europ y, a może w ostateczn ym rachunk u Polski czy Węg ier rozleg łe kolon ie w Azji i Afryce. W swo‐ ich czasach pozostał jedn ak kolon ialistą niespełn ion ym. W lutym 1774 rok u Ben iowski we francuskim mundurze wylą dował w zatoce An‐
tong ila na wschodn im wybrzeżu Madag askaru. Przywiózł z sobą patent na guber‐ natora wyspy, „korp us” wojska w sile trzystu żołn ierzy i promesę kredytów na kil‐
kaset tysięcy liwrów. Terytorium, na którym miał rzą dzić, należało dop iero zdobyć. Pierwszym, niebezp ieczn ym i zdradliwym przeciwn ik iem okazali się gubern atorzy są siedn ich wysp Île-de-France (Mauritius) i Île-de-Bourbon (Reun ion). Kolon izacja
wielk iej pobliskiej wyspy zag rażała im zap aścią gospodarczą , sabotowali zatem notoryczn ie zarzą dzen ia z Paryża.
Równ ież miejscowe plemion a kontestowały jeg o władzę, lecz baron – zmuszają c do uleg łości słabszych, a siln iejszych zręczn ie szczują c na siebie – w niedług im sto‐ sunk owo czasie zdołał buntown ik ów spacyfik ować. Natomiast najg roźn iejszych, waleczn ych Sak alawów – mają c już pon ad cztery tysią ce reg ularn ych żołn ierzy i przeszło dziesięć tysięcy sprzymierzon ych wojown ik ów – pobił w krótk iej wojen‐
nej kamp an ii. Niemało trudu włożył też w rozbudowę infrastruktury kolon ii i po‐ pieran ie jej rozwoju gospodarczeg o. Z dala od wybrzeża – gdzie wszyscy biali cho‐ rowali na malarię, którą leczon o wówczas wodą z octem – na Równ in ie Zdrowia
wybudował dwa forty i połą czył je czterdziestok ilometrową drog ą z Louisbourg iem. Ziemię wzdłuż niej przydzielił francuskim kolon istom pod uprawę bawełn y, trzcin y
cuk rowej, tyton iu i indyg owców. W drug im rok u po założen iu kolon ii gubern ator wysłał do Wersalu spisan y na perg amin ie bilans, według któreg o koszty inwestycji
w zdobycie i zag ospodarowan ie Madag askaru (tysią c sto czterdzieści jeden tysięcy liwrów) w sporej już części (czterysta czterdzieści tysięcy) pok ryto z dochodów ko‐
lon ii. Korzystn y wyn ik fin ansowy kolon ia zawdzięczała między inn ymi pewn ym in‐ tratn ym dostawom, o których gubern ator wspomniał krótk o: „Dostarczon o Wyspie 71
Francuskiej w niewoln ik ach – 161 417 liwrów” . Włodarze są siedn ich kolon ii nadal jedn ak szkodzili mu, jak mog li, ślą c don osy do Paryża i rozp uszczają c plotk i, że będzie wkrótce odwołan y. „Jedn a tylk o moja zgu‐ 72
ba nasycić ich mog ła” – wspomin ał w pamiętn ik ach . Wobec tak ieg o rozwoju wy‐ darzeń powzią ł Ben iowski myśl, by porzucić służbę francuską i – korzystają c z famy o swoim cesarskim rodowodzie – przyją ć koron ę niezawisłeg o Madag askaru. „Tak dalek o zap aliła się ma głowa, iż jużem przeg lą dał w przyszłości potężn e ode mnie w owych stron ach założon e państwo, a rzą d jeg o zasadzon y na narodowej woln o‐ 73
ści” . Nastroje ludn ości sprzyjały tak im plan om. Jakk olwiek gubern ator rzą dził twardą ręk ą – uciek ają c się często do konk retn ych kar w rodzaju przep ędzan ia pod 74
rózgami, batog ów i przyk uwan ia do taczek – Malg asze służyli mu wiern ie . W po‐ łowie sierpn ia 1776 rok u wodzowie z całej wyspy wezwali go do objęcia dziedzic‐ twa ostatn ieg o „amp ansak aby”, czyli przejęcia władzy i przyjęcia tytułu cesarza
Madag askaru. Wkrótce potem gubern ator złożył dymisję na ręce przybyłych z Francji komisarzy królewskich, a następn ie niczym na polu elekcyjn ym na Woli stan ą ł przed zabran ym w Louisbourgu trzydziestotysięczn ym tłumem – wielk im „kabarem” wyborczym. Ubran y w powłóczystą białą szatę malg askich dostojn i‐ ków, składał i odbierał przysięg i od przywódców każdej z klas wyborczych, co po‐ twierdzan o wzajemn ym wysysan iem ran zadan ych brzytwą na ramien iu. Następca cesarza Laryzon a z miejsca zabrał się do reformowan ia kraju, zreorg an izował woj‐ sko, plan ował utworzyć min isterstwa i przep rowadzić nowy podział terytorialn y wyspy. Potem zaś wyp rawił się do Francji, zamierzają c jak o władca niezawisłeg o niemal państwa zawrzeć z Ludwik iem XVI jak iś rodzaj traktatu sojuszn iczeg o.
Francuzi z tej okazji nie skorzystali, choć obdarzyli go tytułem hrabiowskim i mian owali gen erałem. Następn e lata amp ansak aba spędził w daremn ym poszuk i‐ wan iu zajęć i celów na miarę swych ambicji i możliwości, zabieg ają c o pop arcie w sprawie Madag askaru – w Ang lii, Austrii a w końcu, wreszcie z powodzen iem, w Stan ach Zjedn oczon ych. W lipcu 1785 rok u z pok ładu statk u „l’Interp ide” – zak u‐ pion eg o przez spółk ę utworzon ą w Baltimore i płyn ą ceg o pod banderą ameryk ań‐ ską – Ben iowski znów ujrzał Madag askar. W drodze z zachodn ieg o na wschodn ie
wybrzeże towarzyszyły mu niep rzebran e tłumy krajowców, oddają c mu cześć na‐ leżn ą mon arsze. W cią g u niewielu miesięcy Ben iowski odtworzył dwór i wojsko, pobudował nową stolicę Mauritan ię i podp orzą dk ował sobie francuskie faktorie na wyspie. Swe listy do francuskich gubern atorów podp isywał „Maurycy Aug ust, z ła‐
ski Bożej amp ansak aba Madag askaru”. Wiosną 1786 rok u Francuzi uznali ostateczn ie, że Ben iowski staje się niedop usz‐ czaln ym zag rożen iem dla ich interesów. O świcie 23 maja sześćdziesięciu żołn ierzy
francuskich pod komendą kap itan a Larchera wylą dowało w pobliżu Mauritan ii. Po paru godzin ach marszu przez dżung lę ujrzeli przed sobą osadę z fortem otoczon ym palisadą i obszern ym domem amp ansak aby. Na jeg o prog u stał sam Ben iowski. Natychmiast rozg orzała walk a, w której obrońcy, choć zaskoczen i, mieli wszelk ie szanse na zwycięstwo. Lecz los zrzą dził inaczej: „ujrzałem Ben iowskieg o, który
strzelił do nas z karabin u i opuścił go zaraz do ziemi, podn oszą c swą lewą ręk ę do serca, a prawą nap rzód w naszą stron ę, […] już kon ał. Kula przeszyła mu pierś 75
z prawej stron y do lewej” – nap isał w rap orcie Larcher.
Celn ie wymierzon a, a może tylk o zabłą k an a kula zak ończyła barwn e życie szlachcica polskieg o i węg ierskieg o, amp ansak aby Mauryceg o Aug usta Ben iowskie‐
go. Nie wiadomo, czy i jak jeg o śmierć mog ła wpłyn ą ć na dzieje Madag askaru. Przeważa zdroworozsą dk owy pog lą d, że gdyby Ben iowski nie zgin ą ł, to i tak nie ostałby się zbyt dług o na wyspie: „[…] Francja, także rewolucyjn a, szybk o upo‐ mniałaby się o Madag askar. A już na pewn o uczyn iłby to Nap oleon. Albo na zamę‐ cie we Francji skorzystałaby Ang lia, usuwają c z Madag askaru nawet nie potomk a, 76
lecz wprost sameg o hrabieg o” . Jedn ak niek tórzy autorzy nie oparli się pok usie dalek o idą cych spek ulacji. Tak na przyk ład Lep ecki są dził, że gdyby hrabia prze‐ trwał jeszcze dwa lata, „Francja nie byłaby już potem nig dy mog ła z Madag askaru go wyp ędzić i dzisiaj, być może, jeg o potomek władałby tą wyspą jak o swoim pra‐ 77
wym dziedzictwem” . Trzeba przyznać, że istn ieją pewn e arg umenty, że tak a
ewentua ln ość nie była całk owitą iluzją . Madag askar nie zaliczał się do typ owych „krajów murzyńskich”, zamieszk iwała go zmieszan a z Afryk an ami ludn ość pocho‐ dzen ia malajsko-polin ezyjskieg o z relatywn ie siln ymi tradycjami państwowymi,
które w XIX wiek u umożliwiły zjedn oczen ie wyspy jak o mon archii. Rzą dzon a przez kolejn ych królów i królowe, pod wieloma względami przyp omin ała Abisyn ię, a ostatn ia władczyn i, uparcie odrzucają ca dobrodziejstwa francuskieg o protektora‐ tu – choć ubierają ca się zawsze według ostatn iej paryskiej mody – piękn a Ran av a‐
lon a III cieszyła się w Europ ie sporą pop ularn ością i pop arciem. Francja, z drug iej stron y, w czasach Ben iowskieg o traciła właśnie swe kolon ie – Indie, Kan adę i sprze‐ dan ą przez Nap oleona Luizjan ę. Dała się nawet pobić powstańcom na San Domin‐ go. Dop iero w drug iej połowie XIX wiek u zaczęła odbudowywać zamorskie imp e‐ rium, przy czym Madag askar bron ią cy twardo swej niezawisłości był szczeg óln ie trudn ym wyzwan iem dla francuskich kolon izatorów. W ich ręk ach znalazł się do‐ piero u prog u XX wiek u. Gdyby Ben iowski rzeczywiście zdołał umocn ić swe pan o‐
wan ie i zjedn oczyć kraj – choć to bardziej jeszcze ryzyk own e założen ie niż indolen‐ cja Francji – nowa dyn astia z europ ejską gen ea log ią , zasilan a przez fachowców
i osadn ik ów z Europ y, mog łaby może przetrwać i rzą dzić państwem formaln ie przyn ajmniej niezależn ym. Rozumieć się samo przez się, iż tak ie konfabulacje cie‐ szyły się u nas sporym powodzen iem – że woln y Madag askar z racji zadawn ion ych sentymentów i szacunk u dla ojczyzny sławn eg o amp ansak aby oddałby się bez‐ zwłoczn ie w opiek ę II Rzeczp ospolitej albo przyn ajmniej przyznał potomk om Sar‐ matów jak ieś niebywałe przywileje.
Do historii polskiej myśli kolon ialn ej zaliczon o też w dwudziestoleciu nowatorski plan utworzen ia Nowej Polski Niep odleg łej na antyp odach, z którym wystą p ił w 1871 rok u Piotr Aleksander Wereszczyński. Kap italn e znaczen ie miał odeg rać w nim element zaskoczen ia. Ostateczn y cel statk u z pierwszymi osadn ik ami, który z jedn eg o z europ ejskich portów wyruszyłby na morza południowe, zamierzan o do końca utrzymać w tajemn icy. Dop iero po założen iu osady na upatrzon ej wyspie polscy pion ierzy wezwaliby któreś z mocarstw do uznan ia niep odleg łości kolon ii.
Pon ieważ miałaby ona powstać na Nowej Gwin ei, spodziewan o się, że hon or ten przyp adn ie Ang lii. Oraz że Zjedn oczon e Królestwo uczyn i to z ochotą , widzą c w Nowej Polsce parawan osłan iają cy przed obcymi zak usami – na przyk ład rosyj‐ skimi – Australię. Autor projektu rozważał z począ tk u jak o przyszłą polską siedzibę narodową dwie inn e wyspy w są siedztwie – Nową Irlandię, a zwłaszcza mają cą powierzchn ię sporeg o województwa Nową Brytan ię. Ale ostateczn ie pozostał przy koncepcji, by kolon ię ulok ować na drug iej co do wielk ości wyspie świata. Był to wybór zrozumiały, gdy wzią ć pod uwag ę, że przewidywał przesiedlen ie na drug ą
półk ulę, oczywiście sukcesywn ie, większości – a może nawet wszystk ich Polak ów. Wizjon er, który wskazał rodak om, jak wyzwolić się bez przelewu krwi spod wła‐
dzy zaborców, wywodził się ze szlachty kurlandzk iej, z rodzin y pieczętują cej się herbem Korczak. Jeg o ojciec był adiutantem króla Stan isława Aug usta, a on sam
w młodości służył w wojsku rosyjskim. Późn iej życiową pasją Wereszczyńskieg o sta‐ ła się, jak w przyp adk u jeg o sławn eg o ziomk a Jak uba Kettlera, geog rafia zamor‐ ska. Wiele podróżował i choć mieszk ał w Petersburg u, pog łębiał stale swój „wyższy patriotyzm” – „namiętn ość najwyższą , poświęcają cą się dla dobra sweg o społe‐ czeństwa i nieszczędzą cą ani sweg o mien ia, ani życia dla utrzyman ia lub zdobycia 78
niep odleg łości ojczyzny” . Po powstan iu styczn iowym utwierdził się ostateczn ie w przek on an iu, że Polacy nie są w stan ie zbrojn ie wywalczyć niep odleg łości. Jed‐
nocześnie sprzeciwiał się idei pracy org an iczn ej jak o prowadzą cej do kolaboracji i wyn arodowien ia. Był na przyk ład przeciwn y budowan iu kościołów i zak ładan iu muzeów oraz inn ych instytucji naukowych na ziemiach polskich. Uważał bowiem, że jest to oddawan ie narodowych pamią tek wrog owi, który zabierze je dla siebie. Należało zatem wyp rowadzić rodak ów z domu niewoli, znad Wisły i Warty, prze‐
być ocea ny i ulok ować ich w nowych całk iem warunk ach geop olityczn ych, z dala od wrog ich są siadów. Swój brawurowy, przemyślan y w każdym detalu projekt przedstawił z rzeczowością i ujmują cą prostotą właściwą emerytowan ym wojsko‐ wym. Tak więc pierwsi kolon iści w liczbie od pięciuset do tysią ca mieli kup ić od Pap u‐ asów ziemię pod budowę kilk u ufortyfik owan ych osad roln iczo-handlowych, które stałyby się zalą żk ami miast. Każdemu z osadn ik ów przydzielon o by grunty roln e o jedn ak owej powierzchn i. W Nowej Polsce mog liby zamieszk ać co do zasady tylk o
etn iczn i Polacy. Pon adto w niewielk iej liczbie przedstawiciele narodów pozbawio‐ nych państwa: Czesi, Słowacy, Łużyczan ie, Irlandczycy, a nawet – powody nie są tu jasne – Szwedzi i Belg owie. Imig racja Niemców, Rosjan i Żydów byłaby nato‐ 79
miast zabron ion a . W Nowej Polsce zamierzał Wereszczyński ustan owić rep ublik ę z prezydentem i powszechn ym prawem wyborczym przysług ują cym wszystk im,
w tym kobietom, lecz z wyłą czen iem tych mieszk ańców, którzy nie zdaliby egzami‐ nu po ukończen iu obowią zk owej szkoły elementarn ej. Tak i „niedołęg a umysłowy” nie mógłby się także ożen ić i rozp orzą dzać swą własnością . Wereszczyński pisał ka‐ teg oryczn ie w jedn ym z listów: „Kto do lat 20 wiek u nie nauczy się czytać, pisać, rachować, krótk iej geog rafii ogóln ej i polskiej oraz krótk iej historii świętej z kate‐ chizmem i historii polskiej, ten widoczn ie jest idiotą , więc jak o tak i powin ien pozo‐ stawać pod opiek ą i w celibacie, aby nie rozp ładzać jak ichże idiotów, nim się nie 80
wyuczy wymag an ych nauk, a tymczasem ma służyć parobk iem” .
Eskap istyczn a koncepcja Wereszczyńskieg o – tu „eskap izm” odn osi się do XIXwieczn ej myśli polityczn ej prop on ują cej ludom bez państwa przen iesien ie całości 81
bą dź części narodu w inn e miejsce na świecie dla ocalen ia język a i tradycji – nie spodobała się jeg o współczesnym. Urzeczywistn ien ie pierwszeg o etap u inwestycji w Nową Polskę wraz z zak up em parostatk u miało kosztować dwieście dwadzieścia siedem tysięcy rubli, sumę umiark owan ą , odp owiadają cą , jak pamiętamy z Lalki Prusa, wartości trzech kamien ic w Warszawie. Jedn ak kolejn i ówcześni politycy, fi‐
nansiści i inn e osoby publiczn e – w tym Władysław Czartoryski, przywódca Hotelu Lambert, Aleksander Kurtz, dyrektor Bank u Galicyjskieg o i Józef Ignacy Kraszewski – odmawiali pop arcia zarówn o moraln eg o, jak i materialn eg o. Najg orzej poszło Wereszczyńskiemu w zaborze pruskim, gdzie po prostu został zak rzyczan y podczas 82
odczytu w Torun iu . Ignorowała go równ ież prasa, nic więc nie wyszło z pomysłu, aby każdy z Polak ów wpłacił po dwie kop iejk i na przyszłą kolon ię. Jak przyzna‐ wał jeden ze zwolenn ik ów eskap izmu, projekt Wereszczyńskieg o „pomiędzy inteli‐ gencją polską wcale nie cieszy się powodzen iem, a rea kcją na nieg o jest obojęt‐ 83
ność, pog arda, a nawet szyk an owan ie” . Najp rawdop odobn iej jedyn ym w kraju entuzjastą plan ów nowog win ejskich, gotowym poświęcić się sprawie, był Józef Mą czewski, skromn y, lecz przedsiębiorczy urzędn ik są dowy z Radzymin a, który do‐ mag ał się publiczn ie niezwłoczn eg o wyznaczen ia daty wyruszen ia na antyp ody i rozp oczęcia przyg otowań.
Z większą przychyln ością powitała plan Polon ia w Stan ach Zjedn oczon ych, być może i dlateg o, że Wereszczyński uchodził tam bezp odstawn ie za milion era. Jedn ak Julian Horain, dyrektor zrzeszają ceg o coraz liczn iejszych w tym okresie polskich emig rantów Towarzystwa Zjedn oczen ia Polak ów w Ameryce, nie godził się na „projekt wyspowo-ocea niczn y” z uwag i na równ ik owy, zabójczy dla Europ ejczy‐ ków klimat Nowej Gwin ei i nap ady piratów oraz znaczn ą liczbę mieszk ają cych tam „dzik ich”. Horain prop on ował, by kolon ię założyć na słabo zaludn ion ym Półwyspie Kaliforn ijskim – w Meksyk u. Do przyznan ia auton omii polskiej osadzie mieli nak ło‐ nić władze teg o kraju wpływowi meksyk ańscy rodacy, także za pomocą łap ówek przewidzian ych w budżecie przedsięwzięcia. Tak a opcja przek reślałaby, rzecz ja‐ sna, koncepcję Wereszczyńskieg o, któreg o celem było utworzen ie Nowej Polski Nie‐ podleg łej. Kiedy się okazało, że nie ma zgody co do teg o, kto i jak ie pien ią dze ma na począ tek wyłożyć, sprawa upadła.
Idee eskap istyczn e dotarły także do Polon ii syberyjskiej. Autorzy obszern eg o „Li‐ stu z Tomska” – lek arz Dion izy Roman owski i Bron isław Szwarce, jeden z główn ych 84
org an izatorów powstan ia styczn ioweg o – opowiadali się za ulok owan iem auton o‐ miczn ych osad polskich na terytorium któreg oś z państw federacyjn ych, a nawet mocarstwa niechrześcijańskieg o. Wskazywali Chile i Arg entyn ę, w szczeg óln ości Pa‐ tag on ię – z uwag i na umiark owan y klimat i wielk ą liczbę dzik ich kon i – oraz na step y środk owoa zjatyck ie, oraz wyżyn y Tybetu, gdzie mog łoby powstać woln e nie‐ mal państwo pod ogóln ym zwierzchn ictwem cesarza chińskieg o. Zwolenn ik iem Pa‐ tag on ii był też radyk aln y eskap ista z gubern i siedleck iej Kazimierz Zaliwski, który
chciał, by polska kolon ia stała się Spartą „w duchu wiek u XIX”. Jak wyjaśniał: „Ca‐ łe dą żen ie rzą du Nowej Polski miało być skierowan e ku temu, aby w osadzie wyro‐ bić jak największą potęg ę w celu odp arcia ewentua ln eg o atak u”. Każdy mężczyzna niezależn ie od jeg o „zdoln ości naukowych” miał być wedle jeg o plan u rzemieśln i‐ 85
kiem, a oprócz teg o także dobrze wyszkolon ym żołn ierzem . Starzeją cemu się Wereszczyńskiemu nie udało się przek on ać rodak ów do Nowej Gwin ei. Zmarł w 1879 rok u, a wraz z nim upadła idea narodoweg o exodusu. Dwa lata późn iej „pewien młodzien iaszek” – jak go protekcjon aln ie, lecz zgodn ie ze sta‐
nem faktyczn ym nazywan o – zaledwie dwudziestoletn i Stefan Szolc-Rog oziński z Kalisza zadziwił opin ię polską niesłychan ym projektem naukowej wyp rawy w dzik ie dżung le Kamerun u. Jej celem sek retn ym, lecz stan owią cym publiczn ą ta‐ jemn icę miało być zbadan ie teren ów, które mog łyby stać się kolon iami przyszłej odrodzon ej Rzeczp ospolitej. We wrześniu 1881 rok u subskrybenci wychodzą ceg o w Warszawie tyg odnik a „Wędrowiec” mog li przeczytać na jeg o łamach sensacyjn ą ofertę:
Zamierzając w kwietniu roku przyszłego wyruszyć do kameruńskiej zatoki (Afryka Zachodnia) i pozostawiwszy w górach tego imienia stację geograficzną, puścić się na wschód kontynentu dla
stwierdzenia istnienia jezior Liba i ich hydrograficznego połączenia z zachodnim oceanem, z rado‐ ścią powitałbym pomiędzy zjednoczonemi siłami mej wyp rawy towarzysza podróży z ojczystej ni‐ wy, który zechciałby podzielić ze mną trudy i owoce. Przeciąg czasu niezbędny dla eksp edycji oce‐ niam na jeden rok mniej więcej, udział zaś materjalny wynosić będzie 2000 rs (5000 fr.). […] Stefan Szolc-Rogoziński of. mar. i czł. tow. geogr. w Paryżu i klubu afryk. w Neapolu.
W cią g u paru tyg odni oprócz tłumów „niezdatn ych” zgłosiło się szesn astu poważ‐ nych kandydatów, z których jeden, Leopold Jan ik owski, by pok ryć udział w wy‐
prawie, sprzedał kolekcję cenn ych mon et i towarzyszył Rog ozińskiemu jak o mete‐ 86
orolog i etn og raf aż do ich wspóln eg o powrotu do Europ y . W owych latach w Królestwie idea lizm w każdej postaci, choćby i kolon ialn y, nie był w cen ie w przeciwieństwie do haseł pozytywistyczn ych, które sprowadzan o często do mile
brzmią ceg o wezwan ia – „bog aćmy się!”. Perspektywa kolon izacji w Afryce pobudziła nadspodziewan ie afekty patriotycz‐ ne i wznieciła zaciek łe spory, zwłaszcza że Rog oziński – choć nie wahał się z wyda‐
niem na wyp rawę spadk u po matce, całeg o sweg o mają tk u osobisteg o – zwrócił się do społeczeństwa o „suk urs” fin ansowy, konk retn ie: dziesięć tysięcy rubli, których podróżn ik om brak owało. Ze szczeg óln ą pasją zwalczał pomysły „młodzien iaszk a” duchowy przywódca pozytywistów Aleksander Świętochowski, który dek larował, 87
że „ze stu miljon ów rubli nie dałby 50-ciu kop iejek na wyp rawę” , i twierdził, że
pien ią dze ze składek powinn y zostać przeznaczon e na instytut kształcen ia nauczy‐ cieli szkół elementarn ych, przytułek dla podrzutk ów, gdzie mog liby uczyć się rze‐ miosł, lub nap rawę dróg na prowincji. „Musimy wprzód pomyśleć o butach”
88
–
przek on ywał. Inn y jedn ak zwolenn ik pracy org an iczn ej, Bolesław Prus, prymatu butów nie uznawał i dowodził: „…my teg o rodzaju pog lą dów podsycać nie może‐ my. Niechże choć z tytułu wyp rawy do Afryk i ludzie zrozumieją u nas, że warsza‐ wiak a muszą obchodzić nie tylk o jeg o buty i bruk i na Nowym Świecie, […] ale na‐ wet badan ia naukowe, od których nie możemy spodziewać się natychmiastoweg o procentu”. I dodawał zachętę: „Niech oni […] wiedzą , że poza nimi stoi gdzieś na‐ ród, a nad nimi unosi się jeg o błog osławieństwo”. Zgodn y tu z Prusem inn y lumi‐
narz literatury, Sienk iewicz, odwoływał się do sumien ia i kieszen i współobywateli, piszą c: „Alboż nie płacimy po piętn aście rubli za bilet do krzeseł na powiewn ą Sarę [Bernhardt], alboż nie będziem dawać balów i rautów w karn awale, albo nasze pa‐ nie przestały spuszczać oczy i wzdychać na wspomnien ie Herseg o, alboż wyrzek li‐ śmy się bezik a, bak arata, opery włoskiej. Alboż nie będziem mieli wyścig ów kon‐
nych?”. I piętn ował ską pców: „Starcy bez wyobraźn i, są dzą cy trzeźwo i praktycz‐ nie, niezdoln i jedn ak iść nap rzód, zaślep ien i i skostn iali… Żywotn e narody euro‐ pejskie stwierdzają właśnie swą żywotn ość tym niep ok ojem i zap ałem ducha, który nie szuk ają c nawet bezp ośredn ieg o pożytk u, chce… sięg ną ć tam, gdzie myśl nie 89
sięg a” .
Stefan Scholc od wczesnych lat szkoln ych w gimn azjum we Wrocławiu sięg ał my‐ ślą dalek o – w nieznan e geog rafom miejsca i krainy. Na lekcjach, zbierają c upo‐
mnien ia i kary, studiował ukradk iem pełn e białych plam map y Czarn eg o Lą du. Za‐ mierzał, kreślą c szlak i przyszłych wyp raw, plamy te wyp ełn ić geog raficzn ymi kon‐
kretami, a także barwami nowych kolon ii – polskich. Wnuk niemieck ieg o tkacza i syn współwłaściciela znan ej fabryk i sukn a w Kaliszu oraz pochodzą cej z Warsza‐ wy Malwin y Rog ozińskiej demonstracyjn ie bowiem okazywał swoją polskość, zmie‐ nił nazwisko na Szolc i dodał do nieg o nazwisko matk i. Po niej miał też zap ewn e skłonn ość do czyn ów romantyczn ych, obcą jeg o pragmatyczn ym niemieck im ante‐
natom, oddan ym pomnażan iu rodzinn eg o mają tk u. Ale trzeba też zauważyć, że sposobił się do owych czyn ów plan owo i starann ie. Jak o osiemn astolatek wstą p ił do rosyjskiej maryn ark i wojenn ej, by nauczyć się sztuk i żeg lowan ia po morzach i nawig acji; po zaledwie półtoraroczn ej służbie w Kronsztadzie zdał egzamin oficer‐ ski i na okręcie „Gen erał-Admirał” opłyn ą ł świat dok oła. Uczył się też język ów i zdołał opan ować ich aż sześć. Niewielk i, stuton owy żag lowiec „Łucja Małg orzata”, kup ion y przez Rog ozińskie‐ go we Francji, wyszedł z Hawru w grudn iu 1882 rok u. Płyn ą ł pod banderą francu‐
ską , ale na maszcie powiewała też flag a armatora z warszawską Syrenk ą . W końcu kwietn ia statek eksp edycji – ostateczn ie liczyła ona tylk o trzy osoby, do Rog oziń‐ skieg o i Jan ik owskieg o dołą czył serdeczn y druh szefa wyp rawy z czasów jeszcze szkoln ych, geolog Klemens Tomczek – zarzucił kotwicę u brzeg ów Kamerun u. Na‐ czeln ik wsi na wysepce Mondoleh odstą p ił grunt pod budowę polskiej placówk i na‐ ukowej i kolon izacyjn ej za dziesięć sztuczek koloroweg o materiału, sześć fuzji skał‐ kowych, trzy skrzynk i dżin u, cztery kuferk i blaszan e, czarn y tużurek, cylinder i trzy
kap elusze, tuzin czap ek czerwon ych oraz cztery tuzin y słoików pomady i tuzin szklan ych bransoletek. Jak zdradził, od dawn a marzył, aby na jeg o ziemi zamiesz‐ kali biali ludzie. Widok i na dalsze korzyści materialn e i wzrost prestiżu wśród są sia‐
dów sprawiły, że był uszczęśliwion y. Uczucie szczęścia nap ełn iało też serca przyby‐ łych: „O świcie następn eg o dnia rozbudziliśmy się i spojrzeli dok oła. Czarują cy wi‐
dok przedstawił się naszym oczom; był to krajobraz tej barwn ej afryk ańskiej Szwaj‐ caryi. […] Malown icza zatok a Ambas budziła się właśnie ze snu, tysią ce krop el ro‐ 90
sy błyszczało wśród parowów i wą wozów jej gór” .
Wkrótce po przybyciu do Kamerun u Rog oziński i Tomczek wyruszyli w głą b lą ‐ du, by zbadać i nan ieść na map y górn y bieg rzek i Mung o oraz ziemie i miasta w jej dorzeczu. Dotarli też do znan ych z opowieści krajowców przeg radzają cych jej nurt katarakt – potężn eg o wodospadu spadają ceg o pok rytą pian a kaskadą z siedmiu
stromych skaln ych tarasów. Inn ym celem Polak ów było osią g nięcie tajemn iczeg o Jeziora Słon ioweg o, nad któreg o brzeg ami, bron ią c do nich dostęp u, żyły niep rzeli‐
czon e stada słon i. Odk rył je podczas samotn ej wyp rawy Tomczek. Cudem unikn ą ł stratowan ia oraz słon iowych kłów i trą b: „…las cały zadrżał. Nadchodzą ce stado
potworów poruszyło powietrze ryk iem, któreg o żadn e pióro oddać nie potrafi. Lu‐ dzie struchleli […]. Raptown ie zatrzeszczały blisko drzewa i krzak i i w tej chwili ukazało się ogromn e stado olbrzymów, biją cych to w prawo to w lewo trą bami, to 91
znów podn oszą cych je z ryk iem w górę” . Kiedy dwaj jeg o towarzysze przeżywali niezliczon e przyg ody w interiorze, Jan i‐ kowski z pomocą miejscowych cieśli wzniósł budyn ek stacji naukowej na Mondo‐ leh, założył ogródek z afryk ańskimi warzywami i owocami, mierzył temp eratury i ciśnien ie powietrza oraz zbierał eksp on aty do kolekcji etn og raficzn ej. A przede wszystk im – z myślą o przyszłej kolon izacji – zwiedzał okoliczn e osiedla, zap uszcza‐ ją c się w góry kameruńskie, poznawał ludy miejscowe i rozwijał przyjacielskie zwią zk i z „czarn ą bracią ”, co przychodziło tym szybciej i łatwiej, że nauczył się
miejscoweg o język a. Z czasem tubylcy – zwłaszcza gdy Rog ozińskiemu udało się za‐ kończyć zadawn ion y konflikt między trzema plemion ami – zwracali się do Polak ów nawet o sprawowan ie są dów. „Jest to dowodem, iż z Murzyn ami możn a zrobić wie‐ le, lecz tylk o wpływem moraln ym, nig dy siłą i grozą ” – jeszcze po latach przek on y‐ wał Jan ik owski. I wspomin ał: „Przez trzy lata przecież nie daliśmy do nich jedn eg o wystrzału w swojej obron ie! Ba, byliśmy dla nich powag ą rozstrzyg ają cą ich zatar‐ gi, lek arzami i doradcami. Zasług ują c na ich wdzięczn ość, pośredn io łag odziliśmy 92
ich dzik ie zwyczaje” . Jedyn y użytek, jak i poza polowan iem robili Polacy z bron i paln ej, to demonstrowan ie jej działan ia: „przy pożeg nan iu zadość uczyn iłem chęt‐ nie ogóln ej prośbie i wystrzeliłem trzyk rotn ie z rewolweru. Nig dy nie zap omnę wrażen ia, jak ie to wywołało na dziecinn ych umysłach spok ojn ych krajowców: ska‐ kan o, śpiewan o, tracon o rozum; jeden opowiadał drug iemu, jak „muk ara” [biały 93
człowiek] strzelił” . Trzej uczestn icy kameruńskiej eksp edycji byli co do polskich widok ów w Afryce jak najlepszej myśli. Rog oziński od zap rzyjaźn ion eg o są siada króla Jerzeg o vel ka‐ cyk a Molendo kup ił – choć w rea liach afryk ańskich transa kcja znaczn ie niestety odbieg ała sensem prawn ym od notarialn eg o nabycia nieruchomości – dziesięć kilo‐
metrów kwadratowych ziemi oraz uzyskał obietn icę przek azan ia mu całeg o jeg o królestwa, Boty. Dzięk i z kolei nabyciu krajów Ngemeb, Bubinde oraz Niższej
i Wyższej Mok undy terytorium przyszłej polskiej placówk i kolon ialn ej osią g nęło 94
powierzchn ię około trzydziestu kilometrów kwadratowych , a stosunk i z krajowca‐
mi stawały się coraz serdeczn iejsze. Zbliżały Polak ów do tubylców między inn ymi stałe pustk i w kasie, w zwią zk u z czym w odróżn ien iu od inn ych białych musieli się odżywiać niemal wyłą czn ie lok aln ymi produktami dostarczan ymi przez krajow‐ ców: kassawą , yamem, man iok iem, warzywami, a czasem jedli tylk o to, co udało im się samodzieln ie zebrać w lesie czy upolować. Pod dostatk iem mieli jedyn ie ana‐
nasów i pomarańczy, które miejscowi dostarczali im za bezcen całymi łodziami. Dzięk i temu pamiętn ik i Jan ik owskieg o wzbog aciły się o atrakcyjn e – dziś może na‐
wet bardziej niż dawn iej – kwestie kulin arne: opisy miejscowych produktów żyw‐ nościowych, w tym na przyk ład szczeg óln ie kwaśnych cytryn, które setk ami ton gniły co rok u na są siedn iej wysepce, albo niebywale ostreg o dzik ieg o piep rzu oraz
o przep isy na lok aln e potrawy, jak „fu-fu”. We wspomnien iach Jan ik owski przy‐ znawał z pewn ym skręp owan iem: „Dziś mog ę nawet nap isać, że węże, jaszczurk i i małp y są w jedzen iu bardzo smaczn e. Wą ż afryk ański, choć jadowity, po odcięciu głowy niemniej smak uje. Przyp omin a rybę. Boa tylk o jest za tłusty. Jaszczurk a jest uważan a ogóln ie za specjał jadaln y; mięso małp y równ ież – słodk awe, zbliżon e do 95
króliczeg o” . Nawet pospolite szare pap ug i, choć łyk owate, nadawały się na wy‐ born y bulion. Ta trop ik aln a sielank a nie trwała dług o. W maju 1884 rok u zachorował nag le na 96
„czarn ą febrę” Klemens Tomczek i po kilk u dniach zmarł. Strata najbliższeg o przyjaciela była dla Rog ozińskieg o straszn ym ciosem. Aby oderwać się od żałoby
w Mondoleh, obaj z Jan ik owskim wybrali się na kilk a tyg odni do Gabon u. Gdy wrócili, czek ały na nich fataln e nowin y – w ujścia rzek i Kamerun pojawiły się nie‐ mieck ie okręty wojenn e. W zamian za umorzen ie dług ów, które potężn y i chciwy
król Bell zacią g ał przez lata w hamburskim bank u Woermann a, Niemcy wzięli pod opiek ę rzek ę i cały rozleg ły kraj Dua la. Ang licy odp owiedzieli na ten krok opan o‐ wan iem zachodn iej części Kamerun u, czyn ią c stolicą kolon ii położon ą nap rzeciw Mondoleh osadę misyjn ą Victoria. Plemion a osiadłe nad zatok ą Ambas, częścią sys‐ temu ogromn ej Zatok i Gwin ejskiej, dostały się pod kuratelę królowej Wiktorii. Jed‐ nak w głębi lą du, w górach kameruńskich, wyścig między Niemcami a Brytyjczyk a‐ mi wcią ż nie był rozstrzyg nięty. Rog ozińskiemu pozostał tylk o wybór między
mniejszym lub większym złem, postan owił zatem kup ion e przez siebie ziemie prze‐ kazać Ang lik om.
Co też nastą p iło w rezultacie traktatu zawarteg o w sierpn iu teg o sameg o rok u między wysok imi stron ami „Jej Królewską Mością , Królową Zjedn oczon eg o Króle‐
stwa Wielk o-Brytan ii i Irlandyi, Cesarzową Indyj etc. etc.; p. S. S. Rog ozińskim oraz Królem i Kacyk iem Boty”, w której to umowie królowa, rep rezentowan a przez po‐ ruczn ik a Furlong era dowodzą ceg o kan on ierką HMS „Forward”, „podejmuje się rozp ościerać nad nimi i nad krajem, znajdują cym się pod ich władzą i jurysdykcyą , 97
Swą łaskawą opiek ę i protekcyę” . To nie kon iec: na prośbę konsula brytyjskieg o
Polacy pomog li opan ować Ang lik om także położon e dalej od wybrzeża wschodn ie stok i gór kameruńskich, do czeg o dą żyli także Niemcy. Rog oziński i Jan ik owski z ang ielskimi pełn omocn ictwami, każdy na czele osobn ej eksp edycji, wyruszyli na‐ tychmiast w góry. Był to prawdziwy wyścig po dzik ich, kamien istych teren ach gór‐ skich. Polacy z poran ion ymi nog ami, obaj cierp ią cy na malaryczn ą gorą czk ę, po‐
kon ywali dzienn ie po trzydzieści i więcej kilometrów. Dzięk i ich autorytetowi i sym‐ patii miejscowych – mog li między inn ymi korzystać z lok aln ych środk ów łą czn ości, to jest tam-tamów – prawie czterdziestu kacyk ów podp isało umowy z Ang lik ami. Brytyjskie flag i zawisły nad malown iczymi ziemiami „afryk ańskiej Szwajcarii”, któ‐ re – jak jeszcze niedawn o zdawało się Rog ozińskiemu i jeg o towarzyszom, miały się
stać polskimi kolon iami. Jedyn ie kacyk z osady Batok i u wejścia do zatok i Ambas, kuszon y przez Niemców, kluczył między oboma stron ami i brał podarunk i od jed‐ nych i drug ich. W końcu, by praktyk i te ukrócić, na miejsce przybyła ang ielska ka‐ non ierka, której komendant wysłał na brzeg cztery łodzie z mitraliezami na dzio‐ bach i stu dwudziestu maryn arzy. Nap rzeciw nich wyleg ło kilk uset wojown ik ów
z dzidami. Rozlewowi krwi zap obiegł Jan ik owski, który wbiegł między Ang lik ów a krajowców i podją ł się sprawę rozwią zać pok ojowo. Parę dni późn iej, 12 luteg o 1885 rok u, do brzeg u Mondoleh przybiła pirog a pod
brytyjską banderą z załog ą dwun astu czarn ych wioślarzy, oddan a pod rozk azy Po‐ lak ów. Zan im Jan ik owski zbiegł do łodzi, zatrzymał się na dłuższą chwilę na prog u domu, aby przyjrzeć się krajobrazowi zatok i Ambas. Jeg o piękn ością zachwycał się niezmienn ie od prawie dwóch lat. Teg o dnia jedn ak przeczuwał, że nadchodzi kres pracy i marzeń o stworzen iu tu zalą żk a polskiej kolon ii. Zatok ę otaczał amfitea tr
wzgórz i gór o zboczach okrytych dziewiczymi lasami, mien ią cymi się różn ymi od‐ cien iami zielen i, a miejscami czerwon ą barwą drzew o różowych liściach. Nad nimi wznosił się masyw wulk an u Mong o-ma-Lobach; jeg o wierzchołek przesłan iały chmury. Kilk a tyg odni wcześniej Jan ik owski i Rog oziński wraz z korespondentem
pism niemieck ich, niejak im Zollerem – który w gazetach mian ował się org an izato‐ rem i przywódcą wyp rawy – w znoju zdobyli tę najwyższą górę Kamerun u (cztery
tysią ce siedemdziesią t pięć metrów nad poziomem morza). Ale teraz Leopolda Ja‐ nik owskieg o czek ało trudn iejsze jeszcze zadan ie. Wielk a paradn a pirog a wyp ełn ion a podark ami, tkan in ami i inn ymi cenn ymi do‐ brami zbliżała się już do Batok i, gdy z porann ych mgieł wyłon iła się czarn a sylwe‐ tka dużeg o okrętu wojenn eg o. Była to zak otwiczon a w zatoce niemieck a korweta
„Bismarck”. Błyski słońca odbijają ceg o się w szkłach lorn etek dowodziły, że łódź płyn ą ca pod brytyjską banderą jest piln ie obserwowan a. Misja polityczn a w Bato‐ ki przebieg ła jedn ak nad podziw gładk o. Na zwołan ym pospieszn ie nadzwyczaj‐ 98
nym „palawerze” Jan ik owski przek on ał mieszk ańców osady, że ich racją stan u jest dołą czen ie do bliższych i dalszych są siadów z okolic gór kameruńskich, którzy opowiedzieli się za Ang lią . Szczwan y władca, który poją ł, że możliwości prowadze‐ nia podwójn ej gry się skończyły, nak reślił uroczyście znak krzyża na traktacie po‐ wierzają cym opiek ę nad Batok i Ang lik om. W imien iu królowej podp isał pakt Jan i‐ kowski. Na brzeg u ocea nu zatknięto brytyjską flag ę i oddan o „dla powag i” salwę hon orową .
Dochodziło dop iero południe, gdy po okoliczn ościowych tańcach i skromn ej bie‐ siadzie Jan ik owski i jeg o ludzie ruszyli w drog ę powrotn ą . Kiedy mijali „Bismarc‐ ka”, z jeg o pok ładu spuszczon o w pośpiechu trzy duże łodzie z liczn ymi załog ami.
Jan ik owski, występ ują cy teg o dnia na kameruńskich wodach jak o urzędn ik brytyj‐ ski, pewien był, że chodzi o ćwiczen ia – do chwili gdy nad głową usłyszał świst kul karabin owych, a z pok ładu korwety zaczęto strzelać z mitraliezy. Fontann y wody podn oszon e jej wielk imi pociskami obramowały łódź – jak się późn iej okazało, ce‐ lowan ia z kartaczown icy podją ł się sam dowódca okrętu, kap itan Guido Karcher –
co przesą dziło o losach tej krótk iej bitwy morskiej. Wioślarze wyskoczyli z pirog i i dotarli wpław do pobliskich skał, Jan ik owski zaś został po prostu aresztowan y. Wprawdzie Niemcy byli przek on an i, że ujęli Stefan a Szolc-Rog ozińskieg o, któreg o uznawali za szczeg óln ie szkodliweg o dla sprawy niemieck iej w zachodn iej Afryce, ale i Jan ik owskieg o wyp uścić nie zamierzali; zap owiedzieli, że jeszcze tej samej no‐ 99
cy zabiorą go jak o więźn ia do Europ y . Jak Polacy dowiedzieli się późn iej z gazet, rozk azy w tej sprawie wydał sam Bismarck. Chwalą c się w parlamencie Rzeszy za‐
jęciem Kamerun u, „żelazny kanclerz” oznajmił – jeśli wierzyć Jan ik owskiemu i jeg o spisywan ym po latach wspomnien iom – „Niestety, góry nie są nasze, a to dzięk i
dwóm przek lętym Polak om, którzy oddali te teren y Ang lji. Wydałem jedn ak rozk a‐ zy celem ich unieszk odliwien ia”
100
. Plan kanclerza nie powiódł się dzięk i hea dma‐
nowi czarn ej załog i pirog i, który zdą żył na czas zawiadomić konsula ang ielskieg o. Przed zachodem słońca do Ambas dotarły płyn ą ce pełn ą parą dwa białe okręty wo‐
jenn e. Ang ielskie kan on ierki zablok owały Niemcom wyjście z zatok i. Po stan owczej wymian ie zdań kap itan Karcher zdecydował się ustą p ić. Traktat z Batok i, umiesz‐ czon y w szczeln ej blaszan ej puszce, której jak imś cudem Niemcy nie dostrzeg li, od‐ nalezion o w odzyskan ej pirodze i wręczon o konsulowi brytyjskiemu. W ten oto sposób Polacy oddali Ang lii ostatn i już skrawek zachodn iej części Kamerun u. Ich trud poszedł jedn ak na marn e – dwa lata późn iej, w 1887 rok u, Wielk a Brytan ia odstą p iła cały ten kraj Niemcom. Rog oziński i Jan ik owski już wcześniej wrócili do kraju, rozg oryczen i i z nadwyrę‐
żon ym zdrowiem. „…z żalem żeg naliśmy teren naszej przerwan ej pracy. Byliśmy przecież już tak blisko osią g nięcia celu i zdobycia dla Polski pierwszej kolonji!” – 101
wspomin ał po latach Jan ik owski
. Jeszcze pół wiek u późn iej sędziwy już podróż‐
nik był przeświadczon y, że zuchwała próba skolon izowan ia przez kraj nieistn ieją cy na map ie sporeg o terytorium w Afryce mog ła i powinn a się powieść. Było to w każ‐
dym razie w naszej historii jedyn e poważn e – przyn ajmniej na pozór – przedsię‐ wzięcie teg o rodzaju. Wyp rawiają c się do Afryk i, Rog oziński z pewn ością zdawał sobie sprawę, że akcje Polak ów nie stoją w rywalizacji kolon ialn ej wysok o. Z dru‐ giej stron y władca Belg ii Leopold II zają ł całe ogromn e Kong o jak o „osoba prywat‐ na” i jeg o praw nie podważan o. Był on jedn ak bą dź co bą dź królem niewielk ieg o, ale zasobn eg o i liczą ceg o się kraju, a także inicjatorem poświęcon ej dzielen iu Afry‐ ki konferencji berlińskiej. Natomiast Rog oziński szybk o się przek on ał, że tytuły prawn e w kraina ch zamorskich, jeżeli nie stoi za nimi zgoda – a raczej zmowa mo‐
carstw i ich kan on ierki – to tylk o dek oracja. Podczas jedn eg o ze swych krak owskich odczytów mówił – z goryczą , niezwyk łą u kolon izatora in spe przen ik liwością i po‐ czuciem win y – o zap rzyjaźn ion ej „czarn ej braci”:
spokojny wasz byt na wolnych waszych skłonach już nie pozostanie takim; zamiary „białych braci”
względem was „nie-cywilizowanych” nie są nigdy braterskimi, pod sztandarem cywilizacyi przyby‐ wa do was „mukara”, nie żeby dać cośkolwiek, lecz żeby wziąć, co można; silny ze słabym nie za‐ wiera nigdy traktatów z inną dążnością niż z tą, żeby je jak najp rędzej zerwać i posunąć się dalej do wyzucia was stopniowo ze starych waszych praw i wolności, a dla was nie ma apelacyi, waszych skarg nikt nie zrozumie w Europ ie, nikt nawet nie przyp uści, że i wy, „dzicy”, macie jakiekolwiek
prawa, że i wy umiecie czuć i cierp icie jak ludzkie stworzenia, ale przynajmniej jednę starał się
wam oddać przysługę wasz przyjaciel z Mondoleh, tj. wybrać dla was tego z dwóch protektorów, który was będzie jak najmniej „protegował” czy uzurp ował, mając ziem i kolonij pod ostatkiem
102
.
Wyp rawa do Kamerun u przyn iosła godn e uwag i pok łosie naukowe. Jej uczestn icy uzup ełn ili map ę teg o kraju, zebrali wiele dan ych geolog iczn ych i meteorolog icz‐
nych oraz liczn e wiadomości o faun ie i florze teg o kraju; przywieźli też do Polski bog ate zbiory etn og raficzn e. Jedn ak wracali rozczarowan i, zwłaszcza że koszt eks‐ pedycji był wysok i. Tomczak zap łacił za nią życiem, Rog oziński zrujn owan ym zdro‐ wiem fizyczn ym, a szczeg óln ie psychiczn ym. Doszedłszy nieco do siebie, wrócił do Afryk i, na hiszp ańską wyspę Fern ando Po, gdzie założył plantację kak ao. Dochody
z niej nie wystarczały jedn ak na podejmowan ie nowych plan ów naukowych, a tym 103
bardziej kolon ialn ych. Pog rą żał się zatem Rog oziński w dep resji moraln ej , a mo‐ że i klin iczn ej – leczył się tyg odniami w zak ładach „dla nerwowo chorych” – zwłasz‐ cza że jeg o małżeństwo z „Hajotą ”, pop ularn ą pisark ą Helen ą Pajzderską , okazało się niep orozumien iem. Zgin ą ł w grudn iu 1894 rok u w wyp adk u, przejechan y na
ulicy w Paryżu przez konn y omnibus; spek ulowan o, że sam rzucił się pod koła. Jan ik owski, chory na malarię, przez dług ie miesią ce nie podn osił się z łóżk a. Jedn ak wrócił do zdrowia i wyp rawił się na trzyletn ią , owocn ą i pełn ą przyg ód
wyp rawę do Gabon u. Potem przez trzydzieści lat pracował w Muzeum Przemysłu i Roln ictwa. W latach trzydziestych, gdy wyp rawę do Kamerun u wydobyto z zap o‐
mnien ia jak o przyk ład cią g łości polskich tradycji i dą żeń kolon ialn ych, cieszył się nawet dzięk i LMiK sporą pop ularn ością . Ze szczeg óln ym sentymentem wspomin ał podn iosłą uroczystość, jak ą zorg an izował w Kamerun ie ku czci Jan a III Sobieskie‐ go. Jedyn ą ozdobą spartańskich izb stacji Mondoleh były trzy oleodruk i przedsta‐ wiają ce Kościuszk ę, Pon iatowskieg o i Sobieskieg o. A przyp adała właśnie huczn ie
obchodzon a w kraju dwusetn a roczn ica triumfu króla pod Wiedn iem. Spog lą dają c któreg oś dnia na królewską podobiznę, Jan ik owski wpadł z potrzeby serca na myśl, by zorg an izować uroczysty obchód zwycięstwa równ ież na ziemi afryk ańskiej i zap rosić nań kacyk ów, naczeln ik ów miast, fetyszerów oraz wszelk ich inn ych wy‐ bitn iejszych obywateli. W oznaczon ym dniu nad domem powiewała polska flag a, Jan ik owski zaś, ubran y odświętn ie, z zawieszon ym u bok u złocon ym kordelasem i piękn ie ink rustowan ym rewolwerem, witał na wybrzeżu coraz to nowe łodzie peł‐
ne tubylców równ ież w strojach wizytowych. „Stoją c w środk u koła, rozp oczą łem przemowę, objaśniają c historję polskiej uroczystości, w jak ich stron ach za morzami leży nasz kraj, kim był nasz król-bohater Sobieski, że pobiwszy wrog ów, ocalił inn e kraje od złych ludzi i dlateg o, choć dawn o umarł, mój naród czci jeg o pamięć, a ja
sam, chociaż tysią ce mil nas dzielą , łą czę się radością z swoimi braćmi i dlateg o za‐ 104
prosiłem tu obecn ych…” . Wszyscy powstali i na komendę najstarszeg o kacyk a wznieśli okrzyk: „Hurra, king Sobieski”! Nastą p iła potem defilada przed portretem króla oraz poczęstun ek obfity w wódk i, tytoń, przek ą ski z sucharów, ryb i owoców. A na kon iec tańce przy biciu w bębn y tam-tamy. Gdy noc zap adła, zap alili krajow‐
cy pochodn ie w łodziach i ze śpiewem powrócili do siebie przez ciemn y przestwór zatok i. Dług o jeszcze nad jej brzeg ami rozp rawian o o wspan iałym palawerze ku czci wielk ieg o białeg o króla, który pobił złych ludzi.
Rozdział IV. Za chlebem bez flagi
Pewn ej pog odn ej niedzieli w latach między wojn ami pop ularn y nieg dyś aktor i re‐
żyser krak owski, który wyemig rował do Paran y, postan owił odwiedzić w kolon ii Thomas Coelho znajomeg o przodują ceg o roln ik a i działacza polskieg o. Nie zastał jedn ak nik og o w domu. Jedyn ie w ogrodzie, w cien iu drzewk a pomarańczoweg o, drzemał czarn y parobek. Zap ytan y, przetarł kułak iem oczy i odp arł najczystszą „mazurską ” polszczyzną : „Gospodosz? Som u ksiendza dobrodzieja”. Drobn a ta
przyg oda ling wistyczn a natchnęła gościa oryg in alną i szczęśliwą myślą . Postan o‐ wił oto wystawić w Kurytybie Zemstę Fredry w wyk on an iu amatorskieg o zespołu samych tylk o czarn ych aktorów. Spektakl udał się znak omicie i zgromadził tłumy
publiczn ości. Oklaskiwan o zwłaszcza Papk in a, jak o że wyk on awca tej roli okazał się prawdziwym samorodn ym talentem komiczn ym. W pierwszych dek adach XX wiek u, dop ók i nie wymarło urodzon e w Polsce pok o‐ len ie imig rantów, na przestrzen i stu lub dwustu kilometrów na południe i zachód od Kurytyby niemal z każdym możn a było rozmówić się po polsku. Władali polskim
także „wendziarze”, Niemcy i Włosi, właściciele „wend”, czyli sklep ik ów będą cych także zajazdami, czy kupcy handlują cy „hervą ” – yerba mate. A rozumiały go także zwierzęta inwentarskie. Zbig niew Uniłowski, jedn a z gwiazd młodej literatury dwu‐ dziestolecia, który niemal rok podróżował po Brazylii, pisał: „Nap rzeciw nam posu‐ wała się trzoda świń, z dwoma chłop ak ami w podk asan ych portk ach. »Cie, gdzie le‐
ziesz, kurwo jedn a!« – krzyczał jeden z nich w ojczystym język u. »A gdzie, ryju cho‐ lern y, a gdzie!« – wrzeszczał drug i. I jak o warszawski rodak z Czern iak owa doda‐ wał z satysfakcją […] słowem – pan owało ożywien ie, między palmami, pod obcym 105
niebem słychać było tęg ą polszczyznę” . Siarczysta polszczyzna zawładn ęła też kurytybskim targ iem. Plac zastawion y był
plecion ymi mazurskimi wasą g ami zap rzężon ymi w kon ie ubran e w krak owskie zdobn e chomą ta oraz ogromn ymi frachtowymi bryk ami „krak owskimi”, którymi powozili Niemcy z Powołża. Gromadk i bab z okoliczn ych kolon ii, w ludowych stro‐ jach mazurskich i wielk op olskich, handlowały nabiałem, drobiem i warzywami. Wszędzie roiło się od czerwon ych chustek i białych czepców oraz wyp łowiałych ma‐
ciejówek, gran atowych męskich kap ot i czerwon ych kurt kujawskich, a na placu
i są siedn ich ulicach słychać było dok oła język polski. Najczęściej z twardym nie‐ mieck im akcentem, bo tak mówion o w pierwszych kolon iach w Paran ie, założo‐ 106
nych w większości przez przybyszów ze Ślą ska i Poznańskieg o . Do pobliskiej wendy zachodzili tłumn ie na kieliszek gorzałk i jeźdźcy, którzy przyk łusowali na
targ na dziarskich małych kon ik ach. Choć ubran i byli w ponchos, filcowe kap elusze i lekk ie żółte „pap ucze”, bez trudu dawało się w nich rozp oznać dawn ych kmieci znad Warty. Zan im około 1870 rok u do Kurytyby zaczęli ścią g ać kolon iści niemieccy i polscy z zaboru pruskieg o, stolica Paran y była nędzn ym kilk utysięczn ym miasteczk iem, z domami bez szyb i krzywymi, porośniętymi trawą uliczk ami, na których pasły się bydło i muły. Przybycie do stan u kilk u, a potem kilk udziesięciu tysięcy polskich ko‐ lon istów ożywiło ją znaczn ie, zwłaszcza w dni targ owe i świą teczn e. „A tak to wte‐
dy było, że gdzie chłop polski przyszedł, tam nie było ani Bog a, ani djabła, tylk o bór okrutn y i chłop polski. I co to potu z człek a się utoczyło, a i krwi nierzadk o, za‐ nim to sobie jak i tak i byt urzą dził”
107
– wspomin ał stary emig rant w pog awędce
z pełn ym atencji Uniłowskim, który sam o sobie nap isał wcześniej z masochistycz‐ ną otwartością : „żaden ze mnie dzieln y podróżn ik. Histeryczn a, warszawska, ka‐ 108
wiarn ian a wywłok a!” . W Paran ie polscy chłop i – trzebią c ogniem i top orem dziewicze lasy podzwrotn i‐ kowe – dowiedli, że stan owią „pierwszorzędn y materiał pion ierski”. Tysią ce kilo‐
metrów kwadratowych wyrwan ych puszczy w dorzeczach Ivai, Igua ssu, Rio Neg ro, dziesią tk i kolon ii zwarcie zamieszk ałych przez Polak ów zaczęły tworzyć mgławico‐ wy jeszcze i niejasny zarys jak ieg oś noweg o, nieświadomeg o siebie bytu. Być może owej nowej Polski, gdzie naród nasz, zag rożon y w Europ ie, mógłby swobodn ie roz‐ wijać swą kulturę i kultywować tradycje. Idea zamorskiej siedziby narodowej, do której w czasach zaborów uparcie powracan o, nierzadk o w postaci projektów fan‐ tastyczn ych i szalon ych, była przyk ładem szlachetn ych dą żeń, których nie próbo‐
wan o w gruncie rzeczy wprowadzić w życie. A teraz miała się spełn ić dzięk i rze‐ szom emig rują cych nędzarzy, uciek ają cych nie przed uciskiem zaborców, lecz po prostu przed biedą . Nowa Polska w Brazylii byłaby wprawdzie, co tu kryć, plebej‐
ska, rzec możn a, ludowa, ale z czasem jej charakter i wizerun ek mog łyby się prze‐ cież zmien ić na lepsze. Perspektywy wyn ik ają ce z masowej emig racji do Brazylii dostrzeżon o chyba najwcześniej we Lwowie, gdzie działało w latach 1894– 1904 Polskie Towarzystwo Handlowo-Geog raficzn e, wok ół któreg o zgromadzili się
działacze i uczen i, stawiają cy na Paran ę jak o przyszły bastion polskości. Koncepcja ta znalazła odzew wśród coraz liczn iejszych z każdym rok iem działaczy polskich w samej Brazylii i nie straciła urok u pomimo odrodzen ia niep odleg łej Polski. Prze‐ ciwn ie, nadal ją ochoczo rozwijan o, upatrują c w polskich wsiach w Paran ie zalą ż‐
ka jak iejś qua si-kolon ii Rzeczp ospolitej, zasilają cej naszą gospodark ę i podn oszą cą morale mocarstwowe. Większość ze znan ych w II RP działaczy kolon ialn ych i zało‐ życieli Zwią zk u Pion ierów Kolon ialn ych miała za sobą krótszy lub dłuższy pobyt w Brazylii. Najp ewn iej to właśnie w żyznej glebie parańskiej zak iełk owały aspira‐ cje II RP do zdobycia posiadłości zamorskich. W ten oto sposób rozp aczliwa emig ra‐
cja za chlebem paradoksaln ie stała się częścią historii polskieg o niedoszłeg o kolo‐ nializmu. Skup ien ie żywiołu polskieg o, który ścią g ną ł do Brazylii na stosunk owo niezbyt rozleg łym teren ie, w południowo-zachodn iej części stan u Paran a, to w wielk im stopn iu zasług a jedn eg o człowiek a – geometry i niestrudzon eg o org an izatora kolo‐ nii, inżyn iera Edmunda Wosia-Sap orskieg o. Sap orski, dwudziestop aroletn i przy‐
bysz ze Ślą ska, wyp rowadził grup ę Polak ów ze Ślą ska i Wielk op olski w 1871 rok u z kolon ii niemieck ich w stan ie St. Catarin a do Kurytyby. Założyli oni w 1871 rok u osadę Pilarzinho, dziś jedn ą z dzieln ic trzymilion owej parańskiej stolicy. W następ‐ nych latach, w miarę przybywan ia kolejn ych emig rantów z Opolszczyzny, Pomo‐ rza, Poznańskieg o, powstało kilk an aście nowych kolon ii. Byli jedn ak emig ranci, którzy wybierali własną , osobn ą drog ę. W 1926 rok u przyrodn ik i myśliwy Stan i‐ sław Przyjemski, ziemian in z łomżyńskieg o, odk rył w dorzeczu rzek i Doce w stan ie
Espírito Santo samotn ą kolon ię założon ą w 1873 rok u przez Polak ów ze Ślą ska i Pomorza. O tej liczą cej tysią c mieszk ańców polskiej placówce, istn ieją cej od pół wiek u dalek o na półn oc od Rio de Jan eiro, nie wiedziały żadn e kręg i czy instytucje 109
polon ijn e . Niemniej jedn ak strumyk polskich kolon istów zasilał główn ie Paran ę. Prawdziwa
wędrówk a ludów zaczęła się z chwilą , gdy w chylą cym się ku upadk owi cesarstwie brazylijskim – miało ono zostać zastą p ion e wkrótce przez władzę rep ublik ańską – ogłoszon o w 1888 rok u defin itywn ą lik widację niewoln ictwa. Był to z punktu wi‐
dzen ia właścicieli plantacji kawy, którym zag rażał brak siły roboczej, krok kata‐ strofaln y. Aby zap obiec możliwemu załaman iu się produkcji oraz uchron ić się przed gniewem plantatorów, rzą d cesarski postan owił kosztem stu dwudziestu sześciu mi‐ lion ów frank ów w złocie sprowadzić z Europ y siedemset pięćdziesią t tysięcy emi‐
grantów. Konk retn ie zaś – co mog ło przyp omin ać starym Brazylian om świetn e cza‐ sy handlu „murzyn ami” – za robotn ik a czy kolon istę sprowadzon eg o z Europ y pań‐ stwo brazylijskie płaciło sto sześćdziesią t osiem frank ów, z czeg o sto dwadzieścia pięć frank ów trafiało do lin ii okrętowych. Wraz z ogłoszen iem teg o imp on ują ceg o
projektu w biedn iejszych krajach europ ejskich ruszyły na prowincję zastęp y akwi‐ zytorów i agitatorów. Wkrótce niek tóre gmin y wiejskie we Włoszech i Hiszp an ii niemal całk owicie się wyludn iły. W Polsce „gorą czk a brazylijska” ogarn ęła począ tk owo powiaty Kong resówk i po‐ łożon e w pobliżu gran icy pruskiej – nieszawski i włocławski na Kujawach, a pon ad‐
to między inn ymi ryp iński, lipn owski, kaliski, słup ecki czy kon iński. Gdy w kościo‐ łach księża wyk lin ali z ambon emig rantów, w karczmach i na placach targ owych z rzadk ą u chłop ów wiarą i ufn ością słuchan o przemów złotoustych agentów lin ii okrętowych, jakby to oni właśnie byli posłańcami dobrej nowin y. I trzeba przy‐ znać, że to, co głosili, nie mog ło chłopskim masom być obojętn e – darmowy prze‐ jazd za morze, prawie darmowa ziemia i zamorska przyroda, dzięk i której nik omu nie grożą głód i chłód. Tak zap amiętał obietn ice agentów autor jedn ej z prac nade‐ słan ych na konk urs na pamiętn ik i emig rantów: […] opisywali rozmai te dobrocie [w Brazylii], że tu się rodzą rozmai te owoce, jabłka to takie duże,
że jedno waży trzy fąty i wszystkie jeńsze owoce tak się rodzą, że jak przyjdzie czas, co dojrzewają, to ludzie nic nie jedzą, tylko samemi owocami żyją, i że pod kolana w nich chodzą, i że ziemia wszędzie dobra, ni ma lichej, tylko wszędzie urodzajna […]. Rząd rozdaje ziemię po 40 morg na jednego chłop a, nie tylko żeniatemu ale i samotnemu, i na tem grącie miał mieć dom wybudowany 110
i całą zap omogę od Rządu miał dostać. Wszystkie narzędzia rolnicze i wyżywienie na cały rok
.
Chłop i sprzedawali swe gospodarstwa, rzemieśln icy odstęp owali warsztaty, służba
folwarczn a wyzbywała się swojeg o ubog ieg o mają tk u, by rozp oczą ć nowe życie za morzem, gdzie „tak jest dobrze, że nawet i w rajskiem ogrodzie lep ij używać [się] 111
nie będzie” . Wybuch „gorą czk i brazylijskiej” był dla „warstw oświecon ych” wstrzą sem podobn ym do atak u pan ik i. Nieoczek iwan y exodus ludu wiejskieg o oznaczać mógł, jak się obawian o, kolejn ą klęskę narodową . Zwłaszcza działacze Li‐ gi Narodowej, przyszłej endecji, troskali się niezmiern ie o los wychodźców skaza‐ nych na pon iewierk ę, pon iżen ie, niewoln iczą pracę, a może i ostateczn e zatracen ie w niep rzebytych puszczach brazylijskich. Oprócz osłabien ia żywiołu polskieg o w kraju obawian o się także, a może przede wszystk im załaman ia się krajoweg o rol‐
nictwa, któremu groził dramatyczn y brak rą k do pracy. Na Kujawach czy Mazow‐ szu w wielu mają tk ach pozostali zimą 1890 rok u tylk o pisarze, rzą dcy i karbowi.
Nad tym, dlaczeg o obietn ice agentów – a podn ietą do emig racji miały być nawet niskie cen y okowity za ocea nem – padały na grunt tak podatn y, „warstwy oświe‐ con e” zastan awiały się mniej chętn ie. „Chłop i bezroln i muszą u nas bardzo ciężk o pracować, a pobierają tak małe wyn ag rodzen ie za pracę, że zaledwie wyżyć mog ą , do tak ich mian owicie uśmiecha się piękn a nadzieja dojścia w łatwy sposób do ka‐ 112
wałk a własnej ziemi i zostan ia pan ami z wyrobn ik ów” – skwitował jedn ym zda‐ niem Adolf Dyg asiński, autor sweg o rodzaju rap ortu o niedolach polskich chłop ów w Brazylii, który ukazał się w 1891 rok u nak ładem „Kuriera Warszawskieg o”. O „zaczarowan ym kraju, gdzie ziemi w bród i nic nie kosztuje, a wszystk o się ro‐ dzi”
113
, opowiadan o po wsiach najrozmaitsze cuda. We wschodn iej Małop olsce pa‐
nowało na przyk ład przek on an ie, że ziemię w Brazylii kup ił specjaln ie dla swych poddan ych galicyjskich cesarz Franciszek Józef I. Przeciwn icy emig racji także nie stron ili od barwn ych opisów. „…tam dzik i kraj, pustyn ia, góry, skały, lasy tak ie, [że] drzewo jedn o drug ieg o się trzyma tak iemi sznurami, ani wliść do boru, jest roz‐ maita czcin a, bambusy, są rozmaite żmije […], niestety, niestety jak ludzie naraża‐
ją swoje życie” – tak pewien kan on ik uświadamiał młodeg o parobk a, który przy‐ szedł po metryk ę. A kiedy wik ary dodał jeszcze z troską : „tam jest bardzo gorą co, kiedy chmury nadchodzą , są straszn e grzmoty, głośne, nie tak jak tutaj”, kandyda‐ towi na emig ranta „łzy postawali w oczach, myślę sobie, trudn a rada, może gdzie w drodze trzeba będzie zgin ą ć”
114
.
Jak zauważył Dyg asiński, „żadn a wiedza nie oświetla tych ludzi”. Z pewn ością jedn ak emig ranci nie stracili instynktu samozachowawczeg o. Musiał on im podp o‐ wiadać, że podejmują wielk ie ryzyk o, idą „na złaman ie kark u”
115
. Zdecydowali się
postawić wszystk o na jedn ą kartę – brazylijską . I większość z nich wyg rała dzięk i temu lepsze życie dla siebie i swoich potomn ych. Lecz około piętn astu procent emi‐ grantów zmarło wkrótce po wylą dowan iu w Brazylii, pog rzeban o ich w obcej zie‐ mi, pod obcym niebem
116
. W parańskiej kolon ii Lucen a w cią g u rok u oczek iwan ia 117
na przydzielen ie ziemi umarła trzecia część dorosłych i połowa dzieci
. Koszty „go‐
rą czk i brazylijskiej” były przerażają ce. Wśród emig rują cych do Brazylii w latach dziewięćdziesią tych XIX wiek u – według
szacunk owych dan ych – pięćdziesią t procent stan owili bezroln i i służba folwarczn a, czterdzieści procent bezrobotn i robotn icy fabryczn i z Łodzi, Warszawy, Żyrardowa
i wszelk a biedota miejska, a tylk o dziesięć procent najzasobn iejsi z nich, małoroln i chłop i, którzy wyp rzedali swe morg i na wyp rawę za ocea n
118
. Na „gorą czk ę brazy‐
lijską ” zap adali zatem nędzarze, którzy w kraju ojczystym nie mieli nadziei na ja‐ ką k olwiek pop rawę losu. Po dług ich nawet latach wielu z nich chowało głębok ą
urazę do „pan ów”, którzy próbowali ich zatrzymać: „…dobrodziejstwa Brazylijskie‐ go ludu za tak więcy jak braterskie przyińcie nie może być zap omnian e w Polski hi‐ storji, a że nie umieli [szans emig racji] wyk orzystać, to hańba tym, chtórzy chowali polski naród jak o podlejszy ludzk i materjał ciemn y i w niczym nieuświadomion y, zamiast pomag ać, to przeszkadzali”
119
. Jeszcze w 1910 rok u, gdy emig racja do
Ameryk i Południowej spowszedniała i znaczn ie się ucywilizowała, Maria Kon opn ic‐ ka wydała Pan a Balcera w Brazylii, pisan y klasyczn ą oktawą epick i poemat, w któ‐ rym opisała emig rację brazylijską jak o drog ę męczeństwa, nie wspomin ają c o jej kręp ują cych z patriotyczn eg o punktu widzen ia przyczyn ach. Już dwadzieścia lat wcześniej Dyg asiński jak o pierwszy użył metafory „brazylijskie piek ło”, a samą wy‐ prawę za morze przedstawił konsek wentn ie jak o podróż przez kręg i piek ieln e. Emig ranci z Kong resówk i wyruszali na ogół w świat z jedn ym tylk o dok umentem – mag iczn ie otwierają cą dalek i świat „szyfk artą ”. Gran icę przek raczan o zwyk le za dziesięcio-, piętn astorublową łap ówk ę. Następn ym etap em, jeszcze nie męczeńskim, lecz dają cym przedsmak rejsu stat‐ kiem i brazylijskieg o klimatu, był przejazd koleją do portów – Bremy, Hamburg a,
a z Galicji także do Gen ui. W wag on ach czwartej klasy, bez ławek, na trochę pon ad dwudziestu metrach kwadratowych podróżowało pięćdziesięciu pasażerów, doro‐ słych i dzieci. Wszędzie suszyły się pieluchy, a wyziewy ludzk ie mieszały się z kłęba‐ mi bureg o dymu z pap ierosów i fajek. Usadowion y w środk u wag on u wysłann ik „Kuriera Warszawskieg o”, pocą c się wraz z inn ymi w temp eraturze ciep larn i dla ro‐
ślin egzotyczn ych i o podobn ej wilg oci, notował nap rędce: „Widzą c tyle drobiazgu ludzk ieg o, niemowlą t przy piersiach matek, otrzymujesz wrażen ie, że w tem gorą cu 120
dzieci się samorzutn ie rodzą ” . Kiedy wreszcie nadszedł krytyczn y dzień wyruszen ia na morze, niek tórych ciek a‐ wość Brazylii całk iem opuszczała: „Jeden chłop z gubern i kaliskiej był już na pok ła‐ dzie, lecz żadn ą miarą nie chciał zejść na dół; spychali go majtk owie, a on się bro‐ nił, nareszcie drapn ą ł gdzieś z okrętu”
121
. Być może przeczuwał po prostu, co go
czek a pod pok ładem, w pomieszczen iach dla emig rantów. Ludwik Włodek, autor w porówn an iu z Dyg asińskim znaczn ie bardziej rzeczowy i do idei emig racji nie‐
uprzedzon y, w wydan ej w 1910 rok u relacji z podróży do Brazylii, przedstawiają c perspektywy pasażera spod pok ładu, równ ież sięg ał po wą tk i biblijn e: Zamknięty w tłumie ludzi, w ciasnych, dusznych, pełnych wyziewu kajutach pod pokładem, gdzie na podłodze pełno śmieci, strużyn, obierzyn, wymiotów, śladów morskiej choroby, gdzie rozlega się płacz niewiast, jęki dzieci, stękania chorych – może mieć wrażenie, że przechodzi piekło za życia.
Kiedy pogoda ładna, kiedy ludzie zdrowi, jeszcze jako tako czują się na świecie, ale kiedy wybuch‐ nie burza, kiedy szczelnie zaśrubują wszystkie wejścia do cuchnących nor, kiedy słychać tylko wy‐ cie wichru, wściekłe uderzenia bałwanów, drganie śruby i ciężkie sap anie maszyny – wtedy zdaje się wychodźcy, że nastała ostatnia chwila jego życia, że oto zbliża się dzień sądu i gniewu
122
.
Zimą zaś na półn ocn ym Atlantyk u bywały sztormy, które mog ły dług o jeszcze śnić się po nocach. „O Jezus Maryja, jak ie to góry porobiły się, jak ie to bałwan y mor‐ skie, fale lecą jedn a za drug ą , tak się morze rozhulało straszn ie, że nie mog ę wszystk ieg o opisać, a okręt przewraca się z jedn ej stron y na drug ą , mało nie uton ie
w głębok ościach morskich, tak było półtory doby, a potym na zdłuż caluśk ie dobe, 123
co jeden kon iec wyjdzie do góry na wirzch, to drug i kon iec w pół do wody” . Po‐ dróż z Europ y do Rio de Jan eiro trwała od trzech do nawet pięciu tyg odni, co ro‐ dziło wśród pasażerów podejrzen ia, że „wodzą ich w kółk o”, aby nie mog li już ni‐ gdy znaleźć drog i do domu.
Stolica Brazylii zdan iem korespondenta „Kuriera Warszawskieg o” żyła podob‐ nym życiem jak miła jeg o sercu Saska Kęp a w pog odn e niedziele. Fajerwerki, mu‐ zyk a, jak ieś chorą g iewk i, zgiełk dzwonk ów, gwizdan ia i wesołe okrzyk i… Ale mu‐
zyk a i radosne okrzyk i nie docierały do Ilha das Flores, Wyspy Kwiatów położon ej na przeciwn ym, wschodn im brzeg u zatok i Gua nabara, gdzie władze brazylijskie w dawn ych budynk ach obozu dla niewoln ik ów porwan ych z Afryk i urzą dziły schron isko dla emig rantów. W dwóch barak ach, w których umieszczon o półtora ty‐ sią ca Polak ów, z czeg o połowa była chora, słyszało się tylk o lament i zawodzen ie
żon, które potraciły mężów i dzieci, lub płacz mężów, którzy właśnie zostali wdow‐ cami. W trup iarn i coraz to przybywało zwłok. Dla tych, którzy potracili na Ilha das Flores bliskich, na zawsze pozostała ona „mordown ią polskich dzieci”, inn i wspo‐
min ali ją jak o próg do noweg o życia. „Brazylian ie” z miejsca przek on ali się, że mają do czyn ien ia z Europ ejczyk ami pośledn ieg o sortu. Następcy in spe czarn ych niewoln ik ów na plantacjach kawy, za‐ gubien i w świecie, w trzech czwartych analfabeci, przeważn ie bez grosza przy du‐
szy, od począ tk u budzili jawn ą pog ardę znaczn ej części miejscowych. Uzasadn iało ją i wzmacn iało równ ież zachowan ie emig rantów. „[…] obdarci, pok orn i, całują cy
124
byle łobuza po ręk ach, pozwalają cy się poszturchiwać, bić i kaleczyć bezk arn ie” – irytował się Roman Dmowski. Wkrótce określen ie Polaco burro [głup i Polak] stało
się w Brazylii jedn ym z najp op ularn iejszych wyzwisk. Wiedzian o też w Brazylii, że za Polak ami nie stoi żadn e państwo. Nie było pewn ie emig ranta, który nie usłyszał‐ by pod swoim adresem zdan ia bolesneg o „jak pchnięcie bag netem” – Polaco não
tem bandeira, Polak nie ma flag i. Ci z Brazylijczyk ów, którzy oczek iwali, że chłop i z Europ y zastą p ią jak o siła ro‐
bocza wyzwolon ych czarn ych niewoln ik ów, przeżyli ogromn e rozczarowan ie. No‐ we demok ratyczn e władze w Rio de Jan eiro wyp aczyły bowiem założen ia cesar‐ skiej akcji sprowadzan ia emig rantów, pozostawiają c im wybór, gdzie w Brazylii osią dą i czym się będą zajmować. Niek iedy woln ość ta miała skutk i godn e pożało‐ wan ia. Oto kilk adziesią t rodzin, wśród których byli nawet ludzie piśmienn i – jak były urzędn ik policyjn y, keln er i stang ret – uparła się jechać do Man aus, najwięk‐
szeg o miasta nad Amazonk ą , oddalon eg o o tysią c dwieście kilometrów od wybrze‐ ża. Jak ktoś ich zap ewn ił, czek ały na nich tam, w sercu dżung li amazońskiej, wy‐
born e pastwiska i „bydła, ile kto zechce”. Po rok u do Rio de Jan eiro powróciło pię‐ ciu wyn ędzn iałych uczestn ik ów tej eskap ady. Tylu tylk o pozostało z około dwustu osób, które wyruszyły do Amazon ii. Resztę zabrała żółta febra
125
.
W począ tk ach „gorą czk i brazylijskiej” część wychodźców, w szczeg óln ości daw‐ nych robotn ik ów fabryczn ych, zamiast karczowan ia dziewiczej puszczy rzeczywi‐
ście wybierała, spodziewają c się niespotyk an ie wysok ich zarobk ów, pracę przy uprawach kawy czy bawełn y lub w wielk ich gospodarstwach hodowlan ych. Wkrót‐ ce się okazało, że pracy na plantacjach – w palą cym słońcu brazylijskieg o „Pomo‐
rza” – dog lą dają z batem w ręk u dawn i nadzorcy niewoln ik ów. Fazenderzy z kolei „utrzymywali swoich siep aczy murzyn ów, […] jeżeli który robotn ik dop omin ał się o zap łatę i nie ustęp ował swojemu pan u, to wtedy gospodarz wskazał murzyn om, 126
żeby tak ieg o wysłać na drug i świat” . Z czasem, gdy wyszły na jaw te okoliczn ości – w tym gorą cy nad ludzk ą wytrzymałość klimat nadatlantyck ich nizin – żywioł polski zwrócił się ku Paran ie. A zdarzyło się nawet, że sześciotysięczn y tłum zrozp a‐ czon ych emig rantów, cierp ią cych od wysok ich temp eratur, wyruszył pieszo wzdłuż wybrzeży ocea nu z Santos w stan ie São Paulo do chłodn iejszej, jak wiedzieli, Arg en‐ tyn y, odleg łej o przeszło dwa tysią ce kilometrów. Pochód ten szybk o stał się mar‐
szem śmierci. Ludzie rzucali tobołk i, sprzedawali za żywn ość malowan e kuferk i 127
i wszystk o, co mieli
128
. Do brazylijskich domów, często do „leśnych ludzi”, kabok li
, trafiały też sieroty, które straciły rodziców w schron iskach dla emig rantów czy na kolon iach. Z kolei w rodzin ach polskich rodziły się czasem w okresie „gorą czk i bra‐ zylijskiej” dzieci o kruczoczarn ych włosach i ciemn ych oczach. Zwyk le traktowan o ten fen omen – a dotyczyło to czasem także oficjaln ych ojców, godzą cych się na zwią zk i swych żon z bog atymi „Brazylian ami” – ze zrozumien iem
129
.
Po paru miesią cach od chwili zawin ięcia do portów brazylijskich pierwszych stat‐ ków z Polak ami z Królestwa na burtach statk ów, ścian ach schron isk, wszędzie, gdzie dało się pisać, pojawiły się nap isy wzywają ce i ostrzeg ają ce nowych, przyby‐ wają cych wcią ż wzbierają cą falą emig rantów: „Do Paran a!”. Na gorą ce brazylij‐ skie wybrzeże ścią g ali główn ie kolon iści, którzy porzucili swe kolon ie – rzadk o chłop i, częściej robotn icy, stróże, lok aje ze dworów. Pewn a część emig rantów nig dy zresztą nie próbowała osiedlić się w interiorze. Niemało z tych rozbitk ów zasiliło szereg i miejscoweg o lump enp roletariatu – „[…] przyk re wrażen ie robi widok zdro‐
wych i siln ych ludzi wałęsają cych się po ulicach bezczynn ie lub siedzą cych całemi dniami z wędk ą na brzeg u morza, podczas gdy dziewczęta, kobiety i dzieci, jeśli nie 130
żebrzą , zajmują się zbieran iem odp adk ów na rynk u i placach publiczn ych” – lub świata przestępczeg o. W cią g u paru lat od wylą dowan ia w Rio de Jan eiro emi‐ grantów znad Wisły słowo Polaco stało się w miastach Brazylii potoczn ym określe‐ 131
niem złodzieja lub żebrak a, a Polaca – prostytutk i . Dop iero po latach, gdy doce‐ nion o zasług i polskich kolon istów, którzy jak o jedyn a z imig ranck ich nacji zdołała
dziesią tk i tysięcy kilometrów kwadratowych dziewiczych puszcz zamien ić w pola uprawn e, zaczęto patrzeć na nich trochę łaskawszym okiem – zwłaszcza że mieli już wreszcie swą flag ę. 132
Kulmin acja „gorą czk i brazylijskiej” przyp adła na lata 1890–1894 , gdy emig ra‐ cja z ziem polskich, prawie wyłą czn ie z Królestwa, do Brazylii wyn iosła ogółem po‐
nad siedemdziesią t tysięcy ludzi. W latach następn ych za ocea n wyruszyli chłop i z Galicji. Choć galicyjskie „warstwy wyższe” wobec ewidentn eg o już przeludn ien ia wsi emig racji tej wyrozumiale się nie sprzeciwiały, do 1899 rok u wyjechało tylk o sześć i pół tysią ca Polak ów, a pon adto kilk an aście tysięcy Ukraińców. Z około osiemdziesięciu tysięcy polskich emig rantów, którzy wylą dowali w Brazylii, prawie
połowa osiedliła się ostateczn ie w Paran ie. Ale wielu, co najmniej dziesięć–dwan a‐
ście tysięcy z tych, którzy dla kawałk a własnej ziemi odważyli się porzucić jedyn y znan y im świat i wyruszyć za wielk ą wodę, ziemi tej nie doczek ało.
Brazylijski rzą d cesarski nie był w stan ie zmobilizować wystarczają cej liczby fa‐ chowych geometrów potrzebn ych do wymierzen ia działek dziesią tk om tysięcy kolo‐ nistów. W rezultacie od zejścia z pok ładu statk u do objęcia w posiadan ie uprag nio‐ nych morg ów zamiast dwóch–trzech miesięcy upływał zwyk le rok, a nawet dwa la‐ ta i więcej. Czas ten schodził mieszk ańcom barak ów emig ranck ich na demoralizują ‐
cym próżn iactwie, a nieraz też – alarmowali wysłann icy z kraju – na pijaństwach; tan iej wódk i, jak obiecywali agenci, było tu do woli, oraz rozp uście
133
. Jedn ak
prawdziwą klęską były dziesią tk ują ce kolon istów w schron iskach, a nawet już w kolon iach tyfus, żółta febra, dyzenteria, cholera. Wymarły niemal co do jedn eg o dzieci „drobn e”, urodzon e w Polsce niemowlęta i kilk ulatk i. Zaraz obok drzwi [chaty] leży w gorączce matka, która przed chwilą powiła dziecko, koło niej inne dziecko w tyfusie i dwoje drobnych, na razie jeszcze żywych dzieci. Mąż tylko zdrów, ale nie mogąc w niczym tej strasznej biedzie zaradzić, straciwszy głowę, jak obłąkany głośno lamentuje. […] Co
dzień widzieliśmy pogrzeby ze śpiewami przeciągające przez osadę na cmentarz […]. Tutaj sługa cmentarny, Niemiec, wskazał nam sto trzydzieści cztery mogiły polskie usyp ane w ciągu tych paru miesięcy, gdy zaczęto tu „kolonizować”… na cmentarzu. Bo faktycznie więcej tu trup ów spoczywa, niż na całej kolonii osadzono osadników
134
.
Po latach emig ranci wcią ż jeszcze wspomin ali te straszliwe dni: „Szałasy się wylud‐ niały, deski z nich szły na trumn y. Po wymierają cych rodzicach dzieci zabierali ka‐ bok le leśni na wychowan ie… Ileż z nich się wychowało, dzisiaj nikt nie wie… W jedn ym tyg odniu rodzin a moja zmniejszyła się z sześciu dusz do trzech. Ja dla są ‐ 135
siada dzieci robiłem trumn y, a są siad dla moich, groby kop aliśmy razem” . Za zatrważają ce straty ludzk ie i fataln e warunk i san itarn e, w jak ich egzystowali emig ranci, autorzy pon urych relacji ukazują cych się w polskiej prasie oskarżali władze brazylijskie, ale i samych osadn ik ów, hołdują cych tradycyjn emu „nieochę‐ dóstwu”. Natomiast nie obwin ian o już raczej zabójczeg o rzek omo klimatu. Na wy‐ żyn ach Paran y, położon ej na trzech ogromn ych tarasach wznoszą cych się na wyso‐
kości dziewięciuset–tysią ca czterystu metrów nad poziomem morza, między Górami Morskimi a dolin ą rzek i Paran a, był on dla przybyszów z Europ y wręcz zdumiewa‐ ją co przyjazny. W przeciwieństwie do brazylijskieg o Pomorza nie znan o tu dług o‐ trwałych wilg otn ych upałów, latem w dzień temp eratura sięg ała wprawdzie czter‐
dziestu stopn i, ale rześk ie noce pozwalały znosić ją bez szwank u. Obfite deszcze, przeciętn a ciep łota – niespełn a dwadzieścia stopn i, z niek iedy tylk o zdarzają cymi się przymrozk ami – sprzyjała rozwojowi wszelk iej flory. Budziła ona w przeciwień‐ stwie do ludzi zachwyt Dyg asińskieg o, piewcy urok ów przyrody. Inaczej widział brazylijski las Uniłowski, indywidua ln ość ściśle miejska, który zaczyn ał karierę ży‐ ciową od pik olak a w warszawskiej restauracji „Astoria”. Pisał z niesmak iem: Przyglądając się szalonej obfitości i w bolesnych skrętach porastającej podnóża pniów roślinności, jakimś rozczap ierzonym korzeniom, na pół przełamanym drzewom, przegniłym pniom obrosłym
wściekłą bujnością, doświadczałem wrażenia, że znajduję się w jakiejś wielkiej rup ieciarni przyro‐ dy, że wszystko, co martwe i nie do użytku, zostało jakąś potężną dłonią zwalone między rozp asaną żywotność i zatrzęsienie łodyg, pnączy, kwiatów i pap roci. Na zgniliźnie porastało nowe życie. […] I wszystko zdawało się pocić, wydzielało skondensowaną woń
136
.
A nawet pozwolił sobie nazwać Brazylię „śmierdzą cym krajem”
137
. W tym przyp ad‐
ku doznan ia autora wychowan eg o na warszawskim bruk u były zbliżon e do odczuć emig rantów, którzy obejmowali w posiadan ie swoje grunty. Parańskie puszcze dziewicze, pełn e przeróżn ych dziwów i wyn aturzeń w rodzaju brodatych drzew, w niczym nie przyp omin ały bezp ieczn eg o rodzimeg o boru tak ce‐ nion eg o przez chłop ów w kraju. Królowała w nich aruk aria, czyli pin ior, sięg ają ce czterdziestu metrów wysok ości osobliwe drzewo iglaste. W młodości przyp omin ają ‐
ca zwyk ły świerk, w wiek u dojrzałym – z wysmuk łym pniem z reg ularn ymi pierście‐ niami po odrzucon ych gałęziach i płaską koron ą – upodabn iała się do palmy lub
monstrua ln ej marchwi. Z jej szyszek wielk ości ludzk iej głowy możn a było wydobyć parę garści orzeszk ów, którymi żywiły się świn ie, a w trudn ych czasach także i lu‐ dzie: „ażeby nie pin iory, […] których było tu tak dużo, że ludzie całymi worami je 138
zbierali, to i z głodu by dużo poumierało” . Pień aruk arii dawał się łatwo łup ać na „dran ice”, czyli deski „darte”, z których budowan o na kolon iach pierwsze domy, budynk i gospodarcze, a potem szkoły i kościoły. Lecz wielk ie drzewa puszczańskie – aruk arie, laurowe imbuje podobne do dębu, palmity, cedry tabasco – otaczał zbi‐ ty gą szcz przeróżn eg o leśneg o „plebsu”, zwłaszcza bambusów, pap roci kilk umetro‐ wych i trzcin y „tak ua ra”, powią zan y mocn ą siatk ą lian i pną czy. Rzą dowi geometrzy wytyczali w puszczy proste, wą skie przecink i zwan e picada‐
mi. Od nich na głębok ość jedn eg o kilometra prowadzili prostop adle lin ie rozg ran i‐ czają ce grunty i oznaczali je numerowan ymi kołk ami. W ten sposób powstawały
„szak ry”, czyli działk i o powierzchn i dziesięciu alk rów, to jest dwudziestu pięciu hektarów, przydzielan e jedn ej rodzin ie. Po zak ończen iu pomiarów kolon iści –
barwn ym korowodem, z całymi rodzin ami i dobytk iem – wyruszali w głą b lasu. Tam, gdy odn aleźli kołek z nadan ym im numerem, stawali już na gran icy swych
gruntów. Ale cóż z owych pięćdziesięciu aż mórg, gdy „nawet głowy nie szło wści‐ bić” w plen ią cą się na owych morg ach dzik ą roślinn ość, a o postą p ien iu paru kro‐ ków bez krótk iej kosy „fojsy” czy „facon a” [maczety] nie było nawet mowy. Ci z osadn ik ów, którzy przyszli do kolon ię wprost z Kurytyby i wyobrażali sobie, że następn eg o rank a wyjdą w pole z pług iem, stali na pik adzie jak rażen i piorun em: O, jakże nam to stało dziwno i boleśnie, gdy my zobaczyli tą ziemie, […] stałem jak trup długi czas bez mowy i żadnego ruchu, jakby w letargu, nareście ocknołem się i sam sobie nie wierze, pytam
się jeszcze raz, czy to ma być ta ziemia, co my mamy ją kup ować? […] I tu zaczołem płakać jak ma‐ 139
łe dziecko na swój gorzki los, który mnie spotkał w tej tu dzikiej Brazylji na stare lata
.
Życie jedn ak upomin ało się o swoje prawa: „zaślim na tę ziemię, a tam nie było ni‐
gdzie żadn ej chałup y, tylk o bez pocą tk u i bez końca same dziwice bory. Stan ęlim wszyscy bezradn i, a było to już pod wiecór, wtencas nacien im drzewa nap alilim ogień i przy tem ogniu wszyscy nocowali, […] a na drug i dzień nacien im Sochów, 140
nazak ładalim drą żk ów, pok rylim liścian y, to były tak ie nasze chałup y” . Karczowan ie parańskiej puszczy, tak jak robion o to na Mazowszu czy Podlasiu, nie wchodziło w rachubę. Kolon iści – rzą d przydzielił każdej rodzin ie siek ierę i mo‐ tyk ę oraz piłę na trzy rodzin y – wycin ali lub tylk o podcin ali zarośla, pod które po wyschnięciu podk ładan o ogień. Tak powstawała rosa, wyp alon a polan a, nad któ‐
rą wznosiły się osmalon e pnie aruk arii i imbui. Dop iero gdy spróchn iały, czyli po mniej więcej dwudziestu latach, ziemię możn a było orać i uprawiać jak w „starym kraju”. Na razie w dołk i wybite w glebie żelaznym drą g iem wrzucan o po trzy–czte‐ ry ziarn a kuk urydzy lub fiżon u. W ziemi okrytej metrową warstwą próchn icy, wol‐ nej od chwastów, niek tóre z roślin uprawn ych dawały dwa–trzy plon y w rok u. Na
rosach oprócz man iok u czy batatów udawały się żyto, gryk a, kap usta i większość inn ych europ ejskich warzyw. Widmo stale obecn eg o głodu w kraju ojczystym odda‐ liło się na zawsze. Dzięk i obfitości paszy, w tym orzeszk ów pin iora, a nawet zdzi‐ czałych brzoskwiń, specjaln ością polskich kolon ii stał się chów świń. Po paru latach kolon iści mog li jadać mięso nawet codzienn ie, co w Polsce było nie do pomyślen ia.
Śmielej też odn osili się do świata, w szczeg óln ości do najbliższych są siadów, „kabo‐ kli”. Ci „leśni ludzie”, zwyk le Metysi, ale czasem Mulaci, a nawet podupadli Kreole
– bywało, że z wyk ształcen iem akademick im – wybierali zamiast obowią zk ów i przywilejów cywilizacji całk owitą woln ość, niezależn ość zup ełn ą od ludzi, praw,
urzędów, polityk i. Zatarg i towarzyskie rozstrzyg ali za pomocą strzelby lub noża. Nosili się biedn ie, lecz z fantazją , „[Kabok lo] boso, z jedn ym palcem tylk o wsadzo‐ nym w malutk ie srebrn e strzemion a, dziarsko się trzyma na wesoło parskają cym kasztank u, tworzą c typ przen oszą cy nas mimowoli gdzieś w zamierzchłe czasy na‐ szych wojen kresowych, tyle jest jak iejś iście kozack iej buty i swobody w tym ob‐ 141
dartusie o twarzy hiszp ańskieg o hidalg a” . Kabok le żyli z łowiectwa, rybołówstwa i niesłychan ie prymitywn eg o roln ictwa. Dla polskich kolon istów byli pierwszymi Brazylijczyk ami, nad którymi mog li wyk azać się wyższością cywilizacyjn ą . Kabok le z kolei uważali Polak ów za ludzi ciemn ych, prostaczk ów, zarówn o gdy idzie o du‐ chowość, jak i sav oir-viv re. Jeszcze w latach międzywojenn ych polscy osadn icy nazywali swych malown i‐
czych są siadów „dzik ami”. Ostateczn ie jedn ak współistn ien ie nie prowadziło do ja‐ kichś zasadn iczych zatarg ów, a młodzi Polacy uczyli się od kabok li właśnie jeździć
konn o, strzelać oraz władać i rzucać dług imi nożami, co było w Brazylii sztuk ą nie‐ odzown ą i nadzwyczaj cen ion ą . Przede wszystk im jedn ak zbliżały obie społeczn ości wieloletn ie walk i z Indian ami. Zwan i przez osadn ik ów Bug rami Indian ie wyn urzali się z lasów niechętn ie. Nie‐ kiedy jedn ak wyp rawiali się na teren y kolon ii, żą dają c żywn ości, noży i metalo‐
wych naczyń. Występ owali przy tym całk iem nag o. Na widok indiańskieg o pocho‐ du w domach kolon istów zamyk an o okienn ice i ryg lowan o drzwi; zwłaszcza wśród kobiet te szatańskie parady budziły zgrozę. Emig ranci nig dy wcześniej nie myśleli, że ludzie tacy mog ą w ogóle istn ieć, i nie spodziewali się zup ełn ie, że bywają nie‐ bezp ieczn i.
Z pon ad czterdziestu plemion woln ych Indian zamieszk ują cych Paran ę w końcu XIX wiek u najbardziej asertywn ym i problemowym dla emig rantów był lud Botok u‐ dów. Waleczn i, sceptyczn i wobec cywilizacji, uparci, a pon adto siln i fizyczn ie,
z wprawą posług iwali się łuk ami, dzidami, a zwłaszcza poręczn ymi maczug ami z najcięższych gatunk ów drewn a. Nieugięcie bron ili swej woln ości i puszczy. Jej wycin an ie, zwłaszcza gdy biali wkraczali przy tym na miejsca strzeżon e tabu, naru‐ szali spok ój indiańskich cmentarzy lub niszczyli znak i totemiczn e, prowadziło do
fataln ych dla kolon istów następstw. Jeśli zlekceważyli ostrzeżen ia – stuk an ie w drzwi, okna i ścian y czy rzucan ie gałęzi lub kawałk ów drewn a na dachy – Boto‐
kudzi nap adali na ich zag rody, mordują c całe rodzin y. W 1891 rok u w okolicach kolon ii Rio Neg ro były trzy tak ie nap ady, poza tym zgin ęło dziewięciu kolon istów, którzy ścig ali nap astn ik ów z bron ią w ręk u. Znajdo‐ wan o trup y z wydartym i położon ym obok zwłok sercem, co oznaczało szczeg óln e potęp ien ie ukaran ych. Na kolon ii w pobliżu Lucen y [obecn ie Itaióp olis w stan ie St. Catarin a] „horda dzik ich Indya n” nap adła niespodziewan ie na kilk a rodzin kolon i‐ stów i wymordowała osiemn aście osób, których śmierć – jak podk reślił z pewn ą sa‐ tysfakcją Siemiradzk i – „kolon iści polscy pod wodzą sweg o proboszcza, udawszy 142
się w pościg, krwawo pomścili” . Przyznawał jedn ocześnie, że nap ad był odwetem Botok udów za wymordowan ie kilk udziesięciu kobiet i dzieci indiańskich przez bra‐ zylijskich strzelców, łowców Indian. Począ tk owo polscy kolon iści byli wobec „Bu‐ grów” niemal bezbronn i. Potem wielu z nich kup iło nowoczesne rewolwery i „usie‐ stry”, czyli winchestery, i rozp oczęło z Indian ami bezlitosną wojn ę, w niczym nie‐ różn ią cą się od teg o, co się działo na ameryk ańskim Dzik im Zachodzie. W Paran ie trwała ona niemal trzydzieści lat i zak ończyła się w 1917 zwycięsko – ostateczn ą pacyfik acją nieszczęsnych Botok udów. Na ich świętej górze Taió wytyczon o nowe „szak ry” dla polskich osadn ik ów. W kolon iach położon ych bliżej Kurytyby już od dawn a cieszon o się w tym czasie
spok ojem i rosną cymi dostatk ami. Na dawn ych rosach przek ształcon ych w grunty orn e pojawiły się pług i i żniwiark i. Oprócz kuk urydzy uprawian o żyto, które dawa‐
ło wyższe plon y niż pszen ica na Podolu. Wiep rze z polskich chlewów były coraz większe i tłuściejsze. Także na słabszych glebach uzyskiwan o wysok ie i stałe docho‐ dy dzięk i rosną cym w lasach drzewk om herwowym. Listk i yerba mate z polskich plantacji osią g ały cen y o dziesięć procent wyższe od średn ich rynk owych. Wzdłuż cią g ną cych się dziesią tk ami kilometrów nowych gościńców powstawały okazałe domy otoczon e gajami pomarańczowymi i winn icami. Niek tóre z polskich rodzin gospodarowały już na setk ach, a nawet tysią cach hektarów. Nap awało to kolon i‐ stów uzasadn ion ą dumą , a tych o słabszych głowach – pychą . Nieco jedn ak przed‐
wczesną . Polska społeczn ość wcią ż bowiem miała w Brazylii „drug orzędn y status”. Jej udział w gospodarce kraju, a nawet stan u Paran a, gdzie stan owili siedemn aście procent mieszk ańców – w przemyśle, handlu, transp orcie – był poza roln ictwem
i niek tórymi rzemiosłami znik omy. Polacy nie mog li się tu równ ać z liczn iejszymi, bog atszymi, obrotn iejszymi i lep iej zorg an izowan ymi Włochami i Niemcami. Nie‐
często osią g ali coś więcej niż założen ie „wendy” czy uruchomien ie tartak u. Jedn ą z przyczyn teg o stan u rzeczy był brak wśród nich ludzi wyk ształcon ych. Na wyjazd do Brazylii w okresie dziesięciu lat „gorą czk i” emig racyjn ej decydowali się, gdy idzie o intelig entów, prawie wyłą czn ie ludzie mniej lub więcej wyk olejen i. Dotyczy‐ ło to także nauczycieli i księży. Jeden z wielebn ych miał na przyk ład zwyczaj uga‐
niać się konn o po kolon iach i gardłować na wiecach z rewolwerem u bok u. O in‐ nym cała parafia mówiła, „zdaje się, że niebezzasadn ie”
143
, że żyją c w rozp uście,
dzieci swoje nowo narodzon e morduje. Gdy idzie o dobór nauczycieli w polskich szkołach, kierowan o się prostymi zasadami. Nauczyciel miał mieć możliwie naj‐ skromn iejsze wymag an ia fin ansowe i nie wyróżn iać się wiedzą . Bardziej uczon y
i lep iej opłacan y mógłby się bowiem wywyższać się nad swymi chlebodawcami. W rezultacie nauczycielami zostawali często ludzie, którzy sami ledwo umieli czytać i pisać. W czasach „gorą czk i brazylijskiej” wcią ż pok utowała w kraju myśl o stworzen iu nowej Polski za morzami. Kiedy okazało się, że masowa emig racja do Ameryk i Po‐
łudniowej nie grozi ani katastrofą narodową , ani wyludn ien iem i upadk iem roln ic‐ twa, dostrzeżon o w kolon istach siłę, która, odp owiedn io pok ierowan a, mog łaby znak omicie przyczyn ić się do urzeczywistn ien ia tej idei. Chodziło wszak o dziesią tk i tysięcy ludzi, którzy zyskali sobie mark ę doskon ałeg o „materiału pion ierskieg o”, potrafili się przystosować się do podzwrotn ik oweg o klimatu, obcej przyrody i od‐ mienn ych kultur, a nawet wytęp ić jedn o z wojown iczych plemion indiańskich. Za‐ nim jedn ak koncepcja nowej siedziby narodowej przybrała rea ln y kształt, Polska odzyskała niep odleg łość. W walce o wpływy polityczn e wśród Polon ii brazylijskiej, odzwierciedlają cej krajowe konflikty okresu międzywojenn eg o, projekty kolon ial‐ ne Rzeczp ospolitej należały do ważn ych tematów. Choć polscy kolon iści nie uchy‐
lali się od obowią zk ów patriotyczn ych, zasilają c na przyk ład rek rutami armię Hal‐ lera, to jedn ak późn iejsze kolon ialn e i mocarstwowe ambicje rzą dów w Warszawie nie mog ły budzić ich szczeg óln eg o zap ału. Starym emig rantom kręciła się łza w oku na wspomnien ie młodości w ojczyźn ie, ale ten sentyment nie był w stan ie przek re‐ ślić poczucia, że Polska była dla nich krajem nędzy, niesprawiedliwości i pon iżen ia. Tylk o niek tórzy kolon iści dek larowali niek iedy pop arcie dla plan ów kolon izacyj‐ nych firmowan ych przez LMiK, i to w trybie warunk owym lub przyp uszczają cym:
I co to tobie, Polsko, po takich dzieciach?… rozsyp anych po świecie?… Żebyś to gdzie miała za mo‐ rzem własną kolonję, uczynilibyśmy z niej raj. Latałby do nas Skarżyński po własnym niebie, jeździł‐ by „Pułaski” z „Kościuszką” po własnych wodach. My kup owalibyśmy polskie naczynia, fabrykaty. (Dziś w mojem gospodarstwie znajduje się jeden pług wyrobu Cegielskiego – „Las”). A ile to tysięcy wydajemy na ubranie i wszystko to tonie u obcych. A czy to nasze ręce są gorsze od chińskich albo 144
murzyńskich, że z nich nie smakuje herbata?
Rozdział V. Kolonie według potrzeb
Zeg ar w gabin ecie majora Bulowskieg o wybijał kolejn e nocn e godzin y. Za oknem mroźn y wiatr niósł opustoszałymi ulicami tuman y śnieg u i targ ał koron ami drzew. Major pochylon y nad rozłożon ą na biurk u map ą dalek ieg o gorą ceg o Kamerun u, ważą c racje polityczn e i ekon omiczn e, zastan awiał się wcią ż na nowo nad jeg o bardziej sprawiedliwym podziałem. Wreszcie doszedłszy do ostateczn ych konk luzji, sięg ną ł po lin ijk ę i ołówek. Z wprawą rutyn owan eg o sztabowca nak reślił wschod‐ nią gran icę noweg o terytorium – lin ię bieg ną cą rzek ą Njong, następn ie ku rzece San ag a, dalej wzdłuż małej bezimienn ej rzeczk i i przez sawann ę w odleg łości około trzydziestu–pięćdziesięciu kilometrów, od szosy Jaunde–Ngaoundéré do miasteczk a
Tibati. Tu zaczyn ała się gran ica półn ocn a prowadzą ca wzdłuż rzek mają cych źró‐ dła w najwyższej wyn iosłości środk oweg o pasma górskieg o. Gran icę zachodn ią sta‐
nowić miała w całości dawn a lin ia gran iczn a między niemieck im Kamerun em a brytyjską Nig erią . W ten sposób powstał czworobok składają cy się po połowie z terytoriów mandatowych Ang lii i Francji, liczą cy sto trzydzieści tysięcy kilome‐ trów kwadratowych, któreg o oddan ia Polsce jak o mandatu, a w istocie rzeczy kolo‐ 145
nii, zdan iem majora należało żą dać
.
Autor plan u obawiał się nieco, czy nie nadużyje w ten sposób braterskich uczuć Francuzów do Polak ów. Ostateczn ie jedn ak uznał, że „Francji nie skrzywdził”. So‐ juszn icy oddaliby nam jedyn ie jedn ą szóstą swych teren ów mandatowych: „Nie jest to za dużo, o ile porówn amy ten obszar z naszemi zasług ami lub z obszarem kolon‐ 146
jaln ym Francji” . Jedyn ą właściwie dla nich niedog odn ością , ocen iał, byłaby ko‐ nieczn ość korzystan ia przez Francuzów z woln ej strefy w „polskim” porcie Dua la
lub przerzucen ia eksp ortu i imp ortu do noweg o portu południoweg o: Kribi. Co do Ang lik ów, to, są dził major, odstą p ią oni Kamerun kierowan i po prostu kup ieck im
rachunk iem – według jeg o wiedzy w końcu lat dwudziestych XX wiek u dop łacali do oweg o mandatu około milion a złotych roczn ie. Ukończywszy szkic gran ic przyszłej polskiej posiadłości afryk ańskiej, Bulowski złożył map ę i zasęp ił się: „oczywiście nie ma co sobie robić iluzji, że porozumien ie będzie łatwe”. „Nasza przyjaźń nie rozbije się o skrawek Kamerun u. A gdyby tak rzeczywiście być miało, to lep iej, by nas
Francja opuściła dziś aniżeli w chwili groźn ej. Bo gdyby nas dziś opuściła z powodu
słuszn ych naszych żą dań kolonjaln ych, to na pewn o opuści nas w chwili, gdy nie o Kamerun, lecz o pomoc wojenn ą chodzić będzie”
147
– pomyślał z goryczą .
Trzeba przyznać, że major dyp lomowan y Leon Bulowski, człon ek Rady Główn ej LMiK, miał w wytyczan iu gran ic należyte komp etencje oraz zasług i dla kraju. W grudn iu 1918 rok u, jeszcze jak o poruczn ik na czele dwóch komp an i piechoty, wkroczył – nie pytają c o rozk az czy zgodę – na Spisz, który miał według aliantów niemal w całości przyp aść Czechosłowacji. Podczas III powstan ia ślą skieg o był sze‐
fem sztabu słynn ej I dywizji górn oślą skiej walczą cej pod Górą Świętej Ann y. Nawet w ogniu walk nie tracił jedn ak z oczu pasjon ują ceg o go od dawn a zag adn ien ia
przyszłej polskiej polityk i zamorskiej. Jeszcze przed odzyskan iem niep odleg łości był przek on an y, że odradzają ca się Rzeczp ospolita, aby liczyć się w świecie, musi stać się krajem kolon ialn ym oraz że kolon ie, mian owicie niemieck ie – według pro‐ porcji ziem odzyskan ych przez Polskę do powierzchn i przedwojenn ych Niemiec – z mocy prawa się jej należą . Wyk orzystują c czas, gdy w trakcie dochodzen ia doty‐ czą ceg o jeg o samowoln ej eskap ady na Spisz zawieszon o go w służbie, nap isał i zło‐
żył w lutym 1919 rok u w Biurze Prac Kong resowych MSZ pięćdziesięciostron icowy elaborat z opisem zamorskich posiadłości Cesarstwa Niemieck ieg o i uzasadn ien iem
polskich roszczeń do części tych terytoriów oraz wezwan iem do wniesien ia owych żą dań na forum konferencji pok ojowej w Paryżu. Plan ował też zorg an izować wiel‐ ką akcję odczytową , która zmusiłaby naszą deleg ację do wystą p ien ia z tą sprawą . Nie była to jedyn a tak a inicjatywa. W sejmie ustawodawczym wniosek o przyzna‐ nie Polsce Kamerun u złożył w marcu 1919 rok u Tomasz Dą bal ze Stronn ictwa Lu‐
doweg o. Dep eszę do Komitetu Polskieg o w Paryżu wysłał znan y działacz polon ijn y Kazimierz Warchałowski, prezes Polskieg o Komitetu Centraln eg o w Brazylii. Twier‐ dził w niej, że rek omp ensatą za zniszczen ia i straty wojenn e kraju powinn y być ko‐ lon ie niemieck ie. Obszern y memoriał – podobno uzgodn ion y z francuskim min ister‐ stwem kolon ii – z prop ozycją , by Polska ubieg ała się o mandat nad którą ś z afry‐
kańskich kolon ii byłeg o cesarstwa – opracował cieszą cy się szerok imi stosunk ami we Francji profesor Jea n Dybowski. Żaden z autorów tych prop ozycji nie doczek ał się nawet słowa odp owiedzi, a posła Dą bala han iebn ie wyśmian o. Chwila była bo‐ wiem szczeg óln a: gran ice kraju dop iero się ustalały, przyszłość ziem byłeg o zaboru pruskieg o wcią ż przedstawiała się niep ewn ie, a na Pomorzu stali Niemcy, nadal odcin ają c Polskę od Bałtyk u. Do biur i deleg acji obradują cych w Paryżu nap ływały zaś tysią ce przeróżn ych żą dań, projektów, wniosków, skarg, odwołań z całeg o
świata. Według polskich deleg atów, jak przyznawan o w kulua rach, dop omin an ie się kolon ii przez Polskę, kraj, który dop iero po stu dwudziestu paru latach pojawił się na map ie, mog łoby co najwyżej niep otrzebn ie zirytować rozdają ce karty Fran‐ cję i Ang lię.
Kilk a lat po konferencji Warchałowski poznał na statk u płyn ą cym do Ameryk i Południowej paru wyższych urzędn ik ów francuskich. Nie ukrywali wcale, że kolo‐ nie pon iemieck ie, kosztown e w utrzyman iu, z gromadą rozją trzon ych Niemców, są dla paryskieg o min isterstwa kolon ii główn ie kłop otem, a nie korzystn ym nabyt‐ kiem. Dziwili się szczerze, że Polska nie wyk orzystała okazji do zdobycia mandatu 148
nad którą ś z nich . Przeświadczen ie, że Francja gotowa była i jest nadal podzielić się z Polską kolon iami – a przyn ajmniej dop uścić w którejś z nich Polak ów do współg ospodarowan ia – pok utowało w II RP przez całe dwudziestolecie. Powoły‐ wan o się zwłaszcza na rzek omą dobrą wolę w tej sprawie sameg o „stareg o lwa”, premiera Clemencea u i wierzon o, że jeg o następcy są podobn eg o zdan ia. Tym bar‐ dziej bolała entuzjastów eksp ansji zamorskiej stracon a w Wersalu, jakk olwiek tylk o domnieman a, szansa na zdobycie kolon ii z marszu. Dysk omfort ten dotyk ał jedn ak począ tk owo nieliczn ych. „Ludzie poważn i” uważali zwolenn ik ów polskieg o kolo‐
nializmu za pomyleńców lub w najlepszym przyp adk u fantastów – temat dla pism satyryczn ych i prześmiewczych felieton ów – zaś dla ogółu obywateli była to kwe‐ stia zasadn iczo obojętn a. Inaczej nieco rzecz się przedstawiała tylk o w dawn ym za‐ borze pruskim. Mieszk ańcy Wielk op olski, Ślą ska czy Pomorza, żywią c wobec Niem‐ ców niechęć lub wrog ość oraz obawę, podziwiali jedn ocześnie ich cywilizacyjn e
osią g nięcia i podzielali niezachwian y pruski leg alizm, skłan iają cy do ujmowan ia nawet sytua cji niezwyk łych i precedensowych w ramy ustaw i kodeksów. Dawn e obywatelstwo Rzeszy Niemieck iej wcią ż było w ich oczach wią żą cym źródłem praw 149
i obowią zk ów. Większość ludn ości polskiej na tych teren ach uważała polskie roszczen ia do kolon ii pon iemieck ich za uzasadn ion e, wręcz oczywiste. Polskie za‐
gadn ien ie kolon ialn e było w istocie rzeczy „org an iczn ie”, o wiele ściślej niż z Fran‐ cją , zwią zan e z losami zamorskich posiadłości niemieck ich. Nie trzeba było o tym przek on ywać zwłaszcza „afryk anderów”, byłych żołn ierzy cesarskich wojsk kolo‐
nialn ych, policjantów czy urzędn ik ów w Afryce. Możn a było spotkać ich w każdym wielk op olskim czy pomorskim miasteczk u, gdy przy piwie wspomin ali trop ik aln e upały i rzą dy nad „Murzyn ami”.
Zjedn oczon ą w 1871 rok u II Rzeszę Niemieck ą nazywan o często „spóźn ion ym mocarstwem”. Odn osi się to w szczeg óln ości do niemieck iej eksp ansji kolon ialn ej, która – nie liczą c epizodyczn ych prób Brandenburg ii, na przełomie XVII i XVIII wiek u mają cą kolon ię w dzisiejszej Ghan ie – zaczęła się dop iero w drug iej połowie XIX wiek u, całe wiek i późn iej niż kolon izacja portug alska, holenderska czy ang iel‐ ska. Bismarck jak o kanclerz Prus, a potem Cesarstwa Niemieck ieg o nie miał dla za‐ morskich podbojów zrozumien ia, a nawet się ich obawiał, uważają c je za szkodliwe i ryzyk own e dla europ ejskieg o państwa narodoweg o. W zwią zk u z tym dysk retn ie zachęcał do kolon izowan a trop ik ów inn ych. Zwłaszcza Francję, wierzą c, że zajęta
za morzami, odstą p i ona od plan ów odwetu za klęskę w wojn ie z Prusami w 1870 rok u. Jedn ak dyn amik a rozwoju imp erialn eg o, nacisk kół gospodarczych, a także niemałej części zwyk łych Niemców, obiecują cych sobie lepsze życie w kolo‐ niach, zmusiły Żelazneg o Kanclerza do zmian y stan owiska. W rezultacie Cesarstwo Niemieck ie w cią g u zaledwie dwóch lat – od 1884 do 1885 rok u – zap rowadziło swe rzą dy w Tog o, Kamerun ie, Niemieck iej Afryce Wschodn iej (Tanzan ia), Niemieck iej Afryce Południowo-Zachodn iej (Namibia) i Ziemi Cesarza Wilhelma w półn ocn owschodn iej Nowej Gwin ei. Do rok u 1899 rok u niemieck ie flag i zatknięto też między
inn ymi na Wyspach Salomon a, Karolin ach, Wyspach Marshalla, Marian ach, a tak‐ że niek tórych wyspach archip elag u Samoa oraz w dwóch „koncesjach” w Chin ach Południowych. Przed 1914 rok u niemieck ie imp erium kolon ialn e miało powierzch‐ nię 2738 tysięcy kilometrów kwadratowych i było około pięciu razy większe od Niemiec. Swymi kolon iami nie zdą żyli się jedn ak Niemcy nacieszyć. W cią g u paru
tyg odni po wybuchu I wojn y światowej Ang licy zdobyli Tog o, a po trzech miesią ‐ cach flag a cesarska znikn ęła z Pacyfik u. Znaczn ie dłużej, bo cały rok trwały walk i w Niemieck iej Afryce Południowo-Zachodn iej oraz w Kamerun ie – osiemn aście mie‐ sięcy. W Tang an ice zaś charyzmatyczn y gen erał von Lettow-Vorbeck z trzystu bia‐ łymi i kilk un astu tysią cami czarn ych żołn ierzy prowadził przez pon ad cztery lata
podjazdową wojn ę z Ang lik ami, atak ują c ich także w Rodezji i Ken ii. W chwili pod‐ 150
pisan ia rozejmu w Europ ie wcią ż jeszcze mógł się bron ić . W oficjaln ym stan owisku Lig i Morskiej i Rzeczn ej, uchwalon ym w 1929 rok u, żą ‐
dan ie przyznan ia Polsce części byłych kolon ii niemieck ich uzasadn ian o zwięźle przyn ależn ością zachodn ich ziem polskich do byłeg o cesarstwa niemieck ieg o oraz
wkładem mieszk ańców owych ziem w zag ospodarowan ie i utrzyman ie posiadłości kolon ialn ych wniesion ym w postaci podatk ów, a pon adto służbą wojskową Pola‐
ków w Afryce i na wyspach Pacyfik u. Dawn e rejencje pruskie w gran icach II RP stan owiły siedem procent powierzchn i II Rzeszy, a mieszk ało w nich osiem i pół procenta ludn ości Niemiec. Polska, choć zobowią zan a do spłacen ia przyp adają cej na nią części dług ów Cesarstwa, nie wzięła udziału w podziale okrętów Kaiserliche Marin e i zap asów materiału wojenn eg o, co przysług iwało jej jak o państwu sukce‐ syjn emu cesarstwa. Z drug iej stron y nie otrzymała też rep aracji wojenn ych należ‐ nych członk owi zwycięskiej koa licji, które przyznan o na przyk ład Jug osławii i Ru‐
mun ii. Z tych to powodów działacze Lig i zaokrą g lili swe żą dan ia do dziesięciu pro‐ cent powierzchn i imp erium niemieck ieg o, czyli dwustu siedemdziesięciu czterech ty‐ sięcy kilometrów kwadratowych. Niep ok ojon o się przy tym, że ostateczn ie skończy się na jałmużn ie godzą cej w dumę Polak ów. Leon Bulowski uważał, że należy pod‐ bić stawk ę i rzucić na stół Lig i Narodów wek sel za uratowan ie Europ y przed bolsze‐
wizmem – na sumę kosztów i strat pon iesion ych w wojn ie w 1920 rok u – i domag ać się jak o bezwzględn eg o min imum piętn astu procent kolon ii niemieck ich, czyli czte‐ 151
rystu dziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych
. Kolon ie byłyby zatem dla Pol‐
ski rek omp ensatą za wysiłek wojenn y i nag rodą za zasług i dla świata. Dzięk i niej dałoby się na przyk ład utworzyć min iaturowe imp erium kolon ialn e, łą czn ie trzysta dziesięć tysięcy kilometrów kwadratowych, składają ce się z jedn ej szóstej francu‐ skieg o Kamerun u oraz australijskiej od wojn y Ziemi Cesarza Wilhelma. W ten spo‐ sób Nowa Gwin ea stałaby się polskim oknem na Azję i Pacyfik
152
. Jeszcze ciek aw‐
sze perspektywy wią zały się z ewentua ln ym przejęciem Tang an ik i. Aby nie skrzywdzić Ang lii, należałoby pozostawić jej wprawdzie dwie prowincje zachodn ie,
przez które miała biec kolej transa fryk ańska do Kapsztadu, ale reszta kraju, mniej więcej pięćset czterdzieści tysięcy kilometrów kwadratowych z około czteromilion o‐ wą ludn ością , przyp adłaby Polsce
153
. Nikt z czarn ych mieszk ańców teren ów przed‐
stawion ych na map ie, po której błą dził ołówek polskieg o majora, nie miał, rzecz ja‐ sna, pojęcia, co się pon ad ich głowami szyk uje. Ale nie wiedzieli też o tym Ang licy
i – z wyją tk iem garstk i wtajemn iczon ych – Polacy. Na począ tk u lat dwudziestych w obliczu znaczn ie bardziej nag lą cych problemów trap ią cych nowo powstałe państwo pomysły kolon ialn e pozostawały w Polsce
w głębok im zap omnien iu. Nieliczn i zwolenn icy kolon ializmu spotyk ali się od czasu do czasu na zebran iach mało komu znan eg o, stan owią ceg o rodzaj kółk a dość eks‐ centryczn ych zainteresowań, Polskieg o Towarzystwa Kolon ialn eg o. I nic nie zap o‐ wiadało, by ten stan rzeczy miał się zmien ić. Sprawa jedn ak przybrała zdumiewa‐
ją cy obrót. W cią g u kilk un astu lat irracjon alne – jak trafn ie począ tk owo osą dzan o – idee kolon ialn e zawładn ęły umysłami rzą dzą cych elit i sercami milion ów obywa‐
teli RP, a plan y zdobycia kolon ii uznan o za rację stan u i priorytetowy cel władz państwowych. Jak to było możliwe, pozostaje nadal w niemałym stopn iu zag adk ą . W lutym 1928 rok u zebran i w mieszk an iu Kazimierza Głuchowskieg o, byłeg o pierwszeg o konsula II RP w Kurytybie, amatorzy polskich kolon ii powołali do życia Zwią zek Pion ierów Kolon ialn ych, któreg o celem było „podjęcie aktywn ej pracy, 154
nawet walk i o teren y eksp ansji dla narodu polskieg o” . Wcześniej, w chaosie ro‐ dzą cej się państwowości, głosy domag ają ce się kolon ii dla Polski okazały się woła‐ niem na puszczy – czy raczej na trop ik aln ej dżung li. Obecn ie perspektywy pion ie‐ rów kolon izacji przedstawiały się znaczn ie pomyśln iej. Polska, uzyskawszy dostęp do morza, zaczęła na przyznan ym jej skrawk u wybrzeża żwawo się zag ospodaro‐ wywać. Już w sierpn iu 1923 rok u do dop iero co ukończon eg o mola w Gdyn i przy‐ bił pierwszy ocea niczn y statek, francuski m/s „Kentuck y”, powstawały polskie lin ie żeg lug owe, rosły siły maryn ark i wojenn ej, tworzon o szkoln ictwo morskie. Don iosły
udział we wszystk ich tych przedsięwzięciach miała założon a w 1919 rok u Lig a Że‐ glug i Polskiej (LŻP) zrzeszają ca budown iczych Gdyn i, org an izatorów floty handlo‐
wej i wojenn ej, kadry przedsiębiorstw żeg lug owych i firm zajmują cych się handlem morskim – wszystk ich, którzy wią zali swe życie i plan y z polskim morzem. Jak wspomin ał współtwórca międzywojenn ej polityk i morskiej Eug en iusz Kwiatk owski, to właśnie dzięk i usiln ym zabieg om LŻP przyjęto uchwałę o budowie portu gdyń‐ skieg o
155
.
LŻP (w 1924 rok u zmien iła nazwę na Lig ę Morską i Rzeczn ą ) stawiała sobie za zadan ie lobbowan ie na rzecz „idei morskiej” oraz prop ag owan ie wśród społeczeń‐ stwa korzyści płyn ą cych z eksp loa tacji morza i śródlą dowych dróg wodn ych, budo‐ wy portów, posiadan ia własnej floty handlowej i stoczn i, z handlu morskieg o. Ale samo urzą dzen ie się nad Bałtyk iem i stworzen ie podwalin gospodark i morskiej nie
mog ło zaspok oić rosną cych ambicji kół rzą dzą cych krajem. Państwo aspirują ce do rang i mocarstwa musiało, mnieman o, zdobyć się na polityk ę „zamorską ”, czyli w ówczesnych okoliczn ościach kolon ialn ą . Dla „waryjatów” śnią cych o kolon iach nadszedł czas zadośćuczyn ien ia. W chwili, gdy zak ładan o Zwią zek Pion ierów Kolo‐ nialn ych, scen ariusz był już gotowy – nowa org an izacja miała stać się auton omicz‐ ną sekcją LMiR. W październ ik u 1928 rok u do prog ramu Lig i dop isan y został no‐ wy passus o kap italn ym znaczen iu. Stwierdzon o w nim expressis verbis, że dą ży
ona równ ież „do pozyskan ia kolon ii dla Polski, względn ie teren ów dla nieskręp o‐ wan ej eksp ansji narodu polskieg o”. Ów zwrot w działaln ości Lig i przyp ieczętował wybór Kazimierza Głuchowskieg o na prezesa jej zarzą du główn eg o oraz zdobycie przez pion ierów kolon ialn ych własnej trybun y prop ag andowej – obszern eg o stałe‐
go dodatk u w wychodzą cym od 1924 rok u bog ato ilustrowan ym miesięczn ik u „Mo‐ rze”, któreg o nak ład w latach trzydziestych XX wiek u wyn osił grubo pon ad sto ty‐ sięcy egzemp larzy. W szereg ach org an izacji założon ej przez inżyn ierów, ekon omistów, działaczy go‐ spodarczych czynn ych na polu żeg lug i i handlu – leg itymują cych się zwyk le kon‐
kretn ymi dok on an iami – znalazło przystań bardzo zróżn icowan e, ambitn e i szybk o powiększają ce się gron o. Wśród pion ierów kolon ialn ych byli działacze emig racyjn i, dzienn ik arze, literaci, geog rafowie i historycy, lek arze, rzadziej prawn icy czy agro‐ nomowie. Począ tk owo w nowej sekcji wodzili rej „starzy parańczycy” – Głuchow‐ ski, Warchałowski czy Michał Pank iewicz, przyszły sek retarz Zarzą du Główn eg o. Znaczą ce wpływy miała też grup a narodowców, zwłaszcza naukowców, jak doktor
Gustaw Załęck i z Instytutu Naukoweg o do Badań Emig racji i Kolon izacji oraz przede wszystk im byli leg ion iści. Zwolenn icy zamorskich podbojów na razie podbi‐ jali samą Lig ę. Przez pewien czas zap owiadało się wręcz, że przejmą w niej pełn ię władzy ze szkodą między inn ymi dla rozwoju maryn ark i wojenn ej. Ostateczn ie jed‐ nak wyższe czynn ik i polityczn e zdecydowały się zap rowadzić porzą dek w auten‐ tyczn ie wówczas pop ularn ej i perspektywiczn ie bardzo obiecują cej org an izacji. Na zjeździe w Gdyn i w listop adzie 1930 rok u LMiR nadan o nową nazwę Lig a Morska
i Kolon ialn a. Jej prezesem został gen erał Gustaw Orlicz-Dreszer, jeden z najbardziej zaufan ych ludzi marszałk a Piłsudskieg o, dowódca zbuntowan ych oddziałów pod‐ czas zamachu majoweg o, zaliczan y do najznaczn iejszych person w kraju. Nowy prezes bez większych problemów poskromił ścierają ce się frakcje i zap ewn ił Lidze wiele lat dyn amiczn eg o rozwoju.
Inicjatorzy polskich plan ów kolon ialn ych próbowali podczas obrad konferencji w Paryżu kuć żelazo pók i gorą ce, nie wdają c się w defetystyczn e rozważan ia „ludzi poważn ych”, czy kolon ie są Polsce rzeczywiście niezbędn e i z jak ich powodów. Pewn e było ich zdan iem, że posiadłości zamorskie po prostu się nam należą oraz że szan ują ce się państwo musi je po prostu mieć. Dop iero w następn ych latach dop ra‐
cowan o się rodzimej, przystępn ej doktryn y, która zasiliła skarbn icę ideolog ii i myśli stan owią cych aksjolog iczn y grunt dla podbojów kolon ialn ych. Sprowadzała się
właściwie do tezy, że kolon ie należą się tym, którzy ich potrzebują , pod warun‐ kiem, że rzeteln ie je zag ospodarują z pożytk iem dla całej ludzk ości.
Przez dwa pierwsze wiek i od odk ryć Kolumba i wyp raw Portug alczyk ów europ ej‐
skich żeg larzy i zdobywców za ocea ny „wiodła służba Boża…”
156
. Chęć szerzen ia
wiary chrześcijańskiej była równ ie siln a, a czasem siln iejsza niż gorą czk a złota i in‐ dyjskich korzen i. Jedn o z drug im ówcześni odk rywcy dialektyczn ie łą czyli. Kombi‐ nacja przemocy, grabieży i ewang elizacji sprawdzała się zwłaszcza w Ameryce Po‐ łudniowej, choć radyk aln e rozwią zan ia Hiszp an ie cen ili zwyk le wyżej niż potrzebę głoszen ia dobrej nowin y. Tak na przyk ład Montezuma, cesarz Aztek ów, został za‐
bity, zan im jeszcze jeg o ludowi oznajmion o, iż istn ieje Ewang elia. Władca Ink ów Atahua lp a natomiast nawrócił się, gdy skazan o go na śmierć. Zyskał dzięk i temu nadzieję na życie wieczn e, a w każdym razie unikn ą ł spalen ia na stosie. Ludzie Pi‐
zarra udusili go sznurem, sposobem zwan ym „garota”. Opis tak ich i podobn ych czyn ów konk wistadorów stał się w 1552 rok u tematem Krótkiej relacji o wyn iszcze‐ niu Indian autorstwa słynn eg o obrońcy rdzenn ych mieszk ańców Ameryk i, Bartolo‐ mé de Las Casasa. Uczon y domin ik an in utrzymywał, iż są oni istotami ludzk imi – dowodzą c na przyk ład, że Ink owie czy Aztek owie nie ustęp ują niczym starożytn ym
Grek om czy Rzymian om – oraz że przemoc hańbi dzieło chrystian izacji. Kwestia przyn ależn ości „dzik ich” do gatunk u ludzk ieg o budziła jedn ak spory jeszcze w XIX wiek u. Jakk olwiek w czasach oświecen ia niemałą pop ularn ość na Zachodzie zyskała idea ln a zdan iem francuskich filozofów fig ura żyją c eg o w błog osławion ym stan ie
natury „szlachetn eg o dzik usa”, to właśnie w XVIII wiek u odn otowan o najwyższe obroty w transa tlantyck im handlu niewoln ik ami – wywiezion o ich z Afryk i około 6,1 milion a, czyli pon ad sześćdziesią t tysięcy roczn ie; dla porówn an ia w XVI wiek u – jeden–dwa tysią ce w cią g u rok u. Wiek XIX przyn iósł pierwsze znaczą ce prawa ogran iczają ce, a potem zak azują ce handlu niewoln ik ami, choć i tak ucierp iały jesz‐
cze pon ad trzy milion y ludzi. Arabowie, którzy uprawiali ten proceder w Czarn ej Afryce od średniowiecza, uczyn i niewoln ik ami łą czn ie około czterech milion ów 157
czarn oskórych
.
W XIX wiek u zap ał do nawracan ia pog an znaczn ie osłabł i stał się domen ą Ko‐ ściołów i misjon arzy. Narody Zachodu podjęły nowe historyczn e wyzwan ie: misję
ucywilizowan ia społeczeństw „dzik ich”, a w każdym razie, jak na przyk ład Azjaci, niższych. Pomog ły przełomowe osią g nięcia białych – rewolucja przemysłowa, broń
szybk ostrzeln a i maszyn owa, parowce, koleje, teleg raf, chin in a – to uczyn iło ich pan ami świata. Nig dy wcześniej ani późn iej biali nie mieli tak mocn ych atutów za‐ pewn iają cych im domin ację nad ludami kolorowymi, jak w począ tk ach XX wiek u. Human istyczn ą i chrześcijańską powinn ość krzewien ia cywilizacji, zdobyczy techn i‐
ki i medycyn y oraz zachodn ich praw i obyczajów, walk ę z głodem i pierwotn ym barbarzyństwem Rudya rd Kip ling nazwał obrazowo „brzemien iem białeg o człowie‐ ka”. Wiara w postęp i jeg o nieuchronn ość jak o sweg o rodzaju świeck ą drog ę do
zbawien ia nie ustęp owała żarliwością kultowi relig ijn emu. Jules Vern e, choć bron ił w swych podróżn iczych powieściach praw tubylczej ludn ości – co prawda tylk o w kolon iach ang ielskich – twierdził, że „cywilizacja nie cofa się nig dy i wydaje się, że korzysta z wszelk ich praw kon ieczn ości”. Jeg o zdan iem zgodn ie z uniwersaln ym prawem postęp u ludy odrzucają ce zdobycze cywilizacji, jak na przyk ład Indian ie, 158
muszą po prostu znikn ą ć . Zwolenn icy pog lą du o szczeg óln ym posłann ictwie bia‐ łych mog li – i chętn ie to czyn ili – powoływać się na autorytet ówczesnej nauki, zwłaszcza, rzecz jasna, na Darwin a oraz antrop olog ów „fizyczn ych”, ustalają cych pop rzez pomiary czaszek stop ień biolog iczn eg o rozwoju poszczeg óln ych ras i ty‐ pów ludzk ich, a także na etn olog ów z ich teorią ewolucjon istyczn ą , określają cą
miejsce badan ych kultur na drabin ie postęp u. Najwyżej w tej hierarchii, twierdzo‐ no, stali w XIX wiek u Ang licy. Na nich też spoczywała największa odp owiedzial‐ ność za rozwój cywilizacyjn y „dzik ich”, a w konsek wencji przyszłość ludzk ości. Jak
przek on ywał w 1896 rok u prezes Królewskieg o Towarzystwa Geog raficzn eg o, pierwszy Europ ejczyk, który dotarł do Lhassy, pułk own ik Francis Edward Youn‐
ghusband, „Nasza wyższość nad nimi [kolorowymi] nie wyn ik a wyłą czn ie z przen i‐ kliwości intelektu, ale z wyższości natury moraln ej, osią g niętej w drodze rozwoju rasy ludzk iej”
159
. Niek tóre z ludów imp erium brytyjskieg o, jak na przyk ład Pigmeje
czy Buszmen i, czy australijscy Aboryg en i, których stan moraln y nie rok ował awan‐ su cywilizacyjn eg o, według ocen y Ang lik ów do istot ludzk ich się co do zasady nie zaliczali. Na Aboryg en ów urzą dzan o zatem polowan ia, rzecz jasna, z „poszan owa‐ niem prawa”, czyli w tym przyp adk u kodeksu myśliwskieg o. Wprawdzie projekty ich wytrucia, z którymi występ owały australijskie gazety, odrzucon o, ale z około
trzystu–czterystu tysięcy Aboryg en ów w końcu XVIII wiek u sto lat późn iej pozosta‐ ło tylk o trzydzieści–czterdzieści tysięcy
160
. Jeszcze w połowie lat trzydziestych XX
wiek u „Morze” przedruk owało bez słowa komentarza ciek awostk ę ze świata: „Wkrótce ma wyruszyć do Afryk i Centraln ej Międzyn arodowa Eksp edycja dla stu‐
djów nad pigmejami i gorylami, org an izowan a przez Nin o del Grande. Protektorat nad wyp rawą obejmuje Uniwersytet w Wiitwatersjand (Unja Południowo161
Afryk.)” . Z przybycia białych z ich techn olog ią i wiedzą mieszk ańcy kolon ii mieli też bez wą tp ien ia niemałe pożytk i. Przede wszystk im mog li korzystać ze zdobyczy zachod‐ niej medycyn y, dzięk i którym udało się opan ować w pewn ym stopn iu odwieczn ą plag ę chorób trop ik aln ych, w tym tak przerażają cych jak śpią czk a afryk ańska. Za‐
chodn ią cywilizację przyjmowan o zdecydowan ie lep iej, gdy jej symbolem był szpi‐ tal, a nie kościół czy koszary. Po stron ie zysków, choć nie bez zastrzeżeń, należy też zap isać szkoln ictwo, zwłaszcza że jeg o rozwój na przyk ład w Indochin ach przyczy‐ nił się wbrew zamiarom Francuzów do modern izacji kolon ii, a następn ie do ich wy‐ zwolen ia
162
. Jedn ak ostateczn y bilans kolon ializmu był dla podbitych pon ury.
Zbrodn ie w tym zag matwan ym splocie zdecydowan ie bardziej rzucały się w oczy niż dobre intencje. Wyn ik ały zwyk le nie z zamiaru ekstermin acji ludn ości kolon ial‐ nej, lecz z ludobójczej chęci zysku prowadzą cej do ruiny lok aln ych systemów eko‐
nomiczn ych. Podbicie Indii przez Ang lik ów dop rowadziło na przyk ład do unice‐ stwien ia tamtejszeg o rzemiosła, co jeden z brytyjskich urzędn ik ów skomentował słynn ym zdan iem: „na polach Indii bieleją kości beng alskich tkaczy”. Król Leopold II zamien ił swoje Woln e Państwo Kong o w wielk i obóz pracy przymusowej – całą ludn ość zap ędzon o do zbieran ia mlek a kauczuk oweg o, co przyn osiło mon arsze ko‐ losaln e zyski. Nad wyk on an iem „plan ów pozyskan ia” czuwało wojsko, dop uszcza‐ ją c się niezliczon ych morderstw i inn ych aktów przemocy. W cią g u dwudziestu pa‐ ru lat, do 1908 rok u, gdy król pod naciskiem opin ii światowej został zmuszon y do przek azan ia kolon ii swym poddan ym, czyli państwu belg ijskiemu, liczba ofiar jeg o systemu – zbrodn i oraz epidemii i upadk u roln ictwa – wyn iosła kilk a, być może na‐
wet dziesięć milion ów ludzi. Trzy dek ady późn iej gen eraln y gubern ator Kong a Bel‐ gijskieg o Pierre Ryckmans wyjaśniał: „Rzą dzić, aby służyć – to jedyn e wytłumacze‐ 163
nie podbojów kolon ialn ych – a zarazem pełn e ich usprawiedliwien ie” . W Polsce teg o rodzaju dek laracje byłyby całk owicie zbędn e. Rosną ce szereg i zwolenn ik ów prężn ej polityk i zamorskiej przyjmowały dziedzictwo kolon ializmu bez zastrzeżeń. Idea kolon ialn a nie budziła u nas za dalek o idą cych, demobilizują ‐ cych refleksji, a chęć służen ia „dzik im” nie była zbyt pop ularn a. Nawet zbożn e dzieło nawracan ia pog an sprowadzało się często w oczach przeciętn eg o obywatela do zbieran ia przez dzieci „sreberek na Murzynk a”. Istn ien ie kolon ializmu także na
Zachodzie uważan o wcią ż za oczywiste, ale w Polsce było, jak się zdaje, oczywiste bardziej.
Szereg owi członk owie LMiK wiedzę o problemach kolon ialn ych czerp ali z wy‐ dawn ictw i prasy lig owej. W dodatk u kolon ialn ym „Morza” zamieszczan o oprócz
artyk ułów o polskich przedsięwzięciach zamorskich i osią g nięciach polskich emi‐ grantów w Ameryce Południowej znaczn ą liczbę informacji o polityce kolon ialn ej mocarstw, ich sporach i projektach, nowych kolejach, portach i kop aln iach, zbio‐ rach i cen ach produktów kolon ialn eg o roln ictwa. Dość reg ularn ie pojawiały się też na łamach pisma wiadomości o „buntach Murzyn ów” czy azjatyck ich kulisów.
Tłumaczon o je intryg ami czarown ik ów, konfliktami plemienn ymi oraz tajn ymi stowarzyszen iami, tak imi jak „zwią zek ludzi-lamp artów”, zawdzięczają cymi swe powodzen ie ciemn ocie i barbarzyństwu. Dzięk i owym informacjom i fachowym ko‐ mentarzom pren umeratorzy miesięczn ik a mog li już czuć się obywatelami świata kolon ialn eg o i sposobić się mentaln ie do życia w polskich kolon iach. Z pewn ością przecierali oczy ze zdumien ia, gdy w jedn ym z numerów w 1934 rok u mog li prze‐ czytać:
Kiedy biały człowiek, któremu w Europ ie jest bezwzględnie za ciasno, stawia coraz mocniejszą nogę na Czarnym Kontynencie, zamieniając z wolna, ale pewnie, Afrykę w europ ejskie gospodarstwo fol‐ warczne, […] wśród Murzynów budzących się ze swego wiekowego snu letargicznego rodzi się po‐ czucie samowiedzy rasowej i zrozumienie, że Afryka, ta kolebka czarnej rasy, musi być i pozostać na zawsze w jej nieograniczonem władaniu. […] Winy Europ y i białej rasy wobec ludności murzyń‐ skiej są zai ste wielkie; wystarczy tutaj wskazać jedynie na fakt, że przez przeciąg czterech wieków biała Europ a stanowiła główną podp orę tego handlu istotami ludzkiemi, który pozbawił czarną Afrykę stu miljonów ludzi, przekształcił oblicze jej życia społecznego, obalił zorganizowany rząd, 164
wykoszlawił odwieczny przemysł, uniemożliwiając wręcz rozwój kulturalny…
.
Podobne teksty były jedn ak w miesięczn ik u zup ełn ym wyją tk iem. W roli bohate‐ rów lig owej prop ag andy obsadzan o tak ie postacie jak Leopold II, któreg o dok on a‐ nia uchodziły za przyk ład, jak wiele może zdziałać wybitn a jedn ostk a w kwestii ko‐
lon ialn ej. Społeczeństwo belg ijskie, przyp omin an o, „dług o przecież uważało sweg o króla i małą garstk ę jeg o powiern ik ów za szaleńców, którzy, nie mają c nic do stra‐ cen ia, ryzyk ują afryk ańską awanturę”
165
. Możn a założyć, że znaczn a część działa‐
czy Lig i – zwłaszcza w ostatn ich latach dwudziestolecia, gdy o najrozmaitszych ży‐ wotn ych kwestiach przyjęło się mówić w Europ ie prosto i bez hip ok ryzji – podziela‐
ła pog lą d na polityk ę zamorską głoszon y przez Carla Petersa, zdobywcy dla sweg o niemieck ieg o cesarza teren ów dzisiejszej Tanzan ii (Niemieck a Afryk a Wschodn ia). Peters, któreg o oskarżan o o morderstwa i grabieże i ostateczn ie odwołan o do Nie‐ miec, głosił, że „celem kolon izacji jest zdecydowan e i pozbawion e skrup ułów wzbo‐ 166
gacen ie naszeg o własneg o ludu kosztem inn ych, słabszych ludów” . W Polsce podobne zdan ie wyrażał między inn ymi sek retarz LMiK Gustaw Załęc‐ ki, twierdzą c – jak o uczeń jedn eg o z promin entn ych przywódców endecji Stan isła‐
wa Głą bińskieg o ze szczeg óln ym naciskiem na materię narodową – że „żadn emu państwu […] nie możn a brać za złe, jeśli bron i ono swej własnej eksp ansji narodo‐ 167
wościowej i czyn ić to prag nie choćby kosztem inn ych narodowości” . W przyp ad‐ ku II Rzeczp ospolitej szło w dodatk u nie tyle o eksp ansję, co przetrwan ie państwa i „narodowości”. Przed niep odleg łą Polską stało bowiem widmo, jeśli nie katastrofy
społeczn ej i ekon omiczn ej, to co najmniej pog łębiają cej się biedy i niep rzezwycię‐ żaln eg o zacofan ia, a to oznaczało, że czek a nas w Europ ie los pariasów. Inn ej, słabszej narodowości zaś pod ręk ą nie było. Rok w rok przybywało w Polsce międzywojenn ej pon ad czterysta tysięcy obywa‐ teli. Rek ordowo wysok i, najwyższy w Europ ie przyrost naturaln y (średn io około
półtora procent; jedyn ie Rumun ia miała podobne wskaźn ik i) bywał powodem do dumy – jak o dowód witaln ości narodu. O podważan iu boskieg o nak azu „Bą dźcie płodn i i mnóżcie się, abyście zaludn ili ziemię” nie śmian o nawet wspomin ać. Utrzy‐
man ie rozrodczości na co najmniej dotychczasowym poziomie uchodziło za kon ie‐ czne zarówn o z uwag i na owe kardyn alne „względy natury ogóln ej”, jak i „rozwój 168
naszeg o państwa” . A także niezwyk le istotn e dla obronn ości kraju, bo zap ewn ia‐ ją ce szybk i przyrost zasobów siły żywej. „[…] podaję do wiadomości, że w 1940 r. Niemcy będą liczyły sześćset trzydzieści sześć tysięcy żołn ierzy, Jap on ia siedemset trzydzieści dziewięć tysięcy, a Polska, dalek o mniejsza od Niemiec, tak ą samą liczbę poborowych co Jap on ia” – nie krył satysfakcji jeden z lig owych publicystów. Jed‐
nocześnie gołym okiem widać było opłak an e następstwa owej biolog iczn ej żywot‐ ności. W drug iej połowie XIX wiek u prawie cały nadmiern y przyrost naturaln y po‐ chłan iała emig racja. Po I wojn ie światowej Stan y Zjedn oczon e najp ierw ją ogran i‐ czyły, a następn ie praktyczn ie zamknęły swe terytorium przed nowymi wychodźca‐ mi, poza „łą czen iem rodzin”. A Brazylia i Arg entyn a wprowadziły reg lamentację co
do liczby i kwalifik acji emig rantów. W rezultacie w cią g u paru lat liczba mieszk ań‐ ców wsi nazywan ych obcesowo „ludźmi zbędn ymi” – bezroln ych i małoroln ych
wraz z rodzin ami – wzrosła do czterech milion ów, a przed samą wojn ą do pięciu i pół milion a. Wielu z nich żyło na gran icy biolog iczn ej egzystencji, nie dojadają c, a na przedn ówk u nawet głodują c. Polska międzywojenn a miała w swych gran icach – w słabo zaludn ion ych woje‐
wództwach wschodn ich – spore zasoby ziemi, które, poddan e „kolon izacji we‐ wnętrzn ej”, mog ły być użytk owan e roln iczo. Pon adto dzięk i osadn ictwu na kresach teren y te, co specjaln ie podk reślan o, zostałyby nasycon e polskim żywiołem. Szaco‐ wan o, że na szerok o pojętych ziemiach wschodn ich wystarczy ziemi dla pięciu mi‐ lion ów kolon istów – przy założen iu, że osadn ictwo obejmie też Polesie. Należało za‐
tem osuszyć między inn ymi błota pińskie, co przy kosztach melioracji wyn oszą cych parę tysięcy złotych za hektar oznaczało miliardowe wydatk i i dziesią tk i lat nie‐ zmiern ych trudów. Około trzech milion ów bezroln ych mog łoby osią ść na swoich za‐ gon ach także w centraln ych czy zachodn ich dzieln icach kraju pod warunk iem prze‐ prowadzen ia radyk aln ej reformy roln ej, dla której wcią ż brak owało wystarczają ce‐ go pop arcia polityczn eg o. Nawet jedn ak gdyby te wymag ają ce ogromn ej determi‐
nacji, wysiłk u i czasu zamysły udało się urzeczywistn ić, problem przeludn ien ia agrarn eg o zostałby – jak dowodzili zwłaszcza naukowcy i publicyści zwią zan i z LMiK – rozwią zan y tylk o połowiczn ie. Liczba mieszk ańców kraju w cią g u siedem‐ nastu lat, od 1921 do 1938 rok u, wzrosła z dwudziestu siedmiu do trzydziestu czte‐ rech milion ów; spodziewan o się, że w cią g u następn ych dwóch dek ad osią g nie
czterdzieści pięć milion ów. Prawdop odobn ie pięć milion ów z nich stan owiliby już Żydzi – w oczach prawicy narodowej obywatele całk owicie zbyteczn i niezależn ie od teg o, czym się zajmowali lub nie zajmowali. Prop ag anda antysemick a dowodziła – a pog lą d ten u schyłk u dwudziestolecia wyznawały też coraz bardziej otwarcie władze państwowe – że nieodzown ym wa‐ runk iem lepszej przyszłości kraju jest ich masowa emig racja. Własne kolon ie ogromn ie by tak ie komp leksowe rozwią zan ie uprościły. Zwią zek między eksp ansją
kolon ialn ą a „kwestią żydowską ” nie był jedn ak wcale oczywisty. W szereg ach, a nawet wśród działaczy LMiK zdarzali się niek iedy Żydzi. Tak na przyk ład szan o‐ wan y obywatel Jan owa Lubelskieg o Boruch Szarfsztajn pełn ił w tym mieście funk‐
cję zastępcy przewodn iczą ceg o Lig i, a Abraham Fink er założył nawet w 1936 rok u żydowski oddział LMiK w Szydłowcu koło Radomia i prowadził prop ag andę kolo‐ nialn ą w miejscowych szkołach. Jedn ak przed 1939 rok iem dziewięćdziesią t dzie‐ więć procent członk ów Lig i stan owili etn iczn i Polacy. Należała ona do struktur na‐
rodowo „eksk luzywn ych”, pog łębiają cych wyk luczen ie ludn ości żydowskiej (oraz inn ych mniejszości) ze społeczeństwa polskieg o
169
. Jej celem było umacn ian ie mo‐
carstwowej rang i Rzeczp ospolitej oraz pomnażan ie polskieg o stan u posiadan ia po‐ za gran icami kraju. Jak podk reślał publicysta „Morza”:
Czy szukamy terenów surowcowych i emigracyjnych po to, aby zalać je żywiołem żydowskim? By‐ najmniej. Należy dobitnie stwierdzić, że tereny dla odp ływu mniejszości żydowskiej z Polski to jed‐ no, a kolonie jako źródło surowców i obszar pracy dla żywiołu polskiego, dla eksp ansji gospodar‐ stwa polskiego – to drugie. Zrozumiałą jest bowiem rzeczą, że nie po to pragniemy pozbyć się nad‐ miaru mniejszości żydowskiej w Polsce, aby na tych nowych terytoriach zamorskich […] stwarzać na nowo problem żydowski
170
.
Działacze kolon ialn i ostrzeg ali, że – jeśli prawo do osiedlan ia się w posiadłościach
za morzami zostan ie przyznan e wszystk im obywatelom II RP bez różn icy narodo‐ wości – w polskich kolon iach Polacy będą w pocie czoła pracować na roli, a Żydzi przejmą handel i pośredn ictwo. Jedn ocześnie jedn ak twierdzon o czasem, że żydow‐ scy emig ranci mog ą stać się forp ocztą polskiej eksp ansji, pion ierami jej wpływów gospodarczych. Budują cy był tu przyk ład pierwszeg o polskieg o osadn ik a w Ang oli,
hrabieg o Michała Zamoyskieg o, który nawią zał bliskie kontakty z działają cymi 171
w kolon iach żydowskimi bizn esmen ami – i nazywał „ich szlachtą z Palestyn y” . Palestyn a, gdzie działały Polsko-Palestyńska Izba Handlowa, oddział PKO Bank u Polskieg o w Tel Awiwie, przedstawicielstwo LOT, stan owiła notaben e swoisty poli‐ gon dla polskich inicjatyw „qua si-kolon ialn ych”. „Morze” w artyk ule z okazji po‐ wołan ia na począ tk u 1934 rok u Polskieg o Komitetu Prop alestyńskieg o stwierdziło z satysfakcją : „z całą świadomością zaczyn amy wprzęg ać do rydwan u naszej poli‐ tyk i kolon ialn ej wpływowy i umieją cy pracować na polu handlowem element ży‐ 172
dowski” . Te rachuby nie za bardzo się jedn ak sprawdzały. Funkcjon ariusze pu‐ bliczn i odp owiedzialn i za zdobywan ie rynk ów zag ran iczn ych „mieli żal do Żydów, że nie umieli czy nie chcieli wyk orzystać swoich przysłowiowych zdoln ości handlo‐ 173
wych i kon eksji zag ran iczn ych i familijn ych” . Palestyn a była także przedmiotem zabieg ów dyp lomatyczn ych MSZ zmierzają cych do zwiększen ia kwot imig racyj‐
nych, z obawy przed rea kcjami arabskimi ustalon ych przez sprawują cych tam mandat Brytyjczyk ów na niskim poziomie, a w dodatk u obn iżan ych (w 1936 po za‐
mieszk ach w Jaffie). Akcji tej – zgodn ej z prag nien iami syjon istów, czyli tej części żydowskiej społeczn ości w Polsce, która dą żyła do odzyskan ia i zasiedlen ia histo‐
ryczn ej „siedziby narodowej” – nie da się jedn ak zak walifik ować jak o polskiej eks‐ pansji kolon ialn ej. Nie przyn iosła też ona istotn eg o postęp u w „kwestii żydow‐
skiej”. Choć emig ranci z Polski stan owili czterdzieści procent żydowskich osadn ik ów w Palestyn ie, ich łą czn a liczba wyn iosła w latach 1921–1935 jedyn ie około stu dzie‐ sięciu tysięcy, co odp owiadało trzy–czteroroczn emu przyrostowi naturaln emu lud‐ 174
ności żydowskiej . Katastrofaln e przeludn ien ie kraju nie było nieuchronn e, gdyby nadmiar siły ro‐
boczej, niezależn ie od pochodzen ia i wyznan ia, mógł zostać wchłon ięty przez prze‐ mysł, jak stało się to wcześniej w krajach zachodn iej Europ y. Ambitn e ską diną d plan y uprzemysłowien ia kraju stały jedn ak u nas pod wielk im znak iem zap ytan ia z powodu brak u dostęp u do surowców w rozsą dn ych cen ach. Przed I wojn ą świato‐ wą w handlu światowym obowią zywały zasady mniej więcej liberaln e, po jej za‐
kończen iu podp orzą dk owan o go potrzebie samowystarczaln ości i podn oszen ia obronn ości poszczeg óln ych państw. Był to czas barier celn ych, limitów, kontyng en‐ tów eksp ortowych i imp ortowych oraz wojen handlowych. Państwa słabe ekon o‐ miczn ie i polityczn ie nie miały wpływu na cen y surowców, zwłaszcza strateg icz‐ nych. W ostatn im rok u przed kryzysem światowym Polska sprowadziła produkty kolon ialn e za dziewięćset osiemdziesią t sześć milion ów złotych (w tym bawełn y za trzysta dwan aście milion ów, kawy za trzydzieści trzy milion y, herbaty za dziewięt‐ naście milion ów, kauczuk u za dwan aście milion ów) oraz surowce chemiczn e i rudy
metali, płacą c dostawcom cenn ymi dewizami. Ów „krwawo zap racowan y grosz” bog acił inn ych. W 1936 rok u przywóz z krajów zamorskich wyn iósł sześćset milio‐
nów – jak ocen ian o, za jedn ą trzecią produktów polscy imp orterzy musieli przep ła‐ cić. W latach od 1925 do 1935 mieliśmy z krajami pozaeurop ejskimi ujemn y bilans 175
handlowy na łą czn ą sumę 3783 milion ów złotych
. Dzięk i własnym kolon iom –
stan owią cym źródło tan ich surowców kup owan ych za złotówk i lub za wytwarzan e w kraju towary – w krótk im czasie, tłumaczyli działacze Lig i, nasz przemysł stan ą ł‐
by na nog i. Polskie firmy mog łyby akumulować kap itał, budować fabryk i i zatrud‐ niać wychodźców ze wsi. Nie wszyscy pewn ie mieszk ańcy Rzeczp ospolitej zacierali ręce na myśl o obn iżen iu kosztów zak up u azbestu czy sizalu, ale już zap owiadan y spadek cen owoców południowych mógł zachęcić do pop ieran ia LMiK każdeg o w zasadzie obywatela.
[…] nie dowozilibyśmy jabłek z Kalifornji lub Australji, które w handlu kosztują 3,50 zł za kg, a wi‐ nogron z Hiszp anji za zł 5, lecz forsowalibyśmy te owoce w naszych kolonjach. Wyszłoby to na ko‐ rzyść tak kolonjom, jak i nam i wówczas nie płacilibyśmy za banana przeszło 1 zł za sztukę, za po‐ marańcze zł 0,70–0,75, a za orzech kokosowy po parę złotych, bo wiadomo, że w kolonjach grają nim małp y w piłkę, a bananami obżerają się. Mała Krysia, chcąc sobie kup ić orzeszki żydowskie „świeżo pieczone”, nie musiałaby płacić za 10 dkg kilkadziesiąt, lecz najwyżej kilkanaście groszy
176
.
„Mała Krysia”, amatork a pieczon ych orzeszk ów, nie mog ła sobie jeszcze zdawać sprawy, że ich cen a to jeden z wą tk ów zag adn ien ia o dziejowej don iosłości. „Jest to kwestja, która ma w sobie Hamletowskie »być albo nie być«, sprawa, od której za‐
leży, czy będziemy wielk im narodem, mocarstwowem państwem, czy zadusimy się w naszych dzisiejszych ciasnych gran icach, jest to czyn, który musimy urzeczywist‐ nić, bo zmusza nas do teg o po prostu nasze prawo do życia” – przek on ywał prezes
Zwią zk u Pion ierów Kolon ialn ych Kazimierz Głuchowski i wzywał do „[…] śmiałej, męskiej akcji, która by w myśl jasno opracowan eg o plan u po linji zdecydowan ej poszła ku zdobyciu dla państwa, względn ie dla narodu polskieg o możliwie najwięk‐ szeg o teren u dla eksp ansji, teren u, na którym mog libyśmy pod hasłem nowej czy „drug iej” Polski stworzyć nowe, kolonjaln e społeczeństwo polskie…”
177
. Pozostawa‐
ło jeszcze tylk o wcielić te zamiary w czyn. Jedyn ymi kolon iami, których status, jak mnieman o, nie jest jeszcze w pełn i usta‐ lon y i przesą dzon y, były w dwudziestoleciu międzywojenn ym terytoria mandatowe obejmują ce byłe kolon ie niemieck ie, których Niemcy zrzek ły się w artyk ule 119 traktatu wersalskieg o
178
. Od tej chwili zwierzchn ią władzę nad nimi sprawowa‐
ła Lig a Narodów. Na podstawie artyk ułu 22 paktu Lig i Narodów stan owią ceg o pierwszy rozdział traktatu zarzą d nad dawn ymi posiadłościami niemieck imi i opie‐ kę nad ich mieszk ańcami „jeszcze niezdoln ymi do rzą dzen ia się samodzieln ie
w szczeg óln ie trudn ych warunk ach nowożytn eg o świata” powierzon o „tymczaso‐ wo” Wielk iej Brytan ii i jej domin iom Australii i Afryce Południowej oraz Francji ja‐
ko mandatariuszom Lig i. Opiek a ta miała trwać do chwili emancyp acji powierzo‐ nych mocarstwom ludów, a zatem przez czas nieokreślon y. Przep is nie przewidy‐ wał możliwości zmian y mandatariusza – ale też jej nie zabran iał. W zwią zk u z tym
nadarzała się okazja powołan ia się przez kraje zainteresowan e zmian ą oweg o sta‐ nu rzeczy na art. 19 paktu Lig i Narodów. Przewidywał on, że Zgromadzen ie Lig i Narodów może wzywać członk ów Lig i, aby „przystą p ili do pon own eg o zbadan ia
traktatów, które nie dają się już stosować, oraz położen ia międzyn arodoweg o, któ‐ reg o dalsze trwan ie mog łoby zag rażać pok ojowi”. Do teg o przep isu, będą ceg o receptą na rewizję powojenn ych traktatów, Niemcy odwoływali się notoryczn ie przy najrozmaitszych sprawach; w próbach podważe‐
nia kolon ialn eg o status quo mog li liczyć na ostrożn e i wyrachowan e pop arcie Pol‐ ski. Prasa niemieck a wyk azywała z kolei niek iedy pewn e zrozumien ie dla polskich postulatów kolon ialn ych. Rzecz jasna, ta mętn a zbieżn ość interesów musiała nie‐ uchronn ie przerodzić się w konflikt, gdyby rzeczywiście miało dojść do noweg o dzielen ia mandatów. W Niemczech uważan o polskie oczek iwan ia w kwestii manda‐ tów za absurdaln e, a alg orytmy mają ce określić, jak a część byłych kolon ii niemiec‐ 179
kich powinn a nam przyp aść, nazwan o „alg ebraiczn ym żarcik iem” . Relacje z Niemcami na płaszczyźn ie kolon ialn ej były w ogóle zresztą wyją tk owo
– nawet jak na to frustrują ce są siedztwo – pok rętn e i szczeg óln ie nieszczere. Nie‐ wyk luczon e na przyk ład, że cała polska międzywojenn a przyg oda zamorska zaczę‐ ła się właśnie z powodu Niemiec. Istn ieją bowiem poszlak i, że wstą p ien ie do Lig i Morskiej i Rzeczn ej działaczy kolon ialn ych i zmian a nazwy na Lig ę Morską i Kolo‐ nialn ą było począ tk owo jedyn ie man ewrem polityczn ym, któreg o celem było tor‐
pedowan ie eksp ansywn ych żą dań Niemiec i działaln ości ich org an izacji kolon ial‐ nych. W prywatn ej rozmowie z jedn ym z działaczy Lig i gen erał Orlicz-Dreszer zdra‐ dził, że Polska nie zamierza uprawiać kolon ializmu, natomiast zgłaszają c swe żą da‐
nia, chce zap obiec odzyskan iu przez Niemcy ich dawn ych posiadłości. Po ostatn iej wojn ie przyznawan o, że roszczen ia kolon ialn e mog ły być rzeczywiście „formą po‐ 180
lemik i z rewizjon izmem niemieck im” . W okresie, gdy Lig a rozp oczyn ała działaln ość pod swym nowym szyldem, pio‐ nierzy kolon ialn i byli przeświadczen i, że w 1931 rok u nastą p i nowy podział man‐
datów kolon ialn ych. W rzeczywistości były to tylk o pobożn e życzen ia i pog łoski niep op arte żadn ymi konk retami. Dług o oczek iwan a rewizja nie nastą p iła, roztrzą ‐ san e na wszystk ie sposoby racje formaln op rawn e za przyznan iem Polsce mandatu na jedn ą przyn ajmniej kolon ię pon iemieck ą okazały się komp letn ie bezwartościo‐ we. Sięg nięto zatem po inn e arg umenty – kon ieczn ość sprawiedliweg o i korzystn e‐ go dla całej ludzk ości rozstrzyg nięcia władzy nad terytoriami kolon ialn ymi na cał‐ kowicie nowych zasadach. Już na począ tk u zamorskiej eksp ansji Europ ejczyk ów w XVI wiek u odmawian o uznan ia praw do władan ia zamorskimi ziemiami zdobywcom – chodziło główn ie
o Hiszp an ów – którzy podn oszą c w nich swe flag i, nie potrafili ich jedn ak fizyczn ie obron ić. Dwa wiek i późn iej Jan Jak ub Roussea u stwierdzał: „Aby uzasadn ić prawo
pierwszeg o posiadacza, trzeba, aby obją ł je w posiadan ie nie przez próżn ą ceremo‐ nię, ale przez pracę i uprawę”
181
. Od teg o czasu, aby oddalić od siebie oskarżen ia
o źle widzian e fikcyjn e zajmowan ie ogromn ych i słabo zaludn ion ych obszarów, mocarstwa kolon ialn e dek larowały, że teren y te stan owią „teren owo-osadn iczą re‐ zerwę narodową ” i jak o tak ie podleg ają ochron ie prawn ej na równ i z terytorium samych metrop olii. Owej koncepcji przeciwstawian o tzw. teorię przyrodn iczą uzna‐ ją cą , że „tylk o ludn ościowo i narodowościowo zdobyte teren y kolonjaln e rep rezen‐ tują uzasadn ion ą z punktu widzen ia etyk i międzyn arodowościowej własność naro‐ 182
dów” – w imię prawa całej ludzk ości do możliwie najp ełn iejszej eksp loa tacji całe‐ go świata przyrody oraz prawa ludów do życia i rozwoju fizyczn eg o i kulturaln eg o.
„Prawa teg o przytłumić nie zdoła żaden frazes, albowiem teren y mało zaludn ion e i niezdoln e do samoistn eg o bytowan ia gospodarczeg o i polityczn eg o z kon ieczn ości muszą być oddan e tym, którzy duszą się gospodarczo w przeludn ion ych krajach 183
Europ y” – podk reślał komentator „Morza”. W Europ ie do państw bez kolon ii i w większym lub mniejszym stopn iu przeludn ion ych (zwan ych też czasem „proleta‐ riack imi”) należały Włochy, Niemcy i Polska, a w Azji Jap on ia. W ten sposób ze swoimi żą dan iami kolon ialn ymi znaleźliśmy się w towarzystwie dość, jak się miało okazać, kłop otliwym – wśród państw przyszłej Osi.
Przyznawszy sobie prawa do kolon ii, trzeba było jedn ak owe prawa jeszcze wy‐ egzek wować. Stare państwa kolon ialn e pozostawały głuche na prośby i groźby. Po‐
zostawała jeszcze jedn a, jakk olwiek ryzyk own a drog a – interwencja zbrojn a. „[…] przyp uścić należy, że narody »proletarjack ie«, zamiast czek ać w dziedzin ie polityk i kolon izacyjn ej na międzyn arodowe unormowan ie stosunk ów, zastosują z myślą o pok oju ten niep acyficzn y, tysią cami lat historji wyp róbowan y środek, a mian o‐ wicie środek gotowości do obron y swych interesów nawet i orężem”
184
– pisał
z aprobatą w 1927 rok u doktor Załęck i. I jak się miało okazać, nie mylił się. Choć zarówn o LMiK, jak i czynn ik i państwowe II RP perorowały coraz groźn iej w miarę zaostrzan ia się sytua cji w Europ ie, to zdawały sobie sprawę, że „nie ma w Polsce ani jedn eg o człowiek a, któreg o by urok awantury wojenn ej […] o kolo‐ nie, pocią g ał”. „Jeżeli Lig a wyp isała na swym sztandarze wyraz »Kolon ialn a«, to
nie dlateg o, ażeby liczyła na katastrofę geolog iczn ą wyłan iają cą nowe bezp ańskie kontyn enty – wyjaśniał ze szczyptą autoiron ii autor artyk ułu w „Morzu” – ale dla‐
teg o, ażeby spop ularyzować w opinji polskiej kon ieczn ość wystą p ien ia w Lidze Na‐ rodów w odp owiedn im momencie z żą dan iem jedn ej z kolon ij […] dla Polski”
185
.
Trudn o na szczęście uznać te zamiary za plan ofensywn y i dalek o idą cy. Podob‐ nie jak zalecen ie zasłużon eg o ską diną d uczon eg o geog rafa, rektora uniwersytetu poznańskieg o Stan isława Pawłowskieg o: „Cóż zatem powinn iśmy robić? Przede wszystk iem powinn iśmy wzbudzić w sobie chęć posiadan ia kolon ij. Musi w nas po‐ wstać gorą ce prag nien ie do zrea lizowan ia teg o wielk ieg o celu”
186
. W odróżn ien iu
od Włoch czy Niemiec w Polsce liczon o raczej na cud niż oręż. W kwietn iu 1930 rok u komendant francuskiej kan on ierki „La Malicieuse” obją ł w posiadan ie w imien iu Francji wyspę Spratly, zwan ą także Temp ete, jedn ą z naj‐ większych spośród około stu wysep ek, raf koralowych i łach piaszczystych archip e‐ lag u o tej samej nazwie. „Wyspa ta leży pomiędzy Born eo ang ielskim i Kochinchi‐
ną . Ma 600 m dług ości, 300 m szerok ości i otoczon a jest rafami koralowemi. Lud‐ ność miejscowa trudn i się eksp loa tacją palm kok osowych. Z powyższej wiadomości, podan ej przez pisma francuskie, wyn ik a, że są jeszcze na Ocea nji wyspy nien ale‐ żą ce do nik og o” – podk reślał z nadzieją redaktor „Morza”
187
.
Rozdział VI. Ukajali, rzeka przeklęta
Lip iec 1930 rok u był w przeważają cej części Polski chłodn y i deszczowy. Lecz pro‐
fesor gimn azjum w Sieradzu Stan isław Iwan ick i jakby teg o nie dostrzeg ał, wpatrzo‐ ny w jak ieś dalek ie egzotyczn e krajobrazy. Sprężystym krok iem pion iera i zdobyw‐ cy przemierzał bruk owan e kocimi łbami ulice miasta, dok on ują c ostatn ich spra‐ wunk ów przed dalek ą podróżą w trop ik i. Niedawn o po dług ich naleg an iach udało mu się namówić żon ę na wyjazd i osiedlen ie się w Peru, i to w najdzikszym reg ion ie
teg o kraju, Montan ii – nad rzek ą Ukajali. Tak więc perspektywa kolejn eg o rok u szkoln eg o w gimn azjaln ych murach w dziesięciotysięczn ym miasteczk u, tkwią cym w odwieczn ej biedzie i martwocie, szczęśliwie się oddalała.
Profesor zdawał sobie naturaln ie sprawę, że broszury agitacyjn e sławią ce urok i Montan ii cok olwiek upiększają rzeczywistość. Pamiętan o jeszcze w Sieradzu traumę „gorą czk i brazylijskiej”. Wtedy jedn ak był to ruch żywiołowy, który porwał rzesze ludzi ciemn ych, nieświadomych, otuman ion ych często przez agentów lin ii żeg lug o‐ wych. A pomimo to większości z nich udało się wydrzeć puszczy ziemię i urzą dzić
sobie lepsze życie w Brazylii. Obecn ie sprawa przedstawiała się w oczach ludzi świadomych o wiele pewn iej. Sprawę plan owan ej emig racji uzgodn ion o na naj‐ wyższych szczeblach. Polak ów zap rosił do Peru sam prezydent kraju, po prawdzie trochę dyktator, Aug usto Leg uía. Ustalen ia przyp ieczętowan o wzajemn ymi hon ora‐ mi – prezydenta Wojciechowskieg o udek orowan o najwyższym odznaczen iem peru‐
wiańskim, słynn ym Orderem Słońca Peru, Aug usta Leg uíę odznaczon o zaś Orderem Orła Białeg o. Pon adto zan im czynn ik i urzędowe zezwoliły na zorg an izowan ą emi‐ grację, nad Ukajali wysłan o oficjaln ą eksp edycję badawczą , która orzek ła, że tere‐ ny oferowan e przez Peruwiańczyk ów nadają się na polskie osadn ictwo. Rzecz całą pomyślan o z rozmachem. Polscy kolon iści mieli w perspektywie obją ć i zag ospoda‐
rować aż piętn aście tysięcy kilometrów kwadratowych amazońskiej puszczy, czyli obszar równ y niemal ówczesnemu województwu pomorskiemu. Z począ tk iem lipca gron o pedag og iczn e sieradzk ieg o gimn azjum z księdzem pre‐ fektem Bink owskim na czele oraz liczn i uczniowie pożeg nali kwiatami odjeżdżają ‐ ceg o profesora i jeg o małżonk ę. Po dwumiesięczn ej podróży państwo Iwan iccy
przybyli do Peru. Po dalszych dług ich tyg odniach nadeszły pierwsze listy, w których
profesor przyznawał, że „nastą p iło pewn e rozczarowan ie”. Nie ukrywał, że przy‐ szło im zamieszk ać „w jak imś chlewie” wraz z inn ymi emig rantami. „Umiark owan y klimat” odznaczał się temp eraturą dochodzą cą do czterdziestu stopn i, „żyzna zie‐ mia” okazała się twardą opok ą , którą trzeba było rozbijać kilofem, lub też była to
dżung la tak gęsto zarośnięta, że nie dawało się jej wyk arczować. Profesor Iwan ick i cieszył się szczeg óln ie z perspektywy polowań na dzik ie zwierzęta, tymczasem „sam musiał kryć się przed niemi oraz przed wrog o usposobion ymi wobec przybyszów indyjskimi tubylcami”. Po kilk u miesią cach, nie znalazłszy w Peru złoteg o run a, po które pojechał, i straciwszy wszystk o, co posiadał, postan owił wrócić. Na podróż okrętem niedoszli kolon iści nie mieli pien iędzy. Zbudowali zatem małą łódk ę, którą spłyn ęli nurtem Ukajali, a potem Amazonk i, po wodach pełn ych kajman ów i pira‐ nii około dwóch tysięcy kilometrów do stolicy reg ion u Loreto Iquitos – co niewą t‐ pliwie należy uznać za godn y uwag i wyczyn sportowy. Tu zdecydowali czek ać na 188
okazję darmoweg o powrotu do kraju . Spiritus movens peruwiańskieg o przedsięwzięcia, Kazimierz Warchałowski, głów‐ ny org an izator i pierwszy dyrektor kolon ii w Montan ii, obwin ian y powszechn ie za niep owodzen ie projektu, wspomin ał gorzk o swych kolon istów: „niestety wiotk ie
mieli mięśnie i słabe serca. Poza kilk oma wyją tk ami nie wiadomo, po co tu przyszli. Część rozp roszyła się jeszcze po drodze. Większość nawet nie próbowała praco‐ wać”. Szczeg óln ie zawód sprawili mu nazbyt aż liczn i wśród emig rantów intelig en‐
ci: „Oni to właśnie rozbili zap oczą tk owan e z trudem i ogromn ym wysiłk iem dzieło, gdyż zawiedli się w swych chorobliwych ambicjach czy marzen iach. Jedn i zawiedli się, bo nie otrzymali spodziewan ych posad; drudzy, bo nie było kartofli, masła i bu‐ łek; inn i, bo nie znaleźli złota; jeszcze inn ych odstręczyło twarde drzewo, kon iecz‐ ność pracy i odp owiedzialn ości za własny los. Przestraszyli słabych, wzburzyli sil‐ nych, namówili niezdecydowan ych i uciek li, nie spróbowawszy uderzyć siek ierą ani zasiać pierwszeg o ziarn a”
189
. Głoszą c te jeremiady, pomijał Warchałowski dość
niewyg odn y fakt, że to on sam owych problematyczn ych pion ierów wybierał i wy‐ syłał za ocea n. Kwestia przyszłości Montan ii od dawn a leżała na sercu kolejn ym władzom peru‐ wiańskim. Położon a na wschodzie kraju, oddzielon a od wybrzeża – czyli od ucywili‐ zowan ej Costy teren ami górskimi; Sierrą , szerok im na paręset kilometrów łańcu‐
chem Andów – należy geog raficzn ie jak o część systemu wodn eg o Amazonk i do są ‐ siedn iej Brazylii. Pon adto do półn ocn ej części teg o terytorium rościł sobie pretensje
inn y są siad – Kolumbia dą żą ca do oparcia gran icy na Amazonce. Równ ież gospo‐ darczo Montan ia stan owiła przed stu laty org an izm całk owicie odrębn y od Costy. W tej sytua cji polityczn a władza nad ziemiami nadamazońskimi, gdzie mieszk ała znik oma liczba białych Peruwiańczyk ów, a komun ik acja z Limą była niezwyk le
ucią żliwa, mog ła okazać się w jak iejś szczeg óln ej dziejowej chwili problematyczn a. Natomiast w oczach polskich pion ierów kolon ialn ych izolacja Montan ii stan owiła ważk i arg ument za skierowan iem naszych osadn ik ów właśnie nad Amazonk ę. Pe‐
ruwiańczycy stawiali na Polak ów, zak ładają c, że nie będą oni mieli ambicji, by za‐ istn ieć na miejscowej scen ie polityczn ej. Rzeczywiście, polscy inicjatorzy kolon izacji nad Ukajali nie prag nęli mieszać się do peruwiańskiej polityk i. Przeciwn ie, mieli nadzieję, że osadn ik om i ich polityczn ym liderom uda się od niej radyk aln ie odcią ć, by rzą dzić się samodzieln ie lub prawie samodzieln ie w przyszłej „Drug iej Polsce”. Ta kwestia nie wyszła jedn ak poza luźn e rozważan ia. „Fakt niezależn ości ekon o‐ miczn ej Montanji od Costy […] odbije się korzystn ie na możliwościach utrzyman ia narodoweg o stan u posiadan ia i uniemożliwi ewentua ln e zak usy asymilacyjn e miej‐
scowych nacjon alistów. Brak łatwych połą czeń z Costą sprawi, że osadn icy polscy będą na wiele lat pozostawien i samym sobie” – konk ludował z ostrożn ym optymi‐ 190
zmem kap itan Mieczysław B. Lep ecki . Szczodra oferta Peruwiańczyk ów spotkała się w Polsce ze zrozumiałym zaintere‐ sowan iem; ostateczn ie zorg an izowan ia emig racji w dalek iej Montan ii podjęły się
dwa podmioty. Jak o pierwszy o koncesję do władz Peru wystą p ił Polsko-Amery‐ kański Syndyk at Kolon izacyjn y utworzon y przez bog atych ziemian ze wschodn iej
Galicji, w którym wodziły rej rody Cieńskich i Dzieduszyck ich. Jedn ym z ważn ych uczestn ik ów teg o przedsięwzięcia miał być Kazimierz Warchałowski, który jedn ak szybk o poróżn ił się z udziałowcami Syndyk atu i postan owił starać się o przydział ziemi na własną ręk ę. W rezultacie wiosną 1927 rok u obie stron y stawiły się jedn o‐ cześnie w Limie w roli konk urentów do peruwiańskiej ziemi. Peruwiańczycy nie ro‐
bili jedn ak trudn ości – Syndyk at otrzymał koncesję na kolon izację milion a hekta‐ rów, a Warchałowskiemu przyznan o pół milion a hektarów, z których sto pięćdzie‐ sią t tysięcy miał prawo po prostu sprzedać pod warunk iem wniesien ia do skarbu państwa peruwiańskieg o połowy uzyskan ej zap łaty. Podp isan ie aktów koncesyjn ych wyp adło uroczyście, a nawet wzruszają co. W Peru wcią ż żywa była pamięć o zasług ach dla andyjskiej rep ublik i polskich XIXwieczn ych naukowców i inżyn ierów – Ern esta Malin owskieg o, budown iczeg o naj‐
wyżej położon ej kolei świata, Edwarda Habicha, założyciela politechn ik i w Limie, pierwszej w Ameryce Południowej, czy Aleksandra Mieczn ik owskieg o, który zap o‐ czą tk ował budowę dróg bitych w kraju, przep rowadzają c trakt z portu Callao do Limy. Gospodarze byli pełn i wiary, że rodacy tylu wybitn ych osobistości pomog ą
obywatelom Peru zwią zać kresy wschodn ie z Costą i przyczyn ią się do rozk witu Montan ii. Tkwiło w tych oczek iwan iach niewielk ie na pozór niep orozumien ie, któ‐ re w pewn ym stopn iu zaważyło na całym przedsięwzięciu. Otóż polscy osadn icy przybywają cy nad Ukajali są dzili, że Montan ia przeżywa lata rozk witu, a nie że ów rozk wit przewidzian y jest dop iero w przyszłości.
Osadn ictwo w Peru miało być począ tk owo kamp an ią na wpół państwową , fi‐ nansowan ą po części przez Bank Gospodarstwa Krajoweg o i org an izowan ą pod egidą Urzędu Emig racyjn eg o. Stą d zan im zdecydowan o o jej oficjaln ym pop arciu,
wyruszyła za ocea n specjaln a eksp edycja badawcza. Jej kierown ik techn iczn y, ka‐ pitan Lep ecki, wyjechał z Warszawy jak o pierwszy 2 styczn ia 1928 rok u, wcią ż jeszcze ledwo żywy po wyją tk owo huczn ie spędzon ym sylwestrze. W połowie stycz‐ nia uczestn icy wyp rawy spotkali się w Lizbon ie i wyruszyli ang ielskim statk iem „Alban” za ocea n. Kierowan ie eksp edycją powierzon o urzędn ik owi z Urzędu Emi‐ gracyjn eg o, inżyn ierowi roln ik owi Feliksowi Gadomskiemu. Pozostali jej uczestn icy tworzyli dobran ą komp an ię pion ierów kolon ialn ych, którzy w przyszłości jak o pro‐ min entn i aktywiści LMiK mieli trwale zap isać się w historii polskich poczyn ań za‐
morskich. Dzienn ik arz Michał Pank iewicz i Kazimierz Warchałowski – ten ostatn i dołą czył do wyp rawy dop iero w Iquitos, przywożą c z sobą filmowca ze znan ej agencji kin ematog raficzn ej Pathé, pan a Merov ian a – zaliczali się do wpływowej frakcji „parańczyk ów”. Lep ecki i Apolon iusz Zarychta, kap itan korp usu geog rafów, byli koleg ami z Leg ion ów. Doktor Aleksander Freyd, absolwent specjalistyczn eg o studium przy Sorbon ie, uchodził za najlepszeg o w Polsce znawcę chorób trop ik al‐ nych. Warchałowski występ ował zaś aż w trzech postaciach – właściciela koncesji,
do niedawn a naczeln ik a wydziału emig racji zamorskiej Urzędu Emig racyjn eg o oraz niezależn eg o eksp erta. Pon adto zabrał się z eksp edycją podróżują cy na własny koszt sześćdziesięcioletn i już ziemian in z dalek iej Pińszczyzny – znak omity myśliwy
o niespożytych siłach i żelaznej wytrwałości – Włodzimierz Orda. Chcian o widzieć w nim „wolentarza” w rodzaju pan a Zag łoby, ale okazało się, że ani pog odą du‐ cha, ani poczuciem humoru z pan em Onufrym równ ać się nie może. Dług o są dzo‐ no, że wybrał się za ocea n dla przyg ód i trofeów myśliwskich; ostateczn ie wyszło
jedn ak na jaw, że ma nadzieję nabyć w Peru wielk i mają tek ziemski i z szareg o, 191
błotn isteg o Polesia przen ieść się w trop ik i
.
Dług ie dni rejsu upływały polskim badaczom na rozmowach o tym, co czek a ich w baśniowej Amazon ii i mag iczn ej Montan ii, oraz na studiowan iu literatury opisu‐
ją cej te rozleg łe terytoria. Relacje były ską p e i mętn e, niemniej jedn ak wyn ik ało z nich jedn oznaczn ie, że kraj, do któreg o zmierzali, jest niemal bezludn y i co się zo‐ wie dzik i. W końcu styczn ia „Alban” wpłyn ą ł w ujście Amazonk i, ską d do polskich teren ów kolon izacyjn ych pozostawało jeszcze prawie siedem tysięcy kilometrów podróży rzek ami. W Man aus, największym mieście brazylijskieg o stan u Amazon as,
eksp erci Urzędu Emig racyjn eg o i BGK zaokrętowali się na statek miejscoweg o ar‐ matora. Wiek owy „San Salvador”, jeden z wielk iej flotylli opalan ych drewn em pa‐ rowców rzeczn ych sprowadzon ych do Brazylii na Amazonk ę w min ion ych czasach bajeczn eg o boomu na kauczuk – niek tóre z nich, może jeszcze z czasów Fulton a, miały monstrua ln e boczn e koła przyp omin ają ce wiatrak – po dziesięciu dniach po‐ dróży uderzył w spływają cy rzek ą pień drzewa i zaton ą ł. Niezrażen i tym eksp lora‐ torzy niep owstrzyman ie parli jedn ak na zachód. Przesiedli się na kolejn y statek i już po dwóch miesią cach żeg lug i z Europ y ujrzeli wznoszą ce się na wysok im brze‐
gu imp on ują ce budowle Iquitos, stolicy Montan ii, a dok ładn iej rzecz biorą c, peru‐ wiańskiej prowincji Loreto. Dwudziestotysięczn e miasto z zag ran iczn ymi domami handlowymi, gmachami publiczn ymi, hotelami, reg ularn ymi ulicami, światłem elektryczn ym, a nawet tramwajem o nap ędzie parowym – dawn a XVIII-wieczn a misja jezuick a – podobn ie jak Man aus powstało w swym nowoczesnym kształcie
w niedawn o min ion ych czasach „gorą czk i kauczuk u”. Pop rzedziło ów boom wyn a‐ lezien ie wulk an izacji, czyli sposobu produkcji gumy o stabiln ych właściwościach. Pop yt na nią rósł galop ują co od przełomu XIX i XX wiek u wraz z rozbudową fabryk
samochodów, które przed I wojn ą światową na przyk ład w Stan ach Zjedn oczon ych produk owały już setk i tysięcy aut roczn ie. Jedyn ym źródłem dostaw kauczuk u było właśnie dorzecze Amazonk i, ojczyzna dzik o rosną ceg o kauczuk owca brazylijskieg o. Cudzoziemcy podróżują cy statk ami do Man aus i Iquitos ubierali się niek iedy zgodn ie z kolon ialn ą modą , w odzien ie trop ik aln e, a nawet zak ładali kaski. W oczach miejscowych przyp omin ali klown ów. W Amazon ii obowią zują cym stro‐ jem były jasna maryn ark a, żółte buty, krawat w pawich kolorach i słomk owy kap e‐ lusz. Do teg o nieodzown y syg net na dłon i – w latach międzywojenn ych z brylan‐ tem już co najwyżej trzyk aratowym. Wcześniej, w czasach prosperity, szan ują cy się
sering ue iro, org an izator zbioru kauczuk u i handlują cy nim kup iec, nosił syg net z ośmiok aratowym kamien iem. Niek iedy ozdabiał pierścien iami nawet kilk a pal‐ ców jak diwa operetk i lub kok ota najwyższej klasy. Przez kilk an aście lat płyn ęła do Amazon ii i Montan ii rzek a dolarów, funtów i frank ów. Dzień rozp oczyn ał się
w Iquitos od szamp an a, ostryg i najdroższych cyg ar, kończył zaś wytworn ymi ban‐ 192
kietami z udziałem dam z Europ y w salon ach dop iero co wyk ończon ych pałaców . Hojn ie też łożon o na cele publiczn e, szkoły, pomnik i, kan alizację. Ale nie na drog i. Do Iquitos, wyspy cywilizacji otoczon ej dżung lą , nie prowadził żaden szlak kolejo‐ wy. Nie wiodła też zeń żadn a drog a. Tak zresztą pozostało do dzisiaj. Pon ad cztery‐
stutysięczn e Iquitos jest największym na świecie miastem bez połą czeń kolejowych i drog owych ze światem. Jeszcze w XIX wiek u pewien ang ielski botan ik złamał surowy zak az cesarskieg o
rzą du Brazylii i wywiózł z Amazon ii siewk i kauczuk owca. Okazało się, że drzewo to doskon ale rośnie między inn ymi w klimacie Malajów i Indii. Gdy plantacje kauczu‐ kowców na inn ych kontyn entach osią g nęły stosown y wiek, skończył się mon op ol dostawców znad Amazonk i. Ustał strumień pien iędzy; niedawn i królowie życia, se‐ ring ue iros, przen ieśli się, a raczej wrócili do chat na przedmieściach i porzucon eg o
nieg dyś stylu życia – nędzn eg o i len iweg o bytowan ia właściweg o kabok lom. Jedy‐ nie nieliczn ym, którzy przerzucili się na handel drewn em albo i kuk urydzą , udało się utrzymać na powierzchn i. Montan ia w cią g u niewielu lat pog rą żyła się w trop i‐
kaln ej martwocie. Tysią ce, a z czasem dziesią tk i tysięcy Polak ów – Warchałowski zobowią zał się sprowadzić nad Ukajali tysią c, a Syndyk at trzy tysią ce rodzin co najmniej trzyosobowych – miało tchną ć w reg ion Loreto noweg o ducha i zaina ug u‐ rować w nim epok ę nowoczesnej gospodark i roln ej, która – po dramatyczn ym kra‐ chu na rynk u kauczuk u – mog łaby stać się fundamentem trwałeg o rozwoju Monta‐ nii. Inn a rzecz, że pozyskiwan ie mleczk a kauczuk oweg o wskazywan o jak o źródło dochodów także dla polskich kolon istów, pewn iejsze i bardziej intratn e niż uprawa
kuk urydzy czy fasoli. O dalek o idą cych nadziejach, jak ie wią zan o w Peru z przybyciem polskiej eksp e‐ dycji, świadczy przydzielen ie eksp edycji badawczej przez dowództwo peruwiańskiej
maryn ark i wojenn ej mon itora rzeczn eg o „Cahua pan as”, którym eksp erci mieli przebyć ostatn ie dwa tysią ce kilometrów dzielą ce Iquitos od wyznaczon ych tere‐ nów kolon izacyjn ych. Wkrótce statek idą cy majestatyczn ie pod prą d z prędk ością trzech–pięciu kilometrów na godzin ę min ą ł widły rzek Maran ion i Ukajali, miejsce,
gdzie na map ach pojawia się nazwa Amazonk i. Za górn y jej bieg, tzw. rzek ę źró‐ dłową , uważan o do połowy XX wiek u Maran ion, obecn ie hon or ten przyp ada Uka‐ jali. Tak więc Polacy mieli wyją tk ową szansę osiedlić się niemal u źródeł najwięk‐ szej rzek i świata.
Półn ocn ą gran icę teren ów, które Peruwiańczycy przydzielili Kazimierzowi War‐ chałowskiemu, stan owiła wpadają ca do Ukajali od zachodu rzek a Pisqui. Stary mo‐ nitor dotarł w okolice jej ujścia po miesią cu żeg lug i, w końcu kwietn ia. Stą d eksp er‐
ci sprowadzon ym przez Warchałowskieg o z Europ y ośmioton owym jachtem moto‐ rowym „Jank a” wyruszyli w górę Pisqui, by podją ć pierwsze badan ia gruntów przeznaczon ych pod osadn ictwo i przyszłe uprawy. Jedn ak owych gruntów w są ‐ siedztwie rzek i nie było; jacht znalazł się na ogromn ym rozlewisku, któreg o bezlud‐ ne brzeg i porastały główn ie trzcin y chicotza i zag ajn ik i chudych drzewek satiki, czy‐
li roślinn ość charakterystyczn a dla teren ów zalewan ych coroczn ie przez rzek ę. W tej sytua cji badacze postan owili odwiedzić sławn ą w okolicy trapiche, czyli do‐ mową gorzeln ię, w której pewien doświadczon y w swym fachu Metys pędził wódk ę
z trzcin y cuk rowej. Utknęli jedn ak na mieliźn ie. Następn ym celem badań była rze‐ ka Agua itii przecin ają ca w połowie teren koncesji. Tu równ ież na obu brzeg ach bielały łą czą ce się z sobą kęp y „satik ów”. W odleg łości około dziesięciu kilometrów od Ukajali brzeg i podn iosły się wreszcie i pojawiła się na nich selwa, dżung la z wy‐ sok op ienn ymi drzewami. Tu dop iero zaczyn ała się terra firme, ziemia, której rzek a 193
nie zalewa . Półn ocn a koncesja Warchałowskieg o, jedn a z dwóch, jak ie mu przy‐ znan o, cią g nęła się między rzek ami Pisqui i Pachitea wzdłuż zachodn ieg o brzeg u
Ukajali pasem o szerok ości trzydziestu pięciu kilometrów. Zatem jej trzecią część zajmowały varg em, teren y coroczn ie zalewan e przez rzek ę nawet na osiem–dzie‐ więć miesięcy. W praktyce, pon ieważ w odleg łości kilk u–kilk un astu kilometrów za‐
czyn ały się niemal bezludn e obszary dżung li, gdzie koczowali jedyn ie „dzicy”, czyli woln i Indian ie, na polskie osiedla roln icze po prostu fizyczn ie brak owało miejsca. Także na varg em, jak w całej Montan ii, mieszk ali czasem ludzie w chatach na pa‐ lach. Do tych pali uwią zan a była zawsze gotowa do użytk u łódź – bo gdy nad dżung lą w górze rzek i szalały burze, Ukajali przybierała nawet o cztery–pięć me‐ 194
trów w cią g u jedn ej nocy . Nie były to dla roln ictwa warunk i optymaln e. Gorsze jeszcze dla osadn ictwa okazały się stosunk i wodn e nad wschodn im dop ły‐
wem Ukajali, gdzie swe półn ocn e teren y koncesyjn e miał Syndyk at – rzek ą Ta‐ maya. Uczestn icy eksp edycji przebyli nią na „Jance” około trzydziestu kilometrów,
nie natrafiają c na osiedla ludzk ie i nie znajdują c miejsca do wylą dowan ia. Ciemn e, niemal czarn e, choć przejrzyste wody Tamayi wdzierały się głębok o w dżung lę, tworzą c „opisywan ą przez Juliusza Wern e’a puszczę wodn ą , gdzie las wyrasta z wody, a ryby ocierają się srebrn ą łuską o korę drzew”
195
. Z większą jeszcze eks‐
presją niż Vern e odmalował grunty nadan e Syndyk atowi Ark ady Fiedler, który po‐ dróżował nad Ukajali pięć lat po eksp edycji badawczej. „W zielon ym półmrok u przedstawia się nam niezwyk ły widok. Gdziek olwiek spojrzeć, z wody wyrastają drzewa. U góry, wśród kon arów, jest pełn o światła i ptasich odg łosów, lecz tu, na dole, nieruchoma woda uwięziła w swej martwej tafli wszystk ie pnie drzew i wszystk ie krzewy: to jak aś niesamowita wizja potop u w Dzień Ostateczn y; […] 196
podobno mog libyśmy płyn ą ć pod drzewami przez dziesięć dni” . W miarę posuwan ia się „Cahua pan asa” na południe – choć nadal wiele miejsc porastał odstręczają cy gą szcz satiki – lą d wzdłuż koryta Ukajali stopn iowo się pod‐ nosił. Nad rzek ą Chesea, gdzie zaczyn ały się teren y południowej koncesji Warcha‐ łowskieg o, varg em zajmowały już tylk o wą ski dość pas wzdłuż brzeg ów. Równ ież
koncesja Syndyk atu – po obu stron ach Rio Tambo i Urubamby, które połą czywszy swe wody, tworzyły Ukajali, oraz widłach tych rzek – zdawała się obejmować raczej terra firmin o niż teren y zalewowe. Jedn ak większość miejsc nadają cych się na przy‐ szłą bazę polskich kolon istów i pierwsze osady zajęte już zostały przez osiedla lud‐ ności miejscowej. Było tu, nad Górn ym Ukajali, nie tylk o dość sucho, lecz także tro‐ chę chłodn iej. Polskie koncesje półn ocn e leżały na ósmym stopn iu szerok ości geo‐ graficzn ej południowej, w strefie klimatu podrówn ik oweg o z przeciętn ą roczn ą
temp eraturą dwadzieścia pięć stopn i Celsjusza i nocami niewiele tylk o chłodn iej‐ szymi od dni. „Równ omiern ość temp eratury w połą czen iu z dużą wilg otn ością po‐ wietrza stwarza warunk i niesprzyjają ce dla aklimatyzacji mieszk ańców Europ y
Środk owej” – stwierdzili z troską eksp erci eksp edycji w swej końcowej opin ii. Nad Górn ym Ukajali (na szerok ości dziesięciu–jeden astu stopn i) średn ia temp eratura
była o trzy stopn ie Celsjusza niższa, a wiatry znad ośnieżon ych szczytów odleg łych o sto kilometrów Kordylierów niosły w głą b dżung li – co szczeg óln ie w rap ortach podk reślan o – świeże górskie powietrze. Zwłaszcza noce były przyjemn ie chłodn e. Dzięk i temu – ocen iali badacze – „warunk i klimatyczn e umożliwiają pracę roln ik a, […] zap ewn iają c mu niezbędn y wyp oczyn ek, co pozwoli przyszłemu kolon iście 197
polskiemu na kon ieczny wysiłek fizyczn y” . Utrzymywali także, że temp eratura w dzień nie przek racza trzydziestu ośmiu stopn i. Jak twierdzili późn iej w pierw‐
szych listach osadn icy, wzrastała jedn ak często do pon ad czterdziestu stopn i. Ark a‐ dy Fiedler, który zatrzymał się na dłużej w Kumarii, ośrodk u polskiej kolon izacji nad Górn ym Ukajali, pomimo urzędoweg o zap ewn ien ia, że klimat jest dla Polak ów odp owiedn i, z trudem znosił trop ik aln e upały. Skarżył się:
Cierp imy wszyscy, ludzie i zwierzęta. Żar kładzie się ciężkim kamieniem na mózg i serce […]. Co‐ raz wyżej wznosi się słońce. Od ziemi, krzewów, pni, z dołu i z góry zieje straszliwym skwarem. Rozp alone powietrze staje się coraz cięższe i dokuczliwsze […]. W płucach moi ch zaczynają dziać się przykre rzeczy. Nie mogę oddychać […]. Przejścia przez otwarte miejsca, nie większe niż kilka
kroków, są prawdziwą katuszą. Promienie słońca działają w rozp alonym lesie jak ostre strzały i po‐ 198
wodują na ramionach, pop rzez koszulę, dotkliwe ukłucia
.
Na zachód od Ukajali, za widoczn ym na horyzoncie łańcuchem gór, leży płaskowyż Gran Pajon al, rozleg ły, sięg ają cy podn óży wysok ich Kordylierów, przed stu laty wcią ż oznaczan y na map ach białą plamą . To tajemn icza ojczyzna koczown iczeg o
plemien ia Kamp ów, woln ych myśliwych i wojown ik ów. Dla właścicieli hacjend w dorzeczu Ukajali był to teren polowań na ludzi potrzebn ych do pracy w lesie i na plantacjach bawełn y. Niek tórzy z hacjenderów, jak słynn y Pancho Varg as znad rzek i Tambo, schwytali podczas pon awian ych przez lata wyp raw i zrobili niewoln i‐ ków z tysięcy Indian. W końcu jedn ak przebrali miarę. W 1915 rok u Kamp owie zjedn oczyli siły i z maczug ami i łuk ami ruszyli pod przewodem sławn eg o kuraki
[wodza, naczeln ik a] Tasulinczieg o z Gran Pajon alu nad Ukajali. W osadzie Chico‐ sa, w są siedztwie teren ów, które przyp adły po latach Warchałowskiemu, wybili pół setk i ludzi i ścig ają c uciek ają cych hacjenderos oraz wszelk ich inn ych niep ożą da‐ nych przybyszów, pospieszyli w dół rzek i, wzniecają c wojn ę aż po średn i jej bieg. O Tasulinczim mówion o w całej Montan ii – jak nieg dyś na Ukrainie o Chmieln ic‐
kim – z czcią lub zgrozą . Kiedy Kamp owie nap otkali siln iejszą i lep iej zorg an izowa‐ ną obron ę, rozp roszyli się i przep adli na wyżyn ach Gran Pajon alu. W oficjaln ym
opisie teren ów kolon izacyjn ych o powstan iu Kamp ów, choć upłyn ęło od tych wy‐ darzeń tylk o kilk an aście lat, nie wspomnian o ani słowem. Przyszli polscy kolon iści o swoich niep ok oją cych bą dź co bą dź są siadach mog li się dowiedzieć jedyn ie z enigmatyczn ej uwag i: „Dla porzą dk u muszę zaznaczyć, że Indjan ie woln i mog ą przedstawiać pewn e niebezp ieczeństwo dla osadn ictwa”
199
.
Po zak ończen iu prac badawczych, podczas odwrotu znad Ukajali do Limy, część członk ów eksp edycji wyruszyła do odleg łej o sto kilometrów stacji kolejowej Oco‐
pa. Pierwszy etap tej podróży wiódł rzek ą Tambo. Pewn eg o dnia indiańska łódź, nad którą powiewała wielk a polska flag a, niespodziewan ie natrafiła na położon y na brzeg u rzek i wielk i obóz woln ych Kamp ów. Żaden z nich nie mówił po hiszp ań‐ sku. Polskich eksp loratorów, czeg o zresztą potem nie ukrywali, obleciał strach. Na
twarzach koczown ik ów spod kamienn eg o spok oju przeświecało coś, co nie tylk o mieszczucha europ ejskieg o, lecz także wytrawn ych podróżn ik ów mog ło nap ełn ić lęk iem. „Z oczu wyg lą da im zuchwałość, a z wyk roju ust okrucieństwo. Indian in nie jest człowiek iem złym, […] ale prędzej góry Mank a Imbrichi zap adn ą się pod zie‐ mię, aniżeli zrozumie on litość lub pon iecha zemsty […]. Ileż to wyp raw zgin ęło
bez śladu w czeluściach Amazon ii! […] Bardzo byliśmy wówczas bliscy palmy mę‐ 200
czeńskiej i zasłużon eg o nek rolog u w »Kurierze Warszawskim«” – wspomin ali Po‐ lacy. Na szczęście wśród gromady wojown ik ów zjawili się najznaczn iejsi miejscowi kuraka. A wśród nich niski i chudy Indian in w bog ato zdobion ej pasiastej „kuźmie”, powłóczystej szacie Kamp ów, wyją tk owo jedn ak obszarp an ej i plug awej. Wyróż‐ niała go pon adto kraciasta, opadają ca na uszy cyk listówk a, podobna do noszo‐ nych wówczas w Warszawie na Woli i Czern iak owie. Wojown icy rozstą p ili się przed nim z szacunk iem i lęk iem. Był to kuraka Tasulinczi we własnej osobie. Na je‐
go twarzy „malowała się lisia chytrość i spok ojn e, zimn e okrucieństwo […]. – Ucie‐ szyło się serce moje, gdy dowiedziałem się, że nie jesteście mala gente – oznajmił niezłą hiszp ańszczyzną ”
201
. Dzięk i liczn ym podark om i rozmowom udało się po‐
dróżn ik om przek on ać Kamp ów, że wszyscy Polacos są wielk imi przyjaciółmi In‐ dian, i – z myślą o przyszłych osadn ik ach – nawią zać z nimi zażyłe stosunk i.
W cią g u paru tyg odni indiańskieg o powstan ia okolice górn eg o Ukajali doszczęt‐ nie się wyludn iły. Ale w czasach, gdy nad rzek ę przybyła Eksp edycja, brzeg i rzek i były już znów stosunk owo gęsto jak na Montan ię zamieszk an e. Jak szacowali nasi eksp erci, na teren ach wszystk ich polskich koncesji mieszk ało łą czn ie około piętn a‐ stu tysięcy ludzi, w tym dwie trzecie stan owili Indian ie. Parę tysięcy głów liczyła
społeczn ość civilizados, czyli Metysów lub najwyżej zaa wansowan ych cywilizacyj‐ nie Indian czystej krwi. Białych nad Górn ym Ukajali mieszk ało nie więcej niż pół tysią ca. Przewodziło im kilk u największych hacjenderów, właścicieli rozleg łych ob‐ szarów dżung li, ziemi uprawn ej i setek Indian. Najp otężn iejszym z nich był Pancho Varg as, „patron” pon ad ośmiuset niewoln ik ów. Z okazji przybycia eksp edycji pole‐
cił on zwołać wszystk ich Indian, którzy mieli swe chaty w pobliżu jeg o „dworu”, i ustawić ich w szereg ach według plemion. Wraz z zabiedzon ymi pracą kobietami
i wystraszon ymi dzieciak ami o wielk ich brzuchach na placyk u nad rzek ą zebrało się ich około dwustu. Varg as nie ukrywał dumy jak o pan życia, a niek iedy i śmierci tylu poddan ych, pewien, że przybyszów z Polski nap ełn ia to podziwem. Twierdził przy tym z tryumfują cą bezczeln ością , że płaci im za pracę
202
.
Właściciele ziemscy bardzo dbali, by nad górn ą Ukajali nie było ludzi „niczyich”, co mog łoby Indian om podsun ą ć niebezp ieczn ą myśl, że nie muszą mieć białeg o pa‐ na. Oprócz potentata znad Rio Tambo do największych „patron ów” wyk orzystują ‐
cych pracę niewoln iczą należeli między inn ymi Francisco Franchin i z Lombardii, posiadacz rozleg łych ziem w okolicach Kumarii, a także osoby publiczn e – Rafael Souza, gubern ator dystryktu Calleria, i Abraham Riv era, poseł do parlamentu li‐ mańskieg o. Loreto Enrique Urresti, przewodn ik eksp edycji z ramien ia władz, rów‐ nież mógł się pochwalić około czterdziestoma indiańskimi rodzin ami, które zamie‐
rzał radyk aln ie odwieść od starych zwyczajów i wierzeń. Tradycyjn e „kuźmy” i in‐ ne stroje, pióra we włosach czy malowan ie ciał zostały im zabron ion e. W osiedlu przyp omin ają cym obóz dzień zaczyn ał się od gwizdk a oznaczają ceg o pobudk ę i zbiórk i w szereg ach z uroczystym wcią g nięciem na maszt flag i państwowej, w po‐ 203
dobny sposób też się kończył
. Francisco Franchin i odznaczał się w tym przyp ad‐
ku liberalizmem i praktyk owan ia plemienn ych obyczajów nie zwalczał. Dzięk i te‐ mu miał wreszcie pole do pop isu monsieur Merov ian. Dwoił się i troił jak w ukro‐ pie, utrwalają c na taśmie filmowej tańce, obrzędy, ozdoby, starych wojown ik ów
i młode dziewczęta. Sam na tle dżung li i korowodów „dzik ich” w garn iturze jak żur‐ nala, pod krawatem, w paryskich półbucik ach i słomian ym kap eluszu wyg lą dał może najbardziej osobliwie z zebran ych, jakby wybierał się na pikn ik do Lasku Bu‐ lońskieg o. Inn i uczestn icy eksp edycji spog lą dali na tę nieco farsową fig urę z pobłażan iem. Mieli znaczn ie bardziej odp owiedzialn e zadan ia. Oprócz gruntown eg o wybadan ia, jak miejscowa ludn ość indiańska odn iesie się do kolon istów z Polski, starali się oce‐
nić możliwości wyk orzystan ia jej jak o siły roboczej, oczywiście, jak podk reślan o i co samo w sobie pachn iało w Montan ii przesilen iem rewolucyjn ym – opłacan ej. Za najp racowitszych, najuczciwszych i najbystrzejszych – a także w oczach ludzi 204
nieuprzedzon ych za piękn ych, dumn ych i szlachetn ych – uchodzili Kamp owie. Mieli jedn ak z punktu widzen ia białych pracodawców istotn e, wspomnian e już „przywary”, to jest skłonn ości wojown icze oraz liczn ych woln ych i dzik ich pobra‐ tymców. Zup ełn ie inaczej miała się sprawa z Kun ibami, a zwłaszcza Czamami. Z ich
postawą pog odn eg o oportun izmu i wesołym, spoleg liwym usposobien iem nie spra‐ wiali kłop otów. Niek iedy sami zgłaszali się z prośbą do możn ych białych pan ów, by się nimi „zaopiek owali”. Wraz z przyjęciem poddaństwa patron był bowiem zobo‐ wią zan y ich ubierać, dawać narzędzia i bron ić. O przyszłość nie musieli się trosz‐
czyć, odżywiają c się główn ie ban an ami i rybami, których niep rzebran e ilości pły‐ wały w rzek ach Montan ii. Niestety w pracy – co, rzecz jasna, było dla przyszłych kolon istów informacją ważk ą – potrafili się tak urzą dzać, że nig dy się nie przemę‐ czali. Za to podobno prawie nie znali chorób nęk ają cych inn e szczep y, nie wcho‐ dziło więc w grę „chorobowe”
205
.
Z pewn ością niejeden z przyszłych polskich osadn ik ów, wśród których raczej nie‐ wiele było osób gotowych pracować od świtu do nocy jak chłop i w Paran ie, obiecy‐ wał sobie wieczory z wędk ą lub niedziele na złocistych plażach Ukajali. Rzeczywi‐
ście Montan ia i Amazon ia pod tym względem nie miały sobie równ ych na świecie. W samej Amazonce odk ryto – tak przyn ajmniej miały się sprawy podczas polskiej kolon izacji sto lat temu – przeszło jedn ą trzecią wszystk ich gatunk ów ryb słodk o‐
wodn ych znan ych na Ziemi. Lecz niestety, jak stwierdził ze zgrozą Fiedler, był to „przerażają cy świat niep ojętej drap ieżn ości […]. Nadmiern a ilość ryb przywodzi na myśl raj kip ią cy bujn ym życiem, ale raj przek lęty pożerają cych się wzajemn ie 206
stworzeń” . Ten złowrog i eden leżał tuż pod powierzchn ią tajemn iczych, żółtych i mętn ych, niedostępn ych dla wzrok u wód Ukajali. W krainie, gdzie podróżowan o
główn ie łodziami, a ogromn e obszary lą du przez dług ie miesią ce do kilk u metrów głębok ości zalewały rzek i, woda była żywiołem niebezp ieczn ym i wrog im. Oprócz kajman ów czyhają cych na zdobycz na ustronn ych plażach i piran ii „mog ą cych ob‐ 207
jeść człowiek a w cią g u kilk u min ut do szkieletu” żyły w rzeczn ych odmętach strę‐ twy elektryczn e, zdoln e ogłuszyć człowiek a prą dem o nap ięciu 300–600 V, oraz ra‐
je, czyli jadowite płaszczk i – zran ien ie ich jadowym kolcem prowadziło do niebez‐ pieczn ych schorzeń, które kończyły się czasem nawet na przyk ład utratą kończyn y. Fataln e komp lik acje mog ły też spowodować małe obscen iczn e rybk i cañero, które atak owały ludzi, wciskają c się bą dź w odbyt, bą dź w org an y płciowe. Doktor Freyd, złowiwszy całą ich kolekcję, poświęcał wiele czasu na badan ia teg o fen ome‐ nu, dotychczas przez naukę niewyjaśnion eg o. Doktor należał zresztą do najbardziej zajętych członk ów eksp edycji. Okazało się
bowiem, że dorzecze Ukajali to wylęg arn ia wszelk ich chorób, i to nie tylk o trop ik al‐ nych. Polscy eksp loa tatorzy doświadczyli ich na własnej skórze, gdy tylk o peru‐
wiański mon itor wpłyn ą ł na jej wody. W położon ej na trzęsawiskach cuchn ą cej osadzie Mahuiso dziewięćdziesią t procent mieszk ańców było poważn ie chorych: szerzyły się tam straszliwa leiszman ioza, syfilis, najrozmaitsze choroby pasożytn i‐ cze, malaria. W Pucallp ie, „stolicy” dystryktu Calleria, na półn ocn ych teren ach Warchałowskieg o sześćdziesią t procent ludn ości cierp iało na kiłę, powszechn a była malaria, a zdarzały się i przyp adk i trą du. Lep ecki utyk ał z powodu jak ieg oś trop i‐ kaln eg o grzybk a na nodze, Freyd czymś zatruty leżał prawie niep rzytomn y, a ka‐ pitan Zarychta zap adł na ciężk ą malarię. W swej relacji Lep ecki nie ukrywał, że w Montan ii nag minn e są choroby trop i‐
kaln e, i przyznawał, że zan iedban e i nieleczon e, mog ą powodować „charłactwo, niezdoln ość do pracy i zwyrodn ien ie rasy”. Ostateczn ie jedn ak eksp edycja uznała, że „umiejętn ie zastosowan e zap obieg an ie, ewentua ln ie odp owiedn io przep rowa‐
dzon e leczen ie oraz odp owiedn ie mieszk an ie, ubran ie i właściwy system odżywia‐ nia, dostosowan e do warunk ów specjaln ych życia trop ik aln eg o, wystarcza przy obecn ym stan ie wiedzy lek arskiej w zup ełn ości, aby niebezp ieczeństwo zreduk ować 208
do min imum” . Po zak ończen iu swych prac nad Ukajali uczestn icy eksp edycji badawczej wodą
i lą dem podą żyli na zachód i po miesią cu podróży dotarli do Limy. Odbywszy prze‐ pisan e wizyty oficjaln e, w tym audiencję u prezydenta Leg ui, w końcu czerwca 1928 rok u, pełn i niezap omnian ych wrażeń, odp łyn ęli do kraju. Na kontyn encie
ameryk ańskim przebyli łą czn ie, jak skrup ulatn ie wyliczon o, 8885 kilometrów. Mniej chwalon o się kosztami wyp rawy, które wyn iosły około czterdziestu tysięcy dolarów, na owe czasy sumę bardzo znaczn ą . Często przyp omin ała o tym nato‐ miast prasa lewicowa i ludowa, zwłaszcza gdy fiasko projektu peruwiańskieg o było już oczywiste. Fin alny rezultat prac eksp edycji spełn iał obudzon e w Polsce nadzieje
– jak stwierdzon o w ostateczn ych wnioskach – „moment do rozp oczęcia kolon izacji polskiej w Montan ii jest dog odn y i że przy odp owiedn iej org an izacji próba kolon i‐
zacji w tym kraju ma wszelk ie widok i powodzen ia”. Tej optymistyczn ej konk luzji towarzyszyła jedn ak zag adk owa uwag a: „Jeśli chodzi o przyszłość osadn ictwa pol‐ skieg o w Montan ii, Eksp edycja widzi poważn e niebezp ieczeństwo w zbyt wielk iej łatwości życia w dorzeczu Ucaya li, czemu jedn ak że, jak są dzi, możn a zap obiec przez rozbudzen ie jak największych potrzeb życiowych u przyszłych osadn ik ów 209
i rozbudowę przemysłu roln eg o” . Wyg lą da na to, że eksp erci troskali się, że pol‐ scy kolon iści wzorem Czamów, zadowalają c się rybami, ban an ami i rybami, odda‐
dzą się nieróbstwu. Co najdziwn iejsze, tak właśnie pon iek ą d – gdy idzie o część osadn ik ów – się stało.
W beczce miodu – może nie aż tak wyborn eg o, jakby chcieli najbardziej zag orzali zwolenn icy kolon izacji w Peru – którą były oficjaln e ustalen ia komisji, znalazła się też łyżk a dziegciu. Kap itan Lep ecki, do któreg o dołą czył też kap itan Zarychta, zgło‐ sił formaln e zastrzeżen ie. Obaj oświadczyli, że półn ocn e teren y koncesyjn e (między rzek ami Pisqui i Pachiteą oraz między rzek ami Tamayą i Cheseą ) nie nadają się do osadn ictwa polskieg o. Po II wojn ie światowej Lep ecki twierdził nawet, że z półtora milion a hektarów, jak ie mieli zag ospodarować Polacy, uznał za odp owiedn ie do
kolon izacji, i to tylk o typ u folwarczn eg o, tj. wyk orzystują cej najemn ą pracę In‐ dian, jedyn ie teren y Syndyk atu nad Rio Tambo – na co jedn ak brak uje dostatecz‐ nych dowodów
210
.
Żadn a inn a z paru polskich imp rez kolon ialn ych nie była pop rzedzon a tak wszechstronn ym i kosztown ym rek on esansem. Uczestn icy Eksp edycji, badają c za‐ sięg wylewów Ukajali, mierzą c temp eratury i wilg otn ość powietrza, katalog ują c florę i faun ę, ocen iają c postawę i humory tubylców oraz życie gospodarcze nad rzek ą , nie dostrzeg ali, a ściślej, dostrzeg ać nie chcieli, że całe przedsięwzięcie skaza‐ ne jest na porażk ę. Niep otrzebn e były jak ieś fundamentaln e analizy. Wystarczyło‐ by trochę zdroweg o rozsą dk u i wyobraźn i, by poją ć, że idea masoweg o osadn ictwa w Montan ii jest całk owicie fen omen aln ie oderwan a od rzeczywistości. Trudn o jed‐
nak o zimn ą krew, gdy w grę wchodziła zamorska posiadłość wielk ości wojewódz‐ twa, którą możn a by próbować po dobroci lub siłą przek ształcić w jak ą ś niby-kolo‐
nię na terytorium państwa peruwiańskieg o. Jedn ak po powrocie do Polski poważ‐ ne wą tp liwości, a może wręcz wyrzuty sumien ia nie opuszczały badaczy Ukajali: „Jedn o jest w tem wszystk iem niewyjaśnion e należycie: czy w klimacie Montanji będzie mógł zaa klimatyzować się na stale człowiek pochodzą cy z centraln ej Euro‐ py? Na to pytan ie nikt nie jest w stan ie odp owiedzieć. Tylk o próba przep rowadzo‐ 211
na na żywych ludziach może wyk azać niezbitą prawdę” . Eksp eryment „na żywych ludziach”, a chodziło nie tylk o o aklimatyzację i klimat, opóźn ił się o parę miesięcy w stosunk u do plan ów wyn ik ają cych z koncesji. Wą t‐
pliwości w łon ie samej eksp edycji otrzeźwiły bowiem nieco czynn ik i rzą dowe, a zwłaszcza bank owców. Zarzą d BGK wycofał się z obietn icy fin ansowan ia akcji w Peru. Wobec teg o Warchałowski zainicjował powstan ie Spółdzieln i Osadn iczej „Kolon ia Polska” z sen atorem Stefan em Bog uszewskim jak o prezesem oraz dwoma
inn ymi sen atorami i znan ymi działaczami kolon ialn ymi, jak doktor Freyd czy dok‐ tor Gustaw Załęck i we władzach. Następn ie pan Kazimierz ze swych pięciuset tysię‐ cy hektarów gruntów przek azał notarialn ie spółdzieln i dwieście dwadzieścia tysię‐ cy hektarów. Już parę tyg odni późn iej, w sierpn iu 1929 rok u, Urzą d Emig racyjn y wydał „Kolon ii Polskiej” zezwolen ie na werbun ek osadn ik ów. Dłużej na podobną zgodę musiał czek ać zarzą d Syndyk atu, który w przeciwieństwie do spółdzieln i, in‐ stytucji społeczn ej założon ej, jak zak ładan o, przez jedn ostk i ideowe, był przedsię‐
wzięciem komercyjn ym, a także miał zap ewn e na celu zabezp ieczen ie udziałowcom na wyp adek reformy roln ej godziwych folwark ów za ocea nem.
Jesien ią 1929 rok u w dzienn ik ach zaczęły się ukazywać ogłoszen ia „Kolon ii Pol‐ skiej” oferują ce emig rację do kraju, gdzie według broszurek prop ag andowych po‐ marańcze, anan asy i mang o rosły dzik o w puszczy, Indian ie nie mog li się wprost
doczek ać nowych są siadów, a jedn o polowan ie wystarczało, by zap ewn ić sobie za‐ pasy dziczyzny na wiele tyg odni. Zainteresowan ie było ogromn e, choć niebezk ry‐ tyczn e. Jak wspomniał jeden z chętn ych na emig rację, który ostateczn ie wyjechał do Brazylii:
Pan Warchałowski taki był pewny siebie i myślał, że jakie warunki postawi, takie każdy przyjmie. Nie mogłem zgodzić się na spółdzielczość w pracy i na dzielenie się potem zyskiem, co według
mnie wyglądało na komunizm. […] Nie podobały mi się pustki nad Ucayali na map ie i strasznie wielka odległość od stolicy. Wyjazd dop iero na drugi rok w marcu, bo od listop ada do marca cały te‐ ren leży pod wodą co rok prawie. Jechać 51 dni wodą. Takie warunki i taka dziura to na głup ich. Ja się nie dam wziąć na wędkę
212
.
Jedn ak wielu dało się złowić – i to nie tylk o prezesowi „Kolon ii Polskiej”. Oto parę tyg odni po spółdzieln i kierowan ej przez sen atora Jan uszewskieg o została zareje‐
strowan a przez niejak ieg o Józefa Siłę-Nowick ieg o – byłeg o, wyrzucon eg o za nad‐ użycia pracown ik a Warchałowskieg o – spółdzieln ia osadn icza „Polska Siła w Peru”. Siła-Nowick i, były rotmistrz rosyjski, ink asował od przyszłych osadn ik ów po trzy‐ dzieści złotych wpisoweg o oraz po dwieście złotych za każdy nabyty udział. Kolon i‐ ści nie doczek ali się jedn ak wyjazdu. Ofiarą Nowick ieg o padło kilk adziesią t osób, które wpłaciły w sumie kilk an aście tysięcy złotych. Aferą osadn iczą zajęła się poli‐ cja. Odn alazła prezesa „Polskiej siły w Peru” w Warszawie przy ul. Polnej 76, gdzie mieszk ał jak o sublok ator
213
. Tańsi byli oszuści we wsiach na Wołyn iu i Polesiu,
gdzie zap isywan o gromadn ie na wyjazd do Peru, pobierają c za zap is pięć zło‐ 214
tych
.
Ostateczn ie „Kolon ii Polskiej” udało się zwerbować stu pięćdziesięciu dziewięciu kolon istów, których wysłan o nad Ukajali przez Limę w siedmiu partiach. Pierwszą z nich wyp rawion o w końcu marca 1930 rok u. „Wyjeżdżają cych na tułaczk ę emi‐ grantów” – jak to ujęło pismo PSL „Piast” „Wola Ludu” – żeg nał na warszawskim dworcu sam sen ator Bog uszewski. „Pisaliśmy już kiedyś, […] że teren y przeznaczo‐
ne na kolon izację tak ze względu na odleg łość, jak i inn e niep rzychyln e warunk i nie nadają się dla naszej kolon izacji. […] Patron uje tej wysyłce p. sen ator Bog u‐ szewski z Bezp artyjn eg o Blok u, ten sam, który […] był zwolenn ik iem najradyk al‐ niejszej reformy roln ej, wywłaszczen ia obszarn ik ów bez odszkodowan ia i obdziele‐ nia chłop ów ziemią za darmo”
215
. Obecn ie zaś „po prostu chłop ów wysyła do Peru,
żeby tam zabudowywali pustk owia dla obcych, i daje im czule krzyżyk na drog ę, 216
a w Polsce pozostawia niezmierzon e obszary Radziwiłłom i Lubomirskim” . Nie był to osą d do końca sprawiedliwy, bo chłop ów wśród przyszłych kolon istów moż‐ na było policzyć na palcach. Natomiast zdan ie o „tułaczach” okazało się prorocze. Po kilk u tyg odniach wyczerp ują cej podróży osadn icy znaleźli się u celu, w Kuma‐
rii. Jak są dził Ark ady Fiedler, w najbardziej może odleg łym od cywilizacji zak ą tk u 217
ziemi . Osadę tę wybran o na ośrodek polskiej kolon izacji prawdop odobn ie tylk o dlateg o, że od czasów gorą czk i kauczuk u stał w niej pusty i podn iszczon y, ale ob‐ szern y barak, w którym wszyscy przybysze mog li razem zamieszk ać. Teg o sameg o jeszcze dnia stan ęli oko w oko z trop ik aln ą selwą . Przed nimi wznosiła się „ścian a
zielon ości tak fantastyczn a, że zdaje się być jak ą ś nieziemską scen ą oszalałeg o te‐ atru. Palmy, lian y, bambusy, drzewa proste i koślawe, drzewa niemal poziomo ro‐ sną ce, krzewy większe niż drzewa, białe jak śnieg liście i czerwon e jak krew, […] 218
puszcza amazońska, najwyższa i najbujn iejsza forma puszcz na ziemi” . Każdej ro‐ dzin ie przysług iwało trzydzieści hektarów oweg o „zielon eg o piek ła”, „gorą ceg o ko‐ tła bujn ości, wściek łej rozrodczości, szału życia, gdzie kocha się pon ad miarę i poże‐ 219
ra doszczętn ie”, ską d wychodzi się „przytłoczon ym wrog ą obcością ” . Niek tórzy z przybyłych po tej wizji lok aln ej nig dy już więcej nie poważyli się
choćby zajrzeć do puszczy, nie mówią c o próbie wzięcia jej pod uprawę. Podobn ie jak w Paran ie, w grę wchodziło tylk o trzebien ie puszczy sposobem rosado, czyli wy‐ palan ie jej poszycia i zak ładan ie poletek wprost w pop iołach rosy, czyli nowej po‐ lan y. Jedn ak dżung le Amazon ii nawet podróżn ik ów obytych z trop ik aln ą czy pod‐
zwrotn ik ową florą skrycie niep ok oiły jak o byt odrębn y i swoisty. „O ile tam każdy skrawek ziemi pok rywa roślinn ość szczeln ie, o tyle tutaj zalewa wprost, tworzą c 220
zielon y, dyszą cy życiem pancerz” – zauważył Lep ecki . Z tak im to przedziwn ym tworem natury miała się zmierzyć forp oczta polskich osadn ik ów. Wśród pion ierów nad Ukajali – zdan iem Marii Bochdan-Niedenthal, żon y lek arza kolon ii, doktora Zdzisława Szymońskieg o, która spędziła w Montan ii trzy lata – możn a było wyróżn ić trzy charakterystyczn e grup y. Jedni to element miejski, przeważnie inteligenci szukający przygód, marzący o złocie, które niegdyś
płynęło strugami z tego legendarnego kraju. […] Bujnej ich fantazji towarzyszyło w większości zu‐ pełne niep rzygotowanie do ciężkich warunków życia eksp loratora w Montanii, […] prędko stali się ciężarem dla kolonii. Drudzy to wszelkiego rodzaju wykolejeńcy życiowi, ludzie, którym z różnych powodów wygodniej było opuścić Polskę. […] Nie brakowało wśród nich wichrzycieli, którzy
wkrótce urośli do roli przywódców niezadowolonej większości. Grup a trzecia to prawdziwi osadni‐ cy, pionierzy. […] Grup a ta zmalała do niewielkiej garstki, która mimo panującego nastroju znie‐ chęcenia i niezadowolenia przystąp iła do pracy na ziemi. Ci ludzie nie różnią się niczym od na‐ szych kolonistów sprzed kilkudziesięciu lat, którzy […] zyskali Polakom sławę pierwszorzędnych 221
osadników w krajach Ameryki Południowej
.
Do kolon istów niezłomn ych należeli zresztą wcale nie roln icy, bardzo nieliczn i w Kumarii, lecz na przyk ład nauczyciel Józef Piep rzyk, pewn a rodzin a robotn icza z Łodzi czy urzędn ik kolejowy Nag órski. Żadn eg o zrozumien ia dla nieszczęsneg o „materiału ludzk ieg o” nie okazywał w swych korespondencjach do gazet kap elan kolon ii ksią dz Franciszek Sok ół. Pio‐ nier z doświadczen iem w Paran ie pisał z furią : Nie zastanawiano się zup ełnie, kogo można wysyłać do Peru. Do puszcz niep rzebytych, gdzie tylko siła pięści i muskułów mogła coś znaczyć, wysłano żądnych szybkiego zbogacenia się „dyrektorów świeżego powietrza” zebranych z całej Polski. Wszystkie możliwe, wolne i niewolne zawody były tu
zgromadzone, najmniej jednak było rolników! Prawie 90 na stu tych osadników nigdy przedtem w życiu nie miało siekiery w ręku! Przychodzące z Ikitosu statki wyrzucały na brzegi Ukajali wete‐ rynarzy, półi nżynierów, ćwierćredaktorów, byłych oficerów wojsk polskich, tkaczy, kontrolerów bi‐ letów tramwajowych, golarzy, flisaków z Narwi, „operatorów” filmowych, kierowców samochodo‐ wych, nau czycieli, tartaczników, rusznikarzy, mieszczuchów i takich sobie synków mamusinych, którzy w Polsce nabroi li i których trzeba było gdzieś na czas schować. Co za zbieranina niedołęstwa, 222
małoduszności i bezwstydu! I to mieli być polscy „przodownicy” w Peru!
.
Bez pardon u piętn ują c pion ierów i „Kolon ię Polską ”, ksią dz Sok ół protestował jed‐ nocześnie przeciw skreślan iu Peru – czeg o domag an o się już w Polsce – jak o miejsca
na kolon izację. Klimat wbrew obawom okazał się całk iem przyjemn y, z upaln ymi dniami, lecz chłodn ymi nocami. Powietrze w okolicach górn ej Ukajali miało być
wprost wspan iałe. Osadn icy Polacy twierdzili podobno zgodn ie, że nawet przy wy‐ rębie lasu mog ą pracować po sześć godzin dzienn ie – z wyją tk iem tych, którzy pra‐ cować nie mog ą nig dzie – bez złych skutk ów dla zdrowia. Także doktor Szymoński chwalił warunk i zdrowotn e. Nikt w każdym razie w cią g u rok u nie umarł. Równ ież obawa przed jadowitymi wężami była podobno grubo przesadzon a: „trafiają się
żmije i skorp jon y, ja jedn ak, który bezustann ie prawie włóczę się po lasach, żmij 223
spotkałem cztery w czasie ośmiu miesięcy, skorp jon ów sześć” . Jak mawian o w Brazylii, gdy wetkną ć do ziemi nad Amazonk ą parasol, to po
dwóch miesią cach wyrośnie drug i parasol. Według eksp edycji badawczej grubość warstwy niezwyk le żyzneg o humusu w selwie nad Ukajali przek raczała metr. W połą czen iu z subrówn ik owym klimatem i dostatk iem wody czyn iłoby to z pol‐ skich teren ów koncesyjn ych raj dla roln ik ów – gdyby ziemi nie przyk rywał nie‐ przen ik aln y pancerz roślinn ości, a produkty roln e było komu sprzedać. Handlem,
wyłą czn ie zresztą wymienn ym i nastawion ym na wyzyskiwan ie Indian, parali się jedyn ie kap itan owie dwóch małych parowców „Libertad” i „Sinchi Roce”, z których każdy przybijał do przystan i w większych miejscowościach pięć, osiem razy w rok u, przywożą c z Iquitos igły i nici, perk ale i sukn a, naftę, konserwy, noże i strzelby. Eksp erci eksp edycji orzek li, że ta handlowa próżn ia w Montan ii to niep owtarzaln a okazja dla polskich przedsiębiorców na eksp ansję handlową i podjęcie zbawienn e‐ go dla osadn ik ów eksp ortu. Ale nikt w kraju nie podchwycił pomysłu. Rezerwa ro‐ dzimych przedsiębiorców była zresztą dość zrozumiała. Rozwin ięcie handlu, zwłasz‐ cza zag ran iczn eg o, z nieistn ieją cymi jeszcze polskimi kolon iami wymag ało zainwe‐ stowan ia we własną rzeczn ą lin ię żeg lug ową , która miałaby połą czen ie z lin ią
transa tlantyck ą Gdyn ia–Man aus. Nieco tylk o tan iej wyp adłoby zbudowan ie przez Gran Pajon al około dwustu kilometrów drog i samochodowej od górn ej Ukajali do drog i w kolon ii ang ielskiej Peren e i stacji Oroya przy lin ii kolejowej do Limy
224
.
W praktyce kolon iści nad Ukajali, zdan i na roln ictwo wyp alen iskowe służą ce własnym potrzebom, prowadziliby w pełn ym teg o słowa znaczen iu gospodark ę pierwotn ą . Jak przyznawał wielebn y Sok ół, przed osadn ik iem polskim w Peru stały tylk o dwie możliwości: „wywóz za gran icę lub wieczn e dziadowan ie. Jeść zawsze
będzie miał co, nawet okryje siebie i rodzin ę, więcej jedn ak, bez należyteg o wywo‐ zu swoich wytworów, nie zdobędzie ze swojej osady”
225
. Korzyści z ryzyk own eg o
wyjazdu na emig rację przedstawiałyby się zatem dość mizern ie. Jakk olwiek nie cał‐ kiem bez urok u: „Po przyg otowan iu kilk u morg ów ziemi i zbudowan iu domk u osad‐
nik, który nie miałby inn ych wymag ań poza zaspok ojen iem swoich i rodzin y po‐ trzeb pierwszych, mógłby zup ełn ie spok ojn ie resztę życia swojeg o spędzić w błog im próżn iactwie. Tak też czyn i miejscowa ludn ość biała, tak też żyją Indjan ie. Tu nikt 226
nie pracuje i nikt nie chce pracować” . Polskim osadn ik om zdecydowan ie bardziej podobał się jedn ak bliski starop olskim tradycjom styl życia latyfundystów znad Ukajali – tamtejszych ziemian z obszern ym drewn ian ym dworem, zastęp em zbroj‐ nych i gromadą , jak nazwali ich eksp erci eksp edycji, Indian „pańszczyźn ian ych”. Na to brak ło jedn ak sił i środk ów oraz odp owiedn ich charakterów i kap itału. W miejscowym modelu gospodarczym towarowe gospodarstwa rodzinn e, w któ‐ rych mieliby pracować sami właściciele, właściwie się nie mieściły. Nawet gdyby handel nad Ukajali nieco się ożywił, zyski mog ły przyn ieść jedyn ie bawełn a i ka‐ wa. Na podjęcie ich uprawy potrzebn e były grunty o pewn ej już kulturze oraz spe‐ cyficzn e kwalifik acje i doświadczen ie. No i czas – parę bardzo trudn ych lat. Być mo‐
że zak ończon ych porażk ą , jak o że są siedzi Polak ów, Varg as czy Franchin i, osią g ali w miarę godziwe zyski tylk o dzięk i darmowej pracy swych poddan ych. Niek tórzy z osadn ik ów już po paru tyg odniach zaczęli szuk ać okazji przen iesie‐ nia się w bardziej cywilizowan e okolice. Na mętn ych wodach Ukajali widać było jedn ak najczęściej tylk o indiańskie czółn a, a czasem także tratwy spławian e do Iqu‐
itos, zbite z pni mahon iowych, cedrowych, palisandrowych, każda z nich warta kil‐ ka tysięcy przedwojenn ych złotych. To właśnie szlachetn e drewn o i kauczuk – choć coraz trudn iej dostępn e z powodu znaczn eg o już przetrzebien ia nadrzeczn ej pusz‐ czy – a nie produkty roln ictwa były nadal prawdziwym, rea ln ym bog actwem Gór‐ nej Ukajali. Nie uszło to uwadze Kazimierza Warchałowskieg o. Udało mu się namó‐
wić spółk ę francuskich przedsiębiorców, by zainwestowali w budowę tartak u w Ku‐ marii. Zak ład ten, zalą żek przemysłu nad Ukajali, miał swym zyskiem pomóc w utrzyman iu i rozwoju kolon ii oraz zap ewn ić miejsca pracy dla części osadn ik ów. W ten sposób do swych liczn ych funkcji pierwszy dyrektor kolon ii dołą czył jeszcze spore na lok aln e warunk i zadan ie inwestycyjn e. Interesy pochłon ęły go całk owi‐
cie. W cią g u niemal rok u sweg o dyrektorowan ia spędził w Kumarii zaledwie dwa i pół miesią ca. Pasjami lubują c się w kosztown ych lotach hydrop lan ami, krą żył
między kolon ią , Iquitos i Limą , podziwiają c Andy i Montan ię z lotu ptak a. Tartak uruchomion o wprawdzie – niek tórzy kolon iści liczyli, że otrzymają w nim nawet należn e intelig encji posady biurowe – ale jeg o wyn ik i produkcyjn e i fin ansowe by‐ ły żałośnie słabe. Następca Warchałowskieg o, dyrektor Aleksander Kurowski, rozp oczą ł urzędowa‐ nie w Kumarii od bank ietu, który miałby rozp oczą ć harmon ijn ą współp racę roda‐ ków. Imp reza szybk o przerodziła się w libację zak ończon ą awanturą i ogóln ą bija‐
tyk ą . Wydarzen ie to trwałymi zgłoskami zap isało się w kron ik ach policji reg ion u Loreto. Sławetny bank iet zbiegł się oto w czasie z zaina ug urowan iem służby przez właśnie utworzon y posterun ek policji w Kumarii. Pierwszą interwencją miejsco‐ 227
wych policjantów było spacyfik owan ie pijan ych Polak ów . Dyrektor Kurowski większość czasu spędzał w Iquitos, próbują c nacią g ać Peruwiańczyk ów na kolejn e pożyczk i. Kolon ii brak owało pien iędzy już nie tylk o na urzą dzan ie kolon ii i wyty‐ czan ie działek, lecz także na żywn ość – w klimacie i na glebach, gdzie co trzy mie‐ sią ce możn a zbierać kuk urydzę i fasolę, kolon iści nie zdobyli się bowiem na wyp a‐
len ie choćby jedn ej rosy pod ich uprawę. Niek tórzy z osadn ik ów zaczęli je zatem podk radać z poletek Indian „pańszczyźn ian ych”. W końcu doszło do widowiskoweg o przesilen ia. Polscy pion ierzy nap adli na sta‐ tek, który właśnie przybił do Kumarii, zarek wirowali go i wraz z rodzin ami, w su‐ mie około siedemdziesięciu osób, pop łyn ęli w dół rzek i. Uzbrojen i w noże, pistolety,
karabin y wojskowe i broń myśliwską , zdziczali, pełn i pretensji do całeg o świata, wyleg li na ulice Iquitos, wzbudzają c pop łoch. W plan ach było przede wszystk im
pobicie Kurowskieg o, ale policja przydzieliła mu ochron ę. Pion ierzy znad Ukajali uderzają co różn ili się od pok orn ych osadn ik ów, którzy zmag ali się z selwą w Para‐ nie. O nic nie prosili, nie skarżyli się, tylk o żą dali pomocy rzą du peruwiańskieg o. Sterroryzowan e władze Loreto wzięły ich na utrzyman ie i zaa larmowały Limę, ską d wysłan o oficjaln ą dep eszę ze skarg ą do Warszawy
228
. O zajeździe na Iquitos nap i‐
sała prasa w całej Ameryce Łacińskiej, a potem dzienn ik i europ ejskie. W obawie przed międzyn arodową komp romitacją , a zwłaszcza krwawymi zajściami nad Amazonk ą , rzą d polski zdecydował się ewak uować „kolon istów” z Iquitos do kraju lub chętn ym opłacić przejazd do Paran y. O wiele mniej burzliwie przebieg ała kolon izacja w koncesji Syndyk atu, zwłaszcza
że tak nap rawdę nawet się nie rozp oczęła. Starają c się o zgodę na werbowan ie emig rantów, galicyjscy przedsiębiorcy kreślili na użytek władz bajeczn e i niebywa‐
le patriotyczn e perspektywy w postaci na przyk ład włą czen ia do polskich posia‐ dłości całeg o zaa ndyjskieg o wschodu Peru: […] tereny Syndykatu, jak i Kolonii Polskiej zamykają zup ełnie dostęp do połaci kraju sięgającej [na południu] aż do granicy Brazylii, tak rozległej jak Belgia i Holandia zarazem. Należy się spodziewać, że i na tą wielką połać kraju koncesja będzie mogła być rozszerzona, np. za zwolnienie rządu Peru
z obowiązku wyp łacania kosztów przejazdu osadników z Polski do kolonii. W ten sposób mogłoby powstać tam, i to bez komp likacji międzynarodowych, Dominium Polskie, być może ostatnia spo‐ sobność nadarzająca się Polsce w tym kierunku wobec zabiegów wszystkich państw o pozyskanie kolonii
229
.
Holding wysłał do Peru inżyn iera Suchorskieg o z Paran y, który z kilk un astoma pol‐ skimi robotn ik ami z teg o sameg o stan u założył osadę nad Urubambą u ujścia rzecz‐ ki Sep ay, na południe od Kumarii. W okoliczn ej selwie wytyczył kilk aset działek „roln ych” i wyp ożyczywszy od Pancho Varg asa jeg o indiańskich poddan ych, przy‐
gotował grunt pod plantacje kawy i bawełn y. Zadan iem jeg o następcy inżyn iera Michała Gieysztora było już tylk o utrzyman ie i rozwijan ie polskiej hacjendy. Inn i Polacy w Sep ie nig dy się nie pojawili, a samo osiedle jeszcze przed II wojn ą świato‐ wą przejęli Peruwiańczycy. Najp ierw urzą dzili w niej bazę wojskową , a potem wię‐ zien ie, w którym osadzali przeciwn ik ów polityczn ych, w tym terrorystów z osławio‐ 230
neg o „Serendero Lumin oso” (Świetlisteg o Szlak u) . Po pozbyciu się „wichrzycieli” z Iquitos – warto zauważyć, że swe cele bezk arn ie osią g nęli – pozostało jeszcze około czterdziestu osadn ik ów w Kumarii. Ich niefor‐
maln ym przywódcą stał się ksią dz Sok ół, który plan ował przen iesien ie kolon istów na teren y brytyjskiej Peruvian Corporation, bliżej Iquitos. Sprzeciwił się temu doktor
Szymoński, alarmują c, że polscy osadn icy stan ą się wasalami czysto komercyjn ej firmy zajmują cej się budową kolei. Polemizują c zap alczywie z księdzem, lek arz ko‐ lon ii, być może bron ią cy sweg o miejsca pracy, stwierdzał bez cereg ieli, że energ ia i aktywn ość duchown eg o to w rzeczywistości patolog iczn a nadaktywn ość i praw‐ 231
dop odobn ie objaw choroby psychiczn ej . Tak więc pełn a waśni i sporów historia kolon ii nad Ukajali – w której zbieg ły się wszystk ie chyba polskie grzechy główn e
i poboczn e, na czele z zasadą „jak oś to będzie” – kończyła się jeszcze jedn ym try‐ wialn ym konfliktem. Przerwała go ostateczn ie w sierpn iu 1933 rok u decyzja komi‐ sji rzą dowej o lik widacji kolon ii w Kumarii.
„Zawiść, głup ota i niedołęstwo podały sobie ręce. Zamiast postawić mocn o nog ę w tym dziewiczym kraju, […] przedstawialiśmy sobą obraz zdziczałej i zbolszewizo‐
wan ej gromady ludzk iej, bez żadn ej myśli przewodn iej, bez żadn ych moraln ych ha‐ mulców”
232
– pisał we wspomnien iach Kazimierz Warchałowski, fin ezyjn ie umniej‐
szają c swój udział w peruwiańskiej przyg odzie. To jeg o jedn ak przede wszystk im oskarżan o o jej spektak ularn e fiasko. Twierdzon o nawet, że pod pretekstem kolo‐ nizacji zamierzał zbić prywatn ą fortun ę na eksp loa tacji drewn a w Peru. Na ogół
jedn ak wskazywan o na jeg o meg alomaństwo i inn e ułomn ości charakteru. Lep ecki pisał o tym bog atym ziemian in ie z Galicji Wschodn iej, który na począ tk u XX wiek u przen iósł się z całym swym wielk im mają tk iem do Paran y, wydawał „Polak a w Bra‐ zylii”, założył księg arn ię polską i org an izował szkoln ictwo w nowych kolon iach: „Był to człowiek uczciwy, ale niep op rawn y fantasta i uparciuch, […] ubrdał sobie, że stan ie się twórcą noweg o wielk ieg o osadn ictwa polskieg o w kraju trop ik aln ym. […] Stan owczo odrzuciłbym posą dzen ie go o brudn ą chęć zysku. Posiadacz wiel‐ kiej fortun y trwon ił ją na sprawy może nieistotn e, może fantastyczn e, ale zawsze 233
mają ce jak iś sens społeczn y” . „Kabała ukajalska” i jej niesławn e zak ończen ie były bolesnym ciosem dla LMiK oraz instytucji i urzędów zajmują cych się org an izowan iem emig racji, godziła też w mocarstwowy prestiż II Rzeczp ospolitej. Dlateg o, gdy jesien ią 1938 rok u MSZ uzyskał informację, że władze Peru zamierzają przeznaczyć pod kolon izację rozle‐ głe teren y wok ół miasteczk a Ting o Maria – oddalon e od Limy o pięćset kilometrów drog ami bitymi, leżą ce na wysok ości sześciuset pięćdziesięciu kilometrów nad po‐ ziomem morza, a zatem woln e od najg roźn iejszych chorób trop ik aln ych – bez‐ zwłoczn ie przystą p ił do działan ia. Nie chodziło tym razem o milion y hektarów i No‐ wą Polskę, lecz rzecz warta była zachodu. Teren y osadn icze leżały wzdłuż szosy łą ‐ czą cej miasto Huánuco w prowincji Leoncio Prado z dorzeczem Ukajali, w okolicy już częściowo roln iczo zag ospodarowan ej. Po zaledwie paru miesią cach pertrakta‐
cje zmierzały do zak ończen ia. Umowa miała obją ć tysią c dwieście rodzin co naj‐ mniej trzyosobowych – wyłą czn ie roln ik ów z udok umentowan ym stażem – w cią g u dziesięciu lat. Każdej z nich przysług iwałoby dwadzieścia hektarów ziemi. Działk i
plan owan o wymierzyć jeszcze przed końcem rok u 1939, tak by pierwsi kolon iści mog li przybyć do Ting o Maria najp óźn iej z począ tk iem 1940 rok u. Polak ów objęto korzystn ymi przep isami o kolon izacji wewnętrzn ej – każdy osadn ik miał od rzą du Peru otrzymać dom mieszk aln y na własność, narzędzia i nasion a o wartości pięć‐
dziesięciu soli oraz inwentarz żywy i materiały budowlan e o wartości trzystu soli (trzystu trzydziestu złotych). Na teren ie główn eg o ośrodk a kolon ii plan owan o bu‐ dowę na koszt Peruwiańczyk ów stacji doświadczaln ej roln iczo-hodowlan ej, domów mieszk aln ych dla admin istracji oraz sklep ów, mag azyn ów, poczty, szkoły i kościo‐ ła
234
. W sierpn iu 1939 rok u pozostały już tylk o nieliczn e kwestie sporn e. Tak na przy‐ kład kolon iści mieli być według uzgodn ion ych zap isów kontraktu wyłą czn ie chrze‐ ścijan ami. Stron a polska chciała jedn ak, by to postan owien ie – w ówczesnej sytu‐ acji europ ejskiej wręcz prowok acyjn ie antysemick ie – umieścić nie w tekście pu‐ 235
bliczn ie dostępn ej umowy, lecz w specjaln ej tajn ej nocie . Cią g le jeszcze nie prze‐ są dzon o też ostateczn ie, w jak i sposób rzą d Peru ma uczestn iczyć w fin ansowan iu transp ortu emig rantów. Ostatn ie dwa dok umenty w sprawie kolon izacji w Peru, najn owsze rap orty z Limy o przebieg u neg ocjacji, wpłyn ęły do siedziby MSZ w pa‐ 236
łacu Brühla w pierwszych dniach września 1939 rok u już niemieck ie bomby.
, gdy na Warszawę spadały
Rozdział VII. Angola dla bogaczy
Nawet najbardziej fantastyczn e leg endy o skarbach, które zdobyć mógł każdy, kto
odważył się wyp rawić do dzik ich krajów, zawsze miały w świecie chętn ych słucha‐ czy. Także i wtedy, gdy wszyscy byli przek on an i, że je po prostu zmyślon o – jak na przyk ład opowieści podróżn ik ów wracają cych z Ang oli o szlachetn ych kamien iach, które w tej portug alskiej kolon ii znajdowan o rzek omo na powierzchn i gruntu albo podczas budowy dróg czy ork i. Były to rzeczywiście relacje zdumiewają ce. W do‐
datk u – prawdziwe. Mają c nieco szczęścia, wystarczyło w Ang oli schylić się ku zie‐ mi, by zdobyć może nie fortun ę, ale pok aźn ą zaliczk ę na przyszłe bog actwa – garść kamyk ów, czyli surowych diamentów zwan ych „białą fasolą ”. Bardziej jeszcze niż ich poszuk iwan ie opłacał się ich skup i przemyt do Europ y. Groziło za to, jak zresz‐ tą i za zbieran ie diamentów na własną ręk ę, dług oletn ie więzien ie. Mon op ol bo‐
wiem na zbiory, handel i eksp ort tym szczeg óln ym towarem należał do ang ielskobelg ijsko-portug alskiej Companhia de Diamantes de Ang ola (Towarzystwa Kop aln i Diamentów w Ang oli), które wraz z władzami kolon ii wszelk imi środk ami walczyło z jeg o łaman iem. Pomimo tych utrudn ień ang olskie pola skrzą ce się szlachetn ymi kamien iami – znajdowan o na nich także rubin y, szmaragdy, szafiry, ametysty oraz złoto – przy‐ cią g ały uwag ę przedsiębiorczych jedn ostek z całeg o świata. Liczn e poszlak i wska‐ zywały, że mon op ol jest nag minn ie naruszan y, a nieleg aln e diamenty stale poja‐
wiały się w sprzedaży. Kwestia ta budziła zainteresowan ie zwłaszcza w Polsce, od chwili gdy w 1929 rok u specjaln a eksp edycja Zwią zk u Pion ierów Kolon ialn ych i Naukoweg o Instytutu Emig racyjn eg o orzek ła po pięciomiesięczn ej wyp rawie, że wysok i płaskowyż Ang oli nadaje się doskon ale dla osadn ictwa polskieg o, a możli‐ wości roln icze są na nim niemal nieogran iczon e. Wskazywan o w szczeg óln ości na
wielk ie perspektywy dla uprawy kartofli, osią g ają cych w Ang oli i są siedn im Kong u Belg ijskim bardzo wysok ie cen y. Nikt ich w tych krajach dotychczas nie uprawiał, pomimo że w niek tórych reg ion ach ani gleba, ani klimat nie stały temu na prze‐ 237
szkodzie . Jedn ak przyszłych kolon istów zdecydowan ie bardziej od ziemn iak ów intryg owała „biała fasola”.
Inżyn ier Adam Paszk owicz, jeden z pierwszych polskich pion ierów w Ang oli, przedsiębiorca, a jedn ocześnie korespondent warszawskiej prasy, postan owił rzecz
całą naświetlić dok ładn iej. Zaraz po przyjeździe zauważył, że ile razy w mniejszych biurach kup ieck ich lub w sklep ik ach przydrożn ych w rozmowie pomiędzy kupcami padn ą słowa „biała fasola”, głosy zniżają się do szeptu, oczy nabierają blasku, a na twarzach zjawia się gorą czk owy rumien iec. Któreg oś dnia, wiedzion y kup ieck ą i dzienn ik arską ciek awością , wybrał się w Lobito, do kantoru pewn eg o znajomeg o
kupca. Biuro stan owiły dwa małe, prawie puste pok oiki, w których urzędował wy‐ sok i szczup ły brun et „z małemi bieg ają cemi oczkami”. „Chciałbym kup ić trochę bia‐
łej fasoli” – rzucił na pozór obojętn ie inżyn ier, zap alają c pap ierosa. Kup iec, znają c go jak o Polak a, współrodak a bohaterów pop ularn ej pon oć w Portug alii Trylog ii, wyjaśnił mu w zaufan iu, jak działa czarn y ryn ek „białej fasoli”, w powszechn ej opi‐ nii jeden z ważn ych działów ówczesnej gospodark i ang olskiej. „Białej fasoli jest w Ang oli dużo. Mog ę przyją ć zamówien ie na każdą ilość” – zauważył nie bez du‐ my. Z uwag i na ryzyk o dług iej odsiadk i przyjęło się, że min imaln a liczba diamentów w obrocie to kilog ram – o wartości, jeśli były to duże kamien ie „czystej wody”, sze‐
ściuset funtów szterling ów. Interes załatwiał pośredn ik listown ie z handlowcem skup ują cym kamyk i od „Murzyn ów” i białych w głębi kraju. Zamówion ą „fasolę” przywożon o do miasta i możn a ją było oglą dać w jak imś zak onspirowan ym miesz‐
kan iu. Z Ang oli eksp orter wywoził diamenty statk iem, łodzią żag lową z jak iejś od‐ ludn ej plaży lub samochodem przez zielon ą gran icę. W tym ostatn im przyp adk u należało sobie zap ewn ić uzbrojon ą w karabin y eskortę, pon ieważ handlarze z inte‐ rioru próbowali często odzyskać sprzedan y wcześniej towar. Podzięk owawszy uprzejmemu gospodarzowi, Paszk owicz wyszedł i głębok o odetchną ł. „Ładn e towa‐
rzystwo – powiedział sobie – na szczęście nig dy nie miałem i nie mam zamiaru han‐ dlować »białą fasolą «!”
238
.
Niejeden z czyteln ik ów jeg o korespondencji z pewn ością nie mógłby złożyć ta‐ kiej dek laracji. Przeciwn ie, w przek on an iu wielu z nich przemytn icza awantura w afryk ańskiej puszczy byłaby z perspektywy szarej codzienn ości spełn ien iem ich najg orętszych prag nień. Ang ola stała się w owym czasie – gdy uznan o ją za godn y uwag i, a może nawet najbardziej odp owiedn i cel polskiej kolon izacji w Afryce – jedn ym z żelaznych tematów kawiarn ian ych dysp ut. W każdej ren omowan ej cu‐ kiern i rezerwowan o przyn ajmniej jeden stolik dla „ang olczyk ów”. Na hon orowe
przy nim miejsce mog li liczyć zwłaszcza ci, którzy znali choć trochę kog oś z rodzin y ang olskich pion ierów. Wymien ian o się informacjami, opin iami i pog łoskami, choć niestety zwyk le z drug iej lub trzeciej ręk i. Na Ochocie w Warszawie powstała nawet kawiarn ia o nazwie „Ang ola”. W tea trze „Mig non” przy pełn ych salach gran o
w 1931 rok u rewię Jedziemy do Ang oli. Żaden inn y cel kolon ialn y, jak i pojawiał się w publiczn ym obieg u w czasach starań o posiadłości zamorskie, nie zyskał tak iej pop ularn ości jak odleg ła portug alska kolon ia. Były ku temu powody. Trudn o po‐ wiedzieć, że racjon alne, ale jak o tak o zrozumiałe w ówczesnym stan ie umysłów. Portug alczycy twierdzili z przek on an iem, że Ang ola jest najlepszą kolon ią
w Afryce. Tę kontrowersyjn ą , lecz nie całk iem bezzasadn ą tezę podzielali niek tórzy wysok o postawien i zag ran iczn i miłośnicy kolon ializmu, na przyk ład Mussolin i. Du‐ ce tak gorą co i konsek wentn ie sławił walory portug alskiej kolon ii, że zan iep ok oje‐ ni Portug alczycy zabron ili w niej jak iejk olwiek zorg an izowan ej kolon izacji wło‐ skiej. O niebo lepsze były perspektywy osadn ictwa polskieg o, które – jak osą dzan o w Lizbon ie – nie mog ło zag rozić trwają cemu od czterech wiek ów, gdy idzie o wy‐ brzeże Atlantyk u, portug alskiemu pan owan iu nad Ang olą . Jej podbój zaczą ł się jeszcze w XV wiek u, wkrótce po odk ryciu przez słynn eg o żeg larza Diog o Cao ujścia
rzek i Kong o w 1486 rok u. Pierwszy kościół katolick i w tej części Afryk i poświęcon o już w 1490 rok u. W cią g u XVI i XVII wiek u Portug alczycy, handlują c z tubylcami i usiln ie szerzą c chrześcijaństwo oraz wojują c z miejscowymi królestwami i bez‐ względn ie tłumią c powstan ia podbitych plemion, posuwali się brzeg iem ocea nu na południe. Zdobyli między inn ymi dzisiejszą Lua ndę oraz Beng uelę, która zyskała
wkrótce pon urą sławę portu handlarzy niewoln ik ów. W ostatn ich dek adach XIX wiek u rozszerzyli swe pan owan ie o rozleg łe obszary w głębi kraju i nazwali kolon ię Portug alską Afryk ą Zachodn ią . W rzeczywistości ich władza nad większością teg o liczą ceg o pon ad tysią c trzysta tysięcy kilometrów terytorium – przeszło trzy razy większeg o od międzywojenn ej Polski – dług o jeszcze przejawiała się główn ie portu‐
galskimi flag ami powiewają cymi tu i ówdzie nad osamotn ion ymi posterunk ami wojskowymi. Podbój interioru rozp oczą ł się w praktyce wraz z rozp oczęciem w pierwszych latach XX wiek u budowy lin ii kolejowej z portu Lobito do niezmiern ie bog atej w rudy metali Katang i w Kong u Belg ijskim. W tym samym jedn ak czasie wybuchło wielk ie powstan ie miejscowej ludn ości, które przerodziło się w dług o‐
trwałą , nieopisan ie krwawą wojn ę. Aż do począ tk u lat dwudziestych Portug alczycy nie byli w stan ie uporać się ostateczn ie z walczą cymi o wyzwolen ie się spod ich
władzy plemion ami, zwłaszcza że czarn i powstańcy zaopatrzen i byli w nowoczesne niemieck ie karabin y.
Portug alskie posiadłości zamorskie od dawn a budziły nie najlep iej wróżą ce zain‐ teresowan ie inn ych państw kolon ialn ych, zwłaszcza Niemiec i Włoch. Oto mały
i w XX wiek u niewiele znaczą cy mimo zwią zk ów z Ang lią polityczn ie, ekon omicz‐ nie i militarn ie kraj władał na samym tylk o Czarn ym Lą dzie Ang olą i Mozambi‐ kiem, kolon iami o łą czn ej powierzchn i liczą cej pon ad dwa milion y kilometrów kwadratowych. W samej Ang oli mieszk ało najwyżej czterdzieści tysięcy Portug al‐ czyk ów i pięć milion ów Afryk an ów, a dla porówn an ia Portug alia miała w 1930 ro‐ ku niespełn a siedem milion ów mieszk ańców. Podważało to niejak o log ik ę świato‐ weg o ładu kolon ialn eg o. Poza tym na skutek strukturaln ej niewydoln ości patron a kolon ialn eg o mog ło zamkną ć, troskan o się, ludn ości tubylczej drog ę do zdobyczy współczesnej cywilizacji. Ten stan rzeczy miał zmien ić gotowy już przed 1914 ro‐ kiem traktat ang ielsko-niemieck i, który przewidywał przejęcie Ang oli przez Cesar‐ stwo Niemieck ie. Wybuch I wojn y światowej przek reślił te plan y.
Niemcy, zmuszon e w traktacie wersalskim do zrzeczen ia się swych kolon ii, nie ustawały jedn ak ani w staran iach o ich odzyskan ie, ani w dą żen iu do zdobycia no‐
wych posiadłości. Kiedy pierwsi polscy osadn icy pojawili się w Ang oli, Niemcy od dawn a już rozwijali tu swą akcję promocyjn ą i, pon iek ą d, korupcyjn ą . Do Lobito zawijały stale handlowe statk i niemieck ie, a czasem też torp edowce lub krą żown i‐ ki. Każda tak a wizyta stawała się wydarzen iem towarzyskim.
Piwo – darmo. Pap ierosy, cygara, czekolada, likiery – prawie darmo. Herbatki, dancingi. Przy tra‐ pie, przy wejściu na statek piękny, elegancki marynarz w białych rękawiczkach podaje rękę i pod‐ sadza nawet każdego portugalskiego łobuza, który chce zwiedzić okręt. Obiady – gala dla gubernato‐ ra, administratora, dyrektora i kap itana portu, dygnitarzy i urzędników, konsulów, wybitnych oso‐ bistości, mieszkańców miasta. Orkiestra, dancingi, upominki, salwy honorowe
– relacjon ował z iron ią i zazdrością korespondent „Kuriera Warszawskieg o”
239
. Sal‐
wy te nie pozostawały bez konk retn eg o echa. To właśnie Niemcom powierzon o na przyk ład budowę nowoczesneg o portu w Lobito. „Przyjechał szereg inżyn ierów
i urzędn ik ów niemieck ich. Jeżdżą , chodzą z aparatami fotog raficzn emi tymczasem. Zaczyn ają mówić o emig racji niemieck iej. Chcą zdobywać kolonje – ekon omicz‐ nie”
240
.
Uczestn icy eksp edycji Zwią zk u Pion ierów Kolon ialn ych, która w 1929 rok u przy‐ była do Ang oli w celu zbadan ia warunk ów dla polskiej kolon izacji, nie mieli pie‐ niędzy na podejmowan ie miejscowych notabli galowymi obiadami czy obdarowy‐ wan ie kosztown ymi upomink ami, niemniej jedn ak powitan o ich uprzejmie. Portu‐
galczycy, choć wiele sobie obiecywali po współp racy z Niemcami, jedn ocześnie obawiali się ich notoryczn ej zaborczości. Szczeg óln ie uczulen i byli na niemieck ich osadn ik ów z byłej Niemieck iej Afryk i Zachodn iej (Namibii). Wielu z nich po przeję‐ ciu tej kolon ii przez Zwią zek Południowej Afryk i opuściło ją i założyło gospodar‐ stwa roln e w Ang oli. Ostateczn ie Lizbon a zak azała zorg an izowan ej kolon izacji nie‐
mieck iej, lecz farmerzy i przedsiębiorcy z byłych kolon ii i samych Niemiec różn ymi sposobami nadal przen ik ali na terytorium portug alskie. Niek tórzy z nich otrzymy‐ wali koncesje osadn icze, leg itymują c się polskimi paszp ortami, których autentycz‐ ności nikt w portug alskiej Afryce nie sprawdzał. Równ ież Włosi nie dawali za wy‐ gran ą , a ich liczba w Ang oli powoli, ale nieustann ie rosła. O dalek o idą cych zamia‐ rach Italii świadczyły pojawiają ce się od czasu do czasu sensacyjn e pog łoski o po‐ stan owion ym już rzek omo kupn ie kolon ii od Portug alii. Tak na przyk ład „Daily News” w październ ik u 1926 rok u nap isał, jak oby „rzą d włoski oficjaln ie ogłosił, że 20 bm. dojdzie do zawarcia układu z Portug alją w sprawie odstą p ien ia Ang oli. […] 241
Włochy zap łacą Portug alji 10 miljon ów funtów szterling ów” . W dodatk u w latach dwudziestych pojawili się na widowni nowi amatorzy kolon izowan ia portug alskich posiadłości: ruchliwi i przebieg li Belg owie z są siedn ieg o Kong a Belg ijskieg o. W tych złożon ych i potencjaln ie niebezp ieczn ych dla portug alskieg o pan owan ia
w Ang oli okoliczn ościach „sfery rzą dzą ce Portug alii rozg lą dały się po świecie, szu‐ kają c odp owiedn ich białych ludzi, odp owiedn ieg o narodu, przy któreg o pomocy mog liby prowadzić w Ang oli kolon izację białych bez obawy utracen ia na rzecz no‐ 242
wych kolon istów swoich prowincji” . Osiedlen ie się w kolon ii większej liczby Pola‐ ków, których Portug alczycy znali z Brazylii jak o doskon ały materiał pion ierski,
a zarazem ludzi do głębi prostych, niezainteresowan ych sprawami publiczn ymi i miejscową polityk ą , mog łoby okazać się dla Lizbon y optymaln ym rozwią zan iem. Gubern ator Ang oli, dystyng owan y starszy pan, niezwłoczn ie zatem powitał skrom‐ nych specjalistów z Polski. Z uśmiechem przyją ł do wiadomości polskie plan y kolo‐ nizacyjn e i przychyln ie je skomentował: „Dziś sprawa ta jest bardzo aktua ln a
z dwóch powodów: po pierwsze, dzięk i rozwojowi środk ów komun ik acji, kolon iza‐ cja ta jest możliwa, no i my musimy kolon izować!”
243
.
Wkrótce po tej audiencji koncepcja nawią zan ia z Polak ami ściślejszych stosun‐ ków w sprawie emig racji do Ang oli zyskała według zap ewn ień eksp ertów eksp edy‐
cji pop arcie nie tylk o władz kolon ii, lecz także rzą du portug alskieg o, oraz przychyl‐ ność całeg o bez mała społeczeństwa portug alskieg o. W szczeg óln ości cieszyła życz‐
liwość Portug alczyk ów w samej Ang oli, gdzie przyjmowan o członk ów eksp edycji z gościnn ością starop olską . Wszystk im bez wyją tk u – twierdził kierown ik wyp ra‐ wy, agron om Franciszek Łyp – znan e było dzieło poczytn eg o autora powieści histo‐ ryczn ych Antón io Maria de Camp os Júniora pod tytułem A Filha do polaco (Córk a Polak a), romans z okresu wojen nap oleońskich, podczas których pewien emig rant polski i jeg o córk a chlubn ie zap isali się w obron ie Portug alii, a także Potop Sienk ie‐ 244
wicza . Tak więc pan Kmicic miał szansę oddać krajowi ważn iejszą nawet przysłu‐ gę niż wysadzen ie szwedzk iej kolubryn y pod Jasną Górą : dop omóc Rzeczp ospolitej
w zdobyciu afryk ańskiej kolon ii. Wbrew oczek iwan iom gospodarzy „odp owiedn ie narody” wcale się zresztą do kolon izowan ia Ang oli nie paliły. Jak wspomniał w rozmowie z Polak ami właściciel plantacji Chimboa, pan Sylwin o, byli oni jedn ą z wielu deleg acji, których przyjmo‐ wał w swej posiadłości. Przyjeżdżali nawet Serbowie i Grecy. Ale choć wszyscy
zgodn ie twierdzili, że nig dy tak ieg o piękn eg o kraju nie widzieli, nic z tych wizyt ni‐ gdy nie wyn ik ło. „No, ale chyba z Polak ami dobijemy interesu?” – dolewają c go‐ ściom win a, upewn iał się portug alski plantator.
Eksp edycja do Portug alskiej Afryk i Zachodn iej była inicjatywą znaczn ie skrom‐ niejszą niż pop rzedzają ca ją o rok wyp rawa do Peru. Jej uczestn icy nie wpływali
pirog ami w ujścia tajemn iczych rzek ani nie zap uszczali się w najdziksze zak ą tk i dżung li. Przejechali po Ang oli tysią c siedemset pięćdziesią t kilometrów – lecz wy‐ łą czn ie samochodami i koleją . Przep rowadzili jedn ak, zwiedzają c pon ad czterdzie‐ ści plantacji – zarówn o w suchej, jak i deszczowej porze rok u – badan ia gruntown e i wszechstronn e, na które poświęcili pon ad pięć miesięcy.
Było jasne, że półn ocn a część kolon ii nad rzek ą Kong o – trop ik aln e, niep rzebyte dżung le o klimacie podrówn ik owym – jak o teren polskiej eksp ansji nie wchodziła w rachubę. Południe Ang oli zajmowały z kolei jałowe przestrzen ie pustyn i Kalaha‐
ri. Równ ież dwustu-, trzystuk ilometrowy pas wybrzeża atlantyck ieg o nie przedsta‐ wiał się dla roln ik ów zbyt zachęcają co. Badan iami objęto zatem zajmują cy niemal połowę kolon ii ogromn y płaskowyż, któreg o część „wysok a”, położon a od tysią ca
czterystu do tysią ca ośmiuset metrów nad poziomem morza, wyróżn iała się niespo‐ tyk an ie zdrowym i przyjaznym klimatem.
Gdy nad basen em Kong a unosiły się stale niezdrowe wyziewy pełn e chorobo‐ twórczych drobn oustrojów, to na płaskowyżu podróżn icy oddychali pełn ą piersią
świeżym i czystym powietrzem. Aura przyp omin ała im niezbyt gorą ce polskie lato z temp eraturą niep rzek raczają cą w południe dwudziestu sześciu stopn i, ciep łymi wieczorami i orzeźwiają cym porann ym chłodem. Stale wiał lekk i, przyjemn y wiatr, a chmury wędrują ce po niebie osłan iały ziemię przed palą cymi promien iami słoń‐ ca
245
. Klimat na ang olskich wyżyn ach był równ ie przyjazny jak na wybrzeżach
śródziemn omorskich, a nawet łag odn iejszy, o ciep lejszych zimach i chłodn iejszych latach. Don iesien ia, że pion ierzy w Ang oli będą mog li cieszyć się pog odą nie gor‐ szą niż na przyk ład w Prowansji, umacn iały w postan owien iu wyjazdu rzesze przy‐ szłych kolon istów, którzy na razie jeszcze pog łębiali swą wiedzę o Afryce w zady‐ mion ych warszawskich czy lwowskich kawiarn iach. Równ ież widok i dla roln ictwa zap owiadały się według relacji z Ang oli lep iej niż obiecują co.
Na plantacji Monte Aleg re polscy eksp erci zdumiewali się, oglą dają c rosną ce obok ban an ów jabłon ie kwitn ą ce i jedn ocześnie owocują ce niby w rajskim ogro‐
dzie oraz truskawk i są siadują ce z anan asami. Dalej, między drzewk ami kawy, zie‐ len iły się jak ieś maleńk ie jeszcze, lecz dziwn ie znajome roślink i. „Jak to, pan owie nie poznają ? Przecież to roślin a u was, w Polsce, bardzo dobrze znan a” – śmiał się
właściciel plantacji, pan Oliv eiro. „Zdaje mi się, że to żyto. Lecz co ono tu robi mię‐ dzy kawą , w położen iu geog raficzn ym Ang oli?”
246
– zdumiał się Jerzy Chmielewski,
młodszy z eksp ertów. I rzeczywiście było to żyto, dają ce w dodatk u imp on ują ce plon y. Podobn ie jak pszen ica, którą także w Monte Aleg re uprawian o. Doskon ały klimat i urodzajn e gleby wysok ieg o płaskowyżu pozwalały, jak ustaliła eksp edycja, specjalizować się – według gustu i potrzeb rynk u – albo w uprawach europ ejskich, albo afryk ańskich, lub, rzecz jasna, prowadzić gospodark ę pod tym względem mie‐
szan ą . W dodatk u, jak zap ewn iał pan Oliv eiro, ani zbożom, ani owocom z uwag i na znaczn e wzniesien ie nad poziom morza nie zag rażały na płaskowyżu choroby i szkodn ik i. „Pan ie Jerzy – entuzjazmował się Łyp, choć jak o stary agron om z prak‐ tyk ą w Paran ie niejedn o już widział na polach i w ogrodach – przecież to niesły‐ chan e. Będziemy mieli niesłychan ie ułatwion e osadzan ie polskich kolon istów. Ich gospodarstwa oprą się z począ tk u na życie. Mają c już w pierwszym rok u dochód z żyta i pszen icy, będą mog li sobie żyć spok ojn ie, zak ładają c kultury bog ate, jak
247
kawa, bawełn a i sizal, które uczyn ią z nich bog atych i niezależn ych obywateli” . Gwarancję powodzen ia dawały przyszłym kolon istom oprócz rewelacyjn ych wa‐
runk ów naturaln ych także nadzwyczaj korzystn e perspektywy ekon omiczn e. Do‐ bieg ała bowiem właśnie końca budowa kolei z Lobito do Katang i, gdzie powstawał kosztem dwustu milion ów dolarów wielk i ośrodek górn ictwa rud metali oraz radu, złota i węg la, w którym, przewidywan o, trzeba będzie zatrudn ić prawie pół milion a czarn ych i białych pracown ik ów. Oznaczało to naturaln ie ogromn y pop yt i wyso‐
kie cen y na produkty roln e wszelk ieg o rodzaju. Pomimo że wszystk ie okoliczn ości – od ciep łych uczuć Portug alczyk ów dla Polski po obiecują ce widok i rynk owe – układały się nad podziw pomyśln ie, przezorn y szef eksp edycji ocen iał, że nie należy kierować do Ang oli masowej emig racji roln i‐ czej, lecz tylk o kolon istów, których stać na zainwestowan ie w plantację lub inn e
przedsiębiorstwo znaczn iejszeg o kap itału – nie mniej niż dziesięć tysięcy dolarów. Roln ik bowiem nie może liczyć na kredyt na miejscu, a produkcję powin ien prowa‐ dzić na dużą skalę. „Wymag a to posiadan ie znaczn ej siły pocią g owej (sto–dwieście
wołów lub traktorów), dużej ilości czarn ych robotn ik ów, maszyn, jak: siewn ik ów, młocarn i itp., samochodu ciężaroweg o dla transp ortu produktów do stacji kolejo‐ wej (kon ie na wysok im płaskowyżu źle się hodują ), a wreszcie pewn ych rezerw go‐ 248
tówk i na wszelk ą ewentua ln ość” – wyjaśniał. Jeg o stan owisko podzieliły czynn ik i oficjaln e. Jak tłumaczył poseł Walewski z sejmowej Komisji Spraw Zag ran iczn ych:
Istnieje niewątp liwie możliwość osadzenia w Angoli pewnej liczby polskich kolonistów rolników, liczba ta jednak przewidywana być musi jako bardzo niewielka, przyczem wyłącznie jednostek sil‐ nych gospodarczo i finansowo. Spodziewając się, że taka ograniczona liczba doborowego elementu osadniczego z Polski może przyczynić się do rozkwitu gospodarczego kolonji i wpłynąć dodatnio na
rozwój stosunków ekonomicznych polsko-portugalskich, władze nasze pozostawiają przep rowadze‐ nie ewentualnej akcji osadniczej wyłącznie czynnikom prywatnym
249
.
Ten urzędowy oportun izm w kwestii kolon izacji Ang oli mógł cok olwiek zaskak i‐ wać, gdy wzią ć pod uwag ę, że niemal jedn ocześnie władze państwowe zgodziły się
na wywiezien ie setek ludzi bez kwalifik acji i pien iędzy do jedn eg o z najdzikszych reg ion ów świata: peruwiańskiej Montan ii. Nastrojów wśród przyszłych „Ang olczy‐ ków” te obiekcje jedn ak nie zwarzyły. A nawet przeciwn ie, bo upewn ion o się, że nie chodzi o jak ą ś drobn oroln iczą własność, osobiste, jak w Paran ie, karczowan ie
dżung li i tym podobne deg radują ce zajęcia, ale o emig rację „doboroweg o elemen‐ tu”: przyszłych właścicieli plantacji liczą cych tysią ce hektarów, a także przen iesie‐
nie na wyżyn y Afryk i rodzimej instytucji, folwark u oraz tradycyjn eg o polskieg o sposobu życia. Podk reślan o też, że wprawdzie sam klimat wysok ieg o płaskowyżu pozwala Europ ejczyk om pracować fizyczn ie, ale tę pracę uniemożliwia znaczn e wzniesien ie teren u pon ad poziom morza. Jerzy Chmielewski pisał z nostalg ią w swej relacji z Monte Aleg re: „Gospodarstwo przyp omin ało polski folwark gdzieś z Wołyn ia. Na wzgórzu położon e budynk i, kryte słomą , z pobielan emi ścian ami, zup ełn ie wyg lą dały jak zabudowan ia dworskie. Zielon e łan y nasuwały wspomnie‐ nie ozimin w czasie wiosny, szereg i zaś pług ów, cią g nion ych przez woły o rozłoży‐ stych rog ach, orzą ce ugór, wyg lą dały jak gdzieś u nas na kresach południowowschodn ich podczas pracy na wiosnę”
250
.
Brak owało wprawdzie nieodzown ych w naszej kulturze kon i, które w Czarn ej Afryce źle się przyjmowały, a ich hodowla w Ang oli dop iero się zaczyn ała, lecz i na to była rada. Jeden z portug alskich gospodarzy, major kawalerii, zap rowadził pol‐ skich eksp ertów do podszytej wiatrem szop y, gdzie stał niewielk i wół o bystrym, podejrzliwym oku i zak ręcon ych rog ach oraz ku ich zdumien iu – z uzdą i osiodłan y. „To wół wierzchowy. Niejeden tysią c kilometrów na tak ich wierzchowcach przeje‐ chałem, jak wszyscy tutaj” – wyjaśnił major z dumą . „Teraz mamy kon ie, ale tak nap rawdę to główn ie jeździmy samochodami”
251
.
Częścią teg o sentymentaln eg o krajobrazu ang olskich wyżyn miał być, rzecz ja‐ sna, wiern y lud roboczy: czarn i forn ale, rataje, pasterze, kucharze, lok aje, stang reci i szoferzy. Wyrażan o przek on an ie, że choć „Murzyn i” słyn ą z len istwa, będą „ła‐ twiejsi do prowadzen ia” niż biała służba, a z pewn ością zabawn iejsi. Pojawiały się też wśród kawiarn ian ych „Ang olczyk ów” obawy, że rea lizowan e od pewn eg o czasu
przez władze kolon ialn e plan y oświecen ia części krajowców oraz uczyn ien ia z nich sweg o rodzaju obywateli portug alskich, którzy jak o drobn i, ale postęp owi roln icy mog liby zag ospodarować ziemie kolon ii bez udziału obcych nacji, podn iesie koszty robocizny i skomp lik uje zarzą dzan ie plantacjami. Rzeczywiście, Portug alczycy ob‐ jęli ludn ość miejscową ochron ą prawn ą , nie idą c wprawdzie nazbyt dalek o, ale za‐
bron ili na przyk ład samowoln eg o stosowan ia kar cielesnych. Adam Paszk owicz podk reślał, że chociaż zatrudn iają c czarn ych robotn ik ów, trzeba ich stale nadzoro‐ wać i pop ędzać w pracy, nie woln o już w tym celu używać bata. „Rolę teg o ostat‐ nieg o odg rywa biała kartk a do Admin istratora lub, na prowincji, do Naczeln ik a
Poczty, z którą wysyła się niep osłuszn eg o lub len iweg o robotn ik a. Kończy się wszystk o też batem, ale batem »urzędowym«, oficjaln ym”
252
. Na ogół ang olscy pio‐
nierzy zap ewn iali przyszłych kolon istów, że tubylcy są narodem spok ojn ym, na‐ strojon ym pok ojowo i odn oszą cym się do białych przyjaźn ie i z szacunk iem. Nie‐ którzy nieufn i czyteln icy zwracali jedn ak uwag ę na pojawiają ce się tu i ówdzie w relacjach niep ok oją ce wzmiank i. „Są wyją tk i. Ci z miejscowych, co przeżyli po‐ wstan ia murzyn ów przed 1914 r., nie zap omną nig dy, ile krwi murzyńskiej przela‐ 253
ło się przy poskromien iu tych powstań przez »białych«” . W latach, gdy Polacy przymierzali się do kolon izowan ia Ang oli, wspomnien ia
niedawn ych morderczych bojów zaczyn ały się już zacierać. Ten i ów z kombatan‐ tów, chcą c przyp odobać się wybran ej pann ie, odn ajdywał czasem w pamięci naj‐ bardziej okrutn e ich epizody. Na posterunk ach wojskowych pomiędzy rozmowami o piękn ych „Murzynk ach” czy grą w karty ten i ów powracał niek iedy do swoich bohaterskich czyn ów lub najciek awszych incydentów z życia obozoweg o. Tak ie chwile zadumy nachodziły też, bywało, sehn ora Oliv eiro. Podczas jedn ej z wycie‐ czek w okolicach Monte Aleg re zatrzymał samochód i wskazał swym polskim go‐ ściom rumowisko bazaltowych skał przyp omin ają ce ruiny stareg o zamczyska. Jest to tak zwana forteca murzyńska. Stanowi kartę bardzo krwawych dziejów, tak krwawych, iż
nie wiem, czy który który ze sławnych zamków europ ejskich może się czymś podobnym poszczy‐ cić. Rozegrała się tutaj ostatnia scena podboju Angoli, rozstrzygająca bitwa stłumionego powstania murzyńskiego. Ja też walczyłem w tej bitwie, wszyscy prawie biali z tych stron brali w niej udział, pomagając naszym żołnierzom – objaśniał. – Tu, na wzgórzu zebrały się siły murzyńskie. Około
pięćdziesięciu tysięcy czarnych z całego płaskowyżu. Zeszli się razem, by nas ostatecznie z ziemi swojej wykurzyć, połowa z nich miała niemieckie mauzery. Nasze wojska rozłożyły się na wzgó‐ rzach sąsiednich, między skałami. Jako słabsi liczebnie unikaliśmy walki wręcz. Wszystkie próby ataku ze strony Murzynów rozbijały się o nasz ogień karabinowy. Można było strzelać do nich jak do
kaczek. Ale rozstrzygnęła bój artyleria; prowadziliśmy ogień tak długo, aż stosunek sił zmienił się na naszą korzyść. Potem nastąp iły atak i rzeź. Wyrżnięto wszystkich, nie biorąc nikogo do niewoli –
dla przykładu i należnego pou czenia. Opowiadano potem, że nie uciekła stąd żywa noga – Olivei ro uruchomił auto i jeszcze raz rozejrzał się dokoła. – Jeśli panowie wybierzecie się tu kiedyś na polo‐ wanie, natkniecie się na pewno na piszczele i czerep y sterczące z ziemi
254
.
Don iesien ia z Lobito i Beng ueli z miejsca uruchomiły fantazję wszelk ieg o rodzaju elementów awanturn iczych: „każdy postrzelen iec za cel życia stawiał sobie wyjazd do Ang oli, robien ie tam mają tk u, pan owan ie nad murzyn ami i licho wie co jesz‐
255
cze” . Moda na Ang olę podsycan a przez gazety, a z czasem listy od pierwszych kolon istów, szybk o jedn ak objęła także mieszczańskie domy i ziemiańskie dwory, zwłaszcza że z powodu trwają ceg o właśnie wielk ieg o kryzysu wiele szacown ych ro‐ dzin lęk ało się, że pójdzie z torbami. Jak pisan o z lekk ą przesadą , ale nie całk iem 256
bez powodów, „połowa ziemian wybiera się do Ang oli albo na Madag askar” . Równ ież w miastach, choćby w Warszawie, co drug i dom znalazł w stan ie lik wida‐ cji: „Djabli biorą po kolei: oszczędn ości, antyk i, obrazk i, przedmioty zbędn e, a na‐ wet przedmioty niezbędn e […], a przecież nie każdy ma wujk a w Ameryce czy ku‐ zyn ów w Ang oli”
257
. Tak więc portug alska kolon ia w cią g u kilk un astu miesięcy
w wyobraźn i części obywateli II RP zaczęła dorówn ywać Ameryce jak o kraina nad‐ zwyczajn ych bog actw. Zastą p iła ją też jak o symbol dramatyczn ych zmian życio‐ wych w kulturze pop ularn ej, w szczeg óln ości na łamach druk owan ych w odcink ach powieści:
Oświadczyny wisiały w powietrzu. Ciotka Michalina promieniała. I raptem, pewnego dnia, Miko wpadł do ciotki, jak szalony. – Wyjeżdżam – oświadczył krótko. – Dokąd?! – Do Angoli.
Dobrej ciotce nogi podcięło. – A co będzie z Emmą? – wyjąkała.
– Nie wiem! – rąbnął Miko. – I nic mnie to nie obchodzi! Ciotka Michalina zastygła w posąg boleści
258
.
Na marg in esie ang olańskieg o wzmożen ia prowadzili swoją cierp liwą owadzią dzia‐
łaln ość drobn i kombin atorzy, wyłudzacze i pośledn i oszuści. W dzienn ik ach reg u‐ larn ie ukazywały się ogłoszen ia w rodzaju „Ang ola, wspóln ik a rodak a z kap itałem
2,5–10 tysięcy złp., poszuk uję do olbrzymieg o interesu. Oferty: „»Ang ola«, Kurjer, Marszałk owska Ns108” lub „ANG OL A. Informacje handlowe i przemysł. Próbk i. Ce‐ ny. Nowe cła. Transp ort. Kalk ulacje. Eksp ort towar. polskich za gotówk ę. Ostatn i dek ret rzą du portug. o Ang oli z dn. 27 V 1931 udziela kup iec-przemysłowiec, za‐ mieszk. w Ang oli przyb. do Polski. Zap isy telefon. 782-00 od 8 1/2 – 10 ran o. Infor‐ macje płatn e”
259
. Przed tak imi ofertami przestrzeg ała stan owczo LMiK, która rozp o‐
częła działaln ość pod ową nazwą właśnie w latach gorą czk i ang olskiej. Ang ola in‐ spirowała też krymin alistów większeg o kalibru. Jesien ią 1933 rok u Krak owem
wstrzą snęła wiadomość o wyk ryciu przez policję plan u obrabowan ia skarbca wa‐ welskieg o. Grabieży, korzystają c z wyk radzion ych kluczy, zamierzał dok on ać nocą syn jedn eg o ze strażn ik ów Wawelu. Pod katedrą czek ać na nieg o miało auto z dwojg iem wspóln ik ów, którym cała trójk a plan owała wyruszyć natychmiast do
Paryża. Po spien iężen iu skarbów narodowych nad Sek wan ą przestępcy chcieli na‐ być samochód typ u kolon ialn eg o, na gą sien icach, i afryk ańskimi bezdrożami zbiec 260
do Ang oli
.
Dla promocji Ang oli najznaczn iejsze bez wą tp ien ia zasług i położył hrabia Michał Zamoyski, który – budzą c sensację i zazdrość – wyruszył do Afryk i jak o pierwszy z polskich kolon istów już w grudn iu 1929 rok u. Syn ordyn ata Adama Zamoyskieg o z Kozłówk i wyjechał wraz z niedawn o poślubion ą żon ą z Warszawy do Lizbon y sa‐ mochodem prowadzon ym przez szofera Kowalczyk a rodem – jak skrup ulatn ie od‐
notowała prasa – z Lubelszczyzny. Młody, dwudziestoośmioletn i hrabia przyją ł na siebie nader poważn e zadan ie: jak o przedstawiciel org an izacji „Pol-Ang ola” miał zak up ić w Ang oli teren y, na których możn a by zap oczą tk ować racjon alną polską akcję kolon izacyjn ą w portug alskiej Afryce. Zamierzał także jak o roln ik i zap alon y myśliwy zak osztować w całej pełn i – jak przyznawał jeg o ojciec – życia kolon ialn e‐
go. W ślad za nim wyjechali na wysok i płaskowyż ang olski kolejn i pion ierzy, zie‐ mian in Tadeusz Dek ański z żon ą i dzieck iem. Zamoyscy szybk o znaleźli okolicę, która im odp owiadała, i osiedlili się w fazendzie Boa Serra w pobliżu katolick iej mi‐
sji Quipeio, kilk adziesią t kilometrów od miasta Hua mbo. W cią g u następn eg o rok u wydali w Ang oli dwan aście tysięcy dolarów, lecz cią g le jeszcze musieli obywać się
bez najn iezbędn iejszych wyg ód, a nawet oszczędzać na żywn ości. Najlep iej radził sobie w trop ik ach kuty na cztery nog i szofer hrabiostwa Kowalczyk. Nauczył się z marszu portug alskieg o, wszedł w komitywę z miejscowymi i wkrótce nie było 261
sprawy, której nie potrafiłby załatwić z białymi czy czarn ymi . Zamoyscy, zan im wybrali miejsce na fazendę, spędzili parę miesięcy w namiocie,
podróżują c samochodem po płaskowyżu i badają c klimat, glebę, dostęp do wody, nachylen ie wzgórz i najrozmaitsze inn e szczeg óły. Wreszcie zdecydowali się na do‐ lin ę rzeczk i Sandiv i. Potem zabrali się do karczowan ia teren u pod plantację, budo‐ wę domu i zabudowań gospodarczych z miejscowej niep alon ej ceg ły. Mieli też tro‐ chę bydła, więc mlek o i masło sprzedawali w najbliższym mieście. Powtarzają ce się
w Boa Serra niep owodzen ia i plag i, zwłaszcza najazdy szarańczy oraz spadek cen kawy, sprawiły, że hrabia i hrabin a zaczęli myśleć o powrocie do kraju. Duch pio‐
nierski wzią ł jedn ak górę. Po czterech latach Boa Serra liczyła już pięć tysięcy hek‐ tarów, gospodarze wybudowali dom, łą czą cy urok polskieg o dworu z łacińską ar‐ chitekturą kolon ialn ą , do któreg o wiodła aleja obsadzon a euk aliptusami i agawa‐ 262
mi oraz, przy której błęk itn iał zag on kwitn ą ceg o swojskieg o lnu
. Na polach psze‐
nicy i przy uprawie kawy pracowało pół tysią ca tubylców. Zamoyscy dorobili się stad łaciatych krów, liczn eg o pog łowia trzody chlewn ej oraz czeredy małp ek cho‐ wan ych dla rozrywk i. Przede wszystk im zaś po paru latach trudów i wyrzeczeń do‐
czek ali się pierwszych zbiorów arabik i, kawy doskon ale udają cej się na wysok ości tysią ca sześciuset metrów nad poziomem morza, i rozp oczęli jej eksp ort. Ważn ym klientem była najstarsza polska firma zajmują ca się handlem i palen iem kawy – warszawska spółk a „Pluton”. Sprzedaż kawy z jedn ej ton y w 1933 rok u wzrosła w cią g u paru lat do kilk udziesięciu ton roczn ie. „Oświadczyć mog ę, że po kilk u mie‐
sią cach odp oczynk u w kraju, kiedy nastan ą chłodn e, jesienn e dni, wraz z ptak ami wrócimy do naszej za morzem, pod Krzyżem Południowym położon ej, lecz sercu na‐ szemu już bliskiej Ang oli” – zap ewn iała czyteln ik ów „Kuriera Warszawskieg o” Ma‐ ria Zamoyska. Lecz ostrzeg ała: „w jeden rok żaden biały nie zbije fortun y na afry‐ kańskim lą dzie, jak są dzi wielu Europ ejczyk ów. Czasy szybk ieg o wzbog acen ia się 263
min ęły, na żadn e posady liczyć tam nie możn a” . W połowie 1930 rok u przyp łyn ęli do Lobito dwaj wspóln icy, których, wyją tk o‐ wo, urok i życia na afryk ańskim folwark u nie pocią g ały. Ich celem było zap oczą t‐ kowan ie w Ang oli eksp ansji naszeg o przemysłu. Pan owie Paszk owicz i Kann ewi‐ szer przywieźli z sobą wyp osażen ie pierwszej, jak twierdzili, naszej fabryk i w Czar‐
nej Afryce, „między zwrotn ik ami Rak a a Koziorożca”. Z desek ze skrzyń po maszy‐ nach na skraju plaży pod Lobito wybudowali własnymi ręk ami „w temp ie amery‐ kańskim” halę produkcyjn ą i mały domek mieszk aln y – bez szyb w oknie, z podło‐
gą z piasku i szerok imi nieraz na dłoń szparami w ścian ach i dachu. Szpary te po‐ zwalały bez wstawan ia z łóżk a sprawdzić, czy czarn i robotn icy przyszli już do pra‐
cy, a wieczorem śledzić w zatoce światła statk ów przyp ływają cych z Europ y. Oprócz trzech Polak ów (dołą czył do zespołu młody architekt Skrzydlewski) miesz‐ kańcami chaty były wielk ie kraby nadmorskie, zwinn e małe jaszczurk i, śpiewają ce
cyk ady i drobn e myszk i pop ielate. Gazety w kraju informowały z przejęciem, że w Ang oli powstały polski zak ład przemysłu ceramiczn eg o oraz firma budowlan a. W rzeczywistości była to niewielk a beton iarn ia wytwarzają ca pustak i z krajoweg o wyłą czn ie, co trzeba przyznać, ce‐
mentu. Zatrudn iała trzydziestu dobran ych robotn ik ów, „najsprytn iejszych i naj‐ mniej len iwych z całej okolicy”. Stosują c elastyczn y system pracy, dniówk i lub
akord, nag rody i premie, a czasem też słynn e „białe kartk i do Admin istratora” uda‐ ło się polskim właścicielom w cią g u kilk u tyg odni czterok rotn ie podn ieść wydajn ość
pracy. Pomimo to – jakk olwiek trwał właśnie tryumfaln y pochód beton u przez świat – polskie pustak i nie podbiły Ang oli. Skrzydlewski, który liczył na udział w wielk ich projektach budowlan ych, przen iósł się do Boa Serra, gdzie wybudował Zamoyskim basen i kort ten isowy. Paszk owicz wyjechał w góry, aby odzyskać zdro‐ wie nadwą tlon e malarią , i zap adł tam na straszliwą febrę-biliozę, ledwie unikn ą ł 264
śmierci . Wracają c wyn ędzn iały do Europ y, uprzytomn ił sobie, że Ang ola to nie tylk o woln y od mik robów płaskowyż, ską d roln icy mog ą nie ruszać się nawet lata‐ mi, lecz także miasta wybrzeża, naturaln y teren kupców czy przemysłowców mają ‐
cych współuczestn iczyć w polskiej kolon izacji. „[…] choroby występ ują najsiln iej podczas dwu ostatn ich miesięcy lata. W Lobito, gdzie w cią g u dziesięciu miesięcy pog rzeb białeg o należy do zdarzeń nadzwyczajn ych, w kwietn iu i maju widziałem 265
te smutn e kondukty niemal codzienn ie” . Wszystk ie doświadczen ia potwierdzały tezę, że biedn y w Afryce mają tk u się nie
dorobi. Zasadn iczy artyk uł na ten drażliwy temat opublik ował w „Morzu” szef nie‐ 266
dawn ej eksp edycji rek on esansowej . Podk reślał „wielk ą przesadę w opisywan iu nadzwyczajn ych możliwości, łatwości urzą dzen ia się i niezwyk łej rentown ości kul‐ tur plantacyjn ych przy użyciu małeg o kap itału” oraz ostrzeg ał przed rep ortażami, według których „Ang ola była krajem płyn ą cym mlek iem i miodem, gdzie wystarczy tylk o pojawić się, aby zebrać hojn e dary przyrody, wymien ić je na mile szeleszczą ‐ cy plik bankn otów i powrócić wkrótce bog aczem w ojczyste pielesze”. Tak na przy‐ kład według „Kuriera Warszawskieg o” „największy dochód miały dawać plantacje kawy, tyton iu, sizalu, owoców, palm oleistych, drzew euk aliptusowych – z hektara tych plantacyj łatwo osią g ną ć możn a po 2–3 latach tysią ce dolarów czysteg o rocz‐ neg o zysku”. Tymczasem prawda wyg lą dała tak:
Eksp edycja ustaliła, że tylko wysoki płaskowyż Angoli nadaje się na polską kolonizację, gdzie nie ro‐ sną już palmy olei ste, uprawa kawy i tytoniu dop iero jest w zaczątkach, a winogrona (po kilka krze‐ wów) spotkała eksp edycja tylko na dwóch plantacjach. Stwierdziła wtedy eksp edycja, że czystego zysku rocznie z jednego hektara można osiągnąć: z uprawy kawy około 100 dolarów, sizalu 60– 90 dolarów. […] Ale i to jest znaczny zysk przy uprawie kilkudziesięciu hektarów. Każdy rolnik to przyzna w dzisiejszych ciężkich czasach. Po co ukazywać mu tysiące dolarów z jednego hektara?
Dalej warszawska gazeta prop on owała: „możn a hodować tu jeszcze zebry, które wbrew opinji, jak a pan uje w Europ ie, dają się oswajać (widziałem wielu Murzyn ów jadą cych konn o na zebrach), strusie, antylop y, małp y o futerk ach wysok iej warto‐ ści i wiele inn ych zwierzą t”. „Czy nareszcie skończymy z egzotyczn ością w artyk u‐ łach o krajach egzotyczn ych? Czy mamy być stale dużemi dziećmi? […] Kto liczy na »tysią ce dolarów czysteg o roczn eg o zysku z 1 ha«, kog o pocią g a »jeżdżen ie kon‐ no na zebrach«, ten niechaj lep iej pozostan ie w Polsce, niech nie traci sweg o kap i‐
tału i nie stwarza liczby malk ontentów, jak ich wielu w ubieg łych stuleciach i ostat‐ nich dziesięcioleciach powróciło z różn ych »hodowli strusi«” – mityg ował Franciszek
Łyp zap ały kolon ialn e, do których wzniecen ia w niemałym stopn iu sam się wszak przyczyn ił. Moda na Ang olę zaczęła przemijać równ ie szybk o, jak się pojawiła. Już w 1931 rok u władze emig racyjn e przestrzeg ały, sabotują c niejak o misję LMiK: „Konjunktura ekon omiczn a i układ stosunk ów społeczn ych w Ang oli nie są pomyśl‐ ne dla polskieg o robotn ik a czy rzemieśln ik a rozp orzą dzają ceg o drobn emi oszczęd‐
nościami. Na razie nawet dla zawodowych roln ik ów rozp orzą dzają cych większemi kap itałami jest osiedlen ie się tam rzeczą bardzo ryzyk own ą z powodu nieznajomo‐ ści teren u i lok aln ych warunk ów pracy. Jeśli chodzi o skierowan ie większych ilości 267
emig rantów do Ang oli, to sprawa ta w ogóle nie jest aktua ln a” . Trzy lata późn iej pisan o o Portug alskiej Afryce Zachodn iej bez ogródek i bez symp atii: „Jest to kraj równ ie ubog i, jak nieg ościnn y i równ ie słabo zaludn ion y, jak niezorg an izowan y. Co do ludn ości Ang oli, to oprócz 2-miljon owej rzeszy len iwych i trudn ych do pro‐ wadzen ia Murzyn ów ze szczep u Bantu jest tam kilk a tysięcy Europ ejczyk ów, głów‐ nie kupców lub urzędn ik ów. W stosunk u do obszaru są to cyfry nik łe i… znamien‐ ne. Czarn a ospa i śpią czk a wyn iszczają ce ludn ość tubylczą wyjaśniają bliżej przy‐ 268
czyn y trudn ości gospodarczych teg o kraju” . Iluzje afryk ańskie zwalczał też na swój sposób Zamoyski. Kiedy w Boa Serra pojawił się pewien rodak, aby poradzić się, jak zainwestować w Ang oli swoje oszczędn ości, coś około pięćdziesięciu funtów, hrabia Michał z wielk op ańską dezynwolturą wręczył mu pien ią dze na bilet okręto‐ wy i kazał wracać do Polski, zap owiadają c: „inaczej poszczuję pyton em”. Rzeczy‐
wiście Zamoyscy mieli w swoim zwierzyńcu sporeg o pyton a, którym szczuli czy też – nie jest to jasne – tylk o straszyli poszczuciem kłop otliwych gości. Złudzen ia co do perspektyw kolon izacji Ang oli mieli nie tylk o narwan i kandyda‐ ci na plantatorów, lecz także wytrawn i kolon izatorzy. Prezes Zwią zk u Pion ierów
Kolon ialn ych Kazimierz Głuchowski szacował wcześniej na podstawie wskaźn ik ów z Paran y, że na wysok im płaskowyżu możn a osadzić co najmniej czterysta tysięcy 269
osadn ik ów . W rzeczywistości w lecie 1931 rok u było ich w Ang oli siedemn astu. Siedemn aście osób! Hrabia Zamoyski z żon ą oraz pan Dek ański z żon ą i syn em,
Kłobuk owski z Jesion owskim oraz Stan isław Gebethn er gospodarowali na swoich plantacjach w pobliżu Hua mbo. Rutk iewicz, Kann ewiszer i Łychowski byli „w trak‐ cie zak up u ziemi”. Skrzydlewski praktyk ował u Zamoyskich, Rodziewicz u Dek ań‐ skieg o, Trębick i i Kowalczyk pracowali w Boa Serra, a Pig łowski był retuszerem w zak ładzie fotog raficzn ym
270
. Kap itan Kłobuk owski i poruczn ik Jesion owski, któ‐
rzy przyjechali pół rok u po Zamoyskich, wydawszy siedem tysięcy dolarów, nadal mieszk ali w „murzyńskiej” lep iance. Rodziewicz, „młody człowiek pełen zap ału”, po kilk u latach po przyjeździe do Afryk i gościł we własnej już fazendzie Kazimierza Nowak a. Była to – jak opisywał słynn y cyk lista i podróżn ik – „zrujn owan a chata otoczon a kilk oma zan iedbywan ymi grzą dk ami warzyw, kilk oma ban an owcami, krzak ami agawy i drzewami euk aliptusowymi”
271
.
W następn ych latach pion ierzy jeden po drug im zwijali swe prawdziwe czy rze‐ kome interesy i wracali do kraju. Na posterunk u trwali nadal Zamoyscy, choć
w końcu lat trzydziestych na skutek załaman ia się cen kawy plantacja była bliska bank ructwa. Uratowała ich pomoc fin ansowa z dóbr w Polsce. Hrabia Michał zmarł w 1957 rok u, lecz wdowa po nim gospodarowała w Boa Serra do chwili, gdy po uzyskan iu niep odleg łości Ang oli w 1975 rok u władzę w kraju objęła marksistowska lewica; czyli w sumie około czterdziestu pięciu lat.
Pion ierskie trudy urozmaican o sobie w min iaturowej polskiej kolon ii w ang ol‐ skim interiorze kłótn iami, intryg ami i wzajemn ymi oskarżen iami, nie gardzą c przy tym don osami do władz portug alskich. Osobiste antyp atie wspieran o zarzutami po‐
lityczn ymi i ideolog iczn ymi. Tak więc Jesion owski utrzymywał, że Gebethn er jest symp atyk iem Sowietów i nazywa Piłsudskieg o „bandytą i zdrajcą ojczyzny”, zaś je‐ go przyszłeg o zięcia Tadeusza Barskieg o czek a dep ortacja z Ang oli jak o symp atyk a komun izmu. W odwecie Gebethn er i Barski dop uścili się – według poruczn ik a – sa‐ botażu; mieli podp alić szop ę z narzędziami w jeg o fazendzie Cherra
272
. O sprzyjan ie
komun istom posą dzał Jesion owski także Dek ańskieg o. Baczn ie śledził równ ież po‐ czyn an ia wrog ieg o mu, jak twierdził, Zamoyskieg o. W 1933 rok u w liście do ojca hrabia żalił się na anon imoweg o „rodaczk a” [zap ewn e Jesion owskieg o], który do‐ niósł na nieg o do władz portug alskich, że jest agentem „obceg o mocarstwa”
273
.
W podsycan iu nieufn ości i skłócan iu rodak ów mają cych kolon izować Ang olę – w 1937 rok u było ich już tylk o dziesięciu na pięciu plantacjach w okolicach Quipeio
– zwaśnion y ze wszystk imi poruczn ik Jesion owski bez wą tp ien ia odg rywał pierw‐ szop lan ową rolę. Jedn ocześnie jedn ak był jedyn ym chyba osadn ik iem oddan ym 274
sprawie „akcji kolon ialn ej” według projektów LMiK . Zamoyski miał nadzieję, że w Ang oli – w opozycji do dek adenck ich i niemoraln ych stosunk ów w kraju – po‐ wstan ie reduta prawdziwej, konserwatywn ej i bog obojn ej polskości. Inn i osadn icy
mieli na uwadze przede wszystk im tak ie czy inn e korzyści własne. Choć poczyn a‐ nia Jesion owskieg o nie rok owały nadziei, że kolon iści podejmą współp racę dla
wspóln eg o dobra, czynn ik i krajowe docen iały postawę jedyn eg o w tej części Afryk i ideoweg o piłsudczyk a. W 1938 rok u polski konsulat hon orowy spłacił jeg o dług i, 275
ratują c na jak iś czas Cherrę od niechybn ej upadłości
.
Niek tóre z ang olskich waśni kończyły się dop iero na warszawskim bruk u, a ści‐ ślej, w stołeczn ych są dach. Głośna była zwłaszcza sprawa dawn eg o dyrektora pierwszej polskiej fabryk i w Czarn ej Afryce, w relacjach prasowych określan eg o ja‐
ko „niejak i Paszk owicz”. Kann ewiszer, były współwłaściciel wytwórn i pustak ów w Lobito, oskarżył go, że prowadził firmę na własny rachun ek. Zap isywał zyski tyl‐
ko na swoje nazwisko i jedn ocześnie korzystał z kredytów gwarantowan ych całym mają tk iem spółk i. W rezultacie, gdy wierzyciel zają ł za dług i przedsiębiorstwo, po‐ szkodowan y wspóln ik stracił cały swój udział. Paszk owicz obwin iał z kolei Kann e‐ wiszera, który chciał uchodzić za wybitn eg o fin ansistę, lecz w rzeczywistości nie miał prawie wcale pien iędzy, o upadek fabryk i, pon ieważ wbrew umowie nie do‐ starczył kap itału obrotoweg o na potrzeby firmy. W 1933 rok u są d skazał byłeg o dyrektora na miesią c aresztu w zawieszen iu i pięćset złotych grzywn y. Ze sprawy tej wyłon ił się kolejn y proces. Otóż Kann ewiszer opisał swe krzywdy w liście do
LMiK, a po powrocie do kraju rozp owiadał o nich znajomym. Wobec teg o Paszk o‐ wicz zażą dał wyjaśnien ia sprawy na drodze hon orowej, a gdy nie otrzymał odp o‐ wiedzi, nazwał byłeg o wspóln ik a szubrawcem, łajdak iem i tchórzem. Ten zaś po‐ 276
zwał go za obrazę i zniewag ę . Jakk olwiek nie doszło do pojedynk u, afryk ańskie niesnaski odbiły się szerok im echem w kołach kolon ialn ych.
Projekty ang olskie pog rzebał już wcześniej – co stawało się tradycją w polskich poczyn an iach kolon ialn ych – międzyn arodowy skandal. W grudn iu 1930 rok u w jedn ym z dzienn ik ów wileńskich ukazała się, powtórzon a następn ie przez prasę krak owską , informacja, że Polska zamierza kup ić Ang olę, a na począ tek plan uje
wysłać na wysok i płaskowyż tysią c kolon istów. Wprawdzie niemal od razu Polska Agencja Teleg raficzn a zdementowała, powołują c się na rzą d, tę wiadomość jak o
wyssan ą z palca plotk ę, ale fali konstern acji i oburzen ia w Portug alii – gdzie don ie‐ sien ia o polskich zak usach powią zan o z trwają cym właśnie wyp oczynk owym po‐ bytem marszałk a Piłsudskieg o na Maderze – nie mog ło to już powstrzymać. Ziryto‐ wan i Portug alczycy zabron ili polskim pilotom – kap itan owi Skarżyńskiemu i po‐ ruczn ik owi Mark owiczowi, którzy właśnie wystartowali na trasę sweg o słynn eg o rajdu wok ół Afryk i – przelotu nad Ang olą . Następn ie zaś wprowadzili zasadę, że każdy przybywają cy do portug alskich kolon ii afryk ańskich musi wpłacić czterdzie‐
ści funtów kaucji przeznaczon ej na opłacen ie podróży powrotn ej, gdyby imig rant nie miał środk ów do życia lub z inn ych powodów stał się ucią żliwy. Przep is ten ugodził przede wszystk im w przyszłych osadn ik ów z Polski, gdzie „doboroweg o ele‐
mentu” kolon izacyjn eg o było pod dostatk iem, lecz nag minn ie brak owało kap itału. W ten sposób koncepcje kolon izacji Ang oli zaczęły umierać śmiercią naturaln ą . Ku uldze między inn ymi komun istów. Wychodzą ce w Mińsku na Białorusi pismo
„Zwiezda” twierdziło bowiem, że rzą d Polski zamierza nabyć Ang olę, aby wysyłać tam aktywistów komun istyczn ych skazan ych na więzien ie
277
.
Rozdział VIII. Tajniki czarnej duszy
W polskich kręg ach kolon ialn ych szczeg óln ym sentymentem darzon o Kamerun,
zdobyty dla białych przez wyp rawę Szolc-Rog ozińskieg o, i Madag askar, dziedzic‐ two Mauryceg o Ben iowskieg o. Pan owało przeświadczen ie, że te dwie afryk ańskie kolon ie należą się nam bardziej jeszcze niż inn e. Niek tóre z dochodzą cych z nich wiadomości były jedn ak dość niep ok oją ce. Jesien ią 1934 rok u prasa don iosła, że na Madag askar wyrusza wyp rawa ameryk ańskich przyrodn ik ów w celu wyjaśnie‐
nia, czy rzeczywiście na wyspie rośnie drzewo pożerają ce ludzi. Pog łoski tak ie krą ‐ żyły wśród podróżn ik ów od dziesięcioleci, a misjon arze przysięg ali, że jest to praw‐ da. Już pon ad pół wiek u wcześniej niejak i doktor Carl Liche, podobno botan ik, opisał ten fen omen, nie szczędzą c przerażają cych szczeg ółów. Miał on mian owicie przyg lą dać się w jedn ej z najdzikszych okolic wyspy, jak plemię Mkodo praktyk o‐
wało ceremon ię składan ia drzewu ofiar z ludzi. Według niek tórych świadectw drze‐ wo ludożercze było podobne do około trzy-, czterometrowej wysok ości anan asa. Niemieck i badacz twierdził natomiast, że przyp omin a sosnę zak ończon ą czterema liśćmi czterometrowej dług ości, tworzą cymi u nasady wielk i kielich wyp ełn ion y nektarem o odurzają cym zap achu. Szaman i Mkodo uśpili owym płyn em młodą ko‐ bietę i położyli ją na liściach, które podn iosły się i zamknęły nad nieszczęsną ofia‐ rą . Gdy po pon ad tyg odniu znów się otworzyły, doktor Liche znalazł u stóp drzewa jedyn ie białą ludzk ą czaszk ę.
Od czasu ogłoszen ia rewelacji niemieck ieg o podróżn ik a sprawę ludożerczeg o ga‐ tunk u drzew próbowało wyjaśnić kilk an aście eksp edycji naukowych. Ostateczn ie dop iero w latach pięćdziesią tych XX wiek u przek on an o się ostateczn ie, że drzewo tak ie nie istn ieje, podobn ie zresztą jak czczą ce je rzek omo plemię Mkodo. Tymcza‐ sem w latach trzydziestych dzienn ik PPS „Robotn ik”
278
zamieścił wiadomość o ame‐
ryk ańskiej wyp rawie na Madag askar i plan owan ych poszuk iwan iach liściasteg o lu‐ dożercy bez komentarza. Całk iem możliwe, że w redakcji gazety – ską diną d racjo‐ naln ej, postęp owej i przeciwn ej polskiej akcji kolon ialn ej – nie wyk luczan o, że w bulwersują cych don iesien iach o drzewach pożerają cych ludzi może być ziarn o prawdy. Trop ik aln e dżung le, niesłychan ie odleg łe od codzienn eg o polskieg o do‐ świadczen ia, skrywać wszak mog ły najrozmaitsze zdumiewają ce tajemn ice. Trudn o
sobie wyobrazić, by krajowa brzoza czy dą b pożerały ludzi. Podobn ie jak poczciwe‐ go naszeg o włościan in a – zjadają ceg o są siada. Wiadomo było natomiast w owych latach, że mieszk ańcy Czarn eg o Lą du czy wysp Ocea nii – nie wszyscy, rzecz jasna, ale znaczą ca ich liczba – mieli być niep op rawn ymi kan ibalami. W Afryce o przyn a‐ leżn ości do plemien ia zjadają ceg o ludzi świadczyć miały spiłowan e na ostro zęby. Ludożercze drzewo mog ło się wydawać naturaln ą czą stk ą oweg o niep ojęteg o świa‐ ta. Przek on an ia, że rdzenn a ludn ość zamorskich lą dów praktyk uje antrop ofag ię nie tylk o rytua ln ą , lecz także „gastron omiczn ą ” lub „smak oszowską ”, nie kwestion o‐
wan o aż do połowy XX wiek u. Umacn iały je nadchodzą ce stale z kolon ii don iesie‐ nia agencji prasowych i relacje podróżn ik ów. Tak na przyk ład w Kong u Belg ijskim w dystrykcie Irumu aresztowan o dwóch krajowców pochwycon ych na gorą cym
uczynk u podczas spożywan ia sweg o „czarn eg o bliźn ieg o” i skazan o na śmierć przez powieszen ie na główn ym placu miejskim. „Morze”, któreg o autorami byli pion ierzy kolon ialn i i globtroterzy znają cy kraje zamorskie z autopsji, przystępn ie wyjaśniło powody niewybaczaln eg o w oczach białych postępk u skazan ych. A mia‐ nowicie uświęcon y „zwyczaj murzyński” pozwala na zjadan ie bliźn ich, w czym wi‐
dzi się nawet rzecz zbożn ą . „Murzyn i patrzą bowiem na swych niep rzyjaciół czy też upatrzon ą ofiarę jak na kawał zwyk łeg o mięsa, które należy zjeść przy pierwszej nadarzają cej się okazji” – tłumaczył na swych łamach cen ion y nawet za gran icą opin iotwórczy mag azyn. Zap ewn e niejeden z kilk u tysięcy widzów oglą dają cych egzek ucję „westchną ł na myśl, że tyle mięsa ludzk ieg o zmarn uje się dla niezrozu‐ miałej fantazji białych, […] po co niszczyć ich mięso, zak op ują c je do ziemi. Tak a 279
jest murzyńska log ik a” – domyślał się redaktor org an u LMiK . Wiadomości o kan i‐ balizmie i inn ych ekscentryczn ych obyczajach mieszk ańców dalek ich kolon ii trafia‐
ły na ziemiach polskich na podatn y grunt – całk owitej niemal ignorancji. Zresztą niek tórzy z naukowców twierdzą , że jeszcze dziś „Afryk a jest poza naszym hory‐ 280
zontem percepcyjn ym” . W średniowieczu Afryk an ów wyobrażan o sobie często w postaci diabłów czy de‐ mon ów – istoty czarn e i osmolon e, z rog ami, kop ytami i ogon ami. W 1461 rok u, jak opisan o w Mon umenta Polon iae Historica, w Wą chock u diabeł ukazał się opato‐ wi cystersów w postaci „obrzydliweg o Etjop a”
281
. Jeszcze w czasach, gdy mocar‐
stwa kończyły dzielić się zamorskimi kolon iami, w 1890 rok u, czasop ismo „Missye Katolick ie” w relacji z pog rzebu Adama Mick iewicza w Krak owie odn otowało ów‐
czesną sensację: „Jak ież było zdziwien ie krak owian, […] gdy ujrzan o Murzyn a przy ołtarzu w kościele św. Barbary, gdy przen ajświętszą ofiarę sprawował. Więc Murzyn może być księdzem – powtarzan o. Murzyn, o którym myślan o, że chyba do niskich posług jest przydatn y, a więc może dojść do pewn eg o stopn ia wyk ształce‐
nia. Tak jak każdy inn y, o białej cerze śmierteln ik”. Ksią dz Dan iel Farimden Sorur – ogłoszon y nb. przez Jan a Pawła II błog osławion ym – był prawdop odobn ie pierw‐ szym afryk ańskim duchown ym, który znalazł się nad Wisłą
282
. W tym samym mniej
więcej czasie Oskar Kolberg zap isywał w podk rak owskich wsiach wyobrażen ia wło‐ ścian o geog rafii i ludach świata:
Za Polską są różne kraje, Węgry, Prusacy, Szwedy, Luteriany i Niemce rozmai te. […] Za tymi kraja‐ mi są jeszcze dzikie kraje i kraje ciep lice. Za ciep licami są krańce świata; tam mieszkają dzikie ludy niedowiarki, co nie mówią, tylko kwiczą. […] Mają oni tylko jedno oko, ale na wylot głowy, że z przodu i z tyłu widzieć mogą zarówno dobrze. Za temi krajami, od kościołów św. Jakóba i Berna‐ 283
ta, to już widać kominy od piekła, co niby jak straszne góry wyglądają…
.
Z niedostatk u wiedzy i własnych doświadczeń w „kwestii murzyńskiej” rzesze człon‐ ków LMiK i zwyk łych obywateli II RP odwoływały się naturaln ie do zag ran iczn ych opin ii i pog lą dów pan ują cych w krajach kolon ialn ych, gdzie są dy o mieszk ańcach ziem zamorskich rodziły się i formowały przez stulecia. Na przełomie XIX i XX wie‐ ku – dzięk i nauce, a konk retn ie postęp om ewolucjon izmu w antrop olog ii społecz‐ nej, według któreg o Azjaci czy Afryk an ie są bez wą tp ien ia ludźmi, ale niedosta‐ teczn ie jeszcze dojrzałymi, by rzą dzić się samodzieln ie – przybrały postać w zasa‐
dzie skończon ą , rzec możn a, doskon ałą . Toczył się wprawdzie len iwy i jałowy dys‐ kurs wok ół sposobów postęp owan ia z ludn ością rdzenn ą , w którym Ang licy opo‐ wiadali za zachowan iem wobec niej dystansu i ścisłym przestrzeg an iem zasad etyk i i prawa kolon ialn eg o, natomiast Francuzi, a zwłaszcza Portug alczycy, byli zwolen‐ nik ami pewn eg o z nią zbliżen ia, lecz skłonn i zarazem do stosowan ia woluntary‐ styczn ych restrykcji i rep resji, nie naruszało ono jedn ak w żadn ym razie świętej za‐ sady aprioryczn ej wyższości białej rasy. W czasach polskich starań o posiadłości za‐ morskie była ona fundamentem władzy kolon ialn ej i nak ładała na białych w Afry‐
ce czy Azji kłop otliwy niek iedy obowią zek okazywan ia sup remacji w każdej sytu‐ acji, miejscu i czasie. Jak pisał zjadliwie Jack London: „Na duszy win ien mieć [bia‐ ły] wyp alon e piętn o niep ok on an eg o białeg o człowiek a. Musi być niep ok on an y. Musi mieć wzniosłą pog ardę dla drobiazgów, niezmiern ą pewn ość siebie i rasowy
egoizm, który rodzi wiarę, że jeden biały jest lepszy od tysią ca czarn ych w każdy powszedni dzień, a przy niedzieli może sobie poradzić nawet z dwoma tysią ca‐ 284
mi” . Polscy pion ierzy w trop ik ach, począ tk ują cy w kolon izatorskim rzemiośle, traktowali ów obowią zek z należn ą powag ą . Co prawda wyzwan ia, przed którymi zwyk le stawali, nie wymag ały od nich nazbyt wiele:
[…] szliśmy wąskiemi ścieżynkami, pozagradzanemi wielkiemi kamieniami, co staczały się przez
wieki z gór, walczyliśmy z lianami pokrytemi kolcami, które splątane jak sznury przegradzały nam drogę. Szedłem pierwszy, za mną posuwali się murzyni. Wolałbym może, by drogę wybierał i wska‐ zywał jeden z „czarnych”, znających każdy kamień i każde załamanie skał, lecz musiałem zachować powagę białego człowieka, jak również podtrzymać przeświadczenie, że „biały” wszystko umie i wszystko potrafi zrobić lep iej niż „czarny”
285
– wspomin ał Adam Paszk owicz polowan ie w Ang oli. Inn y jedn ak autor zdradził, że biali, chodzą c po lasach, zazwyczaj puszczają przed sobą jedn eg o lub dwóch tubyl‐ 286
ców, „co nie jest może bohaterskie, ale praktyczn e” , jak o że dzieci afryk ańskiej przyrody dalek o szybciej od Europ ejczyk a dostrzeg ają niebezp ieczeństwo; węża zwieszają ceg o się z drzewa czy skorp ion a zaszyteg o w trawie. Pies W razie osłabien ia wiary w posłann ictwo białych mog li zawsze nasi kolon iści po‐ krzep ić się lekturą W pustyn i i w puszczy i za przyk ładem Stasia Tark owskieg o „nad‐ chłopca, nawet nadmężczyzny, który ubije straszn eg o lwa, poskromi słon ia, wy‐
strzela mahdystów, zwycięży plemię Samburu, ochrzci pog an i muzułman ów, dok o‐ na czyn ów epok owych i chwalebn ych, jak na Polak a przystało”
287
. Na kartach wy‐
dan ej w 1911 rok u powieści po raz pierwszy nie tylk o w naszej literaturze, lecz tak‐ że kulturze i obrazie świata pojawił się jak o znaczą ca postać Afryk an in. Co więcej, sława Kaleg o okazała się trwalsza niż młodeg o Tark owskieg o. Bardzo prawdop odo‐ bne, że w gruncie rzeczy ów czarn y „ziomal” – poczciwy i trochę naiwn y, lecz za‐ radn y i znają cy życie – był i jest ze swą nieśmierteln ą „moraln ością Kaleg o” bliższy 288
naszemu pojmowan iu świata niż młodocian y polski bohater . Henryk Sienk iewicz uchodził przez parę dziesią tk ów lat w Polsce za najwybitn iejszy, a w zasadzie jedy‐ ny autorytet w kwestiach ludów zamorskich, nie tyle zresztą dzięk i nie bez kozery pewn ie infantyln ej i gloryfik ują cej białych powieści, co Listom z Afryki stan owią ‐ cym źródło wiedzy o Czarn ym Lą dzie dla warstw bardziej intelektua ln ie wyrobio‐ nych. Z dzisiejszej perspektywy – lecz uwzględn iają c rea lia czasów tryumfują ceg o kolon ializmu – jeg o rasizm oraz pog lą dy na podboje kolon ialn e możn a uznać za
względn ie zrówn oważon e. Pisał na przyk ład: „Zap ewn e, że tak ie stosunk i, w któ‐ rych by każdy pop rzestawał na swojem, byłyby najbliższe idea łu – faktem wszelak o
jest, że państwa europ ejskie zabierają i rozdzielają między sobą Afryk ę, co zresztą , w razie przeciwn ym, Arabowie czyn iliby nierówn ie okrutn iej”
289
. Jedn ak proste
środk i kon ieczne dla ucywilizowan ia „Murzyn ów” przyjmował z aprobatą . W Port Saidzie przyg lą dał się trag arzom walczą cym o bag aże turystów – „widzą c te rozp a‐ lon e twarze, wytrzeszczon e oczy, zęby przebłyskują ce z czarn ych lub sin awych warg, słuchają c tych słów, wyrzucan ych jakby w najwyższem uniesien iu wściek ło‐ ści, są dzić by możn a, że za chwilę ludzie ci porwą się za gardła i poczną się rozdzie‐
rać zębami. […] A gdy wreszcie wpadn ą na pomost na kształt krwiożerczych kor‐ sarzy lub złych duchów, kij flegmatyczn eg o Ang lik a wnet przyp rowadza ich do po‐ rzą dk u”
290
. Pomimo niezachwian eg o przek on an ia o kardyn aln ej różn icy między
białymi a ludźmi niższych ras noblista żywił pewien sentyment do czarn ych Afryk a‐ nów i nie był obojętn y na ciężk ą ich dolę. Z pewn ością wolał ich od ukraińskiej „czern i”, a także Arabów i w ogóle muzułman ów. W Listach z Afryki wyznał nawet, że „bardzo lubi Murzyn ów”. Nie ukrywał jedn ak, że myśl ta naszła go przed prze‐ prawą przez rzek ę, gdy z pewn ą ulgą przyp omniał sobie, „że krok odyle lubią ich 291
także i że w ogóle czują większy pocią g do czarn eg o niż do białeg o mięsa” . Nie‐ kiedy pomimo całeg o sweg o tradycjon alizmu i patriotyzmu o posmak u nacjon ali‐ styczn ym wdawał się w dywag acje historiozoficzn e w duchu niemal liberaln ym.
Uważał, że nie ma widok ów, by w Afryce mog ły powstać w wyn ik u kolon izacji przez narody europ ejskie państwa podobne do Stan ów Zjedn oczon ych, ale nie wy‐ kluczał, że biali potrafią dok on ać teg o wspóln ie z czarn ymi. Przyjmował, że klimat, który nie pozwala pracować fizyczn ie białym ludziom, będzie odp owiedn i dla lud‐ ności o krwi mieszan ej, dzięk i czemu, jakk olwiek w odleg łej przyszłości, powstan ą na Czarn ym Lą dzie zwią zan e z metrop olią państwa Mulatów francuskich, niemiec‐ kich czy włoskich, gdzie cywilizacja europ ejska zostan ie przystosowan a do miejsco‐
wych warunk ów. Dostrzeg ał też, że posiadłości zamorskie są przedmiotem bez‐ względn ej eksp loa tacji, i miał nadzieję, że „metrop olie potrafią unikn ą ć niemiło‐ siern eg o wyzysku kolon ij i wytworzą tak i wzajemn y stosun ek, by obie stron y wi‐ 292
działy korzyść w zwią zk u” . Fen omen rozk witają cych w próżn i polskich aspiracji kolon ialn ych, cieszą cych się
w II RP może nie powszechn ym, ale znaczą cym i często szczerym pop arciem, z pewn ością tłumaczy się w niemałym stopn iu pop ularn ością i społeczn ą rang ą
Sienk iewicza i siłą oddziaływan ia jeg o afryk ańskich wizji. Jeg o obraz Afryk i w chwili ukazan ia się powieści i Listów odp owiadał z grubsza ówczesnym są dom większości społeczeństw Zachodu. Gorzej jedn ak, że po przeszło stu latach wcią ż ży‐ je w wyobraźn i Polak ów i jest jedn ym z powodów niep rzemijają ceg o u nas powo‐
dzen ia anachron iczn ych sentymentów kolon ialn ych i postk olon ialn ych. Na tym sprzyjają cym gruncie ambicje, a potem żą dan ia kolon ialn e wydawały się nie tylk o słuszn e i godziwe, lecz także po prostu naturaln e – rozk witła w latach międzywo‐ jenn ych literatura, publicystyk a i prop ag anda wspierają ca polskie staran ia o kolo‐ nie. Liczn i piszą cy podróżn icy i eksp erci kolon ialn i wydali dziesią tk i ksią żek i opu‐
blik owali setk i rep ortaży z „dzik ich krajów” oraz niezliczon ą liczbę artyk ułów, od‐ czytów i inn ych utworów często o charakterze jawn ie agitacyjn ym. Nie była to lite‐ ratura wysok ich lotów, ale ksią żk i podróżn icze między inn ymi Mieczysława Lep ec‐ kieg o, Jan usza Mak arczyk a czy Kamila i Jerzeg o Giżyck ich cieszyły się dużą pop u‐ larn ością . Osobn ą i szczeg óln ą pozycję zajmowała awanturn iczo-romantyczn a twórczość Ferdyn anda Ossendowskieg o, słynn eg o kontrrewolucjon isty, osobisteg o
wrog a Len in a, współtowarzysza walk i admirała Kołczak a i baron a Ungern a, na‐ ukowca, podróżn ik a, myśliweg o i niebywale płodn eg o pisarza. Autora siedemdzie‐
sięciu siedmiu ksią żek, które wydan o w latach międzywojenn ych w Polsce w osiem‐ dziesięciu milion ach egzemp larzy, nazywan o polskim Karolem Mayem. Jeg o twór‐ czość była man ifestacją rasowej pychy. Pisał ze swadą : „pełn a porywu, dą żeń, po‐
stęp u i walk i cywilizacja białej rasy bije potężn ą falą w brzeg i spok ojn ej spok ojem umieran ia Afryk i, chce wchłon ą ć w siebie jej duszę, […] z tęskn otą zwracamy nasz
wzrok tam, na dalek ie południe, gdzie szumią koron y drzew nad świą tyn ią bog in i »Ziemi«, gdzie potuln i Murzyn i wysławiają obceg o im Allacha i rodzinn e gri-gri, gdzie męczeńskie a szlachetn e życie pędzą Francuzi-zwiastun i chrześcijańskiej cywi‐ 293
lizacji” . „Wierzę w tę rasę” – wyznał w 1895 rok u brytyjski min ister kolon ii Joseph Chamberlain. Polscy autorzy piszą cy o kolon iach wiarę w białych ludzi w zdecydo‐ wan ej większość bez zastrzeżeń podzielali, niek iedy pon ad miarę. Tak więc uczon y przyrodn ik, profesor Hirschler, jeszcze w połowie lat trzydziestych XX wiek u, gdy
już od mniej więcej pół wiek u ludzk iej kondycji czarn oskórych nie kwestion owan o, nie był, zdaje się, teg o do końca pewien. Opisują c świą teczn e śniadan ie na trawie, jak ie wydan o dla czarn ych pracown ik ów w Batoli w Liberii z okazji Bożeg o Naro‐ dzen ia, gdy „Murzyn i” oblizywali się z zadowolen ia i mlaskali język ami, zauważał:
„patrzą c na ich nieskręp owan ą , naiwn ą , prawie dziecinn ą radość, mimo woli od‐ czuwało się symp atię do tych czarn uchów, którzy przecież także są ludźmi”
294
. Po‐
mijają c teg o rodzaju dwuznaczn e wzmiank i, polska twórczość kolon ialn a woln a była jedn ak od głębszych dywag acji o człowieczeństwie Afryk an ów; odwoływała
się do sprawdzon ych stereotyp ów oraz idei kolon ialn ych i mocarstwowych. W nie‐ małej części to zasług a LMiK, która od począ tk u systematyczn ie pop ierała pop rzez swe kontakty, a i fin ansowo, podróżn ik ów, literatów i dzienn ik arzy gotowych słu‐ żyć swym piórem polskiej eksp ansji zamorskiej. Ark ady Fiedler, ską diną d niechęt‐ ny naszym plan om kolon ialn ym, wspomin ał, że Orlicz-Dreszer – „z którym bardzo
się polubiliśmy” – po kilk u spotkan iach zdumiewał się, że „dotychczas o nic go nie pop rosiłem”, a przecież jest prezesem LMiK, która wysyła na swój koszt eksp ertów 295
i sprawozdawców do krajów podzwrotn ik owych
. Po kieliszk u gen erał zwierzył
się, że nie zdarzyło się, żeby jak iś z jeg o znajomych nie czuł się eksp ertem i nie pro‐ sił o żadn ą przysług ę. O lig owych eksp ertach Fiedler miał wyrobion e zdan ie. Uwa‐ żał ich za nieobliczaln ych fantastów, nieuczciwych ignorantów, a często kombin a‐
torów albo wręcz kanciarzy, którzy korzystają c z funduszy państwowych, urzą dzali sobie kosztown e podróże po świecie. „Składają c potem tęczowe rap orty o znak omi‐ tych możliwościach kolon izacji w dan ych krajach, wartog łowy mydliły oczy naszym 296
władzom i społeczeństwu” . Należy tu dla porzą dk u zastrzec, że tą radyk aln ą opi‐ nią podzielił się z szerszym gron em czyteln ik ów dop iero po II wojn ie światowej.
A także, że sam – wprawdzie nie z ramien ia Lig i, lecz na koszt MSZ – wyjechał w sprawach po części kolon ialn ych w 1938 rok u na Madag askar. Fiedlera, najzdoln iejszeg o i najp op ularn iejszeg o z przedwojenn ych polskich pisa‐ rzy „podróżn iczych”, wyróżn iał w tym gron ie nie tylk o talent, lecz także niewą tp li‐ wa emp atia wobec ludzi inn ych kultur i o inn ym kolorze skóry. O Madag askarze, lekceważą c lekk omyśln ie dog mat o wyższości białych, pisał na przyk ład tak: „Obecn ość krwi białej rasy nie tłumi tu wesołości. Na Madag askarze krew białej ra‐ sy podleg a tym samym prawom natury co krew inn ych ras. Na Madag askarze u lu‐ 297
dzi rasy białej nie zan ikł zdrowy śmiech” . Tak ich spostrzeżeń w literaturze i pu‐ blicystyce owych lat było jak na lek arstwo. Nawet ci z podróżn ik ów, których życie krajowców, ich zwyczaje czy mentaln ość autentyczn ie interesowały, rzadk o wycho‐ dzili poza rolę rzeczoweg o badacza tajn ik ów egzotyczn ej kultury, mają cej służyć ja‐
ko tworzywo twórczości naukowej czy – jak w przyp adk u na przyk ład Kamila Gi‐ życk ieg o – literack iej. Większość z setek polskich autorów tekstów „kolon ialn ych”
stosowała się bezwiedn ie do iron iczn ych wskazówek London a, który utrzymywał, że biały „[…] powin ien nie tylk o gardzić podlejszymi nacjami, a o sobie mieć bar‐ dzo wysok ie mnieman ie, lecz także cierp ieć na brak wyobraźn i. Nie może zbyt do‐ brze rozumieć instynktów, obyczajów i procesów myślowych ludzi czarn ych, żół‐
tych i brun atn ych, bo nie tak ą metodą biała rasa wydeptała swój królewski gości‐ 298
niec dookoła świata” . Uważa się czasem, że działaln ość LMiK oraz publik acje poświęcon e krajom i za‐
gadn ien iom kolon ialn ym przyn iosły jedn ą przyn ajmniej korzyść: wzrost nik łeg o wcześniej zainteresowan ia inn ymi kontyn entami i społeczeństwami oraz ich kultu‐
rą . Ale wraz z wiedzą , pochodzą cą z tak specyficzn ych źródeł jak powieści przyg o‐ dowe czy niek on ieczn ie wiaryg odn e relacje podróżn ik ów, Polacy przyswajali sobie – w kraju bez kolon ii – zaczą tk i mentaln ości kolon ialn ej skażon ej często pospoli‐ tym rasizmem. I to w wersji nad wyraz prostej i przystępn ej. W mocarstwach wła‐ dają cych zamorskimi imp eriami eduk acja kolon ialn a równ ież zaczyn ała się od lite‐ ratury przyg odowej, na przyk ład powieści Karola Maya, jedn ak z czasem przybie‐ rała coraz bardziej zaa wansowan ą , a nawet wyrafin owan ą formę kultury kolon ial‐ nej. Kultura ta stała się nieodłą czn ym rysem la belle époque, nadają c jej swoisty ko‐
loryt oraz – zwłaszcza w twórczości Kip ling a głoszą cej chwałę imp erium, lecz wni‐ kają cej też głębok o w tradycję inn ych cywilizacji i ludów – mistyczn y posmak. Jed‐ nak najwybitn iejszym dziełem literack im, jak ie powstało w zwią zk u z doświadcze‐ niem kolon ializmu, jest prawdop odobn ie opowiadan ie Josep ha Conrada Jądro ciemn ości. Fataln a historia agenta handloweg o Kurtza, który ustan owił się kacy‐
kiem i po trosze bog iem pan ują cym nad tubylcami w niedostępn ej głuszy nad rze‐ ką Kong o, są przede wszystk im doświadczen iem obcości. Owa niemożliwa do prze‐ zwyciężen ia inn ość dzielą ca cywilizację „białych” od świata „dzik ich” z trop ik aln ej dżung li sprowadzać miała na przybyszów z Europ y szaleństwo i wyzwalać siły zła ukryte w najg łębszych mrok ach duszy. Okrutn a rzeczywistość XIX wiek u Kong a Bel‐
gijskieg o, wyzysk i bliska ludobójstwu przemoc wobec czarn ych jeg o mieszk ańców nie są jedyn ie dek oracją czy scen erią egzystencjaln ej katastrofy bohatera Jądra ciemn ości, lecz dramatyczn ą próbą dla jeg o człowieczeństwa. Jądra ciemn ości – choć Conrad niejak o przy okazji ujawn ia pustk ę i fałsz ideolog iczn ych uzasadn ień podbojów kolon ialn ych w rodzaju „brzemien ia białeg o człowiek a” – nie sposób jed‐ nak zaliczyć do utworów antyk olon ialn ych. W 1902 rok u, gdy opowiadan ie po‐ wstało, i przez następn ych parę dziesią tek lat powszechn ie są dzon o, że dla kolo‐
nializmu nie ma altern atywy; nikt prawie nie przeczuwał, że jeg o kres jest tak bli‐ ski.
W Polsce „smak owan ie kolon ializmu u schyłk u kolon ialn ej epok i najwyraźn iej
musiało mieć swój urok”
299
. Przyczyn ił się do teg o między inn ymi właśnie Conrad,
niezwyk le w latach międzywojenn ych pop ularn y, przyk uwają cy uwag ę wielu czy‐ teln ik ów nie tyle uniwersaln ym przesłan iem etyczn ym, lecz – co pok azał na przy‐ kład sug estywn ie Michał Choromański w swej powieści Słow acki wysp tropikaln ych –
romantyczn ą egzotyk ą . Szczeg óln ie intryg ują cym rysem owej egzotyk i jest „ciężk i, niemy czar dziczy”, budzą cy zgrozę i wstręt, a zarazem pocią g ają cy z niezwyk łą si‐ łą zarówn o Kurtza, jak i, z pewn ością , niek tórych czyteln ik ów śledzą cych jeg o dziwn e losy: „[…] to [czar dziczy] go jedyn ie gnało ku skrajowi lasu, ku puszczy, w stron ę blasku ognisk, dudn ien ia bębn ów, niesamowitych zak lęć; tylk o to znęciło 300
jeg o pozbawion ą hamulców duszę poza gran icę dozwolon ych dą żeń” . Najbardziej wyrazistym znak iem gran iczn ym między „dziczą ” a cywilizacją był w czasach kolon ialn ych kan ibalizm, który, jak mnieman o, Afryk an ie czy tubylcy z Mik ron ezji czy Melan ezji praktyk ują zarówn o z motywów mag iczn ych, jak i w ce‐ lu urozmaicen ia diety. Prawdziwe czy też, jak często się okazywało, rzek ome przy‐
padk i ludożerstwa budziły wśród białych chorobliwe jak ieś zainteresowan ie, być może wyn ik ają ce z tajemn iczych zwią zk ów między męczeństwem a erotyzmem – i w relacjach podróżn ik ów szczeg ółowo oraz, rzec możn a, ze smak iem je odn otowy‐ wan o. Mieli w tej pop ularyzacji antrop ofag ii swój udział także Polacy. Uczestn ik eksp edycji Szolc-Rog ozińskieg o Leopold Jan ik owski – nieskłonn y raczej do fanta‐
zjowan ia i odn oszą cy się do Afryk an ów jak na owe czasy bez większych uprzedzeń – twierdził w swych wspomnien iach z późn iejszej wyp rawy do Gabon u, że kan iba‐ lizm wśród dobrze mu znan eg o plemien ia Mpang ue był ściśle zwią zan y z relig ią . Czasem jedn ak stawał się aktem zemsty. W przyp adk u większeg o zatarg u zbrojn e‐ go między dwoma szczep ami „jeńców, schwytan ych podczas walk i, zjadają zwy‐ cięzcy ze smak iem. […] Po śmierci okrutn ej wyrzucają wnętrzn ości z trup a i kładą w ich miejsce liście ban an owe. Znów odbywają się tańce, poczem następ uje cere‐ monja krajan ia zmarłeg o na części; nog i i ręce, jak o przysmak królewski, zabiera
kacyk, reszta idzie do podziału wśród poddan ych. Części te gotuje się z olejem i ba‐ nan ami, spożywa się je, inn e części wędzi”
301
. Według naoczn ych świadk ów, doda‐
wał Jan ik owski, nad górn ymi dop ływami rzek i Ogowe „znajdowały się targ owiska, gdzie kawałami ćwiartują i sprzedają zabitych jeńców wojenn ych”
302
. Mpang ue,
wśród których mieszk ał, tak nie postęp owali, prawdop odobn ie dlateg o, że „nie uważali teg o mięsa za przysmak”.
Z wielk ą rzeczowością i skrup ulatn ością opisał od kuchn i swe doświadczen ia z kan ibalami profesor agron omii trop ik aln ej, późn iejszy człon ek Polskiej Akademii Umiejętn ości Jea n Dybowski, który około 1890 rok u „gdzieś w Kong u” zawarł bliż‐ szą znajomość z plemien iem ludożerców Bonżo. W ich wiosce ku swemu przeraże‐ niu uczestn icy jeg o wyp rawy dostrzeg li kotły, w których pichciły się ludzk ie szczą t‐
ki. Z jedn eg o z garów wystawała nog a, udo, ręk a ludzk a oraz głowa z białymi, otwartymi szerok o szklistymi oczyma i pian ą spadają ca kłębami po brodzie. Miej‐
scowy kuchmistrz dusił mięso razem z jarzyn ami, kartoflami i skórk ami małej dyn i. Nie mog ą c od ręk i oduczyć kan ibali oweg o procederu, profesor pop rzestał na jeg o zbadan iu. Jak ustalił, Bonżo tuczyli najp ierw swoje ofiary i zjadali po starann ym przyrzą dzen iu. Oszczędzali tylk o kobiety, co wyn ik ało z wysok iej cen y teg o surow‐ ca. Czaszk ami zjedzon ych ozdabian o domostwa, a z zębów ludzk ich robion o naszyj‐ nik i. Mięso ludzk ie zaliczan o do smak ołyk ów i potraw podawan ych jedyn ie od święta. Profesor stwierdził także, że biali uchodzą za smaczn ych, pon ieważ „nie ma‐ ją skóry”. Na kon iec jak o eksp ert od spraw roln ictwa wyraził pog lą d, że Bonżo mo‐ gliby zrezyg nować z ludzk ieg o mięsa, gdyby nastawili się na hodowlę trzody chlew‐ 303
nej . Szczeg ółową relację o zwyczajach ludożerców polscy miłośnicy Afryk i mog li też przeczytać w latach trzydziestych XX wiek u w korespondencji polskieg o kolon i‐ sty z Ang oli. Zan otował on opowieść portug alskieg o kierown ik a poczty senhora Al‐ mesa, weteran a walk z tubylcami podczas ich wielk ieg o zrywu powstańczeg o. Jak
opowiadał ów Portug alczyk, został wzięty do niewoli i uprowadzon y w góry. Tam w trakcie specjaln ie zwołan ej narady postan owion o jeńca utuczyć i następn ie zjeść go podczas wielk iej uroczystości. Na razie zap ędzon o go do sprzą tan ia chat, obrzą ‐ dzał też bydło, niańczył czarn e dzieciak i, szył, gotował, prał, doił krowy i kozy. Miał też obowią zek próbowan ia każdej butelk i zdobyteg o na białych win a, które, jak obawiali się tubylcy, mog ło być zatrute. Był zatem stale na swoje szczęście mniej lub więcej pijan y. Na noc zwią zan eg o piln owało dwóch wojown ik ów z zatru‐ tymi strzałami. Codzienn ie przychodził do przyszłeg o pocztowca stary „Murzyn”,
fachowiec od przyrzą dzan ia potraw mięsnych, i ostrą igłą próbował, czy ów jest już zdatn y do jedzen ia. Pon ieważ jen iec błyskawiczn ie przybierał na wadze, wkrót‐ ce wyznaczon o termin uczty. Życie uratowała mu w ostatn iej chwili pewn a nawró‐
con a na wiarę chrześcijańską miejscowa niewiasta o dobrym sercu, uwaln iają c go z więzów i mylą c pog on ie zaledwie na godzin ę przed zaszlachtowan iem
304
.
W czasach polskiej eksp ansji kolon ialn ej kan ibalizm był już, jak się zdaje, w od‐ wrocie. Nasi pion ierzy wspomin ali o nim jak o o zwyczaju zan ik ają cym, praktyk o‐
wan ym tylk o przez najdziksze plemion a w najbardziej oddalon ych partiach dżun‐ gli. Kamil Giżyck i kiedyś jedn eg o ze swych robotn ik ów, któreg o spiłowan e zęby oznaczały, że należy do jedn eg o z plemion posą dzan ych o ludożerstwo, zap ytał prosto z mostu, czy jadł kiedyk olwiek ludzk ie mięso. „Nie, massa, ja nig dy jeszcze mięsa tak ieg o nie jadłem, ale… jedli je mój ojciec, ojciec mojeg o ojca” – przyznał
potomek kan ibali. I dodał: „Ojciec mówił, że starzy, bardzo starzy ludzie powiadali, iż mięso białeg o człowiek a jest zbyt słon e, a prócz teg o… z mięsem białeg o wchodzi jeg o dusza w czarn eg o i robi z nieg o »kilk olo« [wariata]”. Giżyck i chciał wiedzieć jeszcze, czy w okolicach, ską d jeg o pracown ik pochodzi, nadal je się ludzk ie mięso, na przyk ład podczas uroczystości. „Nie wiem, massa, zap ytaj o to naszych czarow‐ nik ów” – odp arł rozmówca, ukazują c w dobroduszn ym uśmiechu swe oszlifowan e 305
na ostro siek acze . Niek tórzy biali podejrzewali, że okoliczn i ludożercy zeszli do podziemia. Zastan a‐
wiał ich na przyk ład fakt, że w pobliżu polskich plantacji w Liberii – a władze teg o niep odleg łeg o kraju posą dzan o o tolerowan ie, jeśli nie sprzyjan ie, antrop ofag ii – nie istn iały cmentarze, a tylk o pojedyncze groby wybitn ych przodk ów. Plantatorzy są dzili w zwią zk u z tym, że w odludn ych leśnych osiedlach kan ibalizm gastron o‐ miczn y jest nadal w największej tajemn icy uprawian y, a konk retn ie, że są siedn ie 306
wsie odstęp ują sobie nieboszczyk ów do zjedzen ia . W tym samym mniej więcej czasie Kazimierz Nowak – niep ospolity znawca Afryk i i jej kultur, słynn y cyk lista, który na rowerze przejechał Czarn y Lą d wzdłuż i wszerz – wspomin ał swoją podróż przez krainę szczep u Abasalamp asu w Kong u Belg ijskim, zaledwie parę lat wcze‐ śniej zup ełn ie niedostępn ą : „śmiałek, który wkroczył na teren szczep u, szedł do ko‐ 307
tła lub wystawian o go na sprzedaż w Tulume… w kawałk ach” . Imp on ują ca liczba don iesień o ludożerstwie w krajach Afryk i, Ocea nii i na Kara‐ ibach wprawiała w konfuzję antrop olog ów, którzy podejrzewali, że kan ibalizm ja‐
ko zwyk ły sposób zaspok ajan ia głodu – w przeciwieństwie do potwierdzon ej w wie‐ lu źródłach antrop ofag ii rytua ln ej – nie istn ieje. Wszystk ie rewelacje, którymi ra‐
czon o opin ię Zachodu, pochodziły bowiem z drug iej ręk i, a do ludożerstwa docho‐ dziło „gdzieś” i „kiedyś”. Ani jedn a z relacji o aktach kan ibalizmu gastron omiczn e‐
go nie została w sposób bezsporn y potwierdzon a przez naukę. Jak są dzą Maciej Zą bek i inn i antrop olog owie, ludożerstwo to po prostu kwintesencja nieludzkości. Znak graniczny między człowiekiem a nieczłowiekiem. Logiczne jest
więc, że „obcy” jako ludzie-nieludzie są… o nie, nie tyle podejrzewani, co nim naznaczani […]. An‐ trop ofagią trzeba się zajmować jako wyobrażeniami stanowiącymi uniwersalnie funkcjonujący mit. Mit, który jest nie tyle bajką, w której może tkwić ziarno prawdy, ani żadną pozostałością w zbioro‐ wej pamięci ludzkości o pierwotnych ucztach ludożerczych, lecz stereotyp em, symbolem, który we właściwy dla siebie sposób ostrzega nas przed „obcymi”. Bo czegóż nas uczą te wszystkie historie o ludożercach? Wydaje się, że tego samego, co w znanej bajce „O Babie-Jadze”– „tam cię mogą zjeść”
308
.
Współtwórca Koziołk a Matołk a (obok Korn ela Mak uszyńskieg o), znan y rysown ik, pisarz i zamiłowan y globtroter Marian Walentyn owicz wyk piwał w swych zamor‐ skich rep ortażach pop ularn e wyobrażen ia o krajach trop ik aln ych: „Na piaszczy‐ stym pag órk u rośnie palma, pod którą siedzi czarn y nag us obg ryzają cy pieczon ą łydk ę białeg o człowiek a. Czają się na nieg o lew z tyg rysem, a nad nimi lata mucha 309
tse-tse ze śpią czk ą i komar z malarią ” . I stan owczo przestrzeg ał, że rzeczywistość okazuje się wcale niep odobna do teg o „pełn eg o nastroju obrazk a”. Jedn ak sam swymi rysunk ami do utrwalan ia się tak ich wyobrażeń o świecie, Afryce, Afryk a‐ nach i inn ych ludach znaczą co się przyczyn ił. Z czasem owe wyobrażen ia, obejmu‐ ją c wcią ż szersze kręg i Polak ów, stawały się coraz bardziej anegdotyczn e, zwłasz‐ cza w odn iesien iu do kan ibalizmu, przedmiotu niezliczon ej liczby dowcip ów. Nie‐ kiedy jedn ak w relacjach pion ierów kolon ialn ych pojawiała się wizja trop ik ów ja‐ ko świata w istocie wrog ieg o białym przybyszom, niep rzen ikn ion eg o i nieludzk ie‐
go. Profesor Hirschler miał tak ie chwile niep ewn ości, gdy jeg o trag arze wpadali w „imp et śpiewaczy”, pot spływał po nich strug ami i zalewał usta, a oczy błyskały ogniem i zawziętością . Śpiew ich był jakby melancholijn ą , ale i pełn ą grozy skar‐ gą , która, zdawało się, przen ik a całe przestworza, a ich pok orn ie pochylon e posta‐ cie prostowały się, odn ajdują c pierwotn ą dzik ość. „Jeśli się zważy, że prawie każdy
z nich jest uzbrojon y w bush-knife, ciężk i ostry tasak, którym możn a by jedn ym uderzen iem strą cić człowiek owi głowę z kark u, to mimo woli zaczyn a się biały oglą dać za mauzerem”
310
– tłumaczył.
W codzienn ym życiu kolon ii lat międzywojenn ych owo uczucie „zgrozy” czy „ohydy” wyp ełn iają cej według Conradowskieg o Kurtza trop ik i w zasadzie jedn ak
się już nie pojawiało. W „Murzyn ach” widzian o społeczn ości i jedn ostk i wprawdzie czasem kłop otliwe, ale na ogół możliwe do zaa kceptowan ia w rolach dla nich wy‐
znaczon ych, przede wszystk im jedn ak – niedojrzałe. Wielk ie dzieci, których według zdan ia sławn eg o badacza źródeł Nilu Richarda Burton a „rozwój umysłowy doznał 311
zahamowan ia i odtą d rozwija się wstecz zamiast nap rzód” . Uściślił tę diag nozę Jan usz Mak arczyk, który stwierdził, iż „faktem bezsporn ym jest, że murzyn ek do lat 12 jest mą drzejszy od sweg o białeg o rówieśnik a, […] z chwilą jedn ak, gdy nad‐ 312
chodzi okres dojrzewan ia, murzyn tęp ieje i głup ieje doszczętn ie” . Przek on an ie o chron iczn ym infantylizmie – a mówią c bez ogródek, głup ocie –
czarn ych koją co działało na niep ok oje białych i ich samoocen ę jak o rasy predesty‐ nowan ej do pan owan ia i przewodzen ia. Pozwalało to z góry, lecz w miarę życzli‐ wie patrzeć na Afryk an ów, sprytn ych i len iwych, ale w przeciwieństwie do inn ych ras kolorowych poczciwych. Właściciel polskiej wytwórn i pustak ów w Lobito pod‐ kreślał, że jeg o pracown icy są bardzo subteln i i szybk o się orientują , czy patron jest w stosunk u do nich człowiek iem sprawiedliwym, uczciwym i dla nich życzliwym. Potrafią też życzliwość docen ić i zawsze dają dowody swej wdzięczn ości i oddan ia. Wyjeżdżają c do Europ y, pisał z żalem: „żeg najcie upały wieczn eg o lata, żeg najcie
palmy i kwiaty jaskrawe, żeg najcie murzyn i, wielk ie, naiwn e i dobre czarn e dzieci 313
słon eczn ej krainy!” . Chwalon o też cielesne i estetyczn e walory Afryk an ów. Pod‐ czas polowan ia na krok odyle polski myśliwy podziwiał sweg o afryk ańskieg o prze‐
wodn ik a: „w promien iach słońca stał nag i i piękn y. Widać było każdy muskuł wy‐ prężon eg o ciała, które błyszczało od potu jak lak ierowan e. W tej chwili przestał być chłopcem do usług, przestał być murzyn em, czarn ym niewoln ik iem… Stał się posą g iem! Zadźwięczała strun a i z dalek iej wysok iej skały woln o staczać się zaczęło ciało zabitej małp y”
314
. Dyson ansem był jedyn ie, jak zauważył już Sienk iewicz,
afryk ański pog lą d na piękn o kobieceg o biustu. W relacji z Ang oli polski podróżn ik wspomin ał z rozczarowan iem, że afryk ańska matk a, idą c gdzieś lub pracują c w po‐ lu, karmi dzieck o, nie zdejmują c go z pleców; po prostu przerzuca pierś przez swe 315
ramię i nie przerywa sobie pracy . Autorzy nasi przeciwstawiali się też na ogół pan ują cym w kraju od średniowie‐
cza pog lą dom, że czarn i się nie myją – i dlateg o między inn ymi są czarn i. Alfons Hajduk iewicz-Pomian, przedstawiciel firm szwedzk ich w Indiach i w Afryce, a także żołn ierz Leg ii Cudzoziemskiej, podk reślał, że mieszk ańcy Afryk i ką p ią się przyn aj‐ mniej raz na dzień, a kobiety jeszcze częściej, zawsze przy tym używają c mydła.
316
„Toteż z powodzen iem możn a ich nazwać najczystszym narodem świata” – utrzy‐ mywał. Czyteln icy pisma „Missye Katolick ie” zdumiewali się, że zdan iem misjon a‐
rzy jedn ym z główn ych przymiotów „Murzyn ów” są czystość i ochędóstwo. W szczeg óln ości, podk reślan o, dbają oni bardzo o czystość zębów, nacierają c je co‐ dzienn ie kawałk iem pewn eg o drzewa albo też żują c rozmaite roślin y, które zdają się posiadać jak ieś antyseptyczn e własności. Jak zap ewn iali starzy kolon iści, nie‐ którzy z czarn ych cieśli potrafili swymi olśniewają co białymi i mocn ymi zębami wy‐
cią g ać z drewn a gwoździe, których nie możn a było ruszyć obcęg ami. O czystość cielesną czarn i mieszk ańcy trop ik ów potrafili zadbać sami, natomiast przed brudem moraln ym musieli ich chron ić kolon izatorzy – zwłaszcza że sami do demoralizacji ludów zamorskich znaczn ie się przyczyn ili. Do czasów rozp owszech‐ nien ia się kin a ludy afryk ańskie czy azjatyck ie nie miały na przyk ład pojęcia, jak
żyją w swych krajach biali, i trwali w przek on an iu o ich wyższości moraln ej, kultu‐ raln ej i intelektua ln ej. Ale filmy, „ohydn ej zwyk le treści” okazały się według „The Times” czynn ik iem zdradzieck im. „Przed oczyma setek tysięcy naiwn ych tubylców
przesuwają się karyk atury z życia i obyczajów Europ y, za kilk a miedziak ów mog ą oni oglą dać dzieła przedstawiają ce białych ludzi pog rą żon ych w brudzie moraln ym
i zbrodn i oraz, co najg orsze, białe kobiety wyzywają ce i bezwstydn e. Zwłaszcza te ostatn ie obrazy znaczn ie osłabiły uczucia szacunk u i czci, jak imi tubylcy otaczali kobiety rasy rzą dzą cej”. Jak alarmował autor artyk ułu, nic bardziej nie podk op ało prestiżu białych, dop rowadzają c do buntów kolorowych, jak właśnie filmy. W Azji szkody z teg o powodu były już nieodwracaln e, lecz trzydzieści pięć milion ów miesz‐ kańców kolon ii afryk ańskich możn a było jeszcze przed rozk ładowym wpływem ki‐ nematog rafii uchron ić, dop uszczają c na ekran y jedyn ie filmy ang ielskie tak dobra‐ ne, by stały się czynn ik iem umoraln iają cym, uczą cym ładu, pracy i uczuć human i‐
tarn ych. Szczeg óln ie zalecał „The Times” promowan ie produkcji miejscowej, kolo‐ nialn ej, przedstawiają cej obrzędy relig ijn e, tan iec, zabawy, przyg ody myśliwskie 317
wplecion e w prostą fabułę, które z pewn ością budziłyby spore zainteresowan ie . Z inn ych poza sztuk ą filmową dóbr i wartości cywilizacji mog li rodowici miesz‐ kańcy kolon ii korzystać na ogół bez przeszkód. W szczeg óln ości cen ili wytworn e
europ ejskie stroje. Swoboda i krea tywn ość tubylców w tej dziedzin ie budziła zdu‐ mien ie polskich podróżn ik ów. Niemal w każdej korespondencji prasowej opisywa‐ no
najp otworniejsze kombinacje starych ubiorów. Widać więc Murzyna paradującego w staromodnym
cylindrze bez ronda, w tużurku i jasnych spodniach, których jedna nogawka jest oberwana powyżej kolana. […] Jakiś inny bosonogi czarny obywatel pyszni się jak paw, krocząc dumnie w wystrzęp io‐ nych portkach frakowych, marynarskiej koszuli i meloniku. Lecz najwięcej jest dumny z wielkiego krawata. Głupstwo, że wisi wprost na nagiej szyi jak pętla na wisielcu. Deseń w żółtoczerwone krat‐ 318
ki…
.
Inn y autor nie mógł oderwać oczu od „czarn eg o draba noszą ceg o z niezrówn an ym wdzięk iem wą ski pasek płótn a na szyi i piersiach – resztk i dawn ej koszuli. Paseczek ten posiadał jedn ak guzik i, starann ie zap ięte”
319
. Jeden z podróżn ik ów widział
w okolicach jeziora Czad naczeln ik a wsi noszą ceg o na szyi niby order koło od ro‐ weru oraz lok aln eg o promin enta, który ozdobił swą nag ą pierś zep sutym budzi‐ kiem
320
. Wśród naszych globtroterów ta maskarada budziła znaczn ie większe zacie‐
kawien ie niż stare miejscowe wierzen ia, obyczaje, stroje, oryg in alne ozdoby czy ta‐ tua że. Tylk o niek tórzy troskali się, że upodoban ie do tandety ośmiesza i deg raduje
Afryk an ów, potwierdzają c ich skłonn ości do „małp owan ia” białych. Według na‐ ukowców badają cych kolon ializm chęć bezk rytyczn ej imitacji jest jedn ym z przeja‐ wów etosu sług i, zniewolen ia, uleg łości, komp leksu niższości oraz przek on an ia 321
o wyższości nie tylk o wytworów materialn ych Zachodu, lecz także jeg o idei . Korespondent „Morza” za jedn ym z francuskich podróżn ik ów zadał pytan ie, ską d pochodzi ów towar, który bezwstydn i handlarze europ ejscy oferowali swym naiwn ym klientom: kap elusze kwalifik ują ce się na śmietn ik, stare hełmy kirasjer‐ skie, „para” butów o różn ych kolorach i rozmiarach, lusterk a, które nic nie odbija‐
ją , grzebien ie bez zębów, świece bez knotów… Redakcja czasop isma, jak dowiadu‐ jemy się z przyp isu, znała na nie, niep ełn ą wprawdzie, odp owiedź: sporą część tandety docierają cej do kolon ii sprzedawały warszawskie firmy skup ują ce ją od 322
handlarzy starzyzną , „handełesów” . Całk iem możliwe, że stan owiła ona w owym czasie największą pozycję w eksp orcie z Polski do Afryk i. Szczeg óln ym wzięciem
wśród Afryk an ów cieszyły się stroje, w jak ich biali występ owali podczas oficjaln ych i uroczystych okazji. W Akrze na Złotym Wybrzeżu (Ghan a) większość mężczyzn paradowała na przyk ład we frak ach bez poły i cylindrach bez ronda lub dna. Osta‐
teczn ie Ang licy zdecydowali się na zak azan ie przywozu do swych kolon ii starej 323
odzieży – ale tylk o strojów wizytowych i balowych
. Wydaje się więc, że nie tyle
chodziło im o godn ość czarn ych, co powag ę białych, man ifestują cą się podczas róż‐ nych gali i ceremon ii między inn ymi ubiorem.
W przeciwieństwie do cieszą cych się woln ością wyboru garderoby tubylców bia‐ łych kręp ował w kolon iach dress code, nieoficjaln y wprawdzie, ale przestrzeg an y
zwłaszcza przez począ tk ują cych kolon ialistów, tak ich jak Polacy. Zasadą było ubie‐ ran ie się w białe stroje, na których, jak tłumaczon o, nie siadają przezorn e muchy tse-tse, oraz nak rywan ie głowy, nieodzown y warun ek zachowan ia nie tylk o zdro‐ wia, lecz także życia stale zag rożon eg o palą cym afryk ańskim słońcem. Nie mog ła wchodzić w grę jak aś, powiedzmy, czapk a, a jedyn ie kask trop ik aln y. O tak im ka‐
sku, symbolu pan owan ia kolon ialn eg o, marzyły tysią ce aktywistów LMiK. Tylk o nieliczn ym było jedn ak dan e nosić tę „koron ę ekwip unk u trop ik aln eg o”. Profesor Hirschler i jeg o żon a przed wyp rawą do Afryk i po starann ym namyśle – w XX wie‐ ku kultowe hełmy kork owe z białym pok rowcem lub lak ierowan e były już przeżyt‐ kiem – zak up ili kaski ang ielsko-sportowe, alumin iowe, pok ryte wewną trz i na ze‐ wną trz kork iem, dla każdeg o z małżonk ów białe oraz jeden koloru khak i, nieodci‐
nają cy się od tła, na polowan ia. Mieli do wyboru jeszcze co najmniej dwa inn e fa‐ son y: urzędowy, wysok i, podobny do hełmów policji ang ielskiej, oraz niemieck i,
płasko ścięty u góry, o kształcie pik ielhauby. W czasach wyp raw odk rywczych i ustan awian ia rzą dów kolon ialn ych niezbęd‐ nym dla białeg o podróżn ik a sprzętem było składan e krzesło – nie mógł on bowiem siedzieć niżej od naczeln ik ów afryk ańskich wsi. W latach międzywojenn ych znacze‐ nie krzeseł zdecydowan ie zmalało, zachowała się natomiast praktyk a, przyn aj‐
mniej na bezdrożach Liberii, że biali podróżują w hamak ach niesion ych przez tra‐ garzy. Nawet gdy biały z jak iejś potrzeby czy dla fantazji szedł pieszo, hamak – wór rafiowy zwisają cy swobodn ie z prostok ą tn eg o rusztowan ia drewn ian eg o, osło‐
nięty daszk iem – zawsze niesion o w pobliżu. Każde z czterech naroży ramy dźwig ał na głowie osłon iętej rodzajem poduszk i z uzbieran ej nap rędce trawy czarn y tra‐ garz.
Człowiek spotykający się po raz pierwszy z tym, że go inni ludzie mają nieść, a on sam będzie sobie wygodnie leżał w hamaku, wzdryga się przed taką podróżą, gdyż czuje, że godność ludzka schodzi w tym wyp adku do poziomu zwierzęcia pociągowego. Taka podróż przesadnie podkreśla różnicę
zachodzącą między białym i czarnym, lecz trudno wyłamać się spod utartego zwyczaju, […] w tym klimacie gorącym i przesyconym parą wodną męczy się szybko nawet biały przyzwyczajony do marszu w spiekotę trop ikalną, a cóż dop iero niep rzyzwyczajony do takich ćwiczeń
324
– tłumaczył się uczon y zoolog. Dziwn e trochę i sprzeczn e z uniwersaln ymi przewag ami białych ich cherlactwo w klimacie trop ik aln ym potwierdzały największe autorytety. Według świadectwa doktora Alberta Schweitzera pewien biały
drzemał kiedyś po obiedzie, gdy nagle kilka słonecznych promieni padło na niego przez otwór w da‐ chu nie większy od talara i spoczywały na nim w ciągu paru chwil; wystarczyły one jednak, aby wy‐ wiązała się ciężka choroba, podczas której chory bredził i szalał w malignie. […] Kap itan […] na‐ chylił głowę zbyt nisko, a słońce, dostawszy się pod hełm, padło na kark: i on również przyp łacił 325
swą nieu wagę ciężką chorobą
.
Było zatem jasne, że biali – jakk olwiek mog ło zastan awiać, że cielesna słabość nie przeszkadza im w wyczerp ują cych nieraz polowan iach – nie mog ą w Czarn ej Afry‐
ce pracować fizyczn ie pod grozą śmierci. To przek on an ie stało się dog matem, pod‐ stawą systemu rzą dów oraz stosunk ów gospodarczych w kolon iach. Uzasadn iało także pon iek ą d naukowo naturaln ą relację między rasami, którą przyszłym kolon i‐
stom uświadamiali eksp erci Lig i: „Praca polskieg o osadn ik a musi różn ić się od pra‐ cy tubylca i znamion ować stosun ek pan a i przywódcy do podwładn eg o mu robot‐ 326
nik a” – podk reślał endeck i publicysta. „W Afryce […] biały musi utrzymać god‐ ność swej rasy wobec murzyn ów. Biały nie może pracować u murzyn a ani też nie może mu okazać, że jest w biedzie. Ci kolon iści, którym wszystk o się obiecuje, a nic nie daje, tworzą klasę »białych biedak ów«” Wysok ieg o Komisarza Ang oli.
327
– cytował Franciszek Łyp przestrog i
Obowią zują cy w kolon iach model współp racy między rasami miał jedn ak struk‐ turaln ą wadę, leg endarn e len istwo „Murzyn ów”, zwłaszcza żon atych mężczyzn: „Nie przystoi mężczyźn ie w kwiecie wiek u z pracą się porać. To rzecz kobiet i mło‐
dzik ów. Pan i władca – myśli. O czem? Trudn o wiedzieć. Zap ewn e o niczem. Wy‐ grzewa się na słońcu przed chatą , nudzi się, lub może nawet się nie nudzi. Nie robi nic”
328
– gan ił inżyn ier Chmielewski. Polski przedsiębiorca z Ang oli zauważał zaś, że
czarn y jest zazwyczaj słaby, prędk o się męczy i woli udawać, że pracuje, niż praco‐ wać rzeczywiście, co wymag a stałeg o nadzoru i pop ędzan ia w pracy
329
. Fizyczn ą
słabość krajowców dostrzeg an o w kolon iach dość często, przyp isują c ją niedosta‐ teczn emu odżywian iu, chorobom wen eryczn ym i pasożytn iczym, zwłaszcza malarii oraz, na przyk ład w Ang oli, endemiczn emu nadużywan iu alk oholu. Przeważał jed‐
nak pryncyp ialn y pog lą d, że len istwo jest moraln ą wadą ras kolorowych z wyją t‐ kiem niek tórych ludów azjatyck ich. Refleksje, że przyczyn ą ich godn eg o potęp ien ia w oczach białych zamiłowan ia do próżn iactwa może być różn ica między kulturą europ ejską , zwłaszcza protestanck ą , a tradycjami, w których praca nie jest co do
zasady zaliczan a do szczeg óln ie cen ion ych wartości, były dop iero w zalą żk u. Pomi‐ jan o przyk łady dowodzą ce, że kolorowi potrafią pracować nadzwyczaj wydajn ie i z zap ałem. Tak na przyk ład mieszk ańcy Wysp Trobrianda na zachodn im Pacyfi‐
ku, ciemn oskórzy i par excellence „dzicy” – z pobudek wyłą czn ie ambicjon aln ych, rywalizują c o laury przodują cych ogrodn ik ów – wytwarzali dwa razy więcej żyw‐ 330
ności, niż potrzebowan o na archip elag u . Biali odrzucali też z reg uły wyjaśnien ie sprawy najbardziej oczywiste, choć niewyg odn e – że len istwo jest obron ą przed wyzyskiem i pracą niek iedy półn iewoln iczą . Polscy plantatorzy akurat w kwestii len istwa „Murzyn ów” mog liby mieć niemało do powiedzen ia. Już w XV wiek u anon imowy autor Satyry na len iw ych chłopów skarżył się wszak na kmieci, którzy: „Gdy dzień pan u robić mają / Częstok roć od‐
poczywają ”. Zag ran iczn i podróżn icy uważali polskich chłop ów pańszczyźn ian ych – a gospodark a pańszczyźn ian a zak ończyła się u nas dop iero parę lat przed startem
„wyścig u o Afryk ę” – za niewoln ik ów. Tak więc nasi kolon iści, osiadają c w swych afryk ańskich folwark ach i dworach „z drewn a, lecz podmurowan ych”, mieli za so‐ bą wielowiek owe starop olskie doświadczen ie w „prowadzen iu” poddan ych – czę‐ ściej znaczn ie, jak wiadomo, z użyciem kija i „kun y” niż dobreg o słowa. Tradycja ta – jak o że „Murzyn ów” od stuleci uważan o u nas za potomk ów Chama, jak chłop ów – mog ła nadać stosunk om na polskich plantacjach formułę uniwersaln ą , wyk racza‐ ją cą poza koncepty rasistowskie. Byłby to, gdyby którak olwiek z naszych zamor‐ skich eskap ad zak ończyła się połowiczn ym choćby powodzen iem, oryg in alny pol‐
ski wkład w kolon ializm. Inn a rzecz, że niek tórzy z obcok rajowców uważali, iż pol‐ ska szlachta i chłop i to dwie odrębn e rasy. Szlachcic, jak twierdził Hubert Vautrin, był bowiem „biały, rumian y, zwyk le wysok ieg o wzrostu, o gładk iej skórze, fizjon o‐ 331
mii łag odn ej na przek ór wą som” . Chłop natomiast miał cerę brą zową , prawie czarn ą od słońca, wzrost na ogół zaledwie średn i, raczej niski, chód powoln y, twarz wychudłą , oczy wpadn ięte, unik ają ce ludzk ieg o wzrok u. Równ ież poziom cywilizacyjn y i sposób życia „Murzyn ów” nie odbieg ały zbytn io
od polskiej rzeczywistości nawet już w czasach II RP i nie wymag ały rasistowskich objaśnień. Afryk an in bowiem „posiada wszystk o to, co nasz chłop na wschodzie,
odp owiedn io oczywiście dostosowan e do ciep łeg o klimatu. Poleszuk, gdy jest cie‐ pło, nosi tylk o koszulę i spodnie z płótn a, a rzeczy chowa w skrzyn i, jada łyżk ą ze wspóln ej miski, oświetlał do niedawn a chatę łuczywem lub olejem, a dziś marn ą lamp ą naftową . To samo czyn i i murzyn”
332
.
Niemało cenn eg o kap itału – doskon alon ej od pok oleń praktyk i w rzą dzen iu lu‐ dem, która mog ła procentować w eksp ansji kolon ialn ej – przep adło w latach zabo‐ rów, gdy najwyższą racją stała się walk a o odzyskan ie niep odleg łości. Towarzyszy‐ ły jej romantyczn e postulaty woln ości i braterstwa wszystk ich ludów, dą żen ia de‐ mok ratyczn e oraz mesjan istyczn e przeświadczen ie o szczeg óln ym posłann ictwie
Polski jak o Chrystusa Narodów, sprzeczn e co do zasady z nowoczesnym kolon iali‐ zmem. Pok utowały one w polskiej duszy jeszcze w drug iej połowie XIX wiek u, gdy Europ a szyk owała się do ostateczn eg o „wyścig u o Afryk ę”, i nadawały odrębn y, swoisty rys pierwszym poczyn an iom kolon ialn ym naszych rodak ów. Oto, kiedy Stefan Szolc-Rog oziński i jeg o towarzysze po raz pierwszy ujrzeli z po‐ kładu „Łucji Małg orzaty” brzeg i Afryk i – „starają c się w umyśle przebić zasłon ę przyszłości” – próbowali odg adn ą ć, co ich na nich czek a. Nade wszystk o niep ok oiło ich pytan ie, czy czarn i mieszk ańcy Czarn eg o Lą du zrozumieją , że trzej Polacy przy‐
bywają jak o biali ich bracia, ożywien i najlepszymi chęciami. „Czy pojmą , że jeste‐ śmy tu dla poznan ia krain dotą d niedostępn ych dla Europ ejczyk a […] dla wniesie‐ nia w nie chociażby promyk a oświaty i złag odzen ia dzik ich obyczajów?”
333
. Choć
nie tracili z oczu główn eg o zadan ia eksp edycji, czyli zdobycia dla Polski kolon ii na skłon ach gór kameruńskich, i byli na pozór bliscy teg o celu, w cią g u dwóch lat
trwan ia wyp rawy nie mieli z krajowcami żadn eg o zatarg u i ani razu nie musieli sięg ać po broń. Ten budują cy przyk ład stwarzał nadzieję, że Polacy – jak o „inn i biali”, syn owie narodu uciskan eg o i obywatele państwa przez pon ad sto lat podzie‐ lon eg o przez zaborców, niesplamion eg o handlem niewoln ik ami, wraz ze swą za‐ morską eksp ansją mog ą wnieść do stosunk ów kolon ialn ych pierwiastek human i‐ styczn y, a zwłaszcza poszan owan ie dla woln ości i kultury ludów kolorowych. „Rozbiory sprawiły, iż Polacy ujrzeli analog ię pomiędzy sobą a Indian ami, mię‐ dzy losami ich państw i cywilizacji a znikn ięciem szlacheck iej Rzeczp ospolitej z po‐ lityczn ej map y Europ y. Wyrażają c symp atie dla Ink ów czy Aztek ów, bohatersko bron ią cych swej woln ości przed Hiszp an ami, tym samym formułowan o sprawn ą 334
cenzuraln ie aprobatę dla uczestn ik ów narodowych powstań” – wyjaśniał Jan usz Tazbir. Polityk a państw zaborczych na ziemiach polskich, na poły kolon ialn a, owe
symp atie do ludów podbitych – oraz sprzeciw wobec najbardziej gorszą cych form rasizmu – umacn iała i podtrzymywała. Anton i Rehman, botan ik i geog raf, zasłużo‐
ny badacz Afryk i Południowej, dok ą d podróżował w latach 1875–1880, z wielk im uznan iem opisywał Zulusów, zwan ych wówczas Kaframi, walczą cych o swą wol‐ ność z Burami i Ang lik ami – ich dumę, niezależn ość, nieugięty charakter, wzorową budowę ciała, starann y i schludn y ubiór, przemyślan ą gospodark ę, towarzyskie usposobien ie, grzeczn ość w kontaktach z inn ymi i stosun ek rodziców do dzieci, któ‐
ry „mógłby służyć za wzór najbardziej cywilizowan ym narodom”. Przyznają c, że „na najn iższym stopn iu rozwoju tak pod względem fizyczn ym, jak o i społeczn ym stoją niezap rzeczen ie Buszman i”, lwowski uczon y gan ił ang ielskich misjon arzy, którzy wą tp ili, czy Buszmen jest rzeczywiście człowiek iem, i przyp uszczali, że wy‐ padałoby go raczej uważać za formę przejściową pomiędzy zwierzętami i ludźmi. Ze swej stron y chwalił Buszmen ów za ich „zamiłowan ie do woln ości” i „przywią za‐ 335
nie do ziemi ojczystej” . Polscy podróżn icy, z wyją tk iem właśnie Rehman a, rzadk o ośmielali się krytyk o‐ wać podziwian ych powszechn ie Ang lik ów. Potęp iali natomiast Niemców za ich bez‐ względn ość i radyk aln y rasizm, uzasadn ian y coraz częściej „naukowo” i wyk orzy‐ 336
stywan y równ ież do dysk rymin acji polskiej ludn ości Wielk op olski i Ślą ska . Osta‐ teczn ie to jedn ak sankcjon ują ca rasizm i kolon ializm nauka – biolog ia, antrop olo‐ gia fizyczn a i kulturowa oraz tryumfują cy ewolucjon izm – a także pozytywistyczn a
wiara w postęp cywilizacyjn y wzięła w Polsce górę nad staromodn ymi tradycjami i sentymentami romantyczn ymi. Zmian a dok on ała się prawdop odobn ie w cią g u około dwudziestu lat, między podróżami Rehman a a afryk ańską wyp rawą Sienk ie‐ wicza w 1890 rok u. Przed I wojn ą światową potrzeba i kon ieczn ość kolon ializmu była już w Polsce oczywista, a ludy kolorowe kojarzon o z przesymp atyczn ym, lecz ewidentn ie zap óźn ion ym w rozwoju kulturowym i moraln ym Kalim. W nowej roli obywateli kraju dą żą ceg o śladami inn ych mocarstw do podbojów kolon ialn ych Polacy odn aleźli się, jak się zdaje, nad podziw dobrze. Znamienn e, że choć wielu promin entn ych działaczy kolon ialn ych wywodziło się z Leg ion ów, ostat‐ ni, zwycięski etap zbrojn ej walk i o niep odleg łość nie ożywił dawn ych wizji po‐ wszechn eg o braterstwa uciskan ych. Mieczysław Lep ecki i Apolon iusz Zarychta nie‐ mal od razu po zrzucen iu siwych strzeleck ich mundurów wyruszyli w świat na po‐ szuk iwan ie kolon ii.
Pamięć o „inn ych” białych zachowała się natomiast o dziwo tu i ówdzie na świe‐ cie. W Kamerun ie i na Haiti wiadomości o nich przek azywan o z pok olen ia na po‐
kolen ie. W czasach rozk witu LMiK dawn o przebrzmiałe hasła powróciły nik łym echem zza mórz nad Wisłę i w następstwie różn ych osobliwych okoliczn ości przy‐ czyn iły się do zainicjowan ia najzuchwalszeg o z polskich przedsięwzięć kolon ial‐ nych, „akcji liberyjskiej”. Koncepcja polskieg o kolon ializmu z ludzk ą twarzą zup ełn ie się w dwudziestole‐
ciu nie sprawdziła. Szybk o się okazało, że Polacy przybywają cy do krajów kolo‐ nialn ych utożsamiali się bardziej niż gdziek olwiek indziej – jak o że dop iero wśród kolorowych odk rywamy tak nap rawdę kolor swojej skóry – z białymi oraz europ ej‐
337
ską kulturą i rolą Europ ejczyk ów w kolon iach. Uświadamiali sobie swą „białość” – i wysok o ją ocen iali. Złudzen iem było przeświadczen ie, że rzą dy Polak ów w kolo‐
niach mog łyby być bardziej etyczn e. „Biedn e kraje nie mog ły bowiem pozwolić so‐ bie na względn ą sprawiedliwość w kolon iach jak bog ata Wielk a Brytan ia. Przyk ład Hiszp an ii i Portug alii świadczy, że Polska dołą czyłaby do gron a państw praktyk u‐ ją cych tylk o rabunk ową gospodark ę, bezwzględn ą i mało efektywn ą , gdyż na in‐ ną nie byłoby jej stać”
338
. Próżn o też szuk ać w przedwojenn ych gazetach i wydaw‐
nictwach jak ichk olwiek analog ii między rozbiorami Polski a pan owan iem nad tere‐ nami, które nie tak dawn o należały do miejscowych plemion, a wcześniej rozle‐ głych afryk ańskich królestw. Według obowią zują cych pojęć ziemie Afryk i przed
przybyciem białych były niczyje. Profesorostwo Hirschlerowie, którzy, ciek awi taj‐ nik ów „czarn ej duszy”, wdawali się w rozmowy ze swymi służą cymi, pewn eg o razu głębok o się zdumieli, gdy usłyszeli od sweg o nieletn ieg o boya, że właściwie nie ro‐ zumie on, czeg o biali pan owie szuk ają na Czarn ym Lą dzie, skoro ich własne kraje są tak bog ate. „My wolelibyśmy, żeby wrócili do swoich krajów, a nas zostawili sa‐ mych w naszym kraju”
339
.
Rozdział IX. Generał w białym kasku
Od morza wiał siln y porywisty wiatr. Na plażę w Gdyn i-Orłowie po południu 16 lipca 1936 rok u wybrali się tylk o nieliczn i, najwytrwalsi letn icy. Parę min ut po drug iej przez huk fal przebił się wark ot siln ik a samolotu. Od stron y Sop otu nadlaty‐ wała na niewielk iej wysok ości mała awion etk a. Zbliżają c się do Orłowa, pilot obn i‐ żył lot tak bardzo, jakby chciał wylą dować na skrawk u woln ej przestrzen i przy pla‐ ży. Samolot – sportowy RWD-9, jak spostrzeg li liczn i w owych czasach miłośnicy
lotn ictwa – skręcił jedn ak w stron ę morza i lecą c tuż nad wodą , oddalał się od brze‐ gu. Po paru chwilach nag le zawrócił, jakby zachwiał się w powietrzu i run ą ł do mo‐ rza. Dwaj dyżurują cy na plaży ratown icy rzucili się do łodzi i po dziesięciu min u‐
tach dotarli do odleg łej o osiemset metrów awion etk i, niemal całk owicie zan urzon ej już w wodzie. Na głębok ości paru metrów natrafili, nurk ują c, na wstrzą sają cy wi‐ dok – w kabin ie szamotał się pilot, próbują c uwoln ić się z pasów bezp ieczeństwa. Nie byli mu w stan ie pomóc, bo drzwi były od środk a zaryg lowan e. Poza nim nie dostrzeg li w ciemn ościach wrak u nik og o. Wkrótce przybyły holown ik i. Roztrzaska‐ ny samolot uniesion o nad wodę. I wtedy przez wybitą szybę wyp adła do morza ge‐ 340
neralska czapk a ze srebrn ym wężyk iem na otok u
. Tak w wodach Bałtyk u zgin ą ł
gen erał dywizji Gustaw Orlicz-Dreszer, współtwórca i prezes LMiK, główn y archi‐ tekt polskiej polityk i kolon ialn ej. Trzy kwadranse po katastrofie do portu w Gdyn i wpłyn ą ł M/S „Piłsudski”, flag o‐
wy statek lin ii żeg lug owych Gdyn ia-Ameryk a, którym powróciła do kraju żon a ge‐ nerała Olg a Elwira. Jak powszechn ie są dzon o, gen erał – lecą cy z Grudzią dza do Rumii – widzą c transa tlantyk zbliżają cy się do gdyńskieg o Dworca Morskieg o,
chciał ją powitać, przelatują c nad statk iem. Przyczyn ą wyp adk u, w którym zgin ęli także jeg o dwaj towarzysze, słynn y sportsmen podp ułk own ik Stefan Loth i pilot kap itan Aleksander Łag iewski, był, jak ustalon o, niespodziewan y podmuch wiatru. Część lotn ik ów uważała, że pilot po prostu zawadził kołami o grzbiet fali, inn i są ‐ dzili, że wcześniej doszło do awarii siln ik a. Orlicz-Dreszer nie odn iósł na pozór żad‐
nych widoczn ych obrażeń. Sekcja zwłok wyk azała, że przyczyn ą jeg o zgon u był uraz mózgu.
Wraz ze śmiercią pierwszeg o prezesa LMiK zak ończył się pierwszy, romantyczn y rozdział polskieg o fantomoweg o kolon ializmu, któremu ton i koloryt nadawały da‐
lek osiężn e wizje gen erała: „Szerok a eksp ansja gospodarcza: setk i statk ów polskich płyn ą cych z polskiemi towarami do dalek ich portów zamorskich; sieć polskich ma‐ gazyn ów, sklep ów i faktoryj pok rywają cych wybrzeża afryk ańskie i azjatyck ie; polskie plantacje bawełn y i inn ych surowców kolon ialn ych w Afryce i Ameryce; polskie składy handlowe i wielk ie polskie firmy eksp ortowo-imp ortowe w Stan ach Zjedn oczon ych czy Arg entyn ie…”. Wszystk o to w intencjach Orlicz-Dreszera miało
służyć nie tylko do niszczenia przysłowiowej polskiej nędzy, do budowy ogólnego dobrobytu, lecz przede wszystkiem do tęp ienia polskiego mazgajstwa i do przekucia w ogniu walk konkurencyjnych
z najtęższemi narodami świata psychiki polskiej. Generał Orlicz-Dreszer marzył o nowym, pionier‐ skim typ ie Polaka, zwycięzcy mórz i oceanów, moskitów i malaryj, śnił o Polaku budującym mosty, ujarzmiającym wodospady i wszędzie dźwigającym wysoko sztandar imienia polskiego. […] uśmiech pobłażania, z jakim początkowo „poważna opinja” traktowała słowa „generała kawalerii”
o kolonjach, ustęp ował […] przeświadczeniu, że Polska kolonje otrzymać musi. Szkoda wielka, że zaszczyt zatknięcia bandery w pierwszej kolonji polskiej nie Orlicz-Dreszerowi przyp adnie w udzia‐ 341
le!
Do czasu objęcia przez Orlicz-Dreszera prezesury LMiK środowisko zwolenn ik ów polskiej polityk i zamorskiej, zrzeszon e w Zwią zk u Pion ierów Kolon ialn ych – liczą ‐ cym nie więcej niż sto osób – było w gruncie rzeczy czymś w rodzaju kółk a miłośni‐
ków kolon ializmu. Działacze Lig i, do której „pion ierzy” doszlusowali, nie przeczu‐ wali pewn ie przyszłej jej siły i znaczen ia. Co zresztą przyznawali: „idea kolonjaln a polska tliła się skromn ie gdzieś na skraju naszeg o życia publiczn eg o, wybuchn ą w‐ 342
szy zaledwie parę razy – i to na krótk o – nieco żywszym płomien iem” . Ów nieco żywszy płomień to zap ewn e w dodatk u, według autora artyk ułu, inspirowan e i po‐
pieran e przez ZPK godn e ubolewan ia i co najmniej nieudan e akcje osadn icze w Pe‐ ru i Ang oli. Wraz z wyborem gen erała na prezesa Lig i w październ ik u 1930 rok u zmien ion o także nazwę org an izacji – dotychczas Lig i Morskiej i Rzeczn ej. Rzek i, choćby wzorowo ureg ulowan e i zag ospodarowan e, nie mog ły zap ewn ić Polsce sta‐ tusu mocarstwoweg o. Zastą p ion o je zatem kolon iami. Opin ia publiczn a przyjęcie przez Gustawa Orlicz-Dreszera funkcji prezesa org a‐
nizacji mało znan ej i niewiele znaczą cej przyjęła z pewn ym zdziwien iem. Sławn y i zasłużon y w bojach o niep odleg łość kawalerzysta należał do najszyk own iejszych
i najp op ularn iejszych – oprócz Wien iawy-Dług oszowskieg o i Michała Tok arzew‐ skieg o-Karaszewicza – gen erałów II RP. Owej pop ularn ości nie mog ła umniejszyć nawet niechęć, którą – jak o grzeszn ik a, rozwodn ik a i inn owiercę – darzyli go du‐ chown i. Pełen energ ii, twardo bron ią cy sweg o zdan ia, prostolin ijn y, utalentowan y mówca i publicysta, do teg o wysok i i przystojn y – był siln ą indywidua ln ością . Co może ważn iejsze, należał bez wą tp ien ia do najściślejszej czołówk i „obozu pomajo‐ weg o”. Uważan o go za najp oważn iejszeg o konk urenta Rydza-Śmig łeg o do schedy
po Marszałk u. Czy wspomnian y obóz już w 1930 rok u plan ował zak rojon e na wiel‐ ką skalę przedsięwzięcia kolon ialn e? Raczej wą tp liwe. Marszałek Piłsudski dla ma‐ terii morskich, a zwłaszcza zamorskich miał bowiem niewiele zrozumien ia. Przy‐ kład: w począ tk ach dwudziestolecia jak o Naczeln ik Państwa, zwiedzają c przylą dek Rozewie, wyraził się o przyszłym porcie w Gdyn i, któreg o plan y właśnie powsta‐ wały, że byłby on czymś w rodzaju latarn i morskiej w Pacan owie. Z czasem do mo‐ rza w pewn ym stopn iu dał się przek on ać. Egzotyczn e projekty kolon ialn e nato‐ miast lekceważył – wyznawał zachowawczy i zdroworozsą dk owy pog lą d, że natu‐
raln ym teren em dla polskiej, ską diną d kon ieczn ej kolon izacji są jeg o rodzinn e, wcią ż mało zaludn ion e Kresy Wschodn ie. Pog lą d Marszałk a podzielał min ister
Beck, który głosił, że kolon ie zaczyn ają się w Polsce zaraz za Rembertowem. LMiK z tak promin entn ym przedstawicielem władz jak Orlicz-Dreszer na czele była w tych okoliczn ościach prawdop odobn ie optymaln ym rozwią zan iem. Rzą d
oddawał Lidze ryzyk own ą i drażliwą z natury rzeczy polityk ę zamorską w sweg o rodzaju ajencję, co chron iło go od wik łan ia się w incydenty dyp lomatyczn e, lecz pozwalało kontrolować pion ierów kolon ialn ych, wśród których znaczn e, niep ok o‐ ją ce wpływy miała też opozycja, przede wszystk im endeck a. Z drug iej stron y wyso‐ ko postawion y przywódca zap ewn iał org an izacji nieocen ion e wsparcie władz, ale
też zachowan ie pewn ej auton omii. Pomimo temp eramentu kawalerzysty OrliczDreszer był także wytrawn ym i – gdy trzeba było – opan owan ym polityk iem. Uni‐
kał w przeciwieństwie do publicystów Lig i odmien ian ia we wszystk ich przyp adk ach określen ia „kolon ia”. Trzymał się statutoweg o sformułowan ia, że LMiK dą ży do „pozyskan ia teren ów, celem zap ewn ien ia narodowi polskiemu nieskręp owan ej eksp ansji ludzk iej i gospodarczej”. Wyśmiewał też tromtadrack ie dek laracje o mo‐ carstwowej randze II RP. Uważał, że do mocarstwowości jest jeszcze Polsce dalek o.
W cią g u lat prezesury gen erała Lig a rozwin ęła skrzydła i rosła jak na drożdżach. Jeszcze w 1932 rok u miała niespełn a trzydzieści tysięcy członk ów, a na począ tk u
1937 rok u – już pon ad pół milion a. W niemałym stopn iu była to zasług a sameg o prezesa, który w cią g u pierwszych trzech lat swej przerwan ej trag iczn ie kadencji odwiedził setk i miejscowości w kraju i ośrodk ów polskich za gran icą ; promował polskie morze, gospodark ę morską oraz ideę kolon ialn ą . Jedn ak największe osią ‐ gnięcia miała tu państwowa admin istracja wszystk ich szczebli. Na przyk ład woje‐ woda poznański Rog er Raczyński instruował w czerwcu 1931 rok u w specjaln ym piśmie starostów i prezydentów miast: „zechce Pan Starosta zmontować oddział [LMiK] z zarzą dem opartym przede wszystk im na jedn ostk ach ideowych społeczeń‐ stwa, […] o ile z jedn ej stron y kon ieczne jest zrzeszen ie w LMiK jak najszerszych
warstw społeczeństwa, to z drug iej skład org an izacji, a nade wszystk o jej kierow‐ nictwa musi nosić charakter bezwzględn ie państwowo-twórczy”. Zap owiadał też dalsze instrukcje „zmierzają ce do zaszereg owan ia w LMiK wszystk ich urzędów i in‐ 343
stytucji państwowych, samorzą dowych i prywatn ych” . Dzięk i tak dalek o idą cej przychyln ości władz Lig a mog ła powiększać swe szereg i, mnożą c członk ów „zbiorowych” – „szkoln ych” oraz zatrudn ion ych w ówczesnej bu‐ dżetówce. W 1936 rok u ta kateg oria członk ostwa wyraźn ie już przeważała – na pięćset trzydzieści pięć tysięcy zrzeszon ych aż sto trzydzieści sześć tysięcy należało
do kół szkoln ych. Dwa lata późn iej stan owili oni już jedn ą trzecią z prawie dzie‐ więciuset tysięcy członk ów. Był to spektak ularn y rezultat zawartej w 1935 rok u umowy LMiK ze Zwią zk iem Nauczycielstwa Polskieg o, na mocy której wszyscy członk owie ZNP stawali się członk ami zespołowymi Lig i. Niemniej imp on ują co przedstawiał się stan zorg an izowan ia w jedn ostk ach Policji Państwowej – w Urzę‐
dzie Śledczym miasta Warszawy do LMiK należeli na przyk ład wszyscy funkcjon a‐ riusze i pracown icy: od nadk omisarza przez tajn ych agentów do woźn ych, łą czn ie prawie siedemset osób. Działan ia na polu morskim i kolon ialn ym pop ierali też ma‐ sowo pocztowcy, strażacy zawodowi, pracown icy urzędów centraln ych i wojewódz‐ 344
kich
. Wśród członk ów zwyczajn ych i we władzach przeważały zgodn ie z zalece‐
niami rzą dzą cych warstwy państwowotwórcze – urzędn icy, oficerowie wszystk ich formacji mundurowych oraz patriotyczn a większość nauczycielstwa. Lig a chlubiła się, że w jej kołach kierown iczych zasiada aż sześciu gen erałów: oprócz Orlicz-Dre‐
szera między inn ymi Mariusz Zaruski i jeden kontra dmirał oraz wielu wyższych urzędn ik ów państwowych. Na prezesów zarzą dów okręg owych niemal z rozdzieln i‐ ka wybieran o miejscowych wicewojewodów. Państwo pon osiło też część kosztów działaln ości org an izacji. W 1930 rok u przy dochodach w wysok ości dwustu dwu‐
dziestu siedmiu tysięcy złotych czterdzieści tysięcy stan owiły subwencje rzą dowe, dwan aście tysięcy „dotacje różn e”, a trzyn aście tysięcy zyski z prowadzen ia hur‐ town i tyton iu w Rawiczu, czyli działaln ości objętej mon op olem państwowym. Z czasem ciężar utrzyman ia org an izacji wzięli na siebie jej członk owie. W 1938 ro‐
ku, gdy wpływy osią g nęły okrą g łe pięć milion ów złotych (1,8 milion a stan owiły jedn ak w tej kwocie zap isywan e na konto Lig i pien ią dze ze zbiórek na Fundusz 345
Obron y Morskiej i Fundusz Kolon ialn y), przyn iosły one 2,9 milion a złotych
.
Połą czen ie pod jedn ym szyldem działaln ości „morskiej” i „kolon ialn ej” w tam‐ tych czasach uchodziło za zrozumiałe i naturaln e. W rzeczywistości w polskich re‐
aliach prowadziło nieuchronn ie do swoisteg o rozdwojen ia jaźn i, na które LMiK cierp iała od chwili powstan ia. Prawdop odobn ie z ówczesnej mocarstwowej per‐ spektywy przyp adłość ta nie rzucała się zbytn io w oczy. Dziś jedn ak możn a ją ła‐ two dostrzec choćby podczas lektury prasy i wydawn ictw lig owych. LMiK wydawa‐ ła oprócz sweg o sztandaroweg o org an u „Morze” między inn ymi miesięczn ik „Pol‐ ska na Morzu” w dwóch wersjach – „A” dla ludn ości robotn iczo-chłopskiej w imp o‐
nują cym nak ładzie trzystu tysięcy i „B” dla gimn azjalistów – oraz czasop ismo dla studentów „Szkwał”. Artyk uły i relacje poświęcon e gospodarce morskiej, rozwojowi floty i portów, rybołówstwu czy wyp rawom żeg larskim są na ogół rzeczowe i kom‐ petentn e, a nieodzown y wydźwięk prop ag andowy nie niweczy ich wiaryg odn ości i wartości historyczn ej. Natomiast rep ortaże zamorskie, przedstawiają ce świat „dzi‐ kich” widzian y spod okap u trop ik aln eg o kasku, często zdumiewają anachron icz‐ nym ujęciem tematu i specyficzn ą kolon ialn ą gorliwością . Ale pon ieważ inn ych niemal nie było, czytan o je pasjami. Znaczn ie mniej czyteln ik ów miała z pewn ością publicystyk a Lig i, jedyn ie słuszn a i przewidywaln a, a przy tym zwyczajn ie nudn a. Uczestn icy wycieczek LMiK z odleg łych zak ą tk ów kraju, którzy po raz pierwszy
widzieli morze, przywozili z sobą często do rodzinn ych miejscowości jak relik wie butelk i z morską wodą . Zimową porą opowieściom o dziwach Bałtyk u nie było
końca. Te sentymenty przek ładały się na wzrost nieistn ieją cej nig dy wcześniej w Polsce „świadomości morskiej”. Lig a, mog ą c odwołać się do autentyczn ych osią ‐ gnięć kraju, jak budowa Gdyn i czy nowoczesne transa tlantyk i GAL, stała się insty‐ tucją „umieją cą zmusić społeczeństwo polskie do myślen ia o morzu w kateg oriach polskiej racji stan u”
346
. Sprawdził się też jej prog ram „wychowan ia morskieg o”,
a w praktyce „wodn eg o”. Dzięk i szkolen iom żeg larskim i kajak arskim, obozom let‐ nim i spływom oraz prop ag owan iu wszelk ich sportów wodn ych i różn ych form tu‐
rystyk i Lidze udało się zjedn ać młodzież. W kraju zaroiło się od wodn iak ów. Niek tó‐ rzy wyruszyli na rzek i i morza Europ y, a nawet na ocea ny. Osią g nięcia te okazały
się trwałe i przyczyn iły się do pop ularn ości żeg larstwa i kajak arstwa także po II wojn ie światowej. Odwrotn ą stron ą oweg o medalu były staran ia kolon ialn e LMiK, o których nie‐ mal całk owicie zap omnian o. Trud włożon y przez działaczy i nauczycieli w org an i‐ zację setek odczytów, konk ursów i wystaw szkoln ych poszedł na marn e. Choć prze‐ cież według specjaln eg o poradn ik a dla szkół to właśnie dział kolon ialn y był „naj‐ bardziej pon ętn y dziś dla młodeg o pok olen ia, niespok ojn eg o o brak kolon ij pol‐
skich”, a rep rezentować go miały „oryg in alne eksp on aty polskich podróżn ik ów: broń, narzędzia pracy, instrumenty muzyczn e, ozdoby, wyroby i przedmioty prze‐ mysłu ludów kolon ialn ych, skóry zwierzą t i żmij, owady i motyle, roślin y kolon ial‐ 347
ne, owoce itp.” . Najp rawdop odobn iej autor przecen ił atrakcyjn ość żmijowych skór w oczach młodzieży, a przede wszystk im jej niep ok ój o nieistn ieją ce kolon ie. Nie sposób dziś ustalić, jak wielu z członk ów Lig i święcie prag nęło zdobyczy kolo‐ nialn ych. Oficjaln y zap ał man ifestowan y na przyk ład na gromadzą cych tysią ce uczestn ik ów wiecach i pochodach podczas org an izowan ych od 1936 rok u Dni Kolo‐ nialn ych nie jest tu wiaryg odn ą wskazówk ą . Wiara, że dzięk i kolon iom kraj wydo‐ będzie się z nędzy, z pewn ością nie była powszechn a. Idea kolon ialn a mog ła podo‐ bać się zap ewn e ubog im mieszk ańcom wsi widzą cym swą jedyn ą życiową szansę
w emig racji, ale Lig a, gdy idzie o konk rety, nic w gruncie rzeczy nie była w stan ie im zaoferować. O kolon iach – zwłaszcza o pracy w admin istracji kolon ialn ej – ma‐
rzyła część uczą cej się młodzieży, która nie bez podstaw obawiała się, że w kraju zabrakn ie dla niej posad. Walk a o kolon ie warta była zachodu także w oczach spo‐ rej liczby ziemian. Masowa emig racja biedoty wiejskiej mog ła bowiem oddalić wid‐ mo radyk aln ej reformy roln ej. Niek tóre najbardziej dyn amiczn e jedn ostk i nosiły się z kolei z zamiarem osiedlen ia się w trop ik ach, gdzie możn a by – uprawiają c na fol‐
warczn ych gruntach kawę czy bawełn ę i polują c na lwy oraz nosorożce – wśród „czarn ej czeladzi” wieść wzorem przodk ów starop olskie życie. Pion ierem był tu Mi‐ chał Zamoyski, który w liście do ojca podk reślał, że Ang ola to „doskon ały teren dla naszej wiary polskiej”, i plan ował „ścią g ać swoich na są siadów i stworzyć małą , ale mocn ą kolon ię polską z swoich ludzi, zrzeszon ą w Zwią zek samop omocy i rol‐ ny”. Kolon ia dzieliłaby się maszyn ami roln iczymi i stałaby się „przyszłym ośrod‐ kiem »czarn ej« rea kcji narodu Polskieg o” – pisał dalej hrabia, nieco iron izują c –
który ratowałby szlachetn iejszych Polak ów „od tej zgnilizny moraln ej, dają c im tu‐ taj pole do pracy na łon ie natury”
348
.
Żadn ych zamiarów kolon ialn ych nie mieli natomiast przedsiębiorcy. Ani wielk ie spółk i akcyjn e, ani małe firmy rodzinn e konsek wentn ie nie dostrzeg ały bajeczn ych korzyści, jak ie teoretyczn ie mog ły dać im zamorskie inwestycje w handel czy prze‐ mysł. Ta uderzają ca rezerwa ze stron y krajowych podmiotów gospodarczych, któ‐ rym Lig a prag nęła przecież zap ewn ić tan ie surowce z przyszłych kolon ii, nie niep o‐ koiła, zdaje się, działaczy lig owych, choć musieli wiedzieć, że bez udziału rodzimeg o kap itału polityk a zamorska utknie na mieliźn ie. Pion ierzy kolon ialn i obracali się
najwyraźn iej w kręg u własnych tylk o konceptów i wyobrażeń, w swoim towarzy‐ stwie. Było ono już w pierwszych latach istn ien ia Lig i głębok o podzielon e. Więk‐ szość działaczy pierwsze doświadczen ia na egzotyczn ym gruncie zdobywała wśród
polskich emig rantów w Brazylii. Pewn a ich część była właściwie org an izatorami ży‐ cia emig racyjn eg o, którzy za główn e zadan ie uważali opiek ę nad wychodźcami i umacn ian ie ich w polskości i wierze. Wpływowy publicysta doktor Załęck i tę „de‐
fetystyczn ą , chron ią cą się za płaszczyk międzyn arodoweg o human itaryzmu” posta‐ wę stan owczo potęp iał, opowiadają c się za orientacją jedn oczą cą „tych, co szli z wiarą w Naród, żą dają c […] eksp ansji sił narodowych dla wywalczen ia mocar‐ 349
stwoweg o stan owiska Polsce i należyteg o miejsca rasie polskiej” . Miejsca teg o poszuk iwan o przede wszystk im w Afryce, gdzie stan owisko mocarstwowe mog ło się
zrea lizować jeg o zdan iem modelowo w postaci kolon ii, protektoratu lub mandatu. Wkrótce jedn ak przek on an o się, że osadzen ie na Czarn ym Lą dzie ubog ich mas
chłopskich lub bezrobotn ej ludn ości miejskiej z uwag i na klimat i koszty nie wcho‐ dzi w rachubę. Dla eksp ansji osadn iczej pozostawała zatem, jak w czasach gorą czk i brazylijskiej, Ameryk a Południowa. Pierwszą większą inicjatywę kolon izacyjn ą w Brazylii w okresie dwudziestolecia podją ł kap itał prywatn y – Towarzystwo Kolon izacyjn e fin ansowan e przez ziemian
wschodn iog alicyjskich, podobn ie jak Polsko-Ameryk ański Syndyk at Kolon izacyjn y, wsławion y nad Ukajali. Inspirowali ją jedn ak i pop ierali pion ierzy kolon ialn i, któ‐ rzy mieli już wówczas za sobą autorytet rosną cej w siłę LMiK. Kolon ia Águia Bran‐ ca – Orzeł Biały w położon ym na półn oc od Rio gorą cym stan ie Espírito Santo – w lasach dziewiczych oznaczon ych na map ach jak o terras desconhecidas [ziemie
nieznan e] – powstała na teren ach liczą cej pięćdziesią t tysięcy hektarów koncesji, którą władze stan owe przyznały Towarzystwu. Według warunk ów koncesji na jej
teren ach miało osiedlić w sumie 1,8 tysięcy rodzin chłopskich. Kiedy jesien ią 1930 rok u do kolon ii zajechał na mule wszędobylski Mieczysław Lep ecki, mieszk ało
w niej już prawie pięćset osób, w tym wielu Kurp iów, którzy „chwycili głodn ymi ziemi ręk ami siek iery i rozp oczęli bój o swoją przyszłość. […] Chłop y cięły las, aż drzazgi leciały, a pot oczy zalewał. I jeszcze na jedn ym krańcu działk i stuk ały sie‐ kiery, gdy z drug ieg o wznosiły się słup y dymów, zwiastun y ognia pożerają ceg o hardą selwę, zwalon ą teraz i bezsiln ą ”
350
. Opuszczają c osadę, kap itan obejrzał się
za siebie: „Słońce i zieleń stroiły to osiedle w jak ieś czarodziejskie ułudn e barwy. W jeg o promien iach rozleg ła poręba z czern ieją cymi, osmalon ymi przez ogień kło‐ dami drzew wydała mi się »polem zap asów rycerskich«, »udeptan ą ziemią «, na któ‐ 351
rej twarde plemię ludzk ie wyzwało dżung lę” . W owym czasie, jak przyznawał, wydawało mu się, że wszyscy rodacy w tej głuszy przybyli tu z własnej chęci. Do‐ piero po paru dziesią tk ach lat, już jak o uznan y w Polsce Ludowej literat, dostrzegł, że bardzo się mylił. W rzeczywistości do zmag an ia się z selwą pod palą cym równ i‐ kowym słońcem zmusiła ich – jak sobie uświadomił – „sabotowan a reforma roln a, 352
która nie potrafiła odją ć nadmiaru ziemi obszarn ik om” . Odk rył także, że założy‐ ciele kolon ii chcieli na wyp adek zmian w kraju albo odp adn ięcia ziem ukraińskich
zabezp ieczyć sobie spok ojn e siedziby w Brazylii, a konk retn ie plan owali wyk roić sobie z otrzyman ych na potrzeby chłopskich osadn ik ów pięćdziesięciu tysięcy hek‐ tarów „kilk an aście przyzwoitych folwark ów”
353
. Rewelacje te podsumował autor
pryncyp ialn ie i nazwał kolon izację Águia Branca „działaln ością szczurów przeczu‐ wają cych w Polsce nowy ustrój”
354
.
Tajn e te projekty nie wpływały jak oś na pomyśln y rozwój kolon ii. Zarzą d zało‐ żył szkołę, sklep udzielają cy kredytu, laboratorium chemiczn e oraz sprowadził lek a‐ rza i księdza. Potem nadeszła klęska – dwa lata suszy i katastrofaln e nieurodzaje. Z brak u zap asów, zbóż, bydła i pien iędzy kolon istom zajrzała w oczy nędza gorsza jeszcze niż podczas najcięższych przedn ówk ów na Kurp iach.
W 1932 rok u lub zimą 1933 rok u do pałacu Brühla zaczęły docierać dep esze z konsulatu w Rio de Jan eiro ostrzeg ają ce, że osadn ik om w Águia Branca zag raża głód. Brzmiały z każdym tyg odniem coraz bardziej dramatyczn ie. „Tu chodziło o ra‐ 355
towan ie setek istn ień ludzk ich” – podk reślał we wspomnien iach dyrektor Dep ar‐ tamentu Konsularn eg o MSZ Wiktor Tomir Drymmer. Zarówn o Towarzystwo Kolo‐
nizacyjn e, jak i LMiK mimo wezwań i mon itów żadn ych prób ratowan ia osadn ik ów nie podjęły. Wobec czeg o dyrektor Drymmer sięg ną ł po niezawodn e i szerok o sto‐
sowan e w tamtych latach rozwią zan ie: wysłał do Brazylii zawodoweg o oficera i za‐ miłowan eg o roln ik a, znajomeg o kap itan a korp usu geog rafów Feliksa Kopczyńskie‐
go. Deleg atowi MSZ udało się opan ować sytua cję i przep rowadzić san ację kolon ii. Po paru latach osadn icy stan ęli na nog i dzięk i uprawie kawy i bawełn y. Águia Branca przetrwała, choć część osadn ik ów przen iosła się wcześniej do Paran y, oszczędzają c mocarstwowej i kolon ialn ej Polsce kolejn ej komp romitacji. Do następn ej, trzeciej po Peru i Espirito Santo, tym razem w pełn i już firmowa‐ nej przez Lig ę kamp an ii osadn iczej w Ameryce Południowej przywią zywan o w na‐ szych kołach kolon ialn ych wielk ą wag ę. Jej powodzen ie miał zap ewn ić emeryto‐
wan y gen erał Stefan Strzemieński, któreg o mian owan o deleg atem LMiK w Brazylii. Zgodn ie z przyjętą w prog ramie lig owym zasadą „koncentracji żywiołu narodowe‐ go” nowa fala osadn ik ów miała zasilić szereg i polskiej emig racji w Paran ie. Wcze‐ śniej niep owodzen ia wyn ik ały bowiem z teg o – tłumaczył Michał Pank iewicz – że rzucan o emig ranta w kraje nowe, nieznan e, gdzie przybysz z Polski „nie mógł zna‐ leźć oparcia […] i gdzie łatwo wskutek zmniejszon ej odp orn ości psychiczn ej, ce‐ 356
chują cej społeczeństwa europ ejskie po wojn ie światowej, uleg ał załaman iu się” . Gen erał Strzemieński przybył do Kurytyby w kwietn iu 1933 rok u i nie tracił cza‐
su. Podczas jedn eg o z pierwszych wyjazdów rek on esansowych pok azan o mu porzu‐ con ą w dżung li budowę lin ii kolejowej z Gua rap ua vy do Riozinho. Gen erał w lot zrozumiał, że trafia się okazja połą czen ia nowych kolon ii polskich, jak ie miały po‐ wstać w Środk owej Paran ie, z okolicami Kurytyby. W zamian za ukończen ie budo‐ wy lin ii rzą d stan owy zgodził się przyznać Lidze w pobliżu nowej kolei aż dwa mi‐
lion y hektarów ziemi pod osadn ictwo oraz prawo do eksp loa tacji inwestycji przez sześćdziesią t lat. MSZ zaa kceptowało ten śmiały plan, dzięk i któremu – jak obliczali lig owi eksp erci – do Paran y mog ło wyemig rować w przyszłości nawet około dwustu tysięcy małoroln ych. Wrzawa wok ół „wielk ieg o projektu” ucichła równ ie szybk o, jak wybuchła. Nie było najmniejszych widok ów na zgromadzen ie w kraju jeden astu milion ów złotych potrzebn ych na tę inwestycję. Gen erałowi pozostał więc w zan a‐ drzu plan „mały”, a biorą c pod uwag ę kolosaln e ambicje Lig i, bardzo mały. Uwag ę zwrócon o na teren y dawn eg o opustoszałeg o rezerwatu indiańskieg o nad rzek ą Ivahy, między Apucaran ą a Cândido de Abreu, w części zasiedlon e już wcze‐ śniej przez polskich osadn ik ów. LMiK kup iła tam dziewięć tysięcy hektarów selwy
i eryg owała wzorcową w zamysłach, a nawet eksp erymentaln ą kolon ię, której nadan o nazwę „Morska Wola”. Do końca 1936 rok u wytyczon o dwieście osiem‐
dziesią t sześć działek roln ych o powierzchn i dziesięciu akrów (dwadzieścia pięć hektarów) każda i sześćdziesięciu dwóch parceli „miejskich” po sześć tysięcy me‐ trów kwadratowych. Na przybywają cych kolon istów czek ały już domy oraz na każ‐ dej działce hektar oczyszczon eg o i wyp alon eg o gruntu, gdzie od razu mog li przy‐
stą p ić do uprawy kuk urydzy i fasoli. Wytyczon o drog i, wybudowan o biuro dla ad‐ min istracji, szkołę oraz założon o farmę doświadczaln ą , gdzie kolon iści mog li dostać nasion a selekcyjn e, drób zarodowy czy świn ie rasowe. Pomimo wszystk ich tych atutów i wydatk ów w wysok ości prawie pół milion a złotych – do „Morskiej Woli” sprowadzon o nawet potężn eg o rasoweg o buhaja
357
– sztandarowa kolon ia Lig i cie‐
szyła się bardzo umiark owan ym zainteresowan iem emig rantów. Na począ tk u 1938 rok u, gdy jej kolon izacja miała być już zak ończon a, jeszcze połowa działek stała odłog iem
358
. Emig ranci omijali kolon ię LMiK między inn ymi dlateg o, że mieli
w Paran ie sporo inn ych, często ciek awszych możliwości. Osiedlali się bowiem w brazylijskich kolon iach rzą dowych, w osadzie Nowa Wola założon ej przez parań‐ skich Polak ów lub na teren ach potężn ej ang ielskiej spółk i „Paran a Plantations”, gdzie obok czeskiej kolon ii „Nowa Vlast” powstawała polska osada. Za mistrzów kolon izacji uchodzili w Brazylii Jap ończycy. Liczn a ich grup a osiedli‐ ła się na przyk ład pod São Paulo na gruntach dawn ych plantacji kawy, komp letn ie wyjałowion ych i – jak uważan o – bezwartościowych. Przybysze potrafili jedn ak oszacować koszty i korzyści, które wyn ik ały z są siedztwa z wielk im miastem. Za‐
brali się do uprawy kartofli, syp ią c na pola ogromn e ilości nawozów sztuczn ych. Założyli równ ież kooperatywę – pobudowali własne mag azyn y, do których swoimi autami dowozili ziemn iak i, które późn iej bezp ośredn io sprzedawali chętn ym. W ten sposób liczą ca trzysta rodzin kolon ia Cotia – choć Jap ończycy nie rek lamowali jej jak o wzorcowej – stała się wielk ą fabryk ą kartofli, niep roduk ują cą poza nimi ni‐ czeg o więcej i zap ewn iają cą bardzo dostatn i byt osadn ik om jap ońskim. „Każdy z nich ma własne auto, a częstok roć i dwa (osobowe i ciężarowe), a w mieszk an iu 359
przyn ajmniej jedn ą szafę z ksią żk ami” – zdumiewał się sprawozdawca „Morza” . Po piętn astu latach od chwili, gdy Jap ończycy pojawili się w Brazylii, dorówn ywali już liczbowo Polon ii. „Morska Wola”, położon a w głębi trop ik aln eg o boru, z dala od miast, dróg i ko‐ lei, nie bardzo nadawała się nie tylk o na pok azową , lecz nawet przeciętn ie prospe‐
rują cą kolon ię roln ą . W dodatk u sporo osadn ik ów po prostu ją porzuciło, aby szu‐ kać szczęścia gdzie indziej. Dalek ie od wzorcowych były także stosunk i międzyludz‐
kie, zwłaszcza między osadn ik ami a różn ej konduity admin istratorami deleg owan y‐ mi przez Lig ę. Jeden z nich był tak skłócon y z kolon istami, że nie ruszał się z domu 360
bez dwóch rewolwerów, a w zag rodzie trzymał pół tuzin a złych psów . Gen erała Strzemieńskieg o, jak przystało na wojskoweg o, cywile z zasady nudzili.
Rady, ostrzeżen ia i narzek an ia nie tylk o działaczy parańskich, lecz także pracown i‐ ków konsulatu w Kurytybie, zbywał milczen iem. Działał wyłą czn ie wedle swojej woli, rozumu i rozeznan ia, które często go jedn ak zawodziły. Przede wszystk im,
zdaje się, nie dostrzeg ał, jak głębok i jest cień, który na Brazylię i dzieło kolon izacji rzucała postać gen erała Getúlio Varg asa. Varg as, urodzon y autok rata, obją ł wła‐ dzę pop rzez zamach stan u w 1930 rok u. Potem od 1934 rok u stał na czele państwa jak o leg aln ie wybran y prezydent, lecz wkrótce, zniechęcon y do kręp ują cej władzę demok racji, dok on ał w 1937 rok u kolejn eg o zamachu i obją ł rzą dy dyktatorskie.
Przyświecała mu idea, by z ogromn ej, niesłychan ie zróżn icowan ej swej ojczyzny, pełn ej różn ych elementów – jeg o zdan iem – niep ewn ych, rozłamowych, anarchicz‐ nych, liberaln ych lub rewolucyjn ych, z kraju niedostateczn eg o patriotyzmu uczyn ić nowoczesne, możliwie centralizowan e państwo narodowe. Jedn ym z pierwszych je‐ go krok ów było spacyfik owan ie społeczn ości imig ranck ich, które nie chciały się asymilować. W przestrzen i publiczn ej, od salon ów Rio po chaty kabok li w Amazo‐ nii, zatryumfowało uniwersaln e hasło w miejscowej odmian ie „Brazylia dla Brazy‐ lian”. Nie da się ukryć, że były ku temu oprócz nacjon alistyczn eg o wzmożen ia także pewn e zrozumiałe powody. W szczeg óln ości postawa Niemców brazylijskich dalek a
była od obywatelskich standardów – po dojściu Hitlera do władzy urzą dzali, zwłaszcza w stan ie St. Catarin a, gdzie od dawn a domin owali, pochody w hitlerow‐ skich mundurach i coraz głośniej domag ali się uznan ia za mniejszość narodową
z prawami do co najmniej auton omii. Równ ież Włosi zgłaszali coraz bardziej wo‐ jown icze roszczen ia. W porówn an iu z Niemcami i Włochami Polacy nie okazywali w zasadzie polityczn ych ambicji, zadowalają c się na ogół rozwijan iem szkoln ictwa polskieg o i kultury oraz pielęg nują c tradycję, wiarę i sentymentaln e zwią zk i z ma‐ cierzą . Jedn ak los zorg an izowan ej Polon ii był już przesą dzon y – Getúlio Varg as
chciał Brazylię tylk o dla Brazylijczyk ów. Na odcink u polskim sprawę ułatwiła mu LMiK. W przeciwieństwie bowiem do miejscowych Polak ów ścią g an i do Paran y emisariusze Lig i, instruktorzy i działacze okazywali Brazylijczyk om poczucie wyż‐ szości kulturaln ej i na każdym krok u demonstrowali swoje mocarstwowe i kolon ial‐
ne ambicje. W dodatk u wielu z nich było zawodowymi wojskowymi, urlop owan ymi lub deleg owan ymi za gran icę. Gen eralska rang a Strzemieńskieg o i oficerska kadra jeg o placówk i w połą czen iu z samą nazwą Lig i, org an izacji „kolon ialn ej”, nie mo‐ gła nie drażn ić Brazylijczyk ów, nawet tych, którym z Varg asem było zdecydowan ie
nie po drodze. Nie zbiło to jedn ak z trop u deleg ata Lig i. Sug estie MSZ, by odwołać go do Warszawy, LMiK dług o lekceważyła. Zdecydowan o się na to dop iero, gdy w kraju zaczęto rozp owiadać, że gen erał, nie szczędzą c kosztów, org an izuje sobie i swej świcie kolon ialn e eskap ady, wyp rawiają c się w brazylijski interior całymi ka‐ rawan ami samochodów, z bron ią , namiotami i służbą . Późn iejszy rap ort wywiadu potwierdził, że „trwon i on pien ią dze publiczn e w sposób co najmniej lekk omyśl‐ ny”. Jedn ocześnie postan owion o o zan iechan iu bezp ośredn iej i szerok o rek lamo‐ 361
wan ej akcji kolon izacyjn ej LMiK
. Do teg o czasu przy nik łych postęp ach owej ak‐
cji przedstawicielom Lig i udało się dzięk i prop ag andowemu tup etowi i gadulstwu nap suć wiele krwi brazylijskim gospodarzom. Ale też krajowym działaczom kolon ialn ym. Już w marcu 1934 rok u kurytybski dzienn ik „Correio do Paran á” ostrzeg ał bowiem, że Strzemieński powzią ł „mak a‐ bryczn y i zuchwały” plan podziału Brazylii i utworzen ia noweg o państwa polskieg o 362
z „dostęp em do morza” . A plan tak i, choć nie zak ładan o w nim zawładn ięcia wy‐ brzeżem Atlantyk u, rzeczywiście dojrzewał. Jedn ą z pasji działaczy kolon ialn ych było układan ie plan ów koncentracji skup isk polskich w krajach zamorskich, w praktyce w Ameryce Łacińskiej, tak by mog ły w chwili sposobn ej „wybić się na auton omię”. Część owych działaczy twierdziła, że wzmacn iać należy kolon ie w Pa‐
ran ie. Większości jedn ak bardziej przyp adł do gustu nowatorski projekt, by pion ie‐ 363
rów kierować na pog ran icze brazylijsko-arg entyńsko-parag wajskie . Chodziło o południowo-zachodn ie kresy Paran y oraz są siadują ce z nimi od południa z gran i‐
cą na Igua zú arg entyńskie terytorium Mision es, położon e na lewym brzeg u Paran y i wciskają ce się między Parag waj na prawym jej brzeg u oraz Brazylię, a także po‐
gran iczn e teren y sameg o Parag waju. Już w 1926, a potem znów w 1935 rok u do‐ tarł do Mision es Lep ecki. Skarżą c się na czerwon ą tutejszą glin ę, która w postaci tuman ów drobn iutk ieg o miału „przen ik a do sameg o wnętrza człowiek a”, podk re‐ ślał, że ruda, żyzna gleba step owa w szczeg óln ości nadaje się na plantacje yerba mate. Dzięk i nim kilk uset Polak ów i Rusin ów z Galicji Wschodn iej, mieszk ają cych w osadzie Apostoles, szybk o się dorabiało. Pewn a liczba polskich emig rantów osia‐ dła też w położon ym nad Paran ą parag wajskim miasteczk u Encarn ación.
Koncepcję ścią g nięcia polskich imig rantów z kraju, a także z zag ran icy w pobliże wodospadów Igua zú pop arło MSZ. W 1935 rok u dyrektor Drymmer osobiście za‐
prop on ował stworzen ie „gig antyczn eg o i zjedn oczon eg o komp leksu polskich osad”, który będzie się znajdował w pobliżu „wielk ieg o centrum elektrown i wod‐ nych” i nadg ran iczn eg o miasta Foz do Igua çu, kluczoweg o w tym reg ion ie ośrodk a handloweg o. Plan przewidywał, że Międzyn arodowe Towarzystwo Osadn icze (MTO), czyli powołan a właśnie do życia (w 1936 rok u) kontrolowan a przez pań‐
stwo spółk a akcyjn a, osadzi tam w pierwszej połowie 1937 rok u na czterech tysią ‐ cach kilometrów kwadratowych dwan aście tysięcy rodzin, czyli czterdzieści tysięcy kolon istów z Polski. Na koszty ich transp ortu oraz między inn ymi utworzen ie labo‐ ratoriów roln iczych przeznaczon o w budżecie MSZ na okres dziesięciu lat niebag a‐ teln ą sumę sześciu i pół milion a dolarów
364
.
MTO zabrało się do rzeczy znaczn ie przezorn iej niż gen erał Strzemieński. Ziemię dla polskich osadn ik ów kup owały w imien iu Towarzystwa zarejestrowan e w Ame‐ ryce Południowej spółk i zależn e. W Paran ie Comp anhia Colon izadora e Mercantil Paran aense nabyła bez rozg łosu w pobliżu trójstyk u gran ic sześćset czterdzieści ki‐ lometrów kwadratowych. Na gruntach tych założon o kolon ie Jag oda i Nowa Wola.
Tę ostatn ią po paru latach sprzedan o. Natomiast w Jag odzie (od imien ia młodszej córk i marszałk a Piłsudskieg o) osadn ik om wiodło się znośnie. W kolon ii powstał tar‐ tak, uruchomion o zasilan ą energ ią elektryczn ą przetwórn ię ryżu, chowan o sto świń, uprawian o kuk urydzę. Osadn icy mieli drog i, sklep i aptek ę. Jedn ak jak na zaczą tek przyszłeg o „gig antyczn eg o polskieg o komp leksu” Jag oda przedstawiała
się bardzo skromn ie – zaledwie dwadzieścia pięć rodzin i niewiele pon ad stu miesz‐ 365
kańców w 1939 rok u . Tylk o trochę bardziej obiecują co rok owała polska eksp an‐ sja w Mision es, gdzie Comp añía Colon izadora del Norte kup iła dla MTO pięćset
czterdzieści kilometrów kwadratowych nad Górn ą Paran ą . Powstały tam kolon ia Wanda oraz osada Gobern ador Lan usse. Wandzie, nazwan ej tak na cześć starszej córk i Marszałk a, wiodło się, podobn ie jak Jag odzie, lep iej niż są siedn iej kolon ii, co zap ewn e należy przyp isać szczeg óln iejszej z powodu nazwy uwadze rzą du. Kolon i‐ ści z powodzen iem uprawiali tytoń oraz nowatorską odmian ę orzechów, wyk orzy‐ stywan ą jak o surowiec do produkcji olejów przemysłowych. I tu jedn ak, w obu ko‐ 366
lon iach, nie było w sumie więcej niż pół tysią ca ludzi
.
W Parag waju MTO wybrało na sweg o przedstawiciela miejscową firmę – La Co‐ lon izadora Fram – która na ośmiuset kilometrach kwadratowych, przy lin ii kolejo‐
wej łą czą cej miasta Encarn ación i Asunción, założyła kolon ię Fram. W ulotce skie‐ rowan ej do potencjaln ych kolon istów w Polsce rek lamowan o jej dog odn e położe‐
nie i wspan iały klimat – z temp eraturami latem niep rzek raczają cymi trzydziestu pięciu stopn i Celsjusza, a zimą niespadają cymi pon iżej zera – oraz doskon ałe wa‐ runk i dla roln ictwa i zachęcają ce perspektywy rozwoju przemysłu, zwłaszcza pro‐ 367
dukcji tekstyliów i przecieru pomidoroweg o . Najciek awsze jedn ak było to, że ulotk ę kolp ortowan o nie tylk o z myślą o „etn iczn ych” Polak ach, lecz także inn ych obywatelach II RP. Wyn ik ało to z jedn ej stron y z względn ie pragmatyczn eg o w po‐ równ an iu z Lig ą nastawien ia pałacu Brühla i MTO do celów kolon izacji; w przy‐
padk u „trójstyk u” liczon o na korzyści gospodarcze bardziej nawet niż na umacn ia‐ nie polskości. Z drug iej zaś, na pozór całk iem odmienn ej stron y, przedsięwzięcia w reg ion ie Igua zú miały wyjść nap rzeciw zgłaszan ym coraz bardziej stan owczo po‐
stulatom, aby mniejszości narodowe – w szczeg óln ości Żydzi – wyjechały z Polski. Rachuby te – ekon omiczn e i „narodowe” – wzmacn iało to, że w tym atrakcyjn ym reg ion ie mieszk ali wywodzą cy się z teren ów polskich ludzie z obcymi paszp ortami,
którzy mimo niek on ieczn ie słowiańskieg o pochodzen ia mog li być – jak pisali nasi dyp lomaci – „potencjaln ie przyswajaln i do polskiej kultury”. Ujmują c rzecz wprost, teren y Parag waju u zbieg u Igua zú i Paran y mog ły być w zamysłach pałacu Brühla 368
miejscem emig racji Żydów i Ukraińców . Ostateczn ie w cią g u czterech lat pop rze‐ dzają cych wybuch II wojn y światowej na 2,7 tysią ca kilometrów należą cych do
MTO ulok owan o niespełn a półtora tysią ca osadn ik ów. Plan y osadzen ia „żywiołu polskieg o” u zbieg u Paran y i Igua zú pod hasłem „kolo‐
nii dla Polski”, choć wdrażan e na symboliczn ą raczej skalę, nie uszły, rzecz jasna, uwadze Brazylijczyk ów. Podejrzen ie, że Polacy, podobn ie jak Niemcy i Włosi, chcą sobie wyk roić z terytoriów brazylijskich kolon ię, mocn o zaważyło na relacjach pol‐ sko-brazylijskich. Ale i bez teg o epizodu tamtejsza Polon ia stałaby się z pewn ością ofiarą autorytarn ej i nacjon alistyczn ej polityk i ówczesnych władz w Rio de Jan e‐
iro. Dek retem z 18 kwietn ia 1938 rok u zabron ion o w Brazylii wydawan ia prasy w obcych język ach oraz nak azan o zamknięcie obcojęzyczn ych szkół i stowarzyszeń utrzymywan ych przez cudzoziemców. Tak zak ończyła się pięcioletn ia misja LMiK w Paran ie. Tym razem, w cien iu dyktatorskich poczyn ań Getúlio Varg asa, porażk a naszych kolon ialistów przeszła niemal niezauważon a.
W grudn iu 1938 rok u ostatn i przedstawiciel i lik widator interesów Lig i w Kuryty‐ bie Stan isław Len artowicz alarmował jej zarzą d, że jest nieustann ie śledzon y przez
„tutejszą defensywę”, czyli prawdop odobn ie kontrwywiad wojskowy. Liczą c się z aresztowan iem i natychmiastową dep ortacją albo więzien iem, zawiadamiał za‐ rzą d, że kasę, inwentarz i archiwum przen iósł do konsulatu, zatrzymują c tylk o klu‐ cze. Informował, że jeg o ewentua ln y następca będzie mógł przeją ć dok umenty, ra‐
chunk i i pien ią dze po wyłaman iu zamk ów w walizce i kasetce. Ostrzeg ał też, że szpiedzy brazylijscy w Warszawie mają dostęp do informacji z obrad i zebrań Lig i oraz jej archiwum
369
.
Rozdział X. Wilki w owczej skórze
W obszern ej jak na Monrowię sali tłoczy się tłum poden erwowan ych gości otacza‐
ją cych woln y krą g pośrodk u. Ton ą ce w półmrok u wnętrze przep ełn iają ciężk ie orientaln e aromaty i zap ach ludzk ieg o potu. Muzyk anci wybijają rytm, uderzają c palcami w kawałk i drewn a, bębn y i blaszank i po benzyn ie. Nag le na środek kręg u wbieg a mężczyzna z pustym work iem z rafii w ręk u – to czarown ik. Narzuca worek na siebie i po chwili ukazuje się w diabelskiej masce, trzymają c w ręk u żywą kurę,
która najwyraźn iej pojawiła się z zaświatów. Ksią żę Masaqoy, władca kilk uset wiosek na półn ocy Liberii, utrzymują cy kilk u‐ dziesięciu szaman ów, którzy pomag ają mu rzą dzić poddan ymi, zap rosił na pok az ich mag iczn ej mocy korp us dyp lomatyczn y in corpore, min istrów i wszystk ich chy‐ ba znaczn iejszych mieszk ańców stolicy. Wśród gości jest też Jan usz Mak arczyk, po‐
dróżn ik i pisarz, współp racown ik MSZ, szef polskiej deleg acji, który właśnie podp i‐ sał z rzą dem liberyjskim przełomową dla obu stron umowę o współp racy. Rytm bębn ów nag le przyspiesza. Czarown ik zaczyn a wzywać diabła. I oto diabeł jest! Widzą go w każdym razie czarn oskórzy widzowie. Szaman jedn ym cięciem ob‐ cin a kurze głowę, a po chwili, sięg ną wszy do work a, znów trzyma w ręk u żyweg o,
gdaczą ceg o ptak a. „Mało brak owało, a i ja bym zobaczył diabła!” – przyznaje dele‐ gat LMiK. Dop iero po chwili uwaln ia się od afryk ańskich urok ów, stwierdzają c z uznan iem, że gdy idzie o sztuk ę iluzji, liberyjscy czarodzieje rep rezentują wysok i poziom. Jedn ak misja, jak ą powierzył Mak arczyk owi zarzą d LMiK w imien iu całe‐ go społeczeństwa – zdobycie pierwszej posiadłości zamorskiej dla Polski – przedsta‐ wia się jak o zadan ie nie mniej trudn e, a może i trudn iejsze niż wycią g nięcie z pu‐ steg o work a żywej kury. Jeszcze przed zak ończen iem mag iczn eg o spektak lu ksią żę Masaqoy – przywódca
plemion z głębi lą du, najp oważn iejszy przeciwn ik polityczn y rzą du w stolicy Libe‐ rii, uważan y za pretendenta do tron u – zap rosił polskieg o gościa na spacer. Nad Monrowią wisiał jak co dnia straszliwy wilg otn y upał. Milczą c, doszli na brzeg oce‐ anu. „Pan wie, że umowa, jak ą Liberia zawarła z Polską , jest pierwszą umową za‐ wartą na zasadzie równ ości stron?” – upewn ił się ksią żę i uśmiechają c się, dodał:
„Ambasadorzy mocarstw kolon ialn ych tak dług o będą intryg ować w Warszawie, aż
ta umowa będzie przez was zerwan a. Tu już intryg ują . Liberia, choć mała i słaba, przez sam fakt swojeg o istn ien ia przeszkadza kolon izatorom, bo udowadn ia, że Murzyn i mog ą rzą dzić się sami. Źle się rzą dzą , ale w kolon iach te rzą dy nie są lep‐ sze”. „A gdyby ksią ż ę rzą dził?” – zap ytał Mak arczyk. „Starałbym się o większą sa‐
modzieln ość, ale też byłoby… to samo. Zmian a rzą du, prawdziwa zmian a, może nastą p ić tylk o ze zmian ą ustroju. Słowem, tylk o rewolucja społeczn a mog łaby coś zmien ić”. Deleg at Lig i nie potrafił ukryć zaskoczen ia, słyszą c tak wywrotową de‐ klarację w ustach wielk ieg o afryk ańskieg o feudała. „Ależ ksią żę, rewolucja nie by‐ łaby chyba w interesie księcia!” – zawołał prawie. Masaqoy, bywały w Europ ie,
w latach 1922–1930 konsul liberyjski w Niemczech, przymrużył swawoln ie oko i wyjaśnił: „Dlateg o utrzymuję czarown ik ów”. Szef polskiej deleg acji uśmiechn ą ł się. Zawsze lubił jasne stawian ie sprawy. „Mają c do wyboru perfidię lub cyn izm, 370
z dwojg a złeg o wolę już cyn izm” – przyznał w duchu . Ta pouczają ca wymian a zdań na pustej nadatlantyck iej plaży mog ła w zamia‐ rach księcia Masaqoy służyć jedyn ie przybliżen iu gościowi z dalek ieg o kraju specy‐
ficzn ych problemów Liberii. Lecz nie trzeba wielk iej przen ik liwości, by dostrzec w niej równ ież bardzo konk retn e treści: pierwsze zarysy przyszłeg o wspóln eg o pro‐ jektu. Oto deleg at Lig i, nie owijają c zbytn io w bawełn ę, pyta afryk ańskieg o dostoj‐ nik a, jak wyobraża sobie swoje rzą dy w Liberii. To, rzecz jasna, oferta, choć na ra‐ zie w niezobowią zują cym, przyp uszczają cym trybie. I uzyskuje odp owiedź wskazu‐
ją cą , że ksią żę jak o władca kraju objęteg o specjaln ym patron atem Rzeczp ospolitej Polskiej byłby właściwym człowiek iem na właściwym miejscu.
Wkrótce po powrocie wysłann ik ów Lig i do kraju min ister Beck uczestn iczył w Gen ewie w posiedzen iu Lig i Narodów, na którym odczytywan o dla notyfik acji zawarte ostatn io umowy międzyn arodowe. I usłyszał tam, nie dowierzają c wła‐ snym uszom, że umowę tak ą zawarły właśnie „la Sérénissime Rep ublik a Liberyj‐ ska” i „la Sérénissime Lig a Morska i Kolon ialn a”. „Czeg o tam nie było, wzajemn a
wymian a konsulatów, dóbr kulturaln ych, lek arzy, osuszan ie błot” – opowiadał, śmieją c się, ale nie ukrywają c też irytacji, szefowi Biura Person aln eg o i dyrektorowi 371
Dep artamentu Konsularn eg o Wiktorowi Tomirowi Drymmerowi
. Najwyraźn iej,
komentował po wojn ie Drymmer, w Liberii są dzon o, że LMiK to jak ieś państwo eu‐ rop ejskie.
Prawdę mówią c, cała ta historia wyg lą da na zmyślon ą , być może z powodu ja‐ kichś bliżej nieznan ych historyczn ych rozliczeń w kręg u dawn eg o MSZ czy LMiK.
Jest niemal niep rawdop odobne, aby Beck i jeden z jeg o najbliższych współp racow‐ nik ów nie byli informowan i na bieżą co – choć istotn ie neg ocjacje w Monrowii mia‐
ły charakter poufn y – o tak don iosłych poczyn an iach pion ierów kolon ialn ych. Zwłaszcza że o umowie handlowej z Liberią , zwan ej czasem dla większeg o splendo‐ ru paktem Simpson-Mak arczyk (Clarenzo Simpson był liberyjskim sek retarzem sta‐ nu), ćwierk ały już wróble na dachu pałacu Brühla, a wkrótce miała o niej plotk o‐ wać cała Warszawa i Polska. Chyba bardziej prawdop odobne, że min ister i jeg o
podwładn y udawali nawzajem przed sobą – i niewyk luczon e, że przed jak imiś oso‐ bami postronn ymi – że nic im o nowych inicjatywach Lig i w Afryce nie wiadomo. Nie mog ło bowiem powstać najmniejsze podejrzen ie, że istn ieje jak ik olwiek zwią ‐ zek kolejn ej eskap ady Lig i – i jak się po paru latach okazało, kolejn ej porażk i – z rzą dem Rzeczp ospolitej. W rzeczywistości MSZ, jak dowodzą dok umenty
372
, nie
tylk o wiedziało, lecz także akceptowało plan y Lig i i czynn ie je wspierało. W grze o Liberię stron y grały od począ tk u znaczon ymi kartami. W pierwszym rozdan iu Polska otrzymała od Liberyjczyk ów mocn e atuty. Polak om obiecan o
przede wszystk im wydzierżawien ie gruntu pod pięćdziesią t plantacji, przy czym plantatorom przyznan o prawo wymien ian ia polskich towarów przemysłowych na surowce pozyskiwan e w dan ej okolicy. Pon adto zezwalan o polskim przedsiębior‐ stwom na utworzen ie w porcie strefy woln ocłowej, zorg an izowan ie żeg lug i kabota‐ żowej wraz z kluczowym wobec brak u dróg prawem wpływan ia w rzek i oraz przy‐ znawan o prawo do poszuk iwań geolog iczn ych, w tym złota i diamentów. Klucz do Liberii stan owiło jedn ak nie złoto, lecz owe plantacje, które, jak spodziewan o się
w Monrowii i w polskich kołach gospodarczych, miały pełn ić przede wszystk im funkcję sklep ów wymienn ych i hurtown i. Pomysł, by założyć je pod szyldem plan‐ tacji, dawał umawiają cym się stron om szansę na rozwin ięcie i zmon op olizowan ie handlu wewną trz kraju pomimo obowią zują ceg o w interiorze bezwzględn eg o za‐ kazu handlowan ia przez obcok rajowców. Inaczej kupcy ang ielscy i francuscy, mo‐ gą cy działać tylk o na wybrzeżu atlantyck im, domag aliby się podobn ych praw na 373
mocy klauzuli najwyższeg o uprzywilejowan ia . Dzięk i umowie handel wymienn y miał być rozliczan y według cen hurtowych w kraju eksp ortera – polscy imp orterzy
mieli płacić za kawę czterdzieści procent mniej niż w Brazylii, kak ao wyp adało ta‐ niej o czterdzieści siedem procent, a kauczuk o dwadzieścia trzy procent. Pomimo tych zachęcają cych perspektyw rezultaty misji LMiK w Monrowii entu‐ zjaści Polski kolon ialn ej przyjęli kwaśno i wyp omin ali deleg atom Lig i, że zawiera‐
ją c z „krajem murzyńskim” zwyk łą , a raczej w stosunk ach afryk ańskich niezwyk łą , bo na równ ych prawach stron opartą umowę handlową , Rzeczp ospolita naraziła swój prestiż na szwank. W sferach urzędowych uważan o, że z krajami tak imi jak Li‐ beria państwo o randze mocarstwowej może rozmawiać z pozycji co najmniej in spe
protektora. Szczeg óln e rozg oryczen ie wyk azywali domnieman i kandydaci na przy‐ szłeg o gubern atora, których w samej Warszawie ujawn iło się już kilk u, oraz ich krewn i i znajomi, szyk ują cy się do szerzen ia cywilizacji na Czarn ym Lą dzie i rzą ‐ dzen ia „dzik imi”. „Mian o do mnie równ ież pretensje, że nie uzyskałem baz dla na‐ szych łodzi podwodn ych”
374
– wspomin ał z rozżalen iem Mak arczyk, współp racow‐
nik MSZ, podróżn ik i pisarz. Pog łoski, że pierwszą naszą kolon ią może być właśnie Liberia, wywołała w kraju konstern ację. „O tej niep odleg łej rep ublice murzyńskiej wiemy, jak mówią Murzy‐ ni, »bardzo za bardzo nic«” – jak to celn ie ują ł Jan usz Mak arczyk w swej ksią żce 375
nap isan ej po powrocie z liberyjskiej misji . Był to kraj leżą cy na uboczu świata i Afryk i, na marg in esie cywilizacji, a nawet kolon ialn ej polityk i mocarstw.
Stolica kraju, Monrowia, powstała w połowie XIX wiek u według ameryk ańskich projektów, a jej skromn e co prawda gmachy publiczn e i jedyn y hotel – przy szero‐
kich ulicach z ubitej czerwon ej ziemi lub zarastają cych trawą , przecin ają cych się pod ką tem prostym – wznieśli budown iczowie z Ameryk i. W latach, gdy przybyli do Liberii polscy kolon iści, zdawała się tkwić w odwieczn ej jak iejś abn eg acji i trop i‐ kaln ej martwocie. Wiele z murowan ych budynk ów z czasów założen ia miasta obró‐ ciło się w ruinę, na przedmieściach wyrosły kolon ie ohydn ych barak ów z falistej blachy. Miejscowa elektrown ia działała przez trzy godzin y na dobę, zasilają c nie‐ liczn e w mieście lamp y elektryczn e światłem słabym i niep ewn ym. Policjant na główn ym skrzyżowan iu czek ał godzin ę czy dwie w słon eczn ym skwarze na samo‐
chód, któreg o ruchem mógłby pok ierować. Nie była natomiast Monrowia miastem senn ym. W dzień i noc słychać było fokstroty i tang a z ameryk ańskich płyt odtwa‐
rzan ych na niezliczon ych gramofon ach, wystawian ych przez właścicieli przed prog i domów. Z tym muzyczn ym jazgotem łą czyło się przyp omin ają ce o chrześcijańskich obowią zk ach bicie dzwon ów z paru dziesią tk ów świą tyń dwudziestu dwóch róż‐ 376
nych wyznań, kościołów i sekt, główn ie protestanck ich . To szczeg óln e nasilen ie kultów relig ijn ych w miasteczk u liczą cym około dwun astu tysięcy mieszk ańców sta‐
nowiło spuściznę z czasów, gdy Liberia pojawiła się na map ach Afryk i. Otóż powo‐ dowan i uczuciami chrześcijańskimi ameryk ańscy abolicjon iści uznali, że uwaln ia‐
nym niewoln ik om należy ułatwić powrót do ziemi przodk ów i pomóc im urzą dzić tam nowe, godn e życie. W latach dwudziestych XIX wiek u staran iem Ameryk ań‐ skieg o Towarzystwa Kolon izacyjn eg o zak up ion o na wybrzeżu Afryk i Zachodn iej opodal ujścia rzek i Święteg o Pawła cztern aście tysięcy kilometrów kwadratowych gruntów pod przyszłą Liberię. Niep odleg łość noweg o państwa, które począ tk owo znajdowało się pod patron a‐ tem ameryk ańskim, ogłoszon o w 1847 rok u, Stan y Zjedn oczon e uznały jeg o suwe‐
renn ość podczas wojn y secesyjn ej. W Rep ublice Liberyjskiej przyjęto konstytucję wzorowan ą na ameryk ańskiej. A także ameryk ańską flag ę, choć miała ona w swej
wersji afryk ańskiej tylk o jedn ą gwiazdk ę. Demok racja liberyjska znaczn ie wyp rze‐ dzała ówczesną Europ ę. W Monrowii „pierwszy lepszy Murzyn” mógł pok lep ać sweg o prezydenta po ramien iu lub nawet „położyć brudn e, bose nog i na jeg o biur‐ 377
ku” , zaś biurok racja w europ ejskim stylu była tam nieznan a. Ale dzień ogłoszen ia niep odleg łości witało w Monrowii niewiele pon ad dwa tysią ce czarn ych przyby‐ szów z Ameryk i. Z czasem liczba potomk ów niewoln ik ów ameryk ańskich wzrosła
do piętn astu–dwudziestu tysięcy, nig dy jedn ak nie przek roczyła trzech–pięciu pro‐ cent ogółu ludn ości kraju. Afroa meryk an ie – mówią cy o sobie z dumą free born of
colored gentlemen i należą cy do jedyn ej leg aln ej Partii Prawdziwych Wig ów – rzą ‐ dzili Liberią i setk ami tysięcy swoich miejscowych pobratymców twardą ręk ą . Nie‐ mal od począ tk u istn ien ia państwa dochodziło reg ularn ie do buntów miejscowych plemion przeciwk o rzą dowi w Monrowii, które, w razie kon ieczn ości z pomocą flo‐ ty ameryk ańskiej, tłumion o z całą surowością .
Pomimo swych liczn ych ułomn ości ustrojowych i anachron izmów polityczn ych, biedy, cywilizacyjn eg o zacofan ia oraz systemowej dysk rymin acji większości ludn o‐ ści Liberia zachowała swój najcenn iejszy atrybut: formaln ą suwerenn ość. Rep ubli‐ ka była obok Etiop ii i Zwią zk u Południowej Afryk i jedn ym z trzech państw afry‐ kańskich należą cych do Lig i Narodów. Wcześniej, podczas I wojn y światowej, nale‐
żała też do ententy – podp is jej prezydenta widn ieje pod traktatem wersalskim. Na jej terytorium doszło nawet do działań zbrojn ych, oczywiście na niewielk ą skalę. Oto pewn eg o dnia w 1915 rok u w pobliżu Monrowii pojawił się niemieck i okręt podwodn y, który, aby poskromić „murzyńską butę”, ostrzelał z armaty nadbrzeżn ą stację łą czn ości kablowej należą cą do Francuzów. W wyn ik u kan on ady zgin ą ł je‐
den z żołn ierzy liberyjskich. Po wojn ie przymierzan o się w Liberii do ufundowan ia, jak w każdym kraju, mauzoleum nieznan eg o żołn ierza. Niestety, okazało się to
z powodów zasadn iczych niemożliwe. Wszyscy w Monrowii wiedzieli bowiem, jak nazywała się jedyn a ofiara wojn y, a wiele osób znało poleg łeg o osobiście.
Oprócz grobu nieznan eg o żołn ierza w Liberii brak owało też wielu inn ych insty‐ tucji i urzą dzeń publiczn ych uważan ych na ogół za pożyteczn e: kolei, lotn isk, por‐
tów oraz, z wyją tk iem stolicy, poczty, telefon ów, teleg rafu i elektryczn ości. Jedyn a bita drog a prowadzą ca w głą b kraju miała nieco pon ad sto kilometrów dług ości. Do II wojn y światowej nie istn iała nawet w miarę dok ładn a map a rep ublik i. Miała
natomiast Liberia według szacunk ów około stu tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchn i, niespełn a milion mieszk ańców oraz „jeden z najg orszych klimatów na
świecie” – ściśle trop ik aln y, wilg otn y, ze średn imi opadami roczn ymi pięciok rotn ie wyższymi (trzy tysią ce sześćset milimetrów) niż w Warszawie. Wśród afryk ańskich obieżyświatów zwan o ją w zwią zk u z tym z respektem „grobem białeg o człowiek a”.
Miała też Liberia rek ordowo wysok ie dług i. Zaczęto je zacią g ać jeszcze w XIX wiek u w bank ach ameryk ańskich. W rezultacie w latach dwudziestych XX wiek u kraj znalazł się na krawędzi bank ructwa. Kredyt w wysok ości pięciu milion ów udzielon y w tym krytyczn ym okresie przez Nation al City Bank of New York za wstawienn ictwem koncern u opon iarskieg o Fireston e, który w zamian uzyskał kon‐ cesję na założen ie wielk iej plantacji kauczuk owców, umożliwił kolejn ą restruktury‐ zację zadłużen ia i nieco pop rawił stan budżetu. W rezultacie jedn ak ostateczn ie uzależn ił woln ą „rep ublik ę murzyńską ” od kap itału ameryk ańskieg o i Stan ów Zjed‐
noczon ych. W dodatk u od 1932 rok u zaczęły się mnożyć oskarżen ia, że najwyższe władze kraju wyk orzystują pracę przymusową „dzik ich” współobywateli, a nawet
trudn ią się handlem ludźmi, sprzedają c robotn ik ów portug alskim plantatorom z Fern ando Po. Jedn ocześnie w kasie państwowej po dwóch latach po otrzyman iu kredytu znów ukazało się dno. W rezultacie na forum Lig i Narodów pojawiła się
„sprawa liberyjska”. Na jej sprawozdawcę wyznaczon o Polskę jak o kraj, któreg o mocarstwa nie podejrzewały o ambicje kolon ialn e i zamiary wyk orzystan ia okazji do rea lizowan ia własnych interesów. To błędn e przek on an ie miało pocią g ną ć za sobą nieoczek iwan e konsek wencje. Jak słuszn ie są dziła od dawn a większość Liberyjczyk ów, ich kraj był dla państw kolon ialn ych solą w oku, a także kością niezgody. Wcielen ie go do imp erium an‐ gielskieg o czy francuskieg o naruszyłoby równ owag ę między mocarstwami w Afry‐
ce. Poza tym spowodowałoby niep rzyjazną i gwałtown ą , być może, rea kcję Stan ów Zjedn oczon ych. Lig a Narodów po dług ich deliberacjach i naradach uznała zatem,
że Liberię jak o kraj fin ansowo i moraln ie upadły należy przek ształcić w rodzaj wspóln eg o lig oweg o protektoratu. Plan owan o między inn ymi podzielić państwo na trzy prowincje i kilk an aście okręg ów zarzą dzan ych wspóln ie przez krajowców i za‐ gran iczn ych eksp ertów, poddać Skarb Państwa nadzorowi mocarstw, a nawet zło‐ żyć państwową władzę wyk on awczą w ręce deleg ata Lig i. Projekty te, jak o jawn ie godzą ce w jej niep odleg łość, Liberia odrzuciła. Wkrótce jedn ak pojawiła się koncepcja komp romisowa i bezsprzeczn ie oryg in a‐
lna: sojuszu Liberii z Polską . Aliansu ekon omiczn eg o, po części także polityczn eg o oraz, co wyszło na jaw dop iero z czasem, wojskoweg o. Jej autorem był Leon Sajo‐
us, Haitańczyk, dentysta z praktyk ą w Paryżu, redaktor czasop isma „La Révue du Monde Noir”, org an u ruchu „Négritude” afirmują ceg o kulturę czarn ych, wytrawn y neg ocjator i polityk. Był też zwolenn ik iem współdziałan ia państw rzą dzon ych przez czarn oskórych. Jak o obywatelowi Haiti, znan eg o w polskiej historii jak o San Doming o, któreg o ciemn oskóra ludn ość w począ tk ach XIX wiek u wybiła się na nie‐ podleg łość, miał o Polsce jak ie tak ie pojęcie; większe niż ogół polityk ów nie tylk o 378
afryk ańskich, lecz także europ ejskich. A nawet, jak zap ewn iała polska prasa , pe‐ wien sentyment wobec kraju, ską d pochodzili przodk owie – żołn ierze Leg ii, którzy
pożen ili się z mieszk ank ami wyspy – niemałej liczby Haitańczyk ów. Jesien ią 1933 rok u doktor Sajous wyruszył do Polski. Oglą dają c z okna pocią g u zbliżają ceg o się do Warszawy chaty kryte słomą , nędzn e miasteczk a, błotn iste dro‐ gi, szachown icę pustych pól, nad którymi snuły się niskie chmury – widok i tak róż‐ ne od znan ej mu Francji – umacn iał się w przek on an iu, że jeg o dalek owzroczn y
plan jest słuszn y, a może okazać się zbawienn y. Na pierwszy rzut oka było jasne, że ten szary, mglisty kraj na krańcach Europ y rozp aczliwie potrzebuje tan ich su‐ rowców. Jedn ocześnie nie odznaczał się on żadn ymi dostrzeg aln ymi znamion ami mocarstwa kolon ialn eg o. Pon adto liberyjski emisariusz chciał, jak się zdaje, wie‐ rzyć, że Polska, która odzyskała niedawn o niep odleg łość, potrafi uszan ować i doce‐
nić dą żen ia Liberii do zachowan ia woln ości oraz uchron ić ją od „ośmiorn icoweg o uścisku”, jak i czek ałby „czarn ą rep ublik ę” w razie rea lizacji plan ów Lig i Naro‐ dów
379
. Co więcej, pomny, że część leg ion istów przeszła na Haiti na stron ę po‐
wstańców, miał nadzieję, że Polacy, wcią ż wiern i swym demok ratyczn ym i buntow‐ niczym idea łom, a w szczeg óln ości wezwan iu „za woln ość naszą i waszą ”, pomog ą Liberii oprzeć się imp erializmowi, główn ie ameryk ańskiemu.
Nie był w tym odosobn ion y. Echa XIX-wieczn ych polskich powstań wcią ż, jak się okazało, budziły w epoce kolon ialn ej pewien oddźwięk wśród elit narodów podbi‐ tych lub uzależn ion ych. Parę miesięcy po zawarciu umowy między rzą dem liberyj‐ skim a LMiK „The Daily Gua rdian”, gazeta z Freetown w Sierra Leone, opublik owa‐
ła artyk uł, w którym wspomnian o z satysfakcją , że choć Liberia jest potęp ian a w Lidze Narodów, to jedn ak co najmniej jedn o ze światowych mocarstw „wychodzi jej nap rzeciw i obiecuje jej moraln e wsparcie w Gen ewie i pomoc fin ansową w za‐ 380
mian za pewn e koncesje” . W kraju o szczeg óln ych oczek iwan iach Liberii wobec Polski pisan o rzadk o i bez entuzjazmu. W marcu 1937 rok u „Ilustrowan y Kurier Co‐ dzienn y” zamieścił jedn ak artyk uł, w którym przytoczon o zadziwiają cą opin ię pewn eg o sen atora z francuskiej Gua dalup e. Otóż Achille Ren é-Boisneuf twierdził, że „zmartwychwstan ie” Polski po rozbiorach nap awa Afryk an ów nadzieją na wy‐
zwolen ie ich kontyn entu. „Czarn i spodziewają się znaleźć w Polsce dalek ieg o, ale potężn eg o opiek un a z głosem w Lidze Narodów i zawsze gotoweg o do obron y uci‐ śnion ych” – miał dowodzić sen ator. Edward Lig ock i, autor artyk ułu, przek on ywał ze swej stron y, że Polska była gotowa zap rop on ować nadrzędn e, moraln e rozwią ‐ zan ia „problemu kolon ialn eg o”, a mian owicie stworzen ie „przyjaznych protektora‐ 381
tów kolon ialn ych” . W Warszawie w pełn i docen ion o szanse, jak ie stwarzały oferty liberyjskie dla na‐ szej polityk i kolon ialn ej, ale sug estie, że Polska mog łaby wcielić się przy tej okazji w chlubn ą rolę „Chrystusa Narodów”, wzbudzać musiały ambiwalentn e uczucia. W radyk aln ym scen ariuszu oznaczało to, że Polacy powinn i stan ą ć na czele rewo‐
lucji antyk olon ialn ej nie tylk o w Liberii, lecz także w inn ych krajach Afryk i, a może i na całym świecie. Nie była to perspektywa zbyt pocią g ają ca. Zarówn o działacze kolon ialn i, jak i władza państwowa, i wielu zwyk łych obywateli prag nęli, by II RP stała się pełn op rawn ym mocarstwem kolon ialn ym opartym na przek on an iu o su‐ premacji białej rasy i solidn ym ogniwem rea ln eg o ładu światoweg o, a nie jeg o bu‐
rzycielem. Niemniej jedn ak w pałacu Brühla są dzon o, że dek laracje o poszan owa‐ niu aspiracji woln ościowych, a także interesów gospodarczych ludów kolorowych mog ą stać się kartą przetarg ową w staran iach o kolon ie. Nie chodziło, rzecz jasna, o sponsorowan ie jak ichś dą żeń wywrotowych, lecz o udzielen ie przyjaznej protek‐ cji krajom formaln ie niep odleg łym, lecz zag rożon ym przez mocarstwa, tak im jak
Liberia, Haiti czy Abisyn ia. Dla tej koncepcji Piotr Puchalski, jeden z dzisiejszych badaczy, ukuł nazwę „kolon ializm prometejski”
382
– przez analog ię do „ruchu pro‐
metejskieg o”, polityczn ie i materialn ie wspierają ceg o narody ujarzmion e przez Ro‐ sję bolszewick ą .
Dzięk i wizycie doktora Sajousa rok 1934 przyn iósł, jakk olwiek główn ie na pa‐ pierze, szalon y rozwój stosunk ów polsko-liberyjskich. Po podp isan iu wiosną umo‐
wy handlowej w Monrowii w lecie major Mieczysław Fularski uzgodn ił z doktorem Sajousem w Paryżu zasady poszuk iwan ia i eksp loa tacji liberyjskieg o złota i inn ych cenn ych kruszców. Miały one aż w sześćdziesięciu procentach przyp adać Polak om. We wrześniu zaś przybył do Warszawy sek retarz Simpson, by podp isać dodatk owy tajn y protok ół do umowy z Monrowii, nazywan ej już zresztą „traktatem przyjaź‐
ni”. Aneks uprawn iał LMiK między inn ymi do przejęcia kontroli nad stosunk ami Li‐ berii z firmą Fireston e i ureg ulowan ia z nią kwestii liberyjskiej pożyczk i, a także między inn ymi do eksp loa towan ia teren ów pod lotn iska. O postan owien iach anek‐
su krą żyły różn e fantastyczn e pog łoski, z których niek tóre okazały się prawdziwe. Tak więc Polsce powierzon o zorg an izowan ie wojskowej ochron y gran ic Liberii, które dotą d w praktyce w ogóle nie były kontrolowan e, co pozbawiało kraj znacz‐
nej części dochodów z ceł. Szczeg óln ie dotkliwy dla chudeg o budżetu państwa był przemyt nieleg aln ie wydobywan eg o złota, w czym specjalizowali się Holendrzy. Pon adto uzgodn ion o, że zostan ie sformowan y batalion liberyjskieg o wojska, które‐ go kadrę będą szkolić polscy oficerowie. Inn e tajn e postan owien ie dawało Polsce w razie wybuchu wojn y w Europ ie prawo do zwerbowan ia stu tysięcy Liberyjczy‐ ków i wcielen ia ich w szereg i wojska polskieg o. W Monrowii powstać zaś miał Bank 383
Emisyjn y z kap itałem założycielskim stu tysięcy złotych
. Wizytę sek retarza Simp‐
son a uświetn ił raut z udziałem sameg o marszałk a Piłsudskieg o. Gość z Afryk i nie domyślał się z pewn ością , że na biurk o jeg o gospodarza, min istra Beck a, trafił wła‐ śnie w połowie września dok ument, w którym przewidywan o – jak o cel wspóln eg o tajn eg o przedsięwzięcia MSZ, Lig i i wywiadu wojskoweg o – „opan owan ie całk owi‐ tej władzy w Liberii z zachowan iem formaln ej suwerenn ości teg o kraju”
384
.
Na razie, jak możn a było mniemać, został przyg otowan y grunt pod owocn ą współp racę. Na bark ach kilk un astu Polak ów, którzy z ramien ia LMiK krócej lub dłużej mieszk ali w Liberii w latach 1934–1938 – w większości, nie ma co ukrywać,
agentów wywiadu – spoczęło brzemię odp owiedzialn ości za lepszą przyszłość Rzeczp ospolitej. Po współp racy polityczn ej i gospodarczej z Polak ami sporo obiecy‐ wali sobie także Liberyjczycy. Ich nadzieja, że dzięk i krajowi, który nie splamił się podbojami kolon ialn ymi, mog ą choć w części uwoln ić się od fataln eg o uzależn ien ia
od Stan ów Zjedn oczon ych, stan owiła poważn y kap itał. „W pierwszym okresie […] patrzon o na nas w Liberii jak o na jak ichś inn ych »białych«, którzy z Murzyn ami chcą postęp ować na stop ie równ ości. Dawało to nam kolosaln y kredyt i zaufa‐ nie”
385
– twierdził Mak arczyk. Należało teraz umowy oraz aneksy jawn e i tajn e wy‐
pełn ić żywą treścią . Dalek osiężn e plan y – obejmują ce między inn ymi budowę ko‐ lei, dróg, portu w Monrowii, kop alń rud metali ze szczeg óln ym naciskiem na złoto, otwarcie stałej lin ii żeg lug owej Gdyn ia–Monrowia oraz połą czen ia lotn iczeg o z Warszawy przez Dak ar – miały zostać urzeczywistn ion e, jak fantazjowali działa‐ cze Lig i, dzięk i polskiemu kap itałowi i przedsiębiorczym polskim jedn ostk om. Na
począ tek trzeba było zają ć się jedn ak codzienn ym życiem kolon ialn ym. Prozaicz‐ nym zak ładan iem faktorii handlowych i plantacji, budową łuszczarn i i palarn i ka‐ wy oraz przede wszystk im – handlem. Przyk ład miała dać tu sama LMiK.
Ameryk ańscy fundatorzy pierwszej rep ublik i afryk ańskiej w XIX wiek u kup ili od miejscowych władców szmat ziemi pod Monrowię za sześć muszk ietów, beczułk ę prochu, drug ą paciork ów, sześć prętów żelaznych, dwie paczk i tyton iu, dwan aście
łyżek, widelców i noży, paczk ę gwoździ oraz pewn ą ilość galanterii i tkan in. W la‐ tach, gdy w Liberii pojawili się Polacy, o tak korzystn ych transa kcjach mowy już
być nie mog ło. W głębi afryk ańskiej głuszy szklan e paciork i i mosiężn y drut nadal osią g ały jeszcze w miarę dobre cen y, ale na wybrzeżu między europ ejskimi przed‐ siębiorstwami kup ieck imi trwała zacięta walk a konk urencyjn a. W Water Side, han‐ dlowej dzieln icy Monrowii, obok mnog ości sklep ik ów „murzyńskich” i hinduskich wznosiły się są siadują ce ze sobą murowan e lub beton owe gmachy domów towaro‐ wych i składów wielk ich firm handlowych z Ameryk i i Europ y. Oprócz krajów kolo‐ nialn ych założyli tu swe filie kupcy ze Szwajcarii i Czech. Wszystk ie te placówk i sta‐ rały się mieć w sprzedaży towar możliwie najlepszy i najtańszy. Niemcy z firmy Woermann a, którzy w swoim czasie rzucali w Kamerun ie kłody pod nog i Szolc-Ro‐ gozińskiemu, sprzedawali swe produkty najwyższej na ogół jak ości, o dziesięć–dwa‐
dzieścia procent tan iej niż w Niemczech. Zresztą „wszyscy prześcig ali się, by swej 386
czarn ej klienteli najlep iej dog odzić” , a konk urentów przechytrzyć i utrą cić. O po‐ wstrzyman ie Polak ów, którzy pojawili się na rynk u liberyjskim w 1935 rok u na po‐
kładzie statk u s/s „Poznań” z ładown iami pełn ymi towarów z polskich fabryk, za‐ gran iczn i konk urenci nie musieli się jedn ak zbytn io martwić. Jak twierdził po la‐
tach Kamil Giżyck i, jedn a z najważn iejszych postaci kolon ialn ej akcji liberyjskiej, 387
org an izatorzy i udziałowcy oweg o rejsu „utrą cili się” sami
.
Jedyn a w latach trzydziestych bita, „rzą dowa” drog a w głębi kraju prowadziła ze stolicy w kierunk u gran icy z Gwin eą Francuską . Profesorostwo Hirschlerowie po‐ dróżują cy kup ion ą za pien ią dze Lig i nową ciężarówk ą Syndyk atu Polskieg o podzi‐ wiali z kabin y cią g ną ce się po obu stron ach traktu przep iękn e lasy palmowe o gę‐
stym poszyciu i pniach połą czon ych lian ami, okrytych ogromn ymi kwitn ą cymi storczyk ami i zielon ymi parasolami nadrzewn ych pap roci. Po trzech godzin ach jaz‐ dy po obu stron ach drog i dostrzeg li niewielk ie drewn ian e tablice z nap isem „Inte‐ rior”. Ciężarówk a mijała właśnie gran icę między liczą cym kilk adziesią t kilometrów szerok ości pasem nadbrzeżn ym a wnętrzem kraju, do któreg o – jak podk reślał nie bez zadowolen ia lwowski zoolog – „obywatele Rzeczp ospolitej Polskiej, jak o bez‐ pieczn i pod względem kolon ialn o-surowcowym, mają wstęp bez wszelk ich trudn o‐ ści. Natomiast obywatele potężn ych imp eriów kolon ialn ych muszą się starać o spe‐ 388
cjaln e zezwolen ia na wjazd do teg o trop ik aln eg o sezamu” . Interior liberyjski, ów „świat, przed oczyma wielu Europ ejczyk ów zak ryty”, był nie tylk o dla nich „zak ry‐ ty”, ale co szczeg óln ie bolesne, niedostępn y dla jak iejk olwiek ich działaln ości han‐
dlowej. Ten wyją tk owy, nadzwyczajn y przywilej przyznan o Polak om. Pierwszy polski sklep w liberyjskim interiorze – i jedyn y w ogóle w głębi kraju – urzą dzon o w „Nin i-Bolomo”, wielk iej, krytej palmowymi liśćmi tubylczej chacie na plantacji Edwarda Jan uszewicza. W jej wnętrzu ustawion o ladę, wag i i półk i pra‐ wie wyłą czn ie polskimi towarami „dość obficie założon e”, obok z godn ą min ą urzę‐ dował kasjer zap isują cy wpływy kasowe kop iowym ołówk iem, dalej, oddzielon y przep ierzen iem, mieścił się mag azyn. Furorę wśród miejscowych eleg antek robiły
w Nin i-Bolomo tekstylia łódzk ie – pod względem desen i i koloru utrzyman e w gu‐ ście „murzyńskim”, ładn e, choć krzyk liwe – oraz równ ież z Łodzi pochodzą ce ozdo‐ by, jak na przyk ład gustown e bransolety na nog ę. Kontrowersje wzbudziły nato‐
miast niebieskie emaliowan e naczyn ia blaszan e z jedn ym uchem, które w liczbie aż pięciuset przywiózł do Afryk i statek „Poznań”. Używan e w interiorze jak o garnk i do gotowan ia, w Monrowii rek lamowan o zgodn ie z istotn ym ich przeznaczen iem jak o nocn ik i. W obu przyp adk ach w oczach wielu potencjaln ych klientów dysk wa‐ lifik ował je brak pok rywk i. Obiecan o dosłać je późn iej. Wysłan ie na rek on esans do portów Afryk i Zachodn iej statk u z krajowymi towa‐ rami jeszcze w owym 1934 rok u, który na fali paktu z Liberią miał się stać przeło‐
mową datą w polskiej eksp ansji kolon ialn ej, było osobistą ambicją gen erała Dre‐ szera. Statek o pojemn ości dwóch tysięcy ton wyczarterowała Lig a od Żeg lug i Pol‐
skiej. Należało jeszcze zap ełn ić go towarami. Jedn ak że „świat przemysłowy nie ujawn ił zrozumien ia dla zag adn ien ia eksp ansji gospodarczej w Afryce, stawiają c niejedn ok rotn ie sprawę na płaszczyźn ie normaln ej transa kcji handlowej, przy któ‐ rej chciał widzieć w Lidze stron ę kup ują cą ”
389
. Koła gospodarcze – jak przyp uszcza‐
no, zdemoralizowan e udzielan ymi wówczas eksp orterom subsydiami wywozowymi – zlekceważyły niep owtarzaln ą szansę promocji Polski oraz swych produktów w Afryce i z cen towarów dostarczan ych na statek schodzić nie zamierzały. Osta‐ teczn ie ładown ie „Poznan ia” udało się zap ełn ić dop iero pod kon iec rok u. W ostat‐ nich dniach grudn ia 1934 rok u statek wyp łyn ą ł z Gdyn i w swój pion ierski rejs. W połowie styczn ia na trawersie Dak aru dostrzeg ły go okręty francuskie. Mocar‐ stwa kolon ialn e rea gowały alerg iczn ie, gdy szło o interesy handlowe, nawet na ta‐ kie na wpół amatorskie przedsięwzięcia jak rejs niewielk ieg o polskieg o statk u.
Francuski gubern ator gen eraln y wysłał do wszystk ich portów zachodn ioa fryk ań‐ skich alarmują cy kablog ram: „Polski pirat znajduje się na wodach afryk ańskich! Nie wpuszczać go do portów, nie zawierać żadn ych transa kcji”
390
. Konk urenci rze‐
czywiście dali się we znak i kupcom z „Poznan ia”. Jak się wkrótce okazało, obawy i przestrog i francuskieg o gubern atora były jedn ak zdecydowan ie na wyrost. Polski duch pion ierski szybk o bowiem przyg asł. Żaden inn y statek handlowy pod białoczerwon ą banderą przed II wojn ą światową w ten rejon świata już się nie zap uścił, jakk olwiek trzeba wspomnieć, że w drug iej połowie lat trzydziestych zawią zan o w kraju spółk ę „Zamorski Export–Imp ort” do handlu z Afryk ą Zachodn ią , która wysyłała tam akwizytorów. Jej udziałowcami były między inn ymi „Pluton”, „E. We‐ 391
del”, BGK, firma „Grzesiewicz” oraz zak łady włók ienn icze Szajbler&Grohman . „Poznań” zak otwiczył w Monrowii 19 styczn ia 1934 rok u, przywożą c wielk i wy‐ bór najrozmaitszych dóbr z polskich fabryk: mydło, cement, tkan in y bawełn ian e, kołdry, chustk i na głowę, bieliznę męską , żelazo handlowe, gwoździe, naczyn ia emaliowan e, sól, cuk ier, cement, galanterię, konserwy. W Liberii towary te trafiły
główn ie do mag azyn ów i sklep ów Syndyk atu Polskieg o w Monrowii i Nin i-Bolomo. Wielu czarn ych klientów miało okazję po raz pierwszy nabyć polskie produkty, co wśród naszych kolon izatorów przyjęto nie tylk o z kup ieck ą satysfakcją , lecz także z pewn ym rozrzewn ien iem. „Nap ełn ia nas radością widok beretu polskieg o na gło‐ wie czarn eg o lub garn ek, w którym sobie strawę mieszk an iec buszu gotuje, […] dzisiejsza praca Syndyk atu jest tylk o pewn ą próbą , która jedn ak wyk azała, że tak samo dobrze, jeśli nie lep iej, może murzyn spać pod polskim kocem, chodzić w ko‐
392
szuli polskiej, używać soli polskiej” . Jak twierdzon o w relacjach z rejsu, fracht po‐ zostawion y w Liberii rozp rzedan o w cią g u dwóch miesięcy, a pozostały ładun ek, z wyją tk iem soli, ulok owan o na rynk ach Ghan y, Sierra Leone, Tog o i Nig erii. Wio‐ sną „Poznań” powrócił do Gdyn i z tysią cem sześciuset ton ami orzeszk ów palmo‐ wych i ziarn a kak aoweg o. Z czasem pojawiły się jedn ak pog łoski, że jeg o misja nie była tak wielk im sukcesem, jak ją na począ tk u przedstawian o. Dotyczy to na przyk ład cementu, który w Afryce sprzedawan o wówczas w pięć‐
dziesięciofuntowych – czyli o standardowej wadze przyp adają cej na jedn eg o trag a‐ rza – work ach pap ierowych z warstwą folii alumin iowej chron ią cą przed zawilg o‐
cen iem. „Poznań” przywiózł go w dwustuczterdziestok ilog ramowych beczk ach, któ‐ rych w kraju pozbawion ym dróg nie dało się transp ortować. Przy próbie zaś ich otwarcia i przep ak owan ia w afryk ańskim klimacie cement, rzecz jasna, kamien iał.
Spore było zainteresowan ie polską solą do chwili, gdy dowiedzian o się, że chodzi o sól w kawałk ach, a w zachodn iej Afryce używa się wyłą czn ie mielon ej. Przywie‐ zion y zap as wylą dował w drog o opłacan ym mag azyn ie, gdzie szczęśliwie już po dwóch latach większość soli rozp uściła się od wilg oci. Wspomnian e niebieskie na‐ czyn ia emaliowan e wybran e – zgodn ie z radami specjalistów z Instytutu Eksp orto‐
weg o, przek on an ych, że w Afryce najlep iej schodzi tandeta – spośród brak ów pro‐ dukcyjn ych, z odp ryskami emalii i plamami – sprzedan o wprawdzie „w buszu”, lecz z poważn ą stratą . „Afryk a to nie Kercelak, gdzie wszystk o sprzedać możn a
393
” –
nap omin ał z sark azmem Giżyck i. Inn a rzecz, że nasi pion ierzy liberyjscy równ ież na Kercelak u najp rawdop odob‐
niej wiele by nie zwojowali. Brak owało wśród nich kupców czy przedsiębiorców z prawdziweg o zdarzen ia, z doświadczen iem i talentem do interesów. Z drug iej stron y Syndyk at Polski, ską p o fin ansowan y z kredytów bank owych zacią g niętych przez LMiK, nig dy nie miał wystarczają cych środk ów na inwestycje i rozwój. Już trzy lata po podp isan iu umowy z Simpson em Jan usz Mak arczyk – który wkrótce
po jej zawarciu rozstał się burzliwie z MSZ po kłótn i z Drymmerem – wyjaśniał z rozczarowan iem, że „w inn y sposób wyobrażał sobie kontyn ua cję naszej pracy”. Jeg o zdan iem plantator powin ien być przede wszystk im agentem org an izacji han‐ dlowej, czyli monrowijskieg o Syndyk atu. Tak i był zresztą główn y cel umowy z Li‐ berią . Pierwszy sklep i faktoria handlowa w „Nin i-Bolomo”, do której ścią g ali ścież‐
kami przez dżung lę klienci z odleg łych nawet wiosek, pozostały jedn ak jedyn ymi tak imi polskimi placówk ami w głębi kraju. Pomimo że wyn ik i pierwszych transa kcji
zap owiadały niesłychan ie zyski – tak na przyk ład dwadzieścia tysięcy tan ich bere‐ tów z antenk ą , kup ion ych w kraju po czterdzieści groszy za sztuk ę, sprzedan o 394
mieszk ańcom trop ik ów po cztery dolary – nie było najmniejszych widok ów na powstan ie, jak przewidywała umowa, pięćdziesięciu faktorii przy plantacjach w in‐ teriorze. A zorg an izowan ie w buszu tak potężn ej org an izacji handlowej – liczba białych kupców w całej Liberii nie przek raczała zap ewn e dwustu osób – stan owiło‐ by zasadn iczy krok w gospodarczym opan owan iu kraju. Brak ło ku temu nie tylk o
środk ów, lecz także państwowotwórczej woli. W 1937 rok u sprzedan o w Liberii polskie towary, główn ie tekstylia i meble, za zaledwie dwadzieścia cztery tysią ce złotych. W rok u następn ym klienci liberyjscy mieli szansę nabyć po cen ach promo‐ cyjn ych pierwszą i niestety ostatn ią niewielk ą partię znak omiteg o piwa „Gro‐ dzisk”. Sklep w Nin i-Bolomo przetrwał zaledwie kilk a miesięcy, podobn ie jak rep re‐
zentacyjn y butik z polskimi suk ienk ami w Monrowii. Nig dy też polskieg o rynk u nie zasiliły zap owiadan e wielk ie dostawy tan iej kawy, kak ao i kauczuk u z polskich plantacji i faktorii. Jedyn ą większą zrea lizowan ą i z różn ych powodów godn ą uwag i transa kcją były zak up y przez Liberię polskiej bron i – za 458 075 złotych, co stan owiło około jedn ą pią tą budżetu państwa.
Do gospodarzen ia wzorem przodk ów na roli mieli Polacy, trzeba przyznać, wię‐ cej serca niż do sprzedawan ia tubylcom emaliowan ych nocn ik ów. Władze liberyj‐ skie odmierzyły naszym kolon istom tysią c siedemset hektarów dżung li w okolicach
wzgórz Wrepp u, w pobliżu rzą doweg o osiedla Wrepp utown. Bezzwłoczn ie zabran o się do pracy: „Robota kip i. Tu się tnie busz, tam się go pali, […] zap racowan e, lecz radośnie uśmiechn ięte, ogorzałe twarze naszych rodak ów uwijają cych się między rzeszami czarn ych robotn ik ów stwarzają niezap omnian y widok […]. Entuzjazm i energ ia nasza przelała się i na czarn ą brać, […] począ tk owa nieufn ość, z jak ą zwyk le czarn i odn oszą się do białych, zup ełn ie zan ik ła, ustęp ują c miejsca przek o‐ nan iu, że jedn ak ci biali niosą im dobro”
395
. Ów zap ał osłabł znaczn ie, gdy planta‐
torzy zasiedli do rachunk ów. Wyn ik ało z nich, że na założen ie dwudziestu hekta‐ rów plantacji kak ao potrzeba co najmniej czterdziestu tysięcy złotych, a LMiK obie‐ cywała dofin ansowan ie w wysok ości tylk o dwudziestu tysięcy złotych. W zwią zk u z tym plantatorzy postan owili na jak iś czas ogran iczyć ambicje i postawić na ła‐ twiejszy w uprawie i szybciej przyn oszą cy zyski rą czn ik zwyczajn y, czyli pop ularn y rycyn us. W owym czasie znan y był on nie tylk o jak o niezawodn y środek przeczysz‐ czają cy, lecz także składn ik olejów stosowan ych w siln ik ach samolotów. Krzep ion o
się zatem myślą , że korzystać z nieg o będą sławn i wówczas polscy lotn icy. Ale ry‐ cyn us nawiedzały szarańcza i różn e tajemn icze plag i. W pierwszym rok u w Batoli,
gdy roślin y pok ryły się nadspodziewan ie piękn ym kwieciem, rzuciła się na nie pleśń, która pozostawiła z kwiatostan ów jedyn ie oparszywiałe kik uty – z dwun astu 396
hektarów zebran o zaledwie dwieście kilog ramów ziarn a . Do 1936 rok u kolon iści wyk arczowali na swych plantacjach z pomocą dwustu osiemdziesięciu miejscowych robotn ik ów dwieście pięćdziesią t hektarów lasów trop ik aln ych, założon o plantacje rycyn usa na sto czterdzieści hektarów, kak ao i koli na dwadzieścia pięć hektarów. Na dwóch hektarach rosły ban an y, a na jedn ym hektarze nawet anan asy. Plon om i samym pion ierom wcią ż jedn ak zag rażały klęski naturaln e i choroby, a w dodat‐ ku, co najg orsze, specyficzn a afryk ańska plag a – złowrog a mag ia. Wzgórze Batoli, czyli „Wężowa Góra”, nie cieszyło się w okolicy najlepszą opi‐
nią . Roiło się tam od wszelk iej gadzin y, jak kobry plują ce czy żmije rog aton ose. By‐ ło także według miejscowych ludzi Pesse siedzibą największych gadów tutejszych, pyton ów. I żeby to były tylk o zwyk łe pyton y… Kiedy po wyk arczowan iu dżung li na wierzchołk u wzgórza stan ą ł bung alow polskich plantatorów, jeden z czarn ych robotn ik ów objaśnił szeptem Giżyck iemu: „Massa, to niedobra góra! Czarown icy bardzo się gniewają , że na niej stoi dom! Ta góra, massa, należy do ludzi-wę‐ 397
żów!” . Niedług o późn iej pewn eg o rank a robotn icy odk ryli w zboczu góry otwór, w któ‐
rym ukrył się, jak twierdzili, wielk i pyton. Giżyck i z latark ą i ciężk im bush-knifem wpełzną ł do niewielk iej jamy. Jej ścian ę przecin ała szczelin a. We wnętrzu owej dziury zobaczył gruby jak pień drzewa, piękn ie ubarwion y wzorzystą łuską frag‐ ment cielska ogromn eg o węża. Zan im zdą żył go dotkną ć, gad znikn ą ł we wnętrzu groty, pozostawiają c swój skarb: czterdzieści siedem jaj okrytych prześwitują cą bło‐ ną , pod którą widać już było zarysy małych węży. Umieszczon o je w drucian ej klat‐ ce w pobliżu domu, a obok wejścia do jaskin i Giżyck i kazał wyk op ać pułapk ę. Po
paru dniach znalezion o w niej liczą ceg o sześć i pół metra pyton a, samicę. Zamiast radości wśród pracown ik ów z plemien ia Pesse zap an owały przyg nębien ie i wrog i wobec polskich plantatorów nastrój, zwłaszcza gdy okazało się, że w tym samym dniu zmarła matk a jedn eg o z wodzów okoliczn ych, uważan a za „najg łówn iejszeg o z ludzi wężów”
398
. Jedn ocześnie małe pyton y, które zdą żyły się już wyk luć, uciek ły
na woln ość przez uszkodzon e przez termity dno klatk i – czterdzieści siedem rosną ‐
cych błyskawiczn ie począ tk ują cych dusicieli rozp ełzło się po domu, zag rodzie i ca‐ łym wzgórzu.
Wrog ie, w tym przyp adk u, rzec możn a, antyp olskie czary rychło dały o sobie znać. Najp ierw zdechło w Batoli pon ad sto kur, potem osiem piękn ych kóz oraz
dwa hip op otamy, z których jeden miał być sprzedan y za kilk aset funtów do nie‐ mieck ieg o ogrodu zoolog iczn eg o. Zygmunt Brudziński, kolejn y współg ospodarz – Szabłowski już wcześniej zap adł na zdrowiu i musiał wrócić do kraju – zachorował tak ciężk o, że natychmiast musiał wsią ść na statek do Europ y, by ratować młode życie. Sam Giżyck i ledwo przeżył atak malarii z temp eraturą pon ad czterdziestu stopn i oraz zachorował na dziwn ą chorobę skóry. Tubylcy byli przek on an i, że mas‐ sa Oldman nie pocią g nie dłużej niż parę następn ych tyg odni. Próbowan o mu w tym zresztą dop omóc już bez pomocy mag ii – ktoś podrzucił mu do łóżk a, pod podusz‐
kę, małą , ale mocn o jadowitą żmijk ę ban an ową . Następn ie czarom poddan e zosta‐ ły uprawy rycyn usa, który miał być źródłem dochodów plantacji, zan im zaczną owocować drzewk a kawy i kak ao. Jedn o z pól zaa tak owała pleśń, pozostawiają c z kwiatostan ów jedyn ie nędzn e ogryzk i, drug ie – nie pozostawiają c nawet strzępk a liścia – zżarła szarańcza. Jedn ocześnie na teren ach plantacji pojawił się wielk i py‐
ton, niemal codzienn ie straszą c robotn ik ów i spędzają c ich z pól. Kiedy zatem do Batoli przybył wielk i czarown ik z narodu Bassa, z któreg o pochodziła część pracow‐ nik ów, polski plantator przyją ł jeg o pomoc. Słynn y szaman – jeg o postać eman o‐
wała siłą i lamp arcią zręczn ością , a spod czapk i z małp ieg o futra błyszczały inteli‐ gencją wyraziste oczy – wysłuchał wzorem Sherlock a Holmesa opowieści o zaszłych
wyp adk ach, a następn ie przez kilk a dni kręcił się tam i sam po okolicy. Pewn eg o rank a przysłał do Batoli paczk ę owin iętą w liście pap ai. W środk u Giżyck i znalazł wspan iałą skórę olbrzymieg o węża dług ości ośmiu metrów, z zadan ym oszczep em podłużn ym rozcięciem na grzbiecie. W południe dotarła zaś na plantację wiado‐ mość, że w pobliskiej wsi od ciosu włóczn ią zgin ą ł pewien wielk i i zły czarown ik, zamieszan y prawdop odobn ie w podrzucen ie żmijk i ban an owej. Od teg o dnia ta‐ 399
jemn icze wydarzen ia i nieszczęścia w Batoli skończyły się jak nożem ucią ł . Mała polska reduta obron iła się przed ludźmi-wężami, ale wyzwolen ie Liberii ze
splotów ameryk ańskieg o kap itału – rep rezentowan eg o przez koncern Fireston e, który zainwestował w tym kraju milion y dolarów w plantację drzew kauczuk owych
– albo choćby ich rozluźn ien ie, okazało się zadan iem znaczn ie trudn iejszym. W swych podróżach do stolicy nasi plantatorzy mieli niemało okazji, by przyjrzeć
się owej plantacji, położon ej przy drodze do Monrowii i zajmują cej około czterech tysięcy kilometrów kwadratowych. Ameryk ański koncern opon iarski, chcą c unieza‐ leżn ić się od dostaw kauczuk u z holenderskich i ang ielskich kolon ii w południowowschodn iej Azji oraz Brazylii, rozp oczą ł eksp erymenty z selekcjon owan iem kauczu‐
kowców w Liberii już przed I wojn ą światową . W 1926 rok u, pomag ają c uzyskać Liberyjczyk om pożyczk ę, która uratowała kraj przed bank ructwem, uzyskał konce‐ sję na założen ie plantacji, która w cią g u niewielu lat stała się ameryk ańskim pań‐ stwem w „rep ublice murzyńskiej”. Do połowy lat trzydziestych obsadzon o drzewk a‐ mi kauczuk owymi sześćdziesią t tysięcy hektarów, dalszych czterdzieści tysięcy hek‐
tarów dżung li właśnie wyp alan o i karczowan o. Plantacją podzielon ą na „dywizje” liczą ce po kilk a tysięcy hektarów i zatrudn iają ca dwan aście tysięcy czarn oskórych pracown ik ów zarzą dzało niespełn a stu białych men edżerów, techn ik ów i księg o‐ wych. Fireston e – wydają c milion y dolarów – wybudował na tym teren ie dwie elek‐ trown ie, stację radiową , lotn isko, warsztaty mechan iczn e, garaże na kilk aset samo‐ chodów, drog i, port rzeczn y z nowoczesnymi dźwig ami obsług iwan y przez kilk an a‐ ście holown ik ów, trzy szpitale, domy dla białych, osiedla dla czarn ych, kluby i bi‐ bliotek i. Każde z drzewek kauczuk owych miało swój numer, a nad jeg o kondycją czuwał wydział doświadczaln y z laboratorium i ogrodem, w którym rosły odmian y 400
kauczuk owców z całeg o świata . Z tak imi to rywalami przyszło mierzyć się Lidze Morskiej i Kolon ialn ej w walce o domin ację w Liberii.
Ameryk an ie nie przejmowali się specjaln ie sklep ik ami i faktoriami, które chcieli zak ładać Polacy w dżung li i buszu. Wkrótce jedn ak zorientowali się, że niespodzie‐ wan y konk urent ma ambicje sięg ają ce o wiele dalej. Pog łoski o polskich zamiarach uczyn ien ia z Liberii zamorskiej posiadłości zaczęły niep ok oić także samych Liberyj‐ czyk ów. Z jedn ej stron y, byli oni już niezmiern ie rozczarowan i opieszałością i nie‐
udoln ością Lig i we wprowadzan iu w życie paktu Simpson–Mak arczyk. Zaczęto wręcz podejrzewać, że Polacy nie są zdoln i do eksp ansji gospodarczej w trop ik ach albo po prostu jej nie potrzebują . Do min isterstw w Warszawie kołatał w tej spra‐ wie między inn ymi doktor Sajous. Z drug iej stron y mnożyły się oznak i, że Polacy spiskują , i to nie tylk o przeciw Fireston e’owi, lecz także samej woln ej rep ublice.
Symp atyczn y wcześniej klimat w relacjach polsko-liberyjskich załamał się w sierp‐ niu 1936 rok u, gdy w monrowijskim półoficjaln ym tyg odnik u „The Weekly Mirror” ukazał się przedruk owan y z wychodzą cej w Akrze gazety „African Morn ing Post” artyk uł pióra Nnamdi Azik iwe, przyszłeg o prezydenta Nig erii. Ten przen ik liwy au‐
tor, nazwawszy polskich doradców rzą du liberyjskieg o „wilk ami w owczej skó‐ rze”
401
, oczern ił nasz kraj bez umiaru: „I teraz ta Polska, która do 1914 r. była kolo‐
nialn ym terytorium trzech różn ych krajów, której zostało zezwolon e wyk on an ie prawa Wilson a o samostan owien iu, potrzebuje kolon ii, nie w Europ ie, lecz w Afry‐
ce. […] Pop rzedn i sług a cesarzowej Austrii Marii Teresy, cesarzowej Rosji Katarzy‐ ny II i Fryderyk a Wielk ieg o w Prusach [tak w oryg in ale] teraz chce być pan em w afryk ańskim kraju”
402
. Co więcej, jak twierdził Azik iwe, polską akcję kolon ialn ą
wspierały Niemcy, które w tajn ej umowie w zamian za oddan ie im „korytarza” po‐ morskieg o dały Polsce carte blanche w Liberii. Artyk uł wywarł wielk ie wrażen ie
w Monrowii, zwłaszcza że już parę tyg odni późn iej „The Weekly Mirror” opublik o‐ wał dalsze rewelacje o polsko-niemieck im spisku, twierdzą c, że w zamian za utratę Gdyn i Polacy mieli od Niemiec otrzymać litewską Kłajp edę
403
. Rok późn iej opin ię
ameryk ańską poruszył artyk uł w „Pittsburg Courier”. Jeg o autor don osił, że Polska, starają c się o woln y dostęp do liberyjskich bog actw naturaln ych, chce, by Liberię przek ształcon o w terytorium mandatowe Lig i Narodów
404
. Redakcja teg o afroa me‐
ryk ańskieg o tyg odnik a znajdowała się niewiele mil od główn ej siedziby Fireston e’a, w Akron w stan ie Pensylwan ia. Możliwe oczywiście, że był to tylk o przyp adk owy zbieg okoliczn ości. W rozg rywce z ameryk ańskim bizn esem Lig a nie miała zbyt mocn ych atutów. Szef deleg acji LMiK, zan im zasiadł wiosną 1934 rok u do neg ocjacji w Monrowii,
otrzymywał budują ce informacje, że z kilk u stolic europ ejskich nadchodziły do Warszawy „delik atn e sug estie” dają ce Polsce woln ą ręk ę w Liberii pod warunk iem 405
uszan owan ia plantacji i interesów Fireston e’a . Było jedn ak jasne, że w przyp ad‐ ku jak ichk olwiek kłop otliwych incydentów czy komp lik acji działan ia Lig i zostan ą w świecie potęp ion e, a jak o pierwsze odetnie się od nich polskie MSZ.
Sedn o sprawy leżało według zarzą du Lig i nie w liczbie plantacji czy faktorii, lecz w przejęciu przez Polskę zobowią zań Liberii wobec Ameryk an ów. Szczeg óln e zada‐ nie złożon o na wą tłe bark i – Liberyjczycy dziwili się nik łej w porówn an iu z Amery‐ kan ami posturze Polak ów – inżyn iera Tadeusza Brudzińskieg o, powołan eg o zgod‐ nie z umową Simpson–Mak arczyk na doradcę ekon omiczn eg o rzą du liberyjskieg o.
Dwaj eksp erci – zadan iem drug ieg o z fachowców, lek arza wojskoweg o doktora Je‐ rzeg o Babeck ieg o, cen ion eg o za osią g nięcia w walce z chorobami wen eryczn ymi, któreg o zastą p ił potem znan y specjalista chorób zak aźn ych i trop ik aln ych doktor Ludwik Anigstein, było podn iesien ie fataln eg o stan u san itarn eg o kraju – przyp ły‐
nęli do Monrowii już parę miesięcy po podp isan iu „traktatu przyjaźn i”. Brudziński, absolwent SGGW i Uniwersytetu Warszawskieg o, specjalista ekon omik i roln ej z do‐ świadczen iem w kilk u krajach europ ejskich i Stan ach Zjedn oczon ych, w cią g u nie‐ wielu lat pracy w Liberii mógł się pochwalić sporymi osią g nięciami. Za jeg o radą
wprowadzon o między inn ymi nową taryfę celn ą , zreformowan o system podatk o‐ wy oraz rozp oczęto bicie własneg o bilon u, dzięk i czemu dochody budżetu wzrosły z czterystu pięćdziesięciu tysięcy do sześciuset tysięcy dolarów. Pojawien ie się na li‐
beryjskim horyzoncie Brudzińskieg o, a w szczeg óln ości fakt, że jak o jedyn y Euro‐ pejczyk miał dostęp do szczeg ółów umowy Liberii z Fireston e’em, spowodowało
wśród dyp lomatów i kupców w Monrowii niebywałą irytację. Podsycały ją upo‐ rczywe pog łoski, kolp ortowan e między inn ymi przez niep rzewidywaln eg o doktora Sajousa, który bez żen ady twierdził, że „Polacy w Ameryce wspóln ie z tamtejszymi Murzyn ami tworzą koncern fin ansowy w celu wyk up ien ia pretensji Firesto‐ 406
ne’a w zamian za oddan ie Liberii pod protektorat Polski” . Lecz w tej akurat fun‐ damentaln ej kwestii doradca ekon omiczn y deleg owan y przez LMiK pon iósł spekta‐ kularn ą , choć w gruncie rzeczy nieunikn ion ą porażk ę. W marcu 1935 rok u Liberia zawarła bowiem umowę z Fireston e’em, uzyskują c obn iżen ie oprocentowan ia kre‐
dytu z ośmiu do pięciu procent w zamian za zobowią zan ie, że wszelk ie nadwyżki budżetowe będą przeznaczan e na spłatę pożyczk i. „Układ ten zmien ił zasadn iczo całą sytua cję i moje plan y” – przyznawał Brudziński w 1936 rok u w wywiadzie dla 407
„Morza” . W europ ejskich kręg ach mocarstwowych twierdzon o, że najp óźn iej od 1937 rok u pierwsza rep ublik a afryk ańska stała się w praktyce kolon ią ameryk ań‐
ską i że o sprawach państwowych, zwłaszcza fin ansach, decydowali nie liberyjscy min istrowie, ale członk owie zarzą du Fireston e’a. W połowie teg o rok u dobiegł koń‐ ca i pod naciskiem USA nie został przedłużon y kontrakt Brudzińskieg o. Za zasług i dla Liberii wyróżn ion o go jedn ak wysok imi hon orami państwowymi – tytułami Ry‐ cerza i Komendanta Liberyjskieg o Human itarn eg o Zak on u Odk up ien ia Afryk i.
Liberyjska akcja LMiK dobieg ała końca. Jakk olwiek plantatorzy zaczęli właśnie pod względem roln iczym i fin ansowym stawać na nog i, ich obecn ość w Liberii wła‐ ściwie niczym – z punktu widzen ia kolon ialn ych zadań Lig i – się nie tłumaczyła.
Z liczn ych punktów umowy i aneksów z 1934 rok u te, które przyn ajmniej próbo‐ wan o rea lizować – zarówn o jawn e, jak i tajn e – możn a policzyć na palcach jedn ej ręk i. Na trzech plantacjach osiadło mniej więcej na stałe tylk o kilk u kolon istów – Giżyck i, Brudziński, który jedn ak szybk o wrócił do kraju, i Szabłowski w Batoli, Ja‐
nuszewicz i Konrad Tomaszewski w Nin o-Bolomo oraz Kazimierz Armin w Ding ita. Jak się zdaje, żaden z nich nie plan ował spędzić reszty życia w trop ik ach, dog lą da‐ ją c z przerwami na atak i malarii drzewek kak aowych i kawowych. Niemniej jed‐ nak zmniejszają ca się z bieg iem lat garstk a Polak ów w Monrowii i okolicach Wrep‐ putown trwała na posterunk u. Przywileje gospodarcze, jak ie Polacy uzyskali dzięk i umowie z Liberią , choć ni‐ gdy jej w Polsce nie opublik owan o, były dość szerok o znan e. Natomiast jej posta‐ nowien ia wojskowe przez dziesią tk i lat stan owiły tajemn icę dostępn ą tylk o w for‐ mie nieoficjaln ych informacji i plotek. Znamienn e, że choć niek tórzy uczestn icy wy‐
prawy liberyjskiej oraz wiele osób, które o tajn ych klauzulach musiały lub mog ły wiedzieć, żyło jeszcze wiele lat po jej zak ończen iu, to nikt ich poza Mak arczyk iem nie potwierdził ani im nie zap rzeczył. Nieliczn i historycy badają cy dzieje Lig i są dzi‐ li natomiast, że aneks wojskowy najp rawdop odobn iej wcale nie istn iał: „[…] 408
w znan ych mi źródłach nie ma na ten temat żadn ej nawet wzmiank i” – podk re‐ ślał Tadeusz Białas. Możliwości, że za owymi wojskowymi tajemn icami kryją się se‐
krety bardziej jeszcze sensacyjn e, nie bran o pod uwag ę. Nie dociek an o na przy‐ kład, co oznaczały „cele specjaln e”, które stawian o przy wyborze miejsca na plan‐
tacje wyżej niż atuty roln icze. Czy rzeczywiście cele te, które zlecił plantatorom oso‐ biście sam prezes Lig i, gen erał Gustaw Orlicz-Dreszer, oznaczały tylk o „rek on esans polityczn y i gospodarczy”
409
? W praktyce działaczy lig owych operują cych za gran i‐
cą była to z pewn ością działaln ość rutyn owa, a wcale nie specjaln a. Nasi pion ierzy kolon ialn i w większości opuścili Liberię, a raczej zostali z niej ewak uowan i, zan im w Monrowii rozp oczą ł się w lutym 1939 rok u proces grup y by‐ łych pracown ik ów plantacyjn ych, którym polscy pracodawcy rozdali nieleg aln ie kilk an aście sztuk bron i paln ej, główn ie myśliwskiej. Są d orzekł jedyn ie konfiskatę
tej bron i. Wcześniej obieg ały Monrowię sensacyjn e pog łoski – o czym don osiła za‐ gran iczn a prasa – mają ce dowodzić, że sprawa jest znaczn ie poważn iejsza; mówio‐
no o gran atach i gran atn ik ach oraz karabin ach maszyn owych przemycan ych w skrzyn iach z imp ortowan ym z Polski żelastwem. Władze jedn ak jakby przeszły nad nią do porzą dk u dzienn eg o. Zap owiedziały jedyn ie wznowien ie zawieszon eg o postęp owan ia przeciw Polak om, z chwilą gdy pon own ie znajdą się oni na teryto‐ rium liberyjskim. Są dzen ie się oraz śledzen ie spraw karn ych i cywiln ych, oraz kibi‐
cowan ie stron om procesu należało w tamtych latach do ulubion ych rozrywek mieszk ańców Monrowii. Jedn ak sprawa polskich plantatorów i ich podejrzan ych
poczyn ań – być może zag rażają cych państwu liberyjskiemu i godn ych podobno na‐ wet ludzi-węży – przemin ęła bez większeg o echa. Rzecz jak oby w tym, że sprawy nap rawdę dużej wag i do są dów nig dy nie docierały. Podobno między inn ymi z bra‐ ku prawdziweg o więzien ia. „Tłumaczon o mi, że teg o rodzaju [poważn ych] prze‐ 410
stępców nie ma gdzie trzymać i nie wiadomo, co z nimi robić” – wspomin ał Ja‐ nusz Mak arczyk. Jak dziś wiadomo, na wyp adek gdyby plan przejęcia Liberii za dług i spalił na
pan ewce, Polska miała jeszcze jedn ą kartę. Nie w ręk u wprawdzie, lecz raczej w rę‐ kawie. A mian owicie: operację zbrojn ą . Rea lia liberyjskie, zbliżon e do opisywa‐
nych przez Frederick a Forsytha, tak im zamiarom rzeczywiście sprzyjały. Rep ublik a miała armię liczą cą dwieście–trzysta żołn ierzy występ ują cych, jak to w Afryce, bo‐ so, lecz w czerwon ych fezach zak up ion ych w Częstochowie. Jedyn y okręt wojenn y,
dowodzon y przez mian owan eg o z okazji jeg o zak up ien ia admirała, zaton ą ł już wcześniej ze starości. Poważn iejszą siłę przedstawiała bateria w miarę nowoczesnej artylerii, natomiast do dość liczn ych armat ładowan ych od przodu od dawn a bra‐ kowało prochu. Czwartą część budżetu wojskoweg o pochłan iała pensja min istra wojn y.
Plan y zbrojn eg o zdobycia protektoratu w Afryce przez Polskę były do niedawn a nieznan e. I prawdop odobn ie nikt nie spodziewał się, by mog ły w ogóle istn ieć. Na ślad polskieg o spisku zbrojn eg o w Liberii natrafił doktor Puchalski, który w aktach MSZ zachowan ych w Londyn ie odn alazł pochodzą cą z połowy września 1934 rok u notatk ę o bezp retensjon aln ym tytule „Plan akcji liberyjskiej”. Oprócz zadań i po‐
stan owień, które znalazły się w tajn ym aneksie podp isan ym przez Simpson a w Warszawie, wyn ik ało z niej, że gen erał Orlicz-Dreszer zap rzysią gł sposobią cych się do wyjazdu do Liberii naszych kolon istów jak o członk ów tajn ej org an izacji woj‐ skowej o nazwie „Kadra”. Jej dowództwo powierzył Kamilowi Giżyck iemu. Ów po‐ ruczn ik WP oraz kap itan „armii chińskiej” miał za sobą kilk a niezwyk le burzliwych
lat spędzon ych w rosyjskiej Azji i Mong olii na walk ach z bolszewik ami, w wojskach admirała Kołczak a oraz w oddziałach gen erała Ungern a, „szalon eg o Baron a”, gdzie kierował wytwórn ią materiałów wybuchowych. Plan przewidywał, że uzbrojen i Po‐ lacy przy pomocy księcia Masaqoy obalą prezydenta Barclaya i oddadzą rzą dy księciu.
Nie wiadomo, jak na razie przyn ajmniej, czy oprócz tej brawurowej, z rozma‐ chem wprawdzie, lecz tylk o ogóln ie zarysowan ej koncepcji przyg otowan o także
szczeg ółowe plan y jej wdrożen ia. Na wiele pytań brak odp owiedzi. Członk owie „Kadry” mieli stan ą ć na czele powstan ia ludu Kru oraz rozżalon ych dysk rymin owa‐
niem ich przez Afroa meryk an ów i pomówien iami o kan ibalizm „dzik ich” plemion interioru. Czy plan owan o rewolucyjn y marsz na Monrowię? Czy też chodziło raczej o klasyczn y zamach stan u, o którym prasa paryska pisałaby ze smak iem jak o o co‐ up d’État? Jak ich sił i środk ów i w jak i sposób zamierzan o użyć? Czy „Kadra” miała w elitach władzy swych pop leczn ik ów, gotowych za na przyk ład partię łódzk ich bransoletek na nog ę sprzedać prezydenta Barclaya? Być może nig dy się teg o nie dowiemy. Członk owie „Kadry” byli zwią zan i ścisłą tajemn icą , a za zdradę groziła
śmierć. I najwyraźn iej przysięg i dotrzyman o. Giżyck i, który został po II wojn ie światowej autorem poczytn ych ksią żek przyg odowych i podróżn iczych, co uhon o‐ rowan o nazwan iem jedn ej z ulic we Wrocławiu jeg o nazwiskiem, znał podobno jeszcze inn y don iosły sek ret, któreg o nig dy nie wyjawił – miejsce ukrycia w Mong o‐ lii słynn eg o skarbu baron a Ungern a. „Kadra” była org an izacją wojskową , jedn ostk ą wywiadu, ale, powołan a do życia
przez LMiK, właściwie prywatn ą . Nie wiadomo, czy należała do nawet szerok o po‐ jętych struktur WP, czy tajn ych służb państwowych. Rozk az sięg nięcia po broń mógł z pewn ością wydać liberyjskim kolon istom gen erał Dreszer. I być może tylk o on – jak o prezes Lig i, a także z mocy sweg o osobisteg o autorytetu jedn eg o z przy‐ wódców podobn eg o, udan eg o, i to na znaczn ie większą skalę pomyślan eg o przed‐
sięwzięcia, a mian owicie zamachu majoweg o. Do chwili jeg o śmierci w sierpn iu 1936 rok u rozk azu tak ieg o „Kadra” nie dostała, choć czerwon a lin ia – utrata szans
na „odk up ien ie” liberyjskieg o dług u i przejęcie w ten sposób kontroli nad Liberią – została przek roczon a. Późn iej nikt już nie był w stan ie czy też nie chciał wystą p ić w roli zlecen iodawcy zbrojn eg o przewrotu dalek o od polskich gran ic. Zak ończon e
głośnym procesem „rozdawan ie” polskiej bron i nie miało najp rawdop odobn iej nic wspóln eg o z plan ami akcji zbrojn ej. Karabin y i strzelby nie tylk o bowiem rozdawa‐ no, lecz także sprzedawan o, równ ież białym. Chodziło pewn ie o wycofan ie choć części środk ów wydan ych na eskap adę liberyjską . Łą czn ie pochłon ęła ona dzie‐ 411
więćdziesią t tysięcy dolarów, czyli pon ad pół milion a złotych
.
Wraz z krachem plan ów liberyjskich zak ończył się krótk i żywot „kolon ializmu prometejskieg o”, idei mglistej i nierea listyczn ej, a przy tym dość obłudn ej. Tak na
przyk ład Brudzińskiemu i Babeck iemu zarzucan o w rap ortach do MSZ, że „tak bar‐ dzo oddali się swojej misji w Liberii, że bron ią c interesów Liberii, jakby zap omnieli
412
o sprawie polskiej” . Sam Brudziński przyznawał, co zresztą niek on ieczn ie dowo‐ dziło wiary w kolon ializm prometejski, lecz mog ło wyn ik ać z rzeteln ości zawodowej i lojaln ości fachowca wobec zlecen iodawcy, że nie jest w stan ie zają ć „postawy in‐ nej niż zgodn a ze sprawiedliwością oraz z prawami i interesami Liberii i jej rzą du”. Pałac Brühla tę kontrowersyjn ą i szkodliwą postawę starał się przeorientować. W lecie 1936 rok u Brudzińskiemu wydan o na przyk ład formaln e polecen ie pop ra‐ wien ia stosunk ów z inn ymi białymi, aby nie być „oskarżan ym o polityk ę, która mog łaby być uznan a za niebezp ieczn ą z perspektywy czołowych państw kolon ial‐ nych”
413
. O niedostateczn ą dbałość o polskie interesy obwin ian o także Jan usza Ma‐
karczyk a. Mak arczyk, który waln ie przyczyn ił się do naszej przyg ody liberyjskiej, wyznał, wprawdzie grubo po tamtym okresie, bo już w czasach PRL, że uważał po‐ siadan ie kolon ii za niemoraln e. Poza tym, jak zap ewn iał, czuł się spadk obiercą Szolc-Rog ozińskieg o i zwolenn ik iem polityk i poleg ają cej na dają cym wzajemn e ko‐ rzyści współdziałan iu „ludzi z ludźmi”
414
. Ale „IKC” przedstawiał go przed wojn ą
zgoła inaczej. Autor artyk ułu Leg enda o polskim Lawrence
415
, widział w nim rodzime
wcielen ie słynn eg o brytyjskieg o agenta, pułk own ik a Lawrence’a, któreg o zada‐ niem było przek ształcen ie prowincji bliskowschodn ich Imp erium Osmańskieg o
w mandaty zachodn ie. Mak arczyk, oczek iwan o, korzystają c z naszych doświadczeń powstańczych, będzie wzniecać woln ościowe, antyk olon ialn e ruchawk i, dzięk i cze‐ mu kosztem ludów podbitych Polska wejdzie w posiadan ie terytoriów mandato‐ wych, protektoratów lub kolon ii. Byłaby to, trzeba przyznać, radyk aln ie cyn iczn a wersja prometeizmu.
Na polskich poczyn an iach kolon ialn ych od począ tk u cią żył przyjęty z wielk ą go‐ towością przez Polak ów dog mat o wyższości białej rasy. „Sposoby radzen ia sobie z Murzyn ami” praktyk owan e przez wysłann ik ów LMiK uchodziły nawet w oczach niek tórych polskich emisariuszy, na przyk ład doktora Anigsteina, za wyją tk owo niep rzyjemn e
416
. Pon adto akcję liberyjską już na począ tk u zak łócił poważn y incy‐
dent podważają cy szczerość intencji polskich sojuszn ik ów „Czarn ej Rep ublik i”. W grudn iu 1934 rok u młody stażysta Lig i Lesław Kop ytyński odmówił podobno za‐ tańczen ia z „kolorową kobietą ” na pok ładzie holenderskieg o parowca kursują ceg o u wybrzeży Afryk i. „Jeszcze jedn a teg o rodzaju plotk a całk owicie pog rzebie nasze 417
dobre stosunk i” – ostrzeg ał Tadeusz Brudziński
.
Przed wrześniem 1939 rok u Ark ady Fiedler spotyk ał od czasu do czasu w War‐ szawie weteran ów kamp an ii liberyjskiej. Nie szczędził im cierpk ich słów: „Jętk ami
jedn odniowymi okazali się nasi pion ierzy-plantatorzy w Liberii, dok ą d wysłała ich, kilk u uprzywilejowan ych wybrańców, nasza Lig a Morska i Kolon ialn a. Po prze‐ trwon ien iu kilk u tysięcy funtów szterling ów kosztem społeczeństwa, nie zdziaław‐ szy niczeg o, wrócili do Warszawy, psioczyli na sknerstwo Lig i i obn osili po kawiar‐ niach swe bohaterstwo kolon ialn ych pion ierów. […] Gdy ich spotyk ałem, nig dy 418
nie byłem pewn y, co robić: najlep iej uciek ać od nich i śmiać się” . Nie mógł nawet przyp uszczać, że ma przed sobą niedoszłe, niespełn ion e polskie „psy wojn y”, rzecz niek on ieczn ie i nie tylk o do śmiechu.
Rozdział XI. Wyspa dnia jutrzejszego
Jak zauważali z satysfakcją publicyści lig owi, u schyłk u dwudziestolecia wreszcie
zap an ował w Polsce „klimat kolon ialn y”. Zainteresowan iu eksp ansją zamorską sprzyjała moda na trop ik aln ą egzotyk ę w kulturze teg o okresu, zarówn o wysok iej, jak i tej niższej nieco – od Conrada, pop rzez między inn ymi Witk aceg o, autora sztu‐ ki tea traln ej Mister Price, czyli Bzik tropikaln y, aż do Ossendowskieg o i tekstów szla‐ gierowych piosen ek. Działacze kolon ialn i modę tę wytrwale nap ędzali, starają c się
kształtować polską „mentaln ość kolon ialn ą ”. Wcią ż jedn ak była to mentaln ość na‐ 419
iwn a. Jasno widziała to autork a artyk ułu w „Morzu” , która alarmowała, że mło‐ dzież „karmi się zazwyczaj ban aln ym egzotyzmem, niewiele mają cym wspóln eg o
z prawdziwym obrazem bytowan ia kolon ialn o-emig racyjn eg o. I tak na przyk ład w kin ie na młodzież czek a kilk an aście trawestowan ych aż do znudzen ia wersyj z przyg ód Tarzan a; jeśli zaś krótk ometrażowy rep ortaż z życia „kolon ialistów – no to znów: hełm trop ik aln y, białe ubran ie i na ozdobę – małpk a »Czik i« na ramie‐ niu”. Podp owiadała: „trzeba obedrzeć wychowawczą myśl kolon ialn ą z ban aln eg o egzotyzmu filmoweg o, z łezk i kolon ialn ej, mog ą cej przyn ieść więcej szkody niż po‐ żytk u. Tworzyć egzotyzm nie sielank owy, ale zdrowy, pobudzają cy chęć zmierzen ia
sił z trudn ościami w krajach zamorskich i zacięcie kolon izatorskie”. Rea lia bytowan ia w kolon iach opisywał Polak om bez ogródek Jan usz Mak ar‐ czyk, lecz dop iero w czasach, gdy system kolon ialn y już się rozp adał. Potrzeba ludzi w koloniach. Warunki są ciężkie. Tłumaczy się im, że to „zajęcia romantyczne”. I na
tę romantyczność łap ie się nai wnych, którzy potem siedzą w domach krytych falistą blachą, słucha‐ ją walenia deszczu w porze deszczowej i sprzedają Murzynom perkal, […] są takie faktorie, gdzie jest dwóch białych; o ile się nie kłócą, to piją razem, kup ują od Murzynów produkty, a w zamian sprzedają wszelką lichotę. Są faktorie, gdzie jest jeden biały – pije sam, a kłócić się nie ma z kim. 420
Chyba w myślach sam z sobą, że przyjechał
.
Wśród działaczy LMiK słuszn ie uważan o, że powodzen ie eksp ansji zamorskiej zale‐ żeć będzie od poziomu moraln eg o i fachoweg o przyszłych kadr kolon ialn ych. Lig a przyczyn iła się do powstan ia Trzyletn ieg o Studium Emig racyjn o-Kolon ialn eg o przy
Woln ej Wszechn icy w Warszawie oraz utworzen ia w rok u następn ym Instytutu Hi‐
gien y Morskiej i Trop ik aln ej w Gdyn i. Z inicjatywy MSZ zorg an izowan o z kolei tuż przed wojn ą Międzywydziałowe Studium Kolon ialn e na Uniwersytecie Jag ielloń‐ skim, które miało kształcić roln ik ów, hodowców, geolog ów, biolog ów oraz misjon a‐ rzy trop ik aln ych. Były to, biorą c pod uwag ę ogrom polskich plan ów i ambicji, zale‐ dwie zalą żk i systemu kształcen ia kolon ialn eg o, w praktyce inicjatywy pon ad po‐ trzebę. O ile bowiem Lig a na różn ych polach, zwłaszcza na morzu i na odcink u pro‐ pag andy, mog ła pochwalić się znaczą cymi dok on an iami, jej konk retn e akcje kolo‐
nialn e stan owiły pasmo niep owodzeń i przyp omin ały jak iś man ifestacyjn y pochód od jedn ej żałosnej porażk i do następn ej, równ ie wstydliwej. Pewn e podejrzen ia co do jak ości życia kolon ialn eg o mog ły rodzić się raczej przy‐ padk iem, na przyk ład wśród widzów rewii w tea trze „Morskie Oko”, gdzie pop ular‐ ny aktor Tadeusz Faliszewski śpiewał posępn e tang o do słów Andrzeja Własta: Inny widziałem w mych marzeniach Kraj egzot ycznych snów i żądz Gdzie człek na próżno szuka cienia
Przed własnym cieniem swym drżą Angola Samotność i niew ola W półkolach
Negrów tańc ząc ych tan
421
.
Poczyn an ia Lig i od począ tk u drażn iły naszą służbę zag ran iczn ą , zak łócają c rutyn ę pracy ambasad, poselstw i konsulatów oraz prowok ują c skandale szerok o opisywa‐
ne przez niep rzyjazną obcą prasę. Dyrektor Drymmer przyznawał, że i on zaczą ł patrzeć nie tylk o krytyczn ie, lecz także podejrzliwie na poczyn an ia społeczn e „usi‐ łują ce dublować funkcję państwa”, zwłaszcza na delik atn ych polach polityk i mię‐ 422
dzyn arodowej gan izacją ”
423
. „Trudn o było walczyć z tą rozbuchan ą , ale źle zorg an izowan ą or‐
– usprawiedliwiał się we wspomnien iach. Wyczyn y Lig i, której beztro‐
ski zap ał wyk raczał dalek o poza ramy dla niej przewidzian e, sprawiły, że obóz rzą ‐ dzą cy postan owił przek azać zadan ie prowadzen ia polityk i kolon ialn ej MSZ. Także polityczn e wstrzą sy w Europ ie i na świecie, zap owiadają ce rychły krach ładu wer‐
salskieg o, nak azywały złożyć całość zag adn ień zag ran iczn ych w doświadczon e i sil‐ ne ręce szefa MSZ, min istra Beck a. Tłumy gromadzą ce się podczas Dni Kolon ial‐
nych na wiecach LMiK, by słuchać nawołują cych do czyn u jej działaczy, nie zdawa‐ ły sobie sprawy, że misja zdobycia siłami Lig i zamorskich posiadłości dla kraju zo‐
stała odwołan a. Otóż w grudn iu 1937 rok u z inicjatywy hon oroweg o patron a Lig i gen erała Sosnk owskieg o zwołan o na poufn e obrady prezydia jej Rady i Zarzą du oraz prezesów okręg owych. Podjęto na owym zjeździe – nie bez pok ą tn eg o szemra‐ nia i rozżalen ia, lecz i bez jawn eg o sprzeciwian ia się woli władz państwowych – uchwały, które gdy idzie o działaln ość kolon ialn ą , zobowią zywały Lig ę do ogran i‐ czen ia się do prop ag andy, studiów teoretyczn ych oraz szkolen ia kadr. Postan owie‐ nia te wprost zak azywały jej prowadzen ia „akcji bezp ośredn iej, powodują cej ryzy‐
ko handlowo-fin ansowe”. Uchwał tych nie opublik owan o, przez co szereg owi i zbiorowi członk owie LMiK, których wcią ż przybywało, nie dowiedzieli się o kolej‐ nej porażce. Kolon ialn ą „akcją bezp ośredn ią ” na dalek ich lą dach miało się odtą d 424
zajmować Międzyn arodowe Towarzystwo Osadn icze . Pomyśln ie „przeorientowan ie” zamorskiej aktywn ości Lig i sprawiło jej przeciw‐
nik om niemałą satysfakcję. Swoje prywatn e zwycięstwo odn iósł też dyrektor Drym‐ mer, któremu udało się poskromić najg orliwszych pion ierów kolon ialn ych, znan ych jak o „Trzej Muszk ieterowie” – Mieczysława [Bohdan a] Lep eck ieg o, Apolon iusza 425
Zarychtę i Mieczysława Fularskieg o . Dawn i leg ion iści, płodn i publicyści i pisarze, oficerowie zawodowi – przy czym Zarychta i Lep ecki byli adiutantami marszałk a
Piłsudskieg o – mog li, obawiał się dyrektor, skrycie sabotować posun ięcia resortu spraw zag ran iczn ych. Wyk azali się jedn ak chwalebn ym poczuciem odp owiedzial‐ ności i rzeczywistości. Trzymają cy się nieco w cien iu major Fularski i doktor kap i‐
tan Zarychta – znaczą cy wszak urzędn ik właśnie MSZ, naczeln ik wydziału polityk i emig racyjn ej, naukowiec i teoretyk – bez większych problemów przek on ali się do nowej lin ii w polityce zamorskiej. Jedn ak szczeg óln ie ucieszyło Drymmera szybk ie „przeorientowan ie” się Lep eck ieg o. Drymmer, choć tylk o w randze majora, ucho‐ dził za person ę równ ie wpływową jak trzęsą cy krajem „pułk own icy”. Ten zasłużo‐
ny funkcjon ariusz defensywy i ofensywy, szef kontrwywiadu Frontu PołudniowoWschodn ieg o, który w 1920 rok u zdobył Kijów, kierown ik placówk i wywiadowczej „na Rosję bolszewick ą ” w Tallin ie, rzą dził kadrami dyp lomacji z żołn ierską obceso‐ wością , nie dbają c o wyrafin owan e obyczaje pan ują cymi w służbie zag ran iczn ej, gdzie brylowała arystok racja. Ale z Lep eck im i on musiał się liczyć. Jak twierdzon o, major zawdzięczał swą pozycję bieg łej znajomości język a portu‐ galskieg o. Otóż w grudn iu 1930 rok u, gdy Piłsudski wybierał się dla podrep erowa‐ nia zdrowia na Azory, wezwan o z Brazylii Lep eck ieg o, by zameldował się na Made‐ rze Marszałk owi z pomocą . „Piłsudski powitał majora [w 1930 rok u kap itan a] jak
zbawczeg o anioła, polubił jeg o ścichap ęk dysk recję i przez kilk a lat, aż do swej śmierci, miał go przy sobie jak o osobisteg o adiutanta i najbliższeg o powiern ik a”
426
– objaśniał Ark ady Fiedler. Po śmierci Marszałk a znaczen ie Lep eck ieg o wśród pił‐ sudczyk ów dzięk i jeg o przebieg łej pomysłowości jeszcze wzrosło. Zaczą ł pisać o Pił‐ sudskim wspomnien ia; zamieszczał w nich najrozmaitsze wyp owiedzi Marszałk a o ludziach – a były to są dy nieraz grubiańskie i miażdżą ce dla ówczesnych promi‐ nentów. „Okazało się, że nikt z dostojn ik ów san acji nie był bezp ieczn y w przyszło‐
ści od marszałk owskiej obelgi; a klucz do tej puszk i Pandory miał w ręk u Lep ecki. Nabawiał strachu. Dyrektor Drymmer z MSZ-etu chętn ie go wysyłał w dalek ie po‐ 427
dróże” . W obron ie LMiK nie zamierzał jedn ak wojować. „Trzej Muszk ieterowie” zarzucili „na razie” swe śmiałe plan y kolon ialn e i lojaln ie zabrali się do pomag an ia w sprawach osadn iczych. Lep eck ieg o za sprawą Drymmera mian owan o dyrekto‐
rem Międzyn arodoweg o Towarzystwa Osadn iczeg o. Wkrótce rzutk i major, wystą p iwszy z wojska, wyp łyn ą ł na szersze wody politycz‐ ne – jak o współtwórca i orędown ik postulatów kolon ialn ych w prog ramie Obozu Zjedn oczen ia Narodoweg o, zap lecza polityczn eg o obozu rzą dzą ceg o. Dą żen ia ko‐ lon ialn e uznan o w nich za jeden z „najważn iejszych czynn ik ów polskiej racji sta‐
nu”. Za wzniosłymi słowami kryły się jedn ak postulaty nader ostrożn e, a w każdym razie dalek ie od ofensywn ej lin ii prop ag andowej i oczek iwań ideowych kolon izato‐ rów. „Ozon” domag ał się „dostęp u do obszarów kolon ialn ych na równ i z inn ymi wielk imi państwami Europ y” i „udziału w eksp loa tacji” tych obszarów. Stwierdzał jedn ocześnie, że jakk olwiek tylk o suwerenn e pan owan ie nad kolon iami może za‐ spok oić w pełn i polskie potrzeby, to na począ tek należy wyk orzystać też inn e for‐ 428
my dostęp u do teren ów zamorskich . Tezy Ozon u – zbieżn e ze stan owiskiem przedstawicieli MSZ podczas jesienn ej sesji Lig i Narodów w 1936 rok u, na której polska dyp lomacja ujawn iła po raz pierwszy przed zdumion ym światem nasze rosz‐ czen ia kolon ialn e – dowodziły, że polską polityk ę zamorską ustala i kontroluje pa‐
łac Brühla pod czujn ym okiem min istra Beck a. Min ister zaś zabron ił dyp lomatom nawet wspomin ać o kolon iach, mog li oni mówić co najwyżej o kondomin iach czy koncesjach. O Lidze zaś wyrażał się niep rzychyln ie – w każdym razie po latach – ja‐
ko o org an izacji, która będą c tylk o „morską ”, miała rozsą dn e cele, a po dodan iu słowa „kolon ialn a” dawała „zbyt wielk ą folg ę imag in acji”, czyn ią c przy tym wiele
krzyk u i hałasu. „Pon ieważ jedn ak o tych tak zwan ych kolon ialn ych zag adn ien iach dysk utowan o wiele na forum międzyn arodowym, starałem się ują ć polskie postula‐
429
ty w jak ieś rozsą dn e ramy” . Ów min isterialn y rozsą dek, czy nawet, co tu kryć, oportun izm, zdan iem wielu pion ierów kolon ialn ych zup ełn ie nie pasował do no‐ wych czasów, gdy umacn iają ce się rzą dy dyktatorskie w krajach europ ejskich dą ‐ żyły do zbrojn ej eksp ansji zarówn o w samej Europ ie, jak i za morzami.
Oto na począ tk u październ ik a 1935 rok u wojska włoskie na froncie o szerok ości siedemdziesięciu kilometrów wtarg nęły z Erytrei w gran ice Etiop ii. Jedn ocześnie z Somalii zaa tak owały cesarstwo dywizje gen erała Grazian ieg o. Wojska etiopskie przez sześć miesięcy stawiały nap astn ik om opór nadspodziewan ie twardy, bron ią c się w górach i prowadzą c wojn ę partyzanck ą . Polska opin ia kolon ialn a podziwiała jedn ak nie obrońców, lecz determin ację Włochów. I szczerze im zazdrościła, że z dzięk i nieugiętej woli Mussolin ieg o potrafili podbić największy niep odleg ły kraj afryk ański i uczyn ić go swoją kolon ią . Codzienn ie przy dźwięk ach Giovin ezzy, hymn u partii faszystowskiej, wśród okrzyk ów zebran ych tłumów wychodziły z Ne‐ apolu do Massaui na Morzu Czerwon ym statk i z wojskiem. Pomimo wysłan ia do Afryk i około trzystu pięćdziesięciu tysięcy żołn ierzy oraz druzgocą cej przewag i w uzbrojen iu i wyp osażen iu Włosi zaczęli odn osić zwycię‐ stwa, dop iero gdy użyli zak azan ych od 1922 rok u przez konwencję waszyngtońską 430
gazów bojowych . Z pięćdziesięciu tysięcy poleg łych żołn ierzy abisyńskich aż pięt‐ naście tysięcy zgin ęło od iperytu. Wojska włoskie wkroczyły do Addis Abeby 5 maja 1936 rok u. Polskie „Morze” uczciło to wydarzen ie pea nem na cześć Il Duce i faszy‐ stowskich Włoch, które po cztern astu latach przyg otowań zdobyły imp erium kolo‐ nialn e. „Jest bez wą tp ien ia największą , nieśmierteln ą zasług ą Mussolin ieg o, że
w tak krótk im przecią g u czasu zdołał przeobrazić duszę narodu włoskieg o, […] że uczyn ił z Włochów naród karn y, odważn y i pełen poświęcen ia, naród młody o wielk iej ambicji, prężn ości i niezłomn ej woli”. Przyk ład włoski, podk reślan o, „jest dla nas świadectwem oraz dowodem, że tylk o przez wielk ą ofiarn ość i współdziała‐ nie wszystk ich osią g ną ć możn a wielk i cel, a wielk im celem i dą żen iem jest zdobycie 431
dla Polski kolon ij” . Pion ierzy kolon ialn i od dawn a kibicowali Włochom w ich im‐ perialn ych projektach. Z uznan iem odn otowywan o włoskie osią g nięcia w zag ospo‐ darowan iu półp ustynn ej Libii, gdzie osadn ictwo europ ejskie wymag ało ogromn ych nak ładów między inn ymi na nawodn ien ie. Z respektem komentowan o dalek osięż‐ ne plan y rozszerzen ia posiadłości Italii, która zamierzała, opan owują c Saharę
i okolice jeziora Czad, usadowić się na afryk ańskim wybrzeżu atlantyck im. Przy każdej okazji powoływan o się też na wspóln otę interesów kolon ialn ych Polski
i Włoch, krajów przeludn ion ych i pok rzywdzon ych w dostęp ie do surowców. Ta skwap liwość niek iedy złościła Włochów, którzy przystą p ili do ententy i wydatn ie
przyczyn ili się do jej zwycięstwa, liczą c na zdobycze terytorialn e, także w kolo‐ niach. W 1931 rok u autor artyk ułu w „Pop olo d’Italia”, irytował się, że Polska do‐
mag a się jak ieg oś kawałk a kolon ii, choć nie zap łaciła tak jak Włochy za posiadłości 432
kolon ialn e sześciuset tysią cami poleg łych w I wojn ie światowej . Pomimo drob‐ nych niep orozumień Italia była w sprawach posiadłości zamorskich najważn iej‐ szym i prawdę mówią c, jedyn ym w Europ ie sojuszn ik iem Rzeczp ospolitej. W arty‐ kule z okazji Dni Kolon ialn ych „La Stamp a” przewidywała, że „w razie poruszen ia
sprawy polskich pretensyj kolon ialn ych na forum międzyn arodowym Italia faszy‐ 433
stowska pop rze je całym swym autorytetem” . Śmielsze jeszcze niż Włochy plan y kolon ialn e miały Niemcy, domag ają ce się we‐ dług don iesień z 1937 rok u nie tyle zwrotu dawn ych kolon ii, co terytoriów korzyst‐ niej położon ych i bog atszych. W zamian za brytyjską Tang an ik ę i Namibię żą dały Kong a Belg ijskieg o i Ang oli, które wraz z Tog o i Kamerun em miały tworzyć w połu‐
dniowo-zachodn iej Afryce hitlerowskie imp erium kolon ialn e o powierzchn i pięciu 434
milion ów kilometrów kwadratowych
. Zamorskim poczyn an iom niemieck im nasi
pion ierzy kolon ialn i przyg lą dali się z nieufn ością i niep ok ojem, a jedn ocześnie za‐ zdrością , którą budziły prężn ość i wojown icza dyn amik a Reichskolon ialbundu, przyg otowują ceg o org an izacyjn y grunt i kadry dla rychłeg o powrotu Niemców do Afryk i, a może i na wyspy Ocea nii. Działaln ość niebezp ieczn eg o zachodn ieg o są ‐ siada na teren ie kolon ialn ym skłan iała kierown ictwo Lig i do przyspieszen ia wysił‐
ków w tej materii. Przemawiało za tym parę różn ych i paradoksaln ie rozbieżn ych arg umentów. Po pierwsze, od narodzin LMiK zak ładan o, że polskie roszczen ia ko‐ lon ialn e będą hamulcem dla niemieck ieg o rewizjon izmu. Po drug ie, pion ierzy kolo‐ nialn i byli przek on an i, że w przyp adk u korekty systemu mandatoweg o pod naci‐ skiem Niemiec, Włoch i Jap on ii równ ież Polsce musi przyp aść jak aś zamorska zdo‐
bycz. Po trzecie, współdziałan ie II RP z Włochami i Niemcami w kwestiach kolon ial‐ nych mog ło skłon ić europ ejskie potęg i kolon ialn e do przydzielen ia jak iejś kolon ii, raczej mniejszej niż większej, państwu, które nie dą żyło do unicestwien ia porzą dk u wersalskieg o, lecz jak Polska chciało go tylk o nieco jej zdan iem udoskon alić. Jak aś forma elementarn ej współp racy z Niemcami wydawała się rea ln a, pon ieważ w cza‐ sach III Rzeszy pojawiały się niek iedy w niemieck iej prasie, z zasady wrog iej wcze‐ śniej jak imk olwiek polskim nabytk om terytorialn ym, zachęcają ce syg nały.
W 1931 rok u, a więc jeszcze przed dojściem NSDAP i Hitlera do władzy, na wiecach podczas zgromadzeń na przyk ład Stahlhelmu mówcy prześcig ali się w piętn owan iu polskich roszczeń: „Polska man ia wielk ości dą ży teraz do uzyskan ia kolonji. Za‐ miast polon izować Murzyn ów, mog łaby Polska cywilizować siebie!”
435
. Kilk a lat
późn iej „Prag er Tag eblatt”, piszą c o staran iach Warszawy o kolon ie, stwierdzał już, że „arg umenty, które wyp łyn ęły z polskich stosunk ów społeczn ych i demop olitycz‐ nych, są istotn ie podstawą dla otrzyman ia obszarów kolon ialn ych, niezbędn ych dla życia narodu”
436
. Z kolei „Börsen Zeitung”, omawiają c motywy roszczeń kolo‐ 437
nialn ych Polski, przyznawał, że są one zbliżon e do arg umentów niemieck ich
.
Na polską polityk ę kolon ialn ą , którą w prasie francuskiej nazwan o „rebusem”, oprócz dwuznaczn ej postawy MSZ składały się też coraz głośniejsze pohuk iwan ia działaczy i publicystów lig owych. Jeden z promin entów Lig i, wicemarszałek sejmu Jan Dębski, ostrzeg ał: „My nik omu nie grozimy! Ale niechże z teg o naszeg o stan o‐ wiska nie wyp ływa przeświadczen ie, że potrzeby państwa 34-milion oweg o możn a traktować jak o postulaty teoretyczn e, […] które kiedyś tam mog ą być wzięte pod 438
rozwag ę” . Tak więc Polska wkroczyła na ścieżk ę pok rętn ą , ryzyk own ą i – jak się ostateczn ie okazało – prowadzą cą don ik ą d. Próby szantażowan ia mocarstw za‐
chodn ich perspektywą zbliżen ia się Polski do państw przyszłej osi (Niemcy, Wło‐ chy, Jap on ia) na polu kolon ialn ym Ang lia i Francja zlekceważyły. O zamorskich aspiracjach II RP ich opin ia publiczn a, a nawet rzą dzą ce elity jeszcze do połowy lat trzydziestych niemal nic zresztą nie wiedziały. Dop iero w brytyjskim memorandum na temat surowców kolon ialn ych z 1936 rok u uznan o Polskę za państwo „myślą ce kolon ialn ie” [colon ial-minded], z czeg o jedn ak nasi kolon izatorzy nie odn ieśli żad‐ nych korzyści, może oprócz instrukcji jedn eg o z urzędn ik ów Foreign Office, by nie 439
naśmiewać się z polskiej prop ag andy kolon ialn ej
. Zalecen ia tak ieg o nie wydało
prawdop odobn ie Qua i d’Orsay, bo w paryskim dzienn ik u „Le Temps” ukazał się w 1936 rok u artyk uł pod iron iczn ym tytułem „Rozbiory – arcyp olskie”. Tekst był pisan y w formie dialog u; rozp oczyn ał się od prostoduszn eg o pytan ia: – Czyżby się miały znowu rozp oczą ć rozbiory Polski? – Ależ nie chodzi wcale o rozbiory Polski – odp owiadał wtajemn iczon y rozmówca. – Wprost przeciwn ie, i to jest właśnie zdu‐
miewają ce, że imię Polski jest wmieszan e do projektów inn ych podziałów. Jak ich podziałów? – pytał interlok utor. – Ależ podziału kolon ii należą cych do małych państw, nad protestami których przejdzie się do porzą dk u dzienn eg o, Portug alii,
Holandii, a nawet Belg ii. Nazywałoby się to – wyjaśniał autor dalej – „nowym po‐ działem kolon ii”
440
.
Myśl, z którą próbowali się przebić nasi pion ierzy kolon ialn i i niek tórzy dyp lo‐ maci – że możn a by polskieg o sojuszn ik a obdarować jak ą ś zamorską posiadłością –
pojawiła się wśród zachodn ich polityk ów dop iero tuż przed wrześniem 1939 rok u, gdy zaczęto dzielić już nie kolon ie, a samą Europ ę. Sen ator Ren é Coty, po wojn ie prezydent Francji, stwierdził z trybun y parlamentarn ej: „jeśli już rozp atrywan y ma być problemat kolon ii, to lep iej zgodzić się [na ustępstwa] na rzecz państw zap rzy‐ jaźn ion ych, jak np. Polska, niż na rzecz mocarstw wrog ich”
441
.
Komentują cy wspomnian e enuncjacje „Le Temps” redaktor „Morza” zap ewn iał z godn ością , że Polska nig dy nie zamierzała zdobywać kolon ii kosztem małych państw. Jedn ak w rzeczywistości koncepcja ta niezmienn ie pocią g ała zarówn o działaczy Lig i, jak i późn iej urzędn ik ów MSZ. Jeszcze w marcu 1939 rok u młody dy‐ plomata Jan Kozielewski – późn iejszy sławn y kurier Jan Karski – analizują c kie‐ runk i polskiej eksp ansji, stwierdzał, że w Afryce ma ona największe szanse powo‐ dzen ia w kolon iach portug alskich, zwłaszcza w Mozambik u. Jak podk reślał, Portu‐ galia jest krajem zbyt słabym, aby w obron ie kolon ii odważyła się na wojn ę z Pol‐ 442
ską . Działaln ość kolon ialn a, która w końcu lat trzydziestych była zadan iem MSZ, skup iała się w kierowan ym przez kap itan a Zarychtę Wydziale Polityk i Emig racyj‐ nej Dep artamentu Konsularn eg o oraz w MTO, gdzie rzą dził major Lep ecki; często zresztą korzystała z dorobk u Lig i i przetartych przez nią szlak ów. Działaln ość bie‐ żą ca ogran iczała się w zasadzie do zak up u teren ów pod osadn ictwo. MTO w Para‐ 443
nie i w Mision es kup iło pon ad sto dziesięć tysięcy hektarów . Przymierzan o się do zak up u dwudziestu tysięcy hektarów w Mozambik u oraz prywatn ych gruntów w Ang oli. Były też plan y powrotu do Peru, gdzie wzorcowe polskie osady miały po‐
wstać na pog órzu andyjskim, co – jak się spodziewan o – zatrze pamięć o klęsce nad 444
Ukajali
.
Rzecz jasna, pojawiły się też nowe koncepty. Pół rok u przed wybuchem wojn y doktor Zarychta, który jak o geog raf i państwowiec nie tracił z oczu żadn ej części świata, gdzie możn a by zdobyć posiadłości dla kraju, pop rosił na przyk ład polską ambasadę w Waszyngton ie o informacje i map y pok azują ce podział polityczn y An‐ 445
tarktydy ze szczeg óln ym uwzględn ien iem teren ów jeszcze niezajętych
. Okazja
podbicia wieczn ych lodów szósteg o kontyn entu, na najdalszych antyp odach, nie
mog ła, ma się rozumieć, porwać tłumów. Wkrótce jedn ak pojawił się cel bez po‐ równ an ia ciek awszy: gorą cy Madag askar opromien ion y leg endą Ben iowskieg o. Najważn iejszą z pewn ością inn owacją w polskich plan ach zamorskich było wprowadzen ie w 1936 rok u do tez kolon ialn ych – przyg otowan ych w MSZ i przed‐ stawion ych Lidze Narodów – pozyskan ia teren ów dla „nieodzown ej” emig racji lud‐ ności żydowskiej. Jej „wadliwa struktura społeczn o-zawodowa” stan owiła, jak tłu‐ maczon o w Gen ewie, jedn ą z przyczyn zacofan ia i ubóstwa Polski. Dzięk i włą cze‐
niu do tez kolon ialn ych „kwestii żydowskiej” niezbyt mile widzian e lub nieznan e w krajach Zachodu polskie zabieg i o posiadłości zamorskie zwią zan o z jedn ym z krytyczn ych problemów globaln ych lat trzydziestych XX wiek u. W tamtym czasie na całym świecie ludzie dobrej oraz złej woli poszuk iwali bowiem miejsc, gdzie mo‐ gliby się osiedlić Żydzi, którym zag rażał hitleryzm. Paradoksaln ie sprzyjało to za‐
mysłowi wyp rawien ia z Polski przyn ajmniej części jej żydowskich obywateli. LMiK przyp adło tu niewdzięczn e zadan ie przek on an ia zainteresowan ych o nadzwyczaj‐ nych korzyściach, jak ie przyn iesie im emig racja. Do połowy lat trzydziestych teg o
tematu w publicystyce „kolon ialn ej” niemal nie poruszan o, ale prop ag andyści i eksp erci Lig i stan ęli na wysok ości zadan ia. „Kwestia żydowska” najwyraźn iej mocn o leżała im na sercu, czy raczej na wą trobie. W prog ramowej broszurze Stan i‐ sława Pawłowskieg o Domag ajmy się kolon ij zamorskich dla Polski słowo „Żyd” nie pojawiło się ni razu. Jak się okazało, profesor miał jedn ak na ten temat szerok ą
wiedzę i ugruntowan e opin ie. Podczas odczytu wyg łoszon eg o jesien ią 1936 rok u dowodził, że zawik łan a kwestia żydowska jest w istocie jedyn ie stosunk owo pro‐ stym „zag adn ien iem mig racyjn ym”, pon ieważ stałe wędrówk i po świecie w poszu‐ kiwan iu najk orzystn iejszych warunk ów bytu są – jak twierdził – nieodłą czn ym komp on entem żydowskieg o sposobu życia. Sprzyja owym pereg ryn acjom solidar‐ ność wzajemn a, łatwość aklimatyzacji do różn ych klimatów, zwłaszcza gorą cych, zdoln ości język owe Żydów oraz uniwersaln ość ich zajęć w handlu, fin ansach i po‐
średn ictwie. Zastan awiało jedn ak uczon eg o preleg enta, że pomimo tych atutów, a z drug iej stron y pog łębiają cej się paup eryzacji Żydzi do emig racji się nie garn ą . „Odn osi się wrażen ie, jakby Żydzi nie chcieli z Polski emig rować, jakby ich coś
w Polsce zatrzymywało. […] Dziwn e, jak społeczeństwo żydowskie zraża się łatwo i widzi wszędzie prawdziwe czy urojon e trudn ości. Obawia się każdeg o odg łosu w prasie, bierze w rachubę wszelk ie ujemn e opin ie. […] Nawet Palestyn a nie po‐ trafiła w tak iej mierze rozp alić umysłów, jakby się teg o należało spodziewać” – za‐
uważał. I nap omin ał: „Nie należałoby tylk o zawsze wszystk ieg o się obawiać – to ucieczk i Żydów do miast z roli, to Arabów, to brak u zbytu i brak u narzędzi, to nie‐ umiejętn eg o obchodzen ia się z motyk ą czy pług iem ze stron y kolon isty żydowskie‐ go itp. Zap ał, w swoim czasie należycie wyzyskan y, byłby stworzył cuda”
446
. Zda‐
niem profesora przy pozytywn ej postawie przyszłych osadn ik ów mog łoby emig ro‐ wać z Polski siedemdziesią t–osiemdziesią t tysięcy Żydów roczn ie. Szacował, że cała polska ludn ość żydowska pomieściłaby się w Palestyn ie oraz w Syrii i na Cyp rze. Liczą c na zap ał kandydatów na emig rantów, preleg ent nie tracił jedn ak poczucia rzeczywistości – przyznawał, że Żydzi nie emig rują , jeśli nie są do teg o zmuszen i, i zauważał, iż „antysemityzm może stworzyć pewien nastrój emig racyjn y u Ży‐ 447
dów” . W ostatn ich latach przed 1939 rok iem dok ładan o wszelk ich starań, by ów „na‐
strój emig racyjn y” wśród polskich Żydów wytworzyć. Wkrótce zap an owała w kraju atmosfera pog romowa. W Przytyk u, liczą cym trzy tysią ce mieszk ańców (w tym po‐ nad osiemdziesią t procent Żydów), miasteczk u w pobliżu Radomia, doszło 6 marca 1936 rok u podczas doroczn eg o jarmark u „kazimierzowskieg o” do wyp adk ów, które odbiły się głośnym echem nie tylk o w całym kraju, lecz także na całym świecie. Za‐
częło się od kłótn i i ręk oczyn ów między miejscowym piek arzem i młodym narodow‐ cem, który stan ą wszy przed kramem z pieczywem, wzywał klientów do jeg o bojk o‐ tu. Zaraz potem grup y nap astn ik ów zaczęły przewracać należą ce do Żydów strag a‐ ny, doszło do bijatyk i, podczas której jeden z przyjezdn ych został śmierteln ie po‐ strzelon y przez członk a żydowskiej samoobron y. Rozwścieczon y tłum chłop ów za‐
czą ł demolować sklep y i bić ich żydowskich właścicieli. Jedn eg o z przytyck ich szew‐ ców i jeg o żon ę zabito pałk ami i orczyk ami. Do podobn ych antyżydowskich zamie‐ 448
szek doszło w mniej więcej stu pięćdziesięciu miejscowościach w kraju
– między
inn ymi w Mińsku Mazowieck im, Brześciu, Myślen icach, Przysusze czy Opoczn ie. Niek tóre z nich wybuchły spontan iczn e, ale wiele było inspirowan ych i kierowa‐
nych przez młodych i „zbuntowan ych” rzek omo przeciw partyjn ej starszyźn ie dzia‐ łaczy Stronn ictwa Narodoweg o. Przyg otowan ia do wystą p ien ia przeciw Żydom z Odrzywołu w województwie kieleck im trwały kilk a miesięcy i skończyły się w li‐ stop adzie 1935 rok u krwawą bitwą z policją , w której zgin ęło dwun astu chłop ów, główn ie członk ów i symp atyk ów SN
449
.
„Pozbycie się nadmiaru ludn ości żydowskiej” mog ło w przek on an iu wielu polity‐ ków i publicystów po części zastą p ić emig rację chłop ów z przeludn ion ych wsi.
Chłop i zajęliby wtedy zwoln ion e przez Żydów miejsce w gospodarce małych mia‐ steczek i miast. Istotn ie „wieś, nie mog ą c znaleźć zatrudn ien ia na roli, zaczęła po‐
czą tk owo ostrożn ie, potem żywiołowo przerzucać się na drobn y handel i rzemio‐ sło”
450
. Ten proces, pożą dan y zarówn o przez endecję, jak i niemałą część inn ych sił
polityczn ych, miał w przyszłości, spodziewan o się, dop rowadzić do powstan ia et‐ niczn ie polskiej klasy średn iej. Postęp ował jedn ak ku rozczarowan iu nie tylk o en‐ dek ów bardzo powoli, pon ieważ „proletariat żydowski był gotów walczyć do upa‐ 451
dłeg o o swój stan posiadan ia” . Radyk aln i narodowcy postan owili go wydatn ie przyspieszyć pop rzez pik ietowan ie żydowskich sklep ów i warsztatów, nawoływa‐
nie do ich bojk otu oraz jawn ą przemoc uzbrojon ych bojówek. Skazan i za te wyczy‐ ny „bojown icy” w oczach swych zwolenn ik ów wychodzili z więzień jak o bohatero‐ wie, z dumą noszą c w klap ie odznak ę: kratę więzienn ą . Tak oto kolon ialn e przy‐
gody II RP dobieg ały końca w cien iu i ścisłym zwią zk u ze sławetną kamp an ią „od‐ żydzan ia” Polski. Nadan ie międzyn arodoweg o rozg łosu polskim staran iom o „nowe teren y osadn i‐
cze” okazało się skuteczn e. Na począ tk u 1937 rok u francuski min ister kolon ii Ma‐ rius Moutet oznajmił w wywiadzie prasowym, że Francja dop uszcza możliwość 452
„ogran iczon ej” emig racji żydowskiej na Madag askar . Wobec czeg o, kują c żelazo pók i gorą ce, wysłan o bezzwłoczn ie na wyspę komisję studiów, w której skład we‐ szli niezastą p ion y major Lep ecki, Leon Alter, dyrektor Żydowskieg o Towarzystwa
Emig racyjn eg o oraz inżyn ier agron om Salomon Dyk z Tel Awiwu. Zan im eksp edycja wyjechała z Warszawy, jeden z czołowych „pułk own ik ów”, Bog usław Miedziński, redaktor naczeln y prorzą dowej „Gazety Polskiej” zap rosił na poufn ą rozmowę Ark adeg o Fiedlera i zap rop on ował mu wyjazd na Madag askar z zadan iem sporzą dzen ia drug ieg o, niezależn eg o rap ortu o możliwościach osadn ic‐ twa na wyspie – „widzian ych przez inn ą parę oczu”. „Nie tracą c zaufan ia do Le‐ peck ieg o, […] nie chcemy już pop ełn iać dawn ych błędów i wysyłać ludzi na straco‐ ne pozycje” – wyjaśnił. Fiedlerowi żywiej zabiło serce. Na Madag askarze wszystk o pulsowało inn ym życiem, ocierało się o groteskę i zawiłą zag adk ę; zdumiewają ca ziemia, ekscentryczn ie piękn e motyle, przedp otop owe, dziwaczn e zwierzęta, ludzie
o intryg ują cym pochodzen iu z dalek ich Wysp Sundajskich… Nie wahał się ani chwili, zwłaszcza że MSZ miało pok ryć koszty podróży
453
.
Na począ tek zamiast urok ami i blaskami wyspy musiał jak o eksp ert emig racyjn y zap oznać się z jej cien iami, zwłaszcza zdradliwymi dla roln ik a glebami. Pisał rze‐
czowo i ze swadą : Inżynier Dyk w step ach na zachód od Tananariwy podniósł grudę laterytu i chciał ją rozkruszyć. Nie udało mu się. Na wyżynach Madagaskaru była właśnie pora sucha i lateryt był twardy jak kamień. Taka skorup a musiała zadusić wszystkie wrażliwsze rośliny. Następnie inżynier oblał lateryt jakimś kwasem i potem sam się skwasił: w laterycie nie było nic wapna. W laterycie, niestety, nie ma także
ani fosfatów, ani potasu. A one właśnie obok wapna stanowią o żyzności gleby. Lateryt to ziemia podła, […] zwietrzała masa, różowa od oksydów żelaza i glinu, w stanie suchym twarda jak kamień, w stanie mokrym śliska papka, […] różowe przekleństwo krajów trop ikalnych
454
.
Jak stwierdziła z deza probatą komisja, jałowe gleby laterytowe, czyli produkt wie‐ trzen ia chemiczn eg o skał osadowych w trop ik ach, zajmowały dziewięć dziesią tych powierzchn i wyspy. Zasoby urodzajn ej ziemi namułowej w dolin ach rzek, kotlin ach jezior i na mok radłach wyn osiły sześć milion ów hektarów, z czeg o uprawian o przed osiemdziesięcioma laty tylk o półtora milion a hektarów, czyli zaledwie dwa
i pół procent ziemi kraju. Na pozostałych czterech i pół milion a hektara bujn ie ro‐ sły chwasty. Zdecydowan a większość z tych gruntów była położon a na zachodn im wybrzeżu, gdzie trop ik aln y klimat nie rok ował przyszłości europ ejskim gospodar‐ stwom rodzinn ym. Eksp erci z Polski w cią g u około pięciu miesięcy – w kręp ują cym nieco towarzystwie Fiedlera, o któreg o specjaln ych zadan iach, rzecz jasna, wiedzia‐
no – przejechali samochodami po wyspie jeden aście tysięcy kilometrów. Wyn ik i ich 455
badań przedstawił Lep ecki w są żn istym sprawozdan iu , w którym znalazło się m.in. miejsce na poczet królów i gubern atorów Madag askaru, szczeg ółowe obser‐
wacje etn og raficzn e, obszern e wspomnien ie o Ben iowskim oraz dociek an ia, czy to właśnie dzięk i niemu ulubion ym nak ryciem głowy jedn eg o z plemion są rog atywk i. Co do meritum, zgodzon o się, że jedyn ym właściwie teren em dla żydowskiej czy polskiej kolon izacji – sprawy tej wcią ż nie rozstrzyg nięto – dog odn ym z uwag i na klimat, gleby i w miarę zgodn e są siedztwo plemien ia Tsimihety, byłaby rozleg ła
równ in a Ank ezin y w półn ocn ej części Płaskowyżu Centraln eg o. W konk luzji autor rap ortu dowodził, że do zag ospodarowan ia jest tam sto tysięcy hektarów, na któ‐ rych możn a osadzić dziesięć–piętn aście tysięcy rodzin, czyli pięćdziesią t–siedem‐
dziesią t tysięcy kolon istów, z czeg o połowę na roli, a resztę w usług ach i drobn ym przemyśle – młyn ach man iok owych, łuszczarn iach ryżu, krochmaln iach, fabryk ach
konserw mięsnych, solarn iach skór. Na tym gruncie podwładn i Beck a – pomijają c opin ie znaczn ie bardziej sceptyczn ych Altera i Dyk a – opracowali pospieszn ie pro‐
jekt polsko-francuskieg o traktatu imig racyjn eg o. Przewidywał on, że Polska otrzy‐ ma w „wieczn ą koncesję” już nie tysią c kilometrów kwadratowych, jak chciał Lep e‐
cki, lecz co najmniej cztery i pół tysią ca kilometrów kwadratowych. Wśród kolon i‐ stów piętn aście procent stan owić mieli Żydzi, ujęci w owym dok umencie jak o „wol‐
ne zawody”. Plan owan o powołan ie na Madag askarze polskiej policji, budowę ra‐ diostacji oraz utworzen ie przy admin istracji francuskiej specjaln ych sekcji, które zajmowałyby się m.in. szkoln ictwem polskim. Na począ tek „zespół szturmowców z dyscyp lin ą wojskową ” zbadać miał teren i zbudować młyn oraz budyn ek admin i‐ stracyjn y. Szef MSZ wystą p ił do min istra fin ansów Eug en iusza Kwiatk owskieg o
o milion złotych potrzebn ych na zak up od pewn eg o Hindusa pierwszych czterystu czterdziestu kilometrów kwadratowych. Szacowan o, że kolon izacja na Madag aska‐ rze kosztowałaby w cią g u kilk u lat prawie pięć milion ów dolarów, czyli przeszło dwadzieścia pięć milion ów złotych. Ten błyskotliwy projekt trafił jedn ak ostatecz‐ 456
nie do archiwum MSZ . W przeciwieństwie do Lep eck ieg o Fiedler dług o bił się z myślami: „Madag askar – tak czy nie? Pytan ie niełatwe, […] od kilk u tyg odni zadaję je sobie i zadaję je doli‐ nom Ank ezin y, glebie, powietrzu, chmurom”. Wreszcie z tych rozterek wyrosła nie‐ złomn a pewn ość, że w dolin ach zarośniętych perzem i pap irusem, poddan ym ka‐ prysom wody powstan ą rozleg łe plantacje kawy najlepszych gatunk ów i wiara, że „przed wszystk imi inn ymi osadn ik ami świata będzie tu najodp owiedn iejszy chłop 457
polski, brat pion iera parańskieg o” . Dek larował więc: „wierzę w polskieg o osad‐ nik a w Ank ezin ie. Wierzę, że Madag askar to »tak«”. Jedn ak były i poważn e cien ie. Przede wszystk im woda. Rzek i i rzeczk i, strumien ie i strug i spływają ce białymi nić‐ mi z gór gromadziły się w dolin ie, tworzą c ogromn e rozlewiska i odbierają c tej zie‐ mi – do czasu jej osuszen ia – wszelk ą wartość roln iczą
458
. Żyją ce w tych wodach
krok odyle z pewn ością przetrwałyby meliorację Ank ezin y, gdzie część teren ów przyszłej kolon izacji zajmowały błota, niemożliwe do osuszen ia, co rok u zalewan e
wodą . Te straszliwe gady, znaczn ie groźn iejsze niż jadowite węże w Brazylii, były plag ą Madag askaru. Wyp adk i porywan ia ludzi rzadk o trafiały do gazet, ale i to, co możn a było przeczytać, nap awało grozą . Każdy zbiorn ik wody na wyspie, „nawet kilk umetrowa kałuża czy maleńk a rzeczk a kryła w sobie złowrog ą tajemn icę, wieszczą c gwałtown ą śmierć. Wszędzie czek ał wróg zaciek ły, głodn y, potworn ie liczn y”
459
.
Wyznan ie nadzwyczajn eg o wysłann ik a MSZ było świadectwem wiary w Mada‐ gaskar, ale raczej słabszej niż mocn ej. Umniejszały ją też dan e, jak ie uzyskał od
miejscowych francuskich eksp ertów. Ziemi, jak dawn o już obliczyli, którą możn a kolon izować, było w Ank ezin ie czterdzieści cztery tysią ce hektarów, przy czym twierdzili, że „jest to liczba fundamentaln a, ostateczn a i w niej streszczają się wszystk ie dzisiejsze możliwości osadn iczej kolon izacji Madag askaru. Kto pon ad tę liczbę czyn i jak iek olwiek kalk ulacje kolon izacyjn e, ten buja w powietrzu i oddaje 460
się mrzonk om” . Francuzi plan owali w swoim czasie podzielić owe czterdzieści cztery tysią ce hektarów między około dwustu plantatorów. Podobn ie widzieli zag o‐ spodarowan ie Ank ezin y żydowscy eksp erci Komisji Studiów. Według Fiedlera były to kalk ulacje nierea ln e z brak u siły roboczej, pon ieważ tubylcy z plemien ia Tsimi‐ hety uchodzili za „prawdop odobn ie najlen iwszych ludzi na świecie”, a pracę uwa‐
żali za upodlen ie. Z jeg o rachunk ów wyn ik ało, że przydzielają c około trzydziestu hektarów ziemi na każde gospodarstwo, możn a sprowadzić na Madag askar tysią c pięćset rodzin, czyli pięć–siedem tysięcy polskich osadn ik ów. Niedług o jedn ak po powrocie Komisji Studiów do Europ y do Tan an ariwy zaczęły via Paryż docierać niep ok oją ce pog łoski, że na wyspę wybierają się dziesią tk i tysięcy kolon istów z Polski. „Journ al de Madag ascar” pan ik ował: „Madag askar – czy polską kolon ią ? Nig dy”. Albo: „Nie chcemy polskich Żydów!”. Ale nie wszyscy na wyspie obawiali się tych plan ów. Do LMiK nadszedł na przy‐
kład list od niejak ieg o pan a Marcela Caro, członk a Francuskiej Lig i Morskiej. Pisał: „Jestem entuzjastyczn ym wielbicielem waszej dzieln ej Ojczyzny i z największym za‐
interesowan iem i przychyln ością widziałbym […] imig rację waszych współobywa‐ teli, którzy by nam dop omog li do zaludn ien ia i podn iesien ia wartości tej piękn ej kolon ii, która swoim olbrzymim obszarem i bog actwami mog łaby wyżywić pięć‐ 461
dziesią t milion ów mieszk ańców dla większej chwały obu naszych krajów” . Był to jedn ak głos odosobn ion y. Alarm w prasie, protesty ludn ości przeciw polskiemu czy
też żydowskiemu zag rożen iu – rodowici Malg asze nie za bardzo odróżn iali polskich chłop ów od Żydów – oraz skrycie niechętn a postawa miejscowych władz zrobiły swoje. Projekt został utrą con y jeszcze przed zwerbowan iem pierwszeg o osadn ik a.
Zan im jeszcze to ostateczn ie nastą p iło, Ark ady Fiedler zwiedzał wyspę, podziwiał jej krajobrazy, od trop ik aln ej dżung li po widmowe lasy kserofitowe prawie bez li‐ ści, poznawał malg askie plemion a, zawierał przyjaźn ie z lemurami czułymi i potul‐ nymi oraz z miejscowymi kobietami słyn ą cymi z urody, wdzięk u i temp eramentu.
Do kraju wrócił dop iero po kilk un astu miesią cach. Jeden z wysok ich urzędn ik ów kolon ii – może nawet sam gubern ator? – anon imowo, uśmiechają c się łag odn ie, na odjezdn ym udzielił mu rady: „Czy wy tam, w Polsce, macie jak ie obozy koncentra‐ cyjn e, do których chowacie ludzi niek on ieczn ie zbrodn iczych, lecz mimo to niebez‐
pieczn ych dla ogółu? […] to stary znawca kolon ii i szczery zwolenn ik imig racji osadn iczej na Madag askar zan osi życzliwą prośbę, aby na pewien czas zamknięto tam owych fantastów, tych, co zamierzają nam nasłać trzydzieści tysięcy Ży‐ 462
dów” . W tym czasie jedn ak, jesien ią 1938 rok u, do obozu w Berezie prędzej już wysłan o
by przeciwn ik ów emig racji Żydów na Madag askar niż jej zwolenn ik ów. Projekt madag askarski dał począ tek niesławn ej antysemick iej kamp an ii, która zmierzała do masoweg o przesiedlen ia obywateli polskich „wyznan ia mojżeszoweg o” na Ma‐ dag askar lub gdziek olwiek indziej. Mnożyły się pomysły, jak i gdzie powinn i się urzą dzić wyjeżdżają cy z Polski Żydzi. „Leman us”, jeden z autorów „Morza”, pisał wprost: „dziś, w okresie nacjon ali‐
styczn ym polityk i europ ejskiej, chodzi „o lik widację pozycyj żydowskich w szereg u państw europ ejskich”
463
. Twierdził, że już przed wojn ą między Bałtyk iem a Morzem
Czarn ym „było ciasno”, a dziś z teg o „zag rożon eg o” obszaru należałoby przesiedlić na pierwszym etap ie, w cią g u dziesięciu–piętn astu lat, pięć–sześć milion ów Żydów, z czeg o co najmniej półtora milion a z Polski. Obliczał, że przy gęstości zaludn ien ia jak w Ang lii w Palestyn ie połą czon ej z Transjordan ią mog łoby zamieszk ać dwa‐ dzieścia milion ów ludzi, czyli „całe żydostwo światowe”. Pon ieważ z uwag i na lud‐
ność arabską aż tak liczn e osadn ictwo byłoby problematyczn e, domag ał się od Wielk iej Brytan ii oddan ia pod kolon izację żydowską słabo zaludn ion ych obszarów Kan ady i Australii oraz Rodezji, Ken ii i Ang oli. Jawn ie antysemick ie debaty toczo‐ no też coraz częściej w sejmie. W końcu grudn ia 1938 rok u pon ad stu posłów „Ozo‐ nu” z jedn ym z jeg o wpływowych przywódców, gen erałem Skwarczyńskim, na cze‐ le zwróciło się z interp elacją do premiera „w sprawie środk ów zmierzają cych do podjęcia i przep rowadzen ia masowej emig racji żydowskiej w celu radyk aln eg o zmniejszen ia ilości żydów w Polsce”. Mniejszość żydowską uznan o za „element wy‐
soce niep ożą dan y”, który spowaln iał „normaln y rozwój polskich sił narodowych i państwowych”
464
. Wicemarszałek sejmu Lucjan Surzyński ostrzeg ał z kolei, że
„społeczeństwo żydowskie musi zrozumieć, że poza jeg o własnymi dą żen iami i cela‐ mi istn ieją równ ież interesy polskie. Naród polski nie cofn ie się przed przep rowa‐
465
dzen iem swoich interesów życiowych mimo wszelk ie trudn ości” . Posłowie odrzu‐ cali na ogół stosowan ie wobec narodu żydowskieg o „gwałtów i ekscesów, niezgod‐
nych z hon orem i godn ością Narodu Polskieg o”. Prop on owan o środek umiark owa‐ ny, lecz, jak zak ładan o, efektywn y – emig rację. Przymusową – co do teg o pan ował 466
konsensus . Prasa endeck a wprost nie mog ła doczek ać się jej rozp oczęcia. Pon ag lan o rzą dzą ‐ cych do podjęcia krok ów izolują cych Żydów od pozostałych obywateli, jak o że „nie wyp ada wprost z ław sejmowych pak ować posłów żydów na okręty odjeżdżają ce na emig racyjn y Madag askar. […] Czy Ozon znajduje istotn e przeszkody w pozba‐
wien iu żydów już teraz praw polityczn ych i czy uważa, że nawet w czasie emig racji przymusowej aż do załadowan ia na okręt żydzi będą mieli zachowan e możliwości wtrą can ia się do naszych spraw wewnętrzn ych?”
467
. Narodowców niep ok oiło też
uzgodn ien ie między Beck iem a francuskim min istrem spraw zag ran iczn ych Yvon em Delbosem, że osadn ictwo na Madag askarze nie może być traktowan e na platformie czysto etn iczn ej. Stą d podejrzen ie, że to „polscy chłop i, pchają cy się dziś do Odrzy‐ wołów i Przytyk ów, mają jechać na Madag askar! Żydzi mają pozostać w Polsce!” – alarmował „Warszawski Dzienn ik Narodowy” i podk reślał: „Madag askar jest dla 468
nas tylk o miejscem zesłan ia czy odosobn ien ia dla naszej mniejszości żydowskiej” . To bezk omp romisowe stan owisko zachwiało się, gdy w prasie zaczęły się ukazywać eksp resyjn e rep ortaże Fiedlera, przestawiają ce wyspę jak o rodzaj rajskieg o ogro‐ du. Niek tóre koła nacjon alistyczn e wystą p iły wówczas z nowym hasłem „Madag a‐ skar tylk o dla Polak ów – Żydzi do Palestyn y”
469
. Plan y i spory madag askarskie, po‐
czą tk owo dość niewinn e, nabrały szybk o złowieszczeg o sensu. Miały jedn ak także znamion a upiorn ej groteski. Śpiewan o zatem w lok alach rozrywk owych i nadawa‐ no na okrą g ło w radiu modn y szlag ier, parodię piosenk i „egzotyczn ej”: Ja się czuję na wpół dziki, ludożerc a sam, bo ja jadę do Afryki, tam kolonię mam,
Ajaj, Madagaskar kraina czarna, parna
Afryka na wpół dzika Ajaj, Madagaskar
orzec hy kokosow e
i drzew a bamb usow e, Tam są dzikie szczep y, to mi może będzie lep iej, bo tam, gdzie kult ura,
470
tam jest kłótnia, awant ura!
Niek tórzy z idea listyczn ie nastawion ych pion ierów kolon ialn ych czuli się począ tk o‐ wo spadk obiercami Szolc-Rog ozińskieg o i chcieli relacje z krajowcami w kolon iach
widzieć jak o wzajemn ie korzystn ą współp racę przy obop óln ym zrozumien iu i sza‐ cunk u. Rojen ia o „inn ych białych” i ich szczeg óln ej misji nie trwały dług o. Nieliczn i Polacy – w cudzych na razie posiadłościach – starali się gorliwie sprostać w roli sa‐ hibów nacjom bardziej doświadczon ym w kolon izatorskim rzemiośle. Mało teg o, krótk a historia polskieg o kolon ializmu kończyła się han iebną antysemick ą awantu‐ rą i słynn ym wezwan iem z transp arentów „Żydzi na Madag askar”. Okazało się ono znaczn ie żywotn iejsze niż hasło „Żą damy kolon ii dla Polski”. Część prasy zresztą sabotowała państwowotwórcze wysiłk i Lig i i studziła nastro‐ je. W czasach, gdy pion ierzy kolon ialn i starali się o teren y w Ang oli, felieton ista „Robotn ik a” troskał się obłudn ie:
Żałuję, niezmiernie żałuję, że wiadomość o nabyciu Angoli przez rząd okazała się niestety tylko kaczką dziennikarską, […] niedobrze się stało. Na taki cel powinny były znaleźć się pieniądze i na
pewno by się znalazły. Należało tylko społeczeństwu polskiemu szczerze i otwarcie powiedzieć, na co ma być użyta Angola, a posyp ałyby się miljony pomimo ciężkich czasów i ogólnej stagnacji. Lu‐ dzie ostatnią pyjamę by oddali, spodnie pozastawialiby po lombardach, a Angolę by kup ili
471
.
O ile wyzłośliwian ie się org an u socjalistów mog li entuzjaści kolon ii lekceważyć, po‐ winn a skłon ić ich do refleksji konsek wentn ie niechętn a akcji kolon ialn ej postawa
liberaln eg o, powią zan eg o z wielk im przemysłem i fin ansjerą „Kuriera Polskieg o”. W marcu 1938 rok u w zwią zk u z kolejn ymi rafami na drodze do kolon izacji Mada‐ gaskaru dzienn ik stwierdzał cierpk o: „Tak więc stajemy przed rozwian iem się no‐ weg o kosztown eg o złudzen ia! […] przecież nie możemy stać na tak paradoksal‐ nem stan owisku: jak to byłoby dobrze, gdyby ziemian ie wyemig rowali do Ang oli,
chłop i do Peru, Żydzi na Madag askar, a w Polsce zostaliby sami urzędn icy, od czasu
do czasu urzą dzają cy eksp edycje badawcze dla wyk rycia nowych teren ów emig ra‐ cyjn ych”
472
.
Jasny pog lą d na polską polityk ę kolon ialn ą miał człowiek, któreg o zadan iem było jej kształtowan ie i rea lizowan ie – min ister Józef Beck. „W dziedzin ie spraw 473
tzw. kolon ialn ych przeszła przez Polskę fala dziecinn ej wprost ekscytacji” – wspomin ał w Ostatn im raporcie. Jak wskazywał, eksp ansja kolon ialn a światowych mocarstw wyn ik ała z potrzeby wyk orzystan ia nag romadzon ych zasobów material‐ nych i ludzk ich, a nie z chęci ich zdobycia. Polska nie miała zaś rezerw nawet na nadrobien ie elementarn ych zaleg łości cywilizacyjn ych w kraju, tak ich jak na przy‐ kład reg ulacja Wisły. W tych okoliczn ościach „pomysły kolon izacyjn e wydawały się dość fantastyczn e”. Podobn ie myśleli z pewn ością politycy zajmują cy się gospodar‐ ką . Jeśliby polski ubog i podatn ik zdobył się na sfin ansowan ie budowy portów, ko‐
lei, dróg, kop aln i oraz zorg an izowan ie admin istracji szkoln ictwa, służby zdrowia w uprag nion ej kolon ii, to jedn ak tak a inwestycja mog łaby przek reślić ambitn e pla‐ ny rozwoju Polski firmowan e przez Eug en iusza Kwiatk owskieg o, których pierwszą
jaskółk ą była budowa Centraln eg o Okręg u Przemysłoweg o. O opłacaln ości kolon ii dysk utowan o bez ostateczn ych konk luzji od czasów Monteskiusza. Pewn e było jed‐ nak to, że biedn y kraj nie stan ie się dzięk i nim bog aty. Wiedzieli o tym bez wą tp ie‐ nia przywódcy II Rzeczp ospolitej. Czy któryk olwiek spośród nich wierzył szczerze w dobrodziejstwa kolon ii? Jak ie były zatem cele prop ag andy, która twierdziła, że kolon ie są Polsce niezbędn e, kosztown ej i wieloletn iej man ip ulacji ukazują cej spo‐ łeczeństwu perspektywy zwodn icze, utop ijn e, anachron iczn e i co do zasady niemo‐
raln e, zwłaszcza dla narodu, który miał za sobą rozbiory i niewolę? Rzecz wydaje się na pozór jasna – idea kolon ialn a stan owiła część mitu Polski mocarstwowej, fundamentu ówczesnej władzy, który tę władzę umacn iał i leg itymizował. Jedn ak
istn ieje też nieco szlachetn iejsze uzasadn ien ie teg o osobliweg o szalbierstwa. Otóż pułk own ik i historyk Wacław Jędrzejewicz, były min ister wyznań relig ijn ych
i oświecen ia publiczn eg o, wyjaśniał już po II wojn ie światowej, że – wobec fataln ej polityczn ej i gospodarczej sytua cji kraju – fikcja kolon ialn a miała skierować uwag ę Polak ów na perspektywy przyszłej potęg i i dobrobytu, zap obieg ają c załaman iu się 474
nastrojów społeczn ych . Wyimag in owan e kolon ie służyłyby zatem w zamiarach rzą dzą cych pocieszen iu strap ion ych, zaradzen iu komp leksom oraz pok rzep ien iu serc i ogóln ym wzmocn ien iu morale narodu. Polski wą tek w historii kolon ializmu, oweg o „patchwork u zbrodn i i dobrych intencji”
475
, to tylk o ledwo widoczna nitk a,
cienk a i krótk a. Zajmuje natomiast bez wą tp ien ia poczesne miejsce w dziejach pro‐ pag andy jak o wybitn y przyk ład zorg an izowan ia zbiorowej iluzji wok ół kwestii, która w rzeczywistości nie istn iała i w ówczesnych okoliczn ościach istn ieć nie mo‐ gła.
Nawet gdyby Polska mocn iej jeszcze zacisnęła pasa i sfin ansowała inwestycje oraz utrzyman ie kolon ii, nie byłaby w stan ie wystawić floty wojenn ej i armii dla jej obron y – przek on ywali krytycy polskieg o kolon ializmu. Ale pion ierzy kolon ialn i dowodzili, że nie jest to wcale kon ieczne. Major Bulowski wyjaśniał: „Nie będziemy utrzymywali armji kolonjaln ej (marzen ie oficerów!), lecz tylk o policję, względn ie
milicję. Mała rep rezentacyjn a jedn ostk a wojskowa składałaby się raczej z ochotn i‐ ków, przyszłych plantatorów i ork iestry”. Co do wojn y na morzu, przyznawał: „Trzeba się będzie ogran iczyć do obron y brzeg ów i wód przybrzeżn ych działan iami 476
floty hydrop lan owej, ewentua ln ie i podwodn ej. To wszystk o” . W tej ostatn iej kwestii, to jest przyg otowań do wojn y podwodn ej u brzeg ów kolon ialn ych, Lig a mog ła się pochwalić konk retn ymi zasług ami.
Na począ tk u lat trzydziestych eksp erci „Morza” pisali z podziwem o nowym, naj‐ większym na świecie francuskim okręcie podwodn ym „Surcouf”, o wyp orn ości dwóch tysięcy ośmiuset osiemdziesięciu ton, cztern astu wyrzutn iach torp edowych i dwóch działach dwieście trzy milimetry, prawdziwym „krą żown ik u podwodn ym”, który mógłby śmiało stawić czoła krą żown ik om nawodn ym. Francuzi zbudowali go 477
z myślą o obron ie swych kolon ii . W tymże czasie Lig a rozp oczęła zbiórk ę pien ię‐ dzy na nowo utworzon y Fundusz Obron y Morskiej, z któreg o zamierzan o sfin anso‐
wać zak up noweg o okrętu podwodn eg o dla polskiej floty. Zbudowan y w Holandii za 8,2 milion a złotych ORP „Orzeł”, jedn a z najn owocześniejszych tak ich jedn ostek w Europ ie, nie był aż tak wielk i jak „Surcouf” (jeg o wyp orn ość wyn osiła tysią c czterysta siedemdziesią t ton), ale jak na potrzeby obron y polskieg o wybrzeża i płytk ie wody Bałtyk u – duży. Zdan iem krytyk ów – za duży. Zamiast nieg o i bliź‐
niaczeg o „Sęp a” możn a było zbudować kilk a mniejszych jedn ostek, około dziewięć‐ setton owych. Podobno o wyborze większych okrętów przesą dziła kon ieczn ość – musiały osią g ać znaczn ą prędk ość, potrzebn ą , aby atak ować sowieck ie pancern ik i. Możliwe i więcej prawdop odobne jest i inn e wyjaśnien ie tej kontrowersyjn ej decy‐ zji. W „plan ie akcji liberyjskiej” za jeden z najważn iejszych celów uznan o „uzyska‐ nie bazy dla ewentua ln ej akcji korsarskiej na wyp adek wojn y celem odcięcia nie‐ przyjaciela od surowców afryk ańskich w Liberii”
478
. Należało zatem maryn arce na‐
szej zap ewn ić okręty, które akcję tak ą mog łyby z szansami powodzen ia przep ro‐ wadzić.
„Orzeł” i „Sęp”, które niewiele zdziałały na Bałtyk u, zap ewn iłyby w razie wojn y niezawodn ą komun ik ację nawet z odleg łą od polskiej „metrop olii” kolon ią , a ich dwan aście wyrzutn i torp edowych umożliwiało obron ę jej wybrzeża przed mniejszy‐ mi siłami morskimi wrog a. Natomiast stup ięciomilimetrowe działa i sześćdziesięciu ludzi załog i owych „podwodn ych kan on ierek kolon ialn ych” mog ły stan owić roz‐ strzyg ają cy atut w przyp adk u na przyk ład puczu przeciw pop ieran ej przez Polskę miejscowej władzy.
Wrzesień 1939 rok u położył kres polskim rojen iom o zdobyciu kolon ii. Holocaust, żelazna kurtyn a, reforma roln a i „lik widacja ziemiaństwa jak o klasy”, forsown a in‐ dustrializacja w sowieck im stylu przek reśliły wszystk ie potrzeby i przesłank i, który‐ mi je uzasadn ian o. Za symboliczn y fin ał daremn ych trudów kolon ialn ych możn a uznać utratę „Orła”, który zag in ą ł w końcu maja 1940 rok u podczas patrolu na Morzu Półn ocn ym. Nig dy nie dotarł na morza południowe i ocea ny, gdzie mógłby
w obron ie polskich kolon ii dok on ać czyn ów korsarskich równ ie sławn ych, jak jeg o brawurowa ucieczk a z Tallin a do Ang lii. A nawet jeszcze głośniejszych i barwn iej‐ szych z uwag i na egzotyczn e okoliczn ości i osobliwości.
Zdjęcia
Maurycy August Beniowski, rep rodukcja z książki. Zbiory NAC.
Map a brazylijskiego stanu Parana ze szczególnym uwzględnieniem kolonii polskich, Lwów, nakładem „Przeglądu Wszechp olskiego”, 1896. Zbiory BN.
Stefan Szolc-Rogoziński – podróżnik, badacz Afryki i Kamerunu. Fotografia pozowana w atelier w stroju podróżniczym. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC.
Karol Antoni i Józefa Piątkowscy z dziećmi. Rodzina wyemigrowała z Krakowa do Brazylii w 1890 r.
Czarno-biała fotografia naklejona na kartonik zakładu fotograficznego Aristotyp ia de H.A. Volk, Kuryty‐ ba (Brazylia). Zbiory Muzeum Emigracji w Gdyni.
Uczestnicy polskiej eksp edycji nau kowej do Brazylii obdzierają ze skóry upolowanego jelenia. Pośrod‐ ku stoi Arkady Fiedler, 1929. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC.
Mieczysław Lep ecki w towarzystwie rdzennej mieszkanki Paragwaju, 1926. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC.
Dlaczego Polska musi mieć kolonie zamorskie, wzór odczytu dla ludności wiejskiej, Warszawa, lata trzydzieste. Zbiory BN.
Broszura LMiK, Warszawa 1938. Zbiory BN.
Akademia z okazji 50-lecia wyp rawy polskiej do Kamerunu przygotowana przez Zarząd Główny Ligi Morskiej i Kolonialnej, prezes Zarządu Głównego Ligi Morskiej i Kolonialnej gen. Gustaw Orlicz-Dre‐ szer (w środku), prezydent Warszawy Zygmunt Słomiński (pierwszy z prawej) i dyrektor Muzeum
Przemysłu i Rolnictwa Leopold Janikowski (pierwszy z lewej), 1932. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC.
Działacze LMiK podczas kwesty w Katowicach, data nieznana. Fot. Czesław Datka, zbiory NAC.
Przedstawiciele ligi niosący transp arent z nap isem: „Żądamy kolonii zamorskich dla Polski” podczas pochodu, Katowice, data nieznana. Fot. Czesław Datka, zbiory NAC.
Uroczystości Ligi Morskiej i Kolonialnej na rynku w Tarnowskich Górach, 1934. Fot. Zakład Fotogra‐ ficzny „Studio”, zbiory NAC.
Uczestnicy wyp rawy na statku s/s „Poznań” przed wyruszeniem w drogę do Afryki Zachodniej, Gdy‐ nia, 1935. Fot. Ernest Raulin, zbiory NAC.
Tablica prop agandowa Ligi Morskiej i Kolonialnej, Marcinkowice, 1936. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC
Budowa Kopca imienia marszałka Józefa Piłsudskiego na Sowińcu w Krakowie, Delegacja Ligi Mor‐ skiej i Kolonialnej z urną ziemi z Parany, widoczny m.in. wicewojewoda krakowski Piotr Małaszyński, Kraków 1936. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC.
Janusz Makarczyk w Liberii, data nieznana. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC
Fragment rubryki Sprawy kolonialne w czasop iśmie „Morze” (zeszyt 1, styczeń 1937 r.).
Wnętrze szałasu Indian Kamp a w Kordylierach. Fotografia zamieszczone w artykule Czesława Kuli‐ kowskiego Kauczuk, Anglic y – Ford i Polac y opublikowanym w czasop iśmie „Morze” (zeszyt 5, maj 1937 r.).
Peru – rynek w angielskiej kolonii Perene. Fotografia zamieszczone w artykule Czesława Kulikowskie‐ go Kauc zuk, Anglic y – Ford i Polac y opublikowanym w czasop iśmie „Morze” (zeszyt 5, maj 1937 r.).
Afisz reklamujący odczyt organizowany przez Ligę Morską i Kolonialną, Radom, 1938. Zbiory BN.
Manifestacja członków Ligi Morskiej i Kolonialnej na rzecz uzyskania przez Polskę kolonii, Poznań, 1938. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC.
Pokaz kolonialny z okazji Dni Ligi Morskiej i Kolonialnej, 1938. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC.
Wystawa z okazji VIII ogólnop olskiego zjazdu delegatów Ligi Morskiej i Kolonialnej, Toruń, 1939. Fot. Kazimierz Osmański, zbiory NAC.
Udający czarnoskórego żołnierz w pochodzie uzbrojony w karabin 7,9 mm Mauser wz. 1898 i pas z ła‐ downicami, Toruń, 1939. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC.
Pieszy, paramilitarny oddział Ligi Morskiej i Kolonialnej mający pełnić służbę na przyszłych koloniach Polski, Toruń, 1939. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC.
Paramilitarny oddział konny Ligi Morskiej i Kolonialnej mający pełnić służbę na przyszłych koloniach Polski, Toruń, 1939. Autor zdjęcia nieznany, zbiory NAC.
Bibliografia
Bartn ick i Andrzej, Konfl ikty kolon ialn e 1869–1939, Warszawa: Wiedza Powszechn a, 1971. Beck Józef, Ostatn i raport, Warszawa: PiW, 1987. Białas Tadeusz, Lig a Morska i Kolon ialn a 1930–1939, Gdańsk: Wydawn ictwo Mor‐ skie, 1983. Bulowski Leon, Kolon ie dla Polski, Warszawa 1932.
Chmielewski Jerzy, Ang ola. Notatki z podróży po Afryce, Warszawa: Druk arn ia Za‐ kładów Wydawn iczych M. Arct, 1929. Curtin Philip i in., Historia Afryki, przeł. Marek Jann asz, Gdańsk: Marabut, 2003.
Dmowski Roman, „Przeg lą d Wszechp olski”, 1900, w: Ameryka Łacińska w relacjach Polaków, Warszawa: Interp ress, 1982. Drymmer Wiktor Tomir, W służbie Polsce, Krak ów: Wing ert, 2014. Dyg asiński Adolf, Listy z Brazylii, Warszawa: nak ładem „Kuriera Warszawskieg o”, 1891. Ferro Marc, Historia kolon izacji, przeł. Michał Czajk a, Warszawa: Volumen Bellon a, 1997. Fiedler Ark ady, Jutro na Madag askar!, Warszawa: Wydawn ictwo Rój, 1940. Fiedler Ark ady, Ryby śpiew ają w Ukajali, Krak ów: Czyteln ik, 1946. Fiedler Ark ady, Wiek męski – zwycięski, Warszawa: Iskry, 1976.
Fiedler Edward, Kolon ie niemieckie a Polska, Łowicz: Księg arn ia Łowick a, 1939. Giżyck i Kamil, Wężow a Góra, Wrocław: Zak ład Narodowy im. Ossolińskich, 1975. Hirschler Jan, Ze Lwow a do Liberii, Lwów–Warszawa: Ksią żn ica-Atlas, 1938.
Kien iewicz Jan, Od ekspansji do domin acji. Próba teorii kolon ializmu, Warszawa: Czy‐ teln ik, 1986.
Kon opczyński Władysław, Kwestia bałtycka do XX w., Warszawa: Instytut Bałtyck i, 1947. Kowalenk o Władysław, Jak urządzać wystaw y szkoln e w dziedzin ie spraw morskich i kolon ialn ych, Warszawa: Wydawn ictwo LMiK, 1937. Kowalski Marek Arp ad, Kolon ie Rzeczypospolitej, Warszawa: Bellon a, 2005.
Lenn y A. Ureña Valerio, Colon ial Fantasies, Imperial Realities: Race Science and the Making of Polishn ess on the Fring es of the German Empire, 1840–1920, Athens: Ohio Univ ersity Press, 2019. Lep ecki Mieczysław Bohdan, Opis polskich teren ów kolon izacyjn ych w Peru, Warsza‐
wa: Naukowy Instytut Emig racyjn y, 1930. Lep ecki Mieczysław Bohdan, Oceanem, rzeką, lądem, Warszawa: Rój, 1929. Lep ecki Mieczysław Bohdan, Od Amazonki do Ziemi Ognistej, Warszawa: LSW, 1958. Lep ecki Mieczysław Bohdan, Madag askar kraj – ludzie – kolon izacja, Warszawa: Rój, 1938. Lep ecki Mieczysław Bohdan, Maurycy Aug ust Ben iowski, Warszawa: LSW, 1961. Lep ecki Mieczysław Bohdan, Paran a i Polacy, Warszawa: Wiedza Powszechn a, 1962. Lep ecki Mieczysław Bohdan, Polskie żądan ia kolon ialn e, Warszawa: OZON, 1939. Mak arczyk Jan usz, Widziałem i słyszałem, Warszawa: Czyteln ik, 1957. Mak arczyk Jan usz, Liberia, Liberyjczyk, Liberyjka, Warszawa: Główn a Księg arn ia
Wojskowa, 1936. Nadolska-Styczyńska Ann a, Ludy zamorskich lądów, Wrocław: Polskie Towarzystwo Ludoznawcze, 2005. Ossendowski Ferdyn and, Czarn y Czarown ik, Warszawa: Rój, 1926. Pamiętn iki emig rantów. Ameryka Południow a, Warszawa: Instytut Gospodarstwa
Społeczn eg o, 1939. Paszk owicz Adam, Wśród murzyn ów Ang oli, Lwów–Warszawa: Ksią żn ica-Atlas, 1932. Pawłowski Stan isław, Domag ajmy się kolon ij zamorskich dla Polski, Warszawa: Wy‐ dawn ictwo LMiK, 1936.
Puchalski Piotr, Poland in Colon ial World Order. Adjustments and Aspirations 1918– 1939, New York: Routleg e, 2022.
Schweitzer Albert, Wśród czarn ych na równ iku, przeł. Zofia Petersowa, Warszawa: Wydawn ictwo Nowoczesne, 1930. Siemiradzk i Józef, Za morze. Szkice z wycieczki do Brazylii, Lwów: Zwią zk owa Dru‐ karn ia we Lwowie, 1894. Siemiradzk i Józef, Szlakiem wychodźców, Warszawa: Druk arn ia A.T. Jezierskieg o, 1900. Sienk iewicz Henryk, Listy z Afryki, Warszawa: Słowo, 1893.
Sienk iewicz Henryk, W pustyn i i w puszczy, https://woln elektury.pl/media/bo‐ ok/pdf/w-pustyn i-i-w-puszczy [dostęp: 14.04.2023]. Syk ulski Leszek, Wokół projektu polityczn eg o Piotra Aleksandra Wereszczyńskieg o [w:] Dylematy polityczn e Polaków w XIX i XX wieku, Warszawa: Ślą skie Towarzy‐
stwo Naukowe im. Michała Grażyńskieg o, 2007. Szolc-Rog oziński Stefan, Pod równ ikiem. Odczyty S.S. Rog ozińskieg o, Krak ów: Czas, 1886. Uniłowski Zbig niew, Żyto w dżung li, Warszawa: J. Przeworski, 1936. Warchałowski Kazimierz, Na wodach Amazonki, Warszawa: Wydawn ictwo LMiK, 1938. Williams Charles, Charles de Gaulle, przeł. Andrzej Chajewski, Warszawa: Amber, 1997. Włodek Ludwik, Polacy w Paran ie, Warszawa: Wydawn ictwo im. Staszica, 1910. Załęck i Gustaw, Szkice do gospodarczej teorji europejskieg o osadn ictwa roln eg o w krajach gospodarczo młodych, Warszawa: Bibliotek a Polska, 1927.
Zą bek Maciej, Biali i Czarn i. Postaw y Polaków wobec Afryki i Afrykan ów, Warszawa: Studia Ethn olog ica, 2007.
Artykuły Bork owska Grażyn a, Polskie doświadczen ie kolon ialn e, „Teksty Drug ie” 2007, nr 4, s. 23. Głuchowski Kazimierz, Idźmy za morza!, „Morze” 1928, nr 3. Fiktus Paweł, Lig a Morska i Kolon ialn a wobec kwestii żydowskiej w latach 1938–1939, https://histmag.org/Lig a-Morska-i-Kolon ialn a-wobec-kwestii-zydowskiej-w-la‐ tach-1938-1939-5309 [dostęp 12.04.2023]. Hunczak Taras, Polish Colon ial Ambitions in the Inter-War Period, „Slav ic Rev iew”, Cambridg e Univ ersity Press, Vol. 26 (Dec., 1967).
Jeziorański Kazimierz, Kolon ie mandatow e a Polska, „Sprawy Morskie i Kolon ialn e” 1935, z. 2. Jarn eck i Michał, Peruw iańska porażka i próba jej napraw y. Wokół polskich międzyw o‐ jenn ych koncepcji emig racyjn ych i kolon ialn ych, „Sprawy Narodowościowe” 2014, nr 44, seria nowa.
Kijek Kamil, Pog rom, któreg o nie było, trag edia, która przyszła w zamian. Zajścia w Odrzyw ole, 20–29 listopada 1935, https://rcin.org.pl/Content/133866/WA‐ 303_165812_II14367-2_Kijek.pdf [dostęp 30.03.2023]. Krzyżan owski Julian, O Adolfi e Now aczyńskim, „Pamiętn ik Literack i” 1946 nr (36)3–4. Knop ek Jacek, Przeszłość i teraźn iejszość stosunków Polski z Republiką Liberii, „Poli‐ tea” 2004, nr 2, s. 161–180.
Osęk a Piotr, Z żyletkami na sztorc, „Polityk a” 2011, nr 13. Pank iewicz Michał, Problem emig racji w Polsce, „Sprawy Morskie i Kolon ialn e” 1935, z. 1. Pank iewicz Michał, Niezłomn y pion ier Polski kolon ialn ej, „Morze” 1936, nr 9. Pawłowski Stan isław, O emig racji Żydów z Polski i o ich kolon izacji, „Sprawy Mor‐
skie i Kolon ialn e”, 1937, z. 1–2. Puchalski Piotr, Polityka kolon ialn a międzyw ojenn ej Polski w świetle źródeł krajow ych i zag ran iczn ych…: now e spojrzen ie (1918–1945), „Res Gestae”, 2018, nr 7. Sok ół Franciszek, Prawda o Peru, „Gazeta Świą teczn a”, 21.10.1931. Zajas Paweł, Polskie postcolon ial studies? Przypadek południow oafrykański, „Nap is. Pismo poświęcon e literaturze okoliczn ościowej i użytk owej” 2005, seria 11, s. 203–220. Zieliński Stan isław, Stefan Rog oziński, „Morze” 1932, nr 10.
1 2 3 4
J. Hirschler, Ze Lwow a do Lib erii, Lwów−Warszawa 1938, s. 181. Tamże, s. 183. Tamże.
„Ilustrowany Kurier Codzienny”, 28.02.1935.
5 6 7 8 9
„Morze” 1938, nr 5. Tamże. Tamże. Tamże.
A. Paszkowicz, Wśród murzynów Angoli, Lwów−Warszawa, 1932, s. 4.
10 11 12 13 14
Tamże, s. 5.
M.B. Lep ecki, Oceanem, rzeką, lądem, Warszawa 1929, s. 9. Święt o morza, „Morze” 1936, nr 8, s. 9.
A. Łucki, Wstęp [w:] Wincenty Pol, Mohort, Kraków 1925, s. XXI−XXII.
J. Krzyżanowski, O Adolfie Now ac zyńskim, „Pamiętnik Literacki” 1946, nr 3−4(36), s. 283.
15 16 17
H. Sienkiewicz, Listy z Afryki, Warszawa 1893, s. 277−278. Tamże, s. 313.
H. Sienkiewicz, W pustyni i w puszc zy, https://wolnelektury.pl/media/book/pdf/w-pustyni-i-w-
puszczy.pdf, s. 147 [dostęp 12.04.2023]. 18 19 20 21 22
K. Głuchowski, Idźmy za morza!, „Morze” 1928, nr 3, s. 31. Tamże.
K. Jeziorański, Kolonie mandat ow e a Polska, „Sprawy Morskie i Kolonialne” 1935, z. 2, s. 36−38. Tamże.
W 1802 r. Nap oleon wysłał na wyspę San Domingo (Hai ti) prawie 5,5 tys. żołnierzy Legionów
Polskich z zadaniem stłumienia powstania czarnych niewolników przeciw francuskim rządom kolo‐ nialnym. Legioniści − wcześniej walczący we Włoszech u boku wojsk francuskich z nadzieją, że dzię‐
ki sojuszowi z Francją Polska odzyska niep odległość – mieli zatem wystąp ić przeciw wyzwoleńczej re‐ wolucji innego narodu. Około dwustu przeszło na stronę powstańców, do Europ y wróciło ich oko‐ ło. pięciuset. Pozostali polegli w tej niezwykle okrutnej wojnie lub zmarli na choroby trop ikalne. 23 24
K. Głuchowski, dz. cyt., s. 3.
Tamże.
25
S. Żeromski, Elegie i inne pisma lit erackie i społeczne, Odezwy pub liczne. Port w Gdyni,
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/elegie-i-inne-pisma-literackie-i-spoleczne.html, s. 403 [dostęp 10.04.2023]. 26 27
M. Pankiewicz, Prob lem emigrac ji w Polsce, „Sprawy Morskie i Kolonialne” 1935, z. 1, s. 73. Tamże.
28
K. Jeziorański, dz. cyt., s. 31.; wskaźnik przyrostu naturalnego: stosunek różnicy między liczbą
urodzeń żywych i liczbą zgonów do liczby ludności. 29 30
Nac zelny prob lem, „Morze” 1936, nr 1, s. 1.
P. Puchalski, Poland in Colonial World Order. Adjustments and Aspirat ions 1918−1939, Rou tlege, New York 2022, s. 189. 31 32 33 34
„Morze” 1938, nr 5.
C. Williams, Charles de Gaulle, Warszawa 1997, s. 26. A. Bartnicki, Konflikt y kolonialne 1869−1939, Warszawa 1971, s. 105.
Tamże.
35 36 37 38 39 40 41 42 43 44
C. Williams, dz. cyt., s. 27. Tamże. Tamże.
Tamże, s. 28. A. Bartnicki, dz. cyt., s. 108−111.
C. Williams, dz. cyt., s. 27.
M. Ferro, Historia kolonizac ji, Warszawa 1997, s. 37. Tamże, s. 198.
Tamże, s. 47, s. 199.
J. Kieniewicz, Od eksp ansji do dominac ji. Prób a teorii kolonializmu, Warszawa 1986, s. 80−82.
45 46 47 48 49
Tamże, s. 109.
M. Ferro, dz. cyt., s. 37 P. Curtin i in., Historia Afryki, przeł. M. Jannasz, Gdańsk 2003, s. 220. J. Kieniewicz, dz. cyt., s. 225. Tamże, s. 75.
50 51 52 53 54
M. Ferro, dz. cyt., s. 55. J. Kieniewicz, dz. cyt., s. 77. M. Ferro, dz. cyt., s. 75. Tamże, s. 183−184.
H. Sienkiewicz, Listy z Afryki, dz. cyt., s. 157.
55 56 57 58 59 60 61 62
Tamże, s. 325.
P. Curtin, dz. cyt., s. 235. Tamże, s. 218.
Tamże, s. 536−537. M. Ferro, dz. cyt., s. 141.
A. Bartnicki, dz. cyt., s. 135. M. Ferro, dz. cyt., s. 98.
M. Ząbek, Biali i czarni. Postaw y Polaków wob ec Afryki i Afrykanów, Warszawa 2007, s. 544.
63 64 65 66 67
Tamże. M.A. Kowalski, Kolonie Rzec zyp ospolit ej, Warszawa 2005, s. 69.
J. Pertek, Polac y na morzach i oceanach, tom I (do roku 1795), Poznań 1981, s. 624. M.A. Kowalski, dz. cyt., s. 44.
P. Zajas, Polskie postcolonial studies? Przyp adek południow oafrykański, „Nap is. Pismo poświęco‐
ne literaturze okolicznościowej i użytkowej” 2005, seria 11, s. 203−220. 68 69 70 71
W. Konopczyński, Kwestia Bałt ycka, Warszawa 1947, s. 121. Tamże.
M.A. Kowalski, dz. cyt., s. 110−121.
M.A. Beniowski, Dziennik podróży i zdarzeń hrab iego M.A. Beniowskiego na Syb eryi, w Azyi i Afry‐ ce, cz. IV, Kraków 1898, s. 68. 72 73 74
Tamże, s. 49. Tamże, s. 60.
M. Lep ecki, Mauryc y August Beniowski, Warszawa 1961, s. 93.
75 76 77 78
Tamże, s. 206.
M.A. Kowalski, dz. cyt., s. 195. M.B. Lep ecki, dz. cyt., s. 205.
L. Sykulski, Wokół projekt u polit ycznego Piot ra Aleksandra Wereszc zyńskiego. Przyc zynek do hi‐ storii eskap izmu polskiego w XIX w. [w:] Dylemat y polit yczne Polaków w XIX i XX w., Warszawa 2007, s. 67. 79 80 81 82 83 84
M.A. Kowalski, dz. cyt., s. 238. L. Sykulski, dz. cyt., s. 67. Tamże, s. 63.
M.A. Kowalski, dz. cyt., s. 240. L. Sykulski, dz. cyt., s. 71.
Tamże, s. 69−70.
85 86 87 88 89 90 91 92 93 94
Tamże, s. 70.
S. Zieliński, Stefan Rogoziński, „Morze” 1932, nr 10. Tamże.
M.A. Kowalski, dz. cyt., s. 261. S. Zieliński, dz. cyt.
S. Szolc-Rogoziński, Pod równikiem. Odc zyt y S.S. Rogozińskiego, Kraków 1886. L. Janikowski, W dżunglach Afryki, Warszawa 1936, s. 114.
Tamże, s. 149.
S. Szolc-Rogoziński, dz. cyt., s. 95.
M.A. Kowalski, dz. cyt., s. 272.
95
L. Janikowski, dz. cyt., s. 83.
96
Inaczej „gorączka dum-dum”, właśc. lei szmanioza trzewna, trop ikalna choroba pasożytnicza, czę‐
sto nadal śmiertelna. 97 98 99
S. Szolc-Rogoziński, dz. cyt., s. 126.
L. Janikowski, dz. cyt., s. 139. Tamże, s. 137.
100 101 102 103 104
Tamże, s. 135−141. Tamże, s. 145.
S. Szolc-Rogoziński, dz. cyt., s.130. L. Janikowski, dz. cyt., s. 199.
Tamże, s. 61.
105 106 107 108 109 110 111 112 113 114
Z. Uniłowski, Żyt o w dżungli, Warszawa 1936, s. 21. J. Siemiradzki, Za morze. Szkic e z wyc ieczki do Brazylii, Lwów 1894, s. 48−49. Z. Uniłowski, dz. cyt., s. 255. Tamże, s. 44.
A. Nadolska-Styczyńska, Ludy zamorskich lądów, Wrocław 2005, s. 195. Pamiętniki emigrant ów. Ameryka Południow a, Warszawa 1939, s. 140.
Tamże, s. 74.
A. Dygasiński, Listy z Brazylii, Warszawa 1891, s. 194. Tamże, s. 78.
Tamże, s. 318.
115 116 117 118 119 120 121 122 123 124
J. Siemiradzki, dz. cyt., s. 2. Tamże, s. 30.
L. Włodek, Polac y w Paranie, Warszawa 1910, s. 22.
J. Siemiradzki, dz. cyt., s. 31.
Pamiętniki emigrant ów…, dz. cyt., s. 375.
A. Dygasiński, dz. cyt., s. 14. Tamże, s. 33.
L. Włodek, dz. cyt., s. 19−20.
Pamiętniki emigrant ów…, dz. cyt., s. 322.
R. Dmowski, „Przegląd Wszechp olski”, 1900 [w:] Ameryka Łac ińska w relac jach Polaków, War‐ szawa 1982, s. 209. 125 126 127 128
J. Siemiradzki, dz. cyt., s. 33. Tamże, s. 177.
M.B. Lep ecki, Parana i Polac y, Warszawa 1962, s. 83.
Kaboklami nazywano co do zasady Metysów, ale wśród „leśnych ludzi” zdarzały się także inne
kombinacje etniczne. 129
R. Dmowski, dz. cyt., s. 209.
130 131 132 133 134
J. Siemiradzki, dz. cyt., s. 99. R. Dmowski, dz. cyt., s. 209.
M.B. Lep ecki, dz. cyt., s. 85, 190. J. Siemiradzki, dz. cyt., s. 55.
M. Lep ecki, dz. cyt., s. 143−144.
135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149
Pamiętniki emigrant ów…, dz. cyt., s. 122.
Z. Uniłowski, dz. cyt., s. 243. Tamże, s. 224.
Pamiętniki emigrant ów…, dz. cyt., s. 82.
Tamże, s. 66.
Tamże, s. 142. J. Siemiradzki, Szlakiem wygnańc ów, t. II, Warszawa 1900, s. 52−56. Tamże, s. 98.
R. Dmowski, dz. cyt., s. 208.
Pamiętniki emigrant ów…, dz. cyt., s. 291.
L. Bulowski, Kolonie dla Polski, Warszawa 1932, s. 131−132. Tamże, s. 135. Tamże, s. 222.
K. Warchałowski, Przyc zynek do historii polskiej akc ji kolonialnej, „Morze” 1932, nr 9. „Morze”, 1930, nr 9.
150 151 152 153 154
A. Bartnicki, dz. cyt., s. 192−196. L. Bulowski, dz. cyt., s. 26. Tamże, s. 149.
Tamże, s. 142−145.
T. Białas, Liga Morska i Kolonialna 1930−1939, Gdańsk 1983, s. 168.
155 156 157 158 159 160 161 162 163 164
Tamże, s. 20.
M. Ferro, dz. cyt., s. 35. Tamże, s. 123. Tamże, s. 177. J. Kieniewicz, dz. cyt., s. 16. M. Ferro, dz. cyt., s. 177. „Morze”, 1934, nr 2.
M. Ferro, dz. cyt., s. 145−150. J. Kieniewicz, dz. cyt., s. 17.
W. Szukiewicz, Murzyńskie sny o pot ędze, „Morze” 1934, nr 1.
165
A.L. Lasiński, Przed wszechświat ow ą wystaw ą Morską i Kolonialną w Ant werp ii, „Morze” 1929, nr 9, 10.
166 167
M. Ferro, dz. cyt., s. 96.
G. Załęcki Szkic e do gospodarc zej teorji europ ejskiego osadnict wa rolnego w krajach gospodarc zo młodych, Warszawa 1927, s. 186. 168 169 170 171 172 173 174
S. Pawłowski, Domagajmy się kolonij zamorskich dla Polski, Warszawa 1936, s. 8. P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 191. K. Jeziorański, „Morze” 1939 nr 4.
P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 189. „Morze” 1934, nr 2.
W.T. Drymmer, W służb ie Polsce, Kraków 2014, s. 203.
S. Pawłowski, O emigrac ji Żydów z Polski i o ich kolonizac ji, „Sprawy Morskie i Kolonialne” 1937, z. 1−2. 175 176 177 178
S. Pawłowski, Domagajmy się…, dz. cyt., s. 8.
L. Bulowski, dz. cyt., s. 29.
K. Głuchowski, Idźmy za morza!, „Morze” 1928, nr 3.
Trakt at pokoju między moc arstwami sprzymierzonemi i skojarzonemi i Niemc ami, podp isany
w Wersalu dnia 28 czerwc a 1919 roku, http://isap.sejm.gov.pl [dostęp: 30.03.2023]. 179 180 181 182 183 184
Berliner Tageblatt z dnia 22. IX 1936, „Morze” 1936, nr 11. T. Białas, dz. cyt., s. 28, 175. M. Ferro, dz. cyt., s. 21.
G. Załęcki, dz. cyt., s. 88.
W. Rosiński, W spraw ie byłego dominium kolonialnego Niemiec, „Morze” 1930, nr 9.
G. Załęcki, dz. cyt., s. 102.
185 186 187 188 189 190 191 192 193 194
M. Pankiewicz, O Polskę kolonialną, „Morze” 1934, nr 8, 9. S. Pawłowski, dz. cyt., s. 20. „Morze”, 1930, nr 11.
„Kurier Mazowiecki”, 02.02.1931.
K. Warchałowski, Na wodach Amazonki, Warszawa 1938, s. 172−173. M.B. Lep ecki, Opis polskich terenów kolonizac yjnych w Peru, Warszawa 1930, s. 33. M.B. Lep ecki, Od Amazonki do Ziemi Ognistej, Warszawa 1958, s. 9. K. Warchałowski, dz. cyt., s. 62.
M.B. Lep ecki, Opis…, dz. cyt., s. 69−70.
A. Fiedler, Ryb y śpiew ają w Ukajali, Kraków 1946, s. 168.
195 196 197 198 199
M.B. Lep ecki, dz. cyt., s. 82.
A. Fiedler, dz. cyt., s. 99−100. M.B. Lep ecki, dz. cyt., s. 25. A. Fiedler, dz. cyt., s. 202.
M.B. Lep ecki, dz. cyt., s. 85.
200 201 202 203 204
Tamże, s. 137. Tamże, s. 141
Tamże, s. 111−113. K. Warchałowski, dz. cyt., s. 150.
M.B. Lep ecki, dz. cyt., s. 101.
205 206 207 208 209 210 211 212 213 214
A. Fiedler, dz. cyt., s. 139−141. Tamże, s. 170. Tamże, s. 171.
M.B. Lep ecki, dz. cyt., s. 25. Tamże, s. 28.
M.B. Lep ecki, Od Amazonki…, dz. cyt., s. 185. M.B. Lep ecki, Opis…, dz. cyt., s. 77.
Pamiętniki emigrant ów…, dz. cyt., s. 218.
„Kurier Warszawski”, 18.09.1929.
„Gazeta Świąteczna”, 10.11.1930.
215 216 217 218 219 220 221
„Wola Ludu”, 06.04.1930. Tamże.
A. Fiedler, dz. cyt., s. 178. Tamże, s. 24.
Tamże, s. 135.
M.B. Lep ecki, Od Amazonki…, dz. cyt., s. 41.
M. Jarnecki, Peruw iańska porażka i prób a jej nap raw y. Wokół polskich międzyw ojennych konc ep‐ cji emigrac yjnych i kolonialnych, „Sprawy Narodowościowe”, seria nowa, 2014, nr 44, s. 109. 222 223 224
F. Sokół, Prawda o Peru, „Gazeta Świąteczna”, 21.10.1931. Tamże.
S. Gołewski, Peru a prob lem kolonizac yjny Polski, „Sprawy Morskie i Kolonialne” 1934, z. 1, s. 129. 225 226 227 228 229 230 231 232 233 234
Tamże. Tamże. M. Jarnecki, dz. cyt., s. 110.
M.B. Lep ecki, dz. cyt., s. 188. M. Jarnecki, dz. cyt., s. 110. Tamże, s. 112. Tamże, s. 119.
K. Warchałowski, dz. cyt., s. 173. M.B. Lep ecki, dz. cyt., s. 187.
M. Jarnecki, dz. cyt., s. 124−127.
235 236 237 238 239 240 241 242 243 244
Tamże, s. 128. Tamże, s. 129.
J. Chmielewski, Angola. Not atki z podróży po Afryc e, Warszawa 1929, t. 1, s. 10. „Kurier Warszawski”, 7.04.1931. Tamże, 05.11.1930.
Tamże.
„Kurier Czerwony”, 07.10.1926. J. Chmielewski, dz. cyt., s. 42. Tamże, s. 18.
F. Łyp, „Morze” 1929, nr 12.
245 246 247 248 249
Tamże, 1929, nr 6.
J. Chmielewski, dz. cyt., t. 2, s. 22. Tamże, s. 23.
F. Łyp, dz. cyt.
„Kurier Poranny”, 21.01.1931.
250 251 252 253 254
J. Chmielewski, dz. cyt., t. 2, s. 19. Tamże, s. 54.
A. Paszkowicz, dz. cyt., s. 97. Tamże, s. 40−41.
Tamże, s. 15−16.
255 256 257 258 259 260 261 262 263 264
„Express Mazowiecki”, 16.07.1934. „Kurier Warszawski”, 08.03.1931. Tamże, 30.03.1931. Tamże, 08.12.1931. Tamże, 19.07.1931. „Kurier Wieczorny”, 21.09.1933. „Kurier Poranny”, 16.04.1931.
K. Nowak, Row erem i pieszo przez Czarny Ląd, Poznań 2011, s. 263. „Kurier Warszawski”, 05.07.1935.
A. Paszkowicz, dz. cyt., s. 33−135.
265 266 267 268 269 270 271
Tamże, s. 106−107.
F. Łyp, „Morze” 1931, nr 12.
„Kurier Warszawski”, 18.06.1931. „Express Mazowiecki”, 16.07.1934. „Kurier Warszawski”, 27.03.1929. „Kurier Warszawski”, 22.09.1931.
P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 74.
272 273 274
Tamże, s. 126. Tamże, s. 136.
Tamże, s. 99.
275 276 277 278 279 280 281 282 283 284 285 286 287
Tamże, s. 102.
„Kurier Warszawski”, 10.03.1933. „Morze” 1931, nr 2.
„Robotnik”, 03.10.1934. „Morze” 1932, nr 9.
M. Ząbek, dz. cyt., s. 519. Tamże, s. 552. Tamże, s. 546. Tamże, s. 565.
J. Kieniewicz, dz. cyt., s. 20.
A. Paszkowicz, dz. cyt., s. 128. J. Hirschler, dz. cyt., s. 170.
K. Varga, Najw iększa zalet a W pustyni i w puszczy?, wyborcza pl. 22.06.2020 [dostęp 12.04.2023]. 288 289 290 291 292 293 294
Tamże.
H. Sienkiewicz, Listy…, dz. cyt., s. 192. Tamże, s. 16.
Tamże, s. 280. Tamże, s. 205.
F. Ossendowski, Czarny Czarodziej, Warszawa 1926, s. 92.
J. Hirschler, dz. cyt., s. 189.
295 296 297 298 299 300 301 302 303 304 305 306 307
A. Fiedler, Wiek męski – zwyc ięski, Warszawa 1976, s. 144. Tamże, s. 145.
A. Fiedler, Jut ro na Madagaskar!, Warszawa 1940, s. 277. J. Kieniewicz, dz. cyt., s. 20.
G. Borkowska, Polskie doświadc zenie kolonialne, „Teksty Drugie” 2007, nr 4, s. 23. J. Conrad, Jądro ciemności, przeł. Aniela Zagórska, Wrocław 2020, s. 92. L. Janikowski, dz. cyt., s. 172.
Tamże, s. 173.
M. Ząbek, dz. cyt., s. 627. A. Paszkowicz, dz. cyt., s. 74.
K. Giżycki, dz. cyt., s. 63.
J. Hirschler, dz. cyt., s. 200. K. Nowak, dz. cyt., s. 296.
308 309 310 311 312 313 314
M. Ząbek, dz. cyt., s. 636. M. Walentynowicz, „Morze” 1938, nr 4. J. Hirschler, dz. cyt., s. 114. M. Ząbek, dz. cyt., s. 672.
J. Makarczyk, Lib eria, Lib eryjc zyk, Lib eryjka, Warszawa 1936, s. 49. A. Paszkowicz, dz. cyt., s. 142.
Tamże, s. 133.
315 316 317 318 319 320 321 322 323 324
J. Chmielewski, dz. cyt., s. 36. M. Ząbek, dz. cyt., s. 705.
„Kurier Warszawski”, 17.09.1930. „Kurier Poranny”, 13.06.1937. A. Paszkowicz, dz. cyt., s. 98.
J. Makarczyk, Widziałem i słyszałem, Warszawa 1957, s. 57.
J. Kieniewicz, dz. cyt., s.195.
W. Rogowicz, „Morze” 1932, nr 11. J. Makarczyk, Lib eria…, dz. cyt., s. 30.
J. Hirschler, dz. cyt., s. 101.
325 326 327 328 329 330 331 332 333 334
A. Schwei tzer., Wśród czarnych na równiku, Warszawa 1930, s. 85−86. A. Fiedler, dz. cyt., s. 117.
F. Łyp, „Morze” 1929, nr 2−3. J. Chmielewski, dz. cyt., s. 29. A. Paszkowicz, dz. cyt., s. 96.
B. Malinowski, Argonauci Zac hodniego Pac yfiku, Warszawa 1987, s. 97, 100. K. Janicki, Pańszc zyzna, Poznań 2021, s. 263. L. Bulowski, dz. cyt., s. 36.
L. Janikowski, dz. cyt., s. 19.
J. Tazbir. Sarmac i i świat, Kraków 2001, s. 75.
335 336
P. Zajas, dz. cyt., s. 215−217.
Lenny A. Valerio, Colonial Fant asies, Imp erial Realit ies: Rac e Scienc e and the Making of Polishness
on the Fringes of the German Emp ire, 1840–1920, Athens: Ohio University Press, 2019. 337 338 339 340 341 342 343
M. Ząbek, dz. cyt., s. 519, 570. Tamże, s. 583.
J. Hirschler, dz. cyt., s. 177.
„Kurier Poranny”, 17.07.1936.
M. Pankiewicz, Niezłomny pionier Polski kolonialnej, „Morze” 1936, nr 9.
Tamże.
T. Białas, dz. cyt., s. 43.
344
Tamże, s. 39, 44−45.
345 346 347
Tamże, s. 48−49. Tamże, s. 51.
W. Kowalenko, Jak urządzać wystaw y szkolne w dziedzinie spraw morskich i kolonialnych, War‐ szawa 1937, s. 10. 348
P. Puchalski, Polit yka kolonialna międzyw ojennej Polski w świet le źródeł krajow ych i zagranicz‐ nych…: now e spojrzenie (1918–1945), „Res Gestae” 2018, nr 7, s. 81. 349
Tamże, s. 74.
350 351 352 353 354
M.B. Lep ecki, Od Amazonki do Ziemi Ognistej, dz. cyt., s. 203. Tamże, s. 207. Tamże, s. 206. Tamże.
Tamże.
355 356 357 358 359 360 361 362 363 364
W.T. Drymmer, dz. cyt., s. 184.
M. Pankiewicz, „Morze” 1935, nr 7. „Morze”, 1935, nr 2.
T. Białas, dz. cyt., s. 206. „Morze”, 1934, nr 3.
T. Białas, dz. cyt., s. 208. P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 230. T. Białas, dz. cyt., s. 203.
P. Puchalski, Polit yka…, dz. cyt., s. 71.
P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 227−228.
365 366 367 368 369 370 371 372 373 374
Tamże, s. 229. Tamże.
Tamże, s. 232. Tamże.
T. Białas, dz. cyt., s. 205. Tamże, s. 88−89.
W.T. Drymmer, dz. cyt., s. 183.
P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 116. T. Białas, Liga Morska i Kolonialna 1930−1939, Gdańsk 1983, s. 209.
J. Makarczyk, Widziałem i słyszałem, dz. cyt., s. 74.
375 376 377 378
J. Makarczyk, Lib eria, Lib eryjc zyk, Lib eryjka, dz. cyt., s. 6. J. Makarczyk, Widziałem i słyszałem, dz. cyt., s. 76.
K. Giżycki, dz. cyt., s. 245.
„Wieczór Warszawski”, 27.11.1934.
379 380 381 382 383 384
P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 127. Tamże, s. 113.
E. Ligocki, Czarne lądy a Polska (I), „Ilustrowany Kurier Codzienny”, 05.03.1937. P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 109. P. Puchalski, Polit yka…, dz. cyt., s. 87.
P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 116.
385 386 387 388 389 390 391
J. Makarczyk, Widziałem i słyszałem, dz. cyt., s. 73. K. Giżycki, dz. cyt., s. 298.
Tamże, s. 299.
J. Hirschler, dz. cyt., s. 99.
M. Pankiewicz, „Morze” 1935, nr 4. K. Giżycki, dz. cyt., s. 300.
J. Knop ek, Przeszłość i teraźniejszość stosunków Polski z Rep ub liką Lib erii, „Politea”, 2004, nr 2,
s. 174. 392 393 394 395 396 397 398 399 400 401 402 403 404
J. Makarczyk, Lib eria, Lib eryjc zyk…, dz. cyt., s. 87. K. Giżycki, dz. cyt., s. 300.
J. Knop ek, dz. cyt., s. 161−180. J. Makarczyk, dz. cyt., s. 87. K. Giżycki, dz. cyt., s. 21. Tamże, s. 7.
Tamże, s. 9, 12−13. Tamże, s. 16−49.
Tamże, s. 288.
P. Puchalski, Polit yka…, dz. cyt., s. 90. T. Białas, dz. cyt., s. 221.
P. Puchalski, Poland …, dz. cyt., s. 127.
T. Białas, dz. cyt., s. 223.
405 406 407 408 409 410 411 412 413 414
J. Makarczyk, Widziałem i słyszałem, dz. cyt., s. 69. T. Białas, dz. cyt., s. 219. „Morze” 1936, nr 4.
T. Białas, dz. cyt., s. 213. Tamże, s. 215.
J. Makarczyk, dz. cyt., s. 77. P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 132. Tamże, s. 120. Tamże.
J. Makarczyk, Widziałem i słyszałem, dz. cyt., s. 68.
415 416 417 418 419 420 421 422 423 424
„Ilustrowany Kurier Codzienny”, 04.01.1937. P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 131. Tamże.
A. Fiedler, Wiek męski – zwyc ięski, s. 159.
W. Karczewska, W cieniu palmow ego mirażu, „Morze” 1938, nr 5. J. Makarczyk, Widziałem i słyszałem, dz. cyt., s. 89−91.
https://staremelodie.pl/piosenka/3114/Angola [dostęp: 10.04.2023]. W.T. Drymmer, dz. cyt., s. 189.
Tamże, s. 183.
T. Białas, dz. cyt., s. 182, 185.
425 426 427 428 429 430 431 432 433 434
W.T. Drymmer, dz. cyt., s. 188. A. Fiedler, Wiek męski – zwyc ięski, dz. cyt., s. 169. Tamże.
M.B. Lep ecki, Polskie żądania kolonialne, OZN, Warszawa 1939, s. 7−8. J. Beck, Ostatni rap ort, Warszawa 1987, s. 130. A. Bartnicki, dz. cyt., s. 261. „Morze” 1936, nr 6. „Morze” 1931, nr 5.
„Dobry Wieczór! Kurier Czerwony”, 14.04.1938
„Kurier Warszawski”, 02.12.1937.
435 436 437 438 439 440 441 442 443 444
„Kurier Warszawski”, 14.03.1931. „Morze” 1936, nr 7. „Morze” 1937, nr 1. „Morze” 1938, nr 4.
P. Puchalski, Polit yka…, dz. cyt., s. 99.
„Morze” 1936, nr 9. Tamże.
T. Białas, dz. cyt., s. 192. Tamże, s. 183.
Tamże, s. 199.
445 446
Tamże, s. 187.
S. Pawłowski, O emigrac ji Żydów z Polski i o ich kolonizac ji, „Sprawy Morskie i Kolonialne” 1937, z. 1−2, s. 62. 447 448 449
Tamże, s. 10.
P. Osęka, Z żyletkami na sztorc, „Polityka” 2011, nr 13.
K. Kijek, Pogrom, którego nie było, tragedia, która przyszła w zamian. Zajścia w Odrzyw ole, 20– 29 listop ada 1935, https://rcin.org.pl/Content/133866/WA303_165812_II14367-2_Kijek.pdf [dostęp:
30.03.2023]. 450 451 452 453 454
W.T. Drymmer, dz. cyt., s. 193. Tamże.
P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 105.
A. Fiedler, Wiek męski − zwyc ięski, dz. cyt., s. 167.
A. Fiedler, Jut ro na Madagaskar!, Warszawa 1940, s. 85.
455 456 457 458 459 460 461 462 463 464
M.B. Lep ecki, Madagaskar kraj − ludzie − kolonizac ja, Warszawa 1938. P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 206. A. Fiedler, dz. cyt., s. 243. Tamże, s. 221. Tamże, s. 229. Tamże, s. 265.
„Morze” 1938, nr 6. A. Fiedler, dz. cyt., s. 270. „Morze” 1939, nr 1.
P. Fiktus, Liga Morska i Kolonialna wob ec kwestii żydowskiej w lat ach 1938–1939, https://hist‐ mag.org/Liga-Morska-i-Kolonialna-wobec-kwestii-zydowskiej-w-latach-1938-1939−5309 [dostęp: 12.04.2023]. 465 466 467 468 469 470 471 472 473 474
„Morze” 1939, nr 2. P. Fiktus, dz. cyt.
„ABC”, 04.06.1938. „Warszawski Dziennik Narodowy”, 12.12.1937 r. W.T. Drymmer, dz. cyt., s. 206.
M. Miksne, Madagaskar, https://staremelodie.pl/piosenka/2528/Madagaskar. „Robotnik”, 04.01.1931.
„Kurier Polski”, 13.03.1938 J. Beck, dz. cyt., s. 129.
T. Hunczak, Polish Colonial Amb it ions in the Int er-War Period, „Slavic Review”, Cambridge Uni‐ versity Press, Vol. 26 (Dec., 1967), s. 656. 475 476 477 478
M. Ferro, dz. cyt., s. 196.
L. Bulowski, dz. cyt., s. 219. „Morze” 1933, nr 2.
P. Puchalski, Poland…, dz. cyt., s. 88.
Redaktorka inicjująca: Elżbieta Kalinowska
Redaktorka prowadząca: Dorota Zwierzchowska Konsultacja: Maciej Górny Redakcja: Waldemar Kumór Korekta: Katarzyna Bury, Anna Dworak
Projekt okładki: Aleksandra Nałęcz-Jawecka, to/studio
Zdjęcia wykorzystane na okładce i wyklejce: © Narodowe Archiwum Cyfrowe; © zbiory Biblioteki Na‐ rodowej, Polona; © Europ eana; © George Edwards/Wikimedia Commons; © Rawp ixel Skład i łamanie: Cyp rian Zadrożny Grup a Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48 tel. (22) 828 98 08 biuro@gwfoksal.pl www.gwfoksal.pl
ISBN 978-83-8318-876-8 Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grup a Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. i Michał Latusek