21 Polskich Grzechów Głównych 9788311153455

Autorasizm, niedasizm, tupolewizm. Kultura dezinformacji, nibypaństwo i wyrodne państwo. Kozłoofiaryzm i widzimisizm...

860 194 3MB

Polish Pages 312 [287] Year 2018

Report DMCA / Copyright

DOWNLOAD FILE

Polecaj historie

21 Polskich Grzechów Głównych
 9788311153455

Table of contents :
Karta tytułowa......Page 5
Karta redakcyjna......Page 6
Słowo wstępne......Page 8
Niedasizm......Page 9
Kultura dezinformacji......Page 17
Autorasizm......Page 37
Tupolewizm......Page 53
Optymizm magiczny......Page 65
Antyproceduralizm......Page 73
Zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności......Page 80
Norma europejska......Page 90
Nibypaństwo......Page 99
Wyrodne państwo......Page 111
Fetysz jedności narodowej......Page 123
Rozbieżność prawa i zwyczaju......Page 129
Natręctwo porównywania......Page 146
Przerost wiary w czynnik ludzki......Page 167
Kozłoofiaryzm......Page 175
Mit taniego państwa......Page 185
Widzimisizm......Page 193
Rozbieżność biurokracji i życia......Page 201
Apolityczność......Page 209
Narodowy esencjalizm......Page 222
Polska naszych marzeń......Page 230
Posłowie......Page 236
Podziękowanie specjalne......Page 245
Źródła......Page 247
Przypisy końcowe......Page 251
Okładka......Page 286

Citation preview

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Słowo wstępne Niedasizm Kultura dezinformacji Autorasizm Tupolewizm Optymizm magiczny Antyproceduralizm Zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności Norma europejska Nibypaństwo Wyrodne państwo Fetysz jedności narodowej Rozbieżność prawa i zwyczaju Natręctwo porównywania Przerost wiary w czynnik ludzki Kozłoofiaryzm Mit taniego państwa Widzimisizm Rozbieżność biurokracji i życia Apolityczność Narodowy esencjalizm

Polska naszych marzeń Posłowie Podziękowanie specjalne Źródła Przypisy końcowe Okładka

Projekt okładki i stron tytułowych Paweł Panczakiewicz Redakcja merytoryczna Joanna Proczka Redaktor prowadzący Joanna Proczka Redaktor techniczny Marcin Adamczyk Korekta Joanna Kłos Agata Paszkowska-Pogorzelska Copyright © for the Polish edition and translation by Bellona Spółka z o.o., Warszawa 2018 Copyright © by Piotr Stankiewicz 2018 Zapraszamy na stronę Wydawnictwa: www.bellona.pl Dołącz do nas na Facebooku: www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona Księgarnia internetowa www.swiatksiazki.pl ISBN 978-83-11-15401-8 Skład wersji elektronicznej [email protected]

 

 

III RP wcale nie jest zaprzedaniem i zaprzeczeniem idei polskości, ale jest właśnie jej doskonałą realizacją. Jan Sowa[1] Dopóki nie ma słowa opisującego problem […], jego znaczenie i waga, a nawet samo istnienie mogą zostać niezauważone lub niedocenione. Artur Domosławski[2]

 

Słowo wstępne

T

o jest eseistyczno-satyryczna książka o  Polsce, w  której chciałbym nazwać szereg zjawisk, którym dotąd brakowało nazw. Wszystkie te zjawiska są negatywne, ale cel jest pozytywny – nazwanie problemów jest krokiem do ich rozwiązania. Moim marzeniem jest, żeby terminy takie jak autorasizm czy widzimisizm weszły do potocznego języka. Wierzę, że wtedy będziemy mogli myśleć o jakiejś poprawie tej naszej Rzeczypospolitej, kiedy będziemy mogli w  urzędzie powiedzieć: „Panie! Toż to kultura dezinformacji!”, a  rodzice będą upominać dzieci słowami: „Robisz to tupolewicznie!”. Ta książka oczywiście nie wzięła się znikąd. Stoi w  długim rzędzie książek spod znaku „co z  tą Polską i  dlaczego tak źle”, ale też się spośród nich – mam nadzieję – wyróżnia. Nie jest to bowiem ani tekst historyczny, ani publicystyczny, ani akademicki. To coś zupełnie innego. Ta książka mówi co, ale nie mówi dlaczego. I nie śmie proponować rozwiązań. Zaznaczę jeszcze, że nie jest konieczne, żeby czytać po kolei – zaczynajcie od tego rozdziału, który Wam pasuje, a  i  tak spotkamy się po drodze. I  zgodnie z  tradycją ze Sztuki życia według stoików, nie przedłużam, a  po bardziej szczegółowe wyjaśnienia zapraszam na koniec. A teraz przejdźmy do rzeczy.

 

Niedasizm

Polscy sędziowie są mistrzami w tłumaczeniu obywatelom, dlaczego sąd nie może się ich sprawą zająć. Grzegorz Sroczyński[1] (cytując prof. T. Koncewicza) Wie pan, czego polski polityk się̨ dowiaduje, jak zostaje premierem albo ministrem? [Że] „nie da się̨”. Ludwik Dorn[2]

N

iedasizm to postawa, z którą spotykamy się na co dzień: że nie da się. To pogląd, że lepiej jest czegoś nie zrobić niż zrobić. To skłonność do tego, by skupiać się nie na rozwiązaniu problemu, ale na dowodzeniu, że nie da się go rozwiązać. Niedasizm to zarówno przekonanie, że brak działania jest lepszy niż działanie, jak i wszystkie wyrafinowane teorie, które tworzymy po to, żeby to przekonanie uzasadnić. Bywa, że zbudowanie dowodów, że czegoś nie da się zrobić, kosztuje nas więcej, niż wymagałoby samo zrobienie tej rzeczy. Niedasizm objawia się zarówno w mikro-, jak i w makroskali, tak w  urzędowym okienku, jak w  polityce centralnej. Niedasizmu doświadczamy na poczcie, kiedy odsyłają nas z  kwitkiem, i  słyszymy że „nie da się na komputerze napisać znaku @”[3], a więc nie da się załatwić sprawy. Sami stosujemy niedasizm wtedy, kiedy z  emfazą wypowiadamy magiczne słowa „tego nie da się zrobić” i  milcząco oczekujemy, że to zamknie temat. A  w  wymiarze ekonomicznym niedasizm objawia się na przykład w dyskusji o podatkach (nie)płaconych przez największe korporacje.

Ten temat zawsze odbija się od tej samej ściany: jeśli spróbujemy wymusić na największych graczach dorzucenie się do wspólnej puli, to i tak się to nie uda, bo oni przeniosą koszty na klientów, a  więc zapłacimy my wszyscy. Ja zapłacę, pan zapłaci, pani zapłaci. Albo uciekną z rozliczeniami jeszcze dalej za granicę. Trach, koniec. Nic się nie da zrobić. Kiedy zaś znajdzie się ktoś bardziej zdeterminowany (czytaj: naiwny), kto zrobi następny logiczny ruch i  powie, że trzeba uszczelnić system przed optymalizacją na Cyprze, wtedy na ogół pęka pusty śmiech. „Oto naiwniak”, kpimy, „nie wie, na jakim świecie żyje, a  przynajmniej w  jakim kraju!”. Nie da się przecież tego zrobić, to jest niewyobrażalne, żeby się dało. Z  założenia i  z  góry wiemy, że Rzeczpospolita Polska nie jest i  nie będzie w  stanie egzekwować własnego prawa. Twierdzimy, że nie da się tego zrobić, bo nie umiemy sobie wyobrazić, że jest inaczej. Najciekawsze, że w  tym wypadku wyznajemy niedasizm wbrew własnym interesom. To przecież właśnie my, szarzy robotnicy winnicy fiskusa, skorzystalibyśmy na dołożeniu podatków gigakorporacjom. Niestety, z  jakiegoś powodu wychodzimy z założenia, że naszym obowiązkiem jest wierzyć, że nie da się tego zrobić. Niedasizm nam nie służy, ale święcie go bronimy. To przecież nie szefowie Jerónimo Martins czy E. Leclerca chodzą do mediów i przekonują, że nie da się zmienić systemu. Gdyby chodzili, byłoby to przynajmniej spójne, bo broniliby własnych interesów. Ale czemu my, zamiast bronić swoich, wolimy nurzać się w niedasizmie? Niedasizm jest oczywiście standardem i  orężem postępowania w  naszych kochanych urzędach. Aksjomat, że brak działania jest lepszy niż działanie, a status quo lepsze niż zmiana, jest w  nich zakorzeniony tyleż głęboko, co powszechnie. Jest on często stosowany jako firewall w  kontaktach z  petentami. W  kręgach społecznikowskich używane jest nawet określenie „niedasię” na pierwszy e-mail z  urzędu, który przychodzi jako odpowiedź w  jakiejś sprawie. W tej pierwszej odpowiedzi czytamy często, że tego czy tamtego załatwić nie można, bo „niedasię”. Pierwszy e-mail jest po

prostu niedasiem na odczepnego. Może uda się sprawę odepchnąć, unicestwić, poronić w zarodku. Żeby nie trzeba się było nią zajmować. Dla urzędu najwygodniej jest po prostu przyjąć, że na temacie zależy tylko tym obywatelom, którzy się pierwszym „niedasię” nie zrażą i napiszą ponownie. A  jeśli napiszą ponownie, to i  tak można w  nich uderzyć niedasizmem. Na przykład tak: „Uprzejmie informujemy, że tutejszy urząd uważa zaproponowane przez Pana działania za niecelowe, gdyż nie dysponuje środkami finansowymi na ich realizację”. Jedno zdanie, a  ile mocy! Nie da się… właśnie, bo co? Mamy tu fundamentalne pomieszanie porządków, czyli oceny merytorycznej i  finansowej. Jakiś pomysł jest może i fajny, ale musimy uznać, że jest niefajny, więcej, że nie da się i  nie ma sensu go realizować, dlatego że nie ma środków. Odłożenie tej idei na lepsze czasy albo przemodelowanie jej budżetu nie mieści się w  systemie. Trzeba uciąć raz, a  na zawsze. Nie, bo nie. Nie, bo nie da się. W  naturę wszystkich urzędów świata wpisana jest pewna bezwładność, faktyczna bądź samoprzybrana. Ale czemu by jej trochę nie podkręcić, żeby stworzyć podkładkę dla niedasizmu? Weźmy historię ścieżki rowerowej przy Azoty Arenie w  Szczecinie. Ścieżki rowerowe można pokryć asfaltem albo polbrukiem, ale lepiej asfaltem, bo polbruk się mniej do tego nadaje – gorzej się po nim jeździ, trudniej go odśnieżać, a  po kilku latach jest już często nierówny. Okazało się jednak, że ścieżka przy rzeczonej hali ma być właśnie z  polbruku. Zareagowało na to stowarzyszenie Rowerowy Szczecin, proponując zmianę na asfalt. Miasto odpowiedziało, oczywiście, że „nie da się”. A  dlaczego się nie da? Bo się nie da. A konkretnie dlatego, że wymagałoby to zmiany projektu… choć trudno powiedzieć, „jakim cudem zamiana kostki na asfalt na kilkuset metrach ścieżki mogłaby znacząco wpłynąć na koszt budowy całej hali za 140 mln zł”[4]. Wprowadzenie jakiejkolwiek zmiany do projektu jest niemożliwe, bo papiery są raz na zawsze zamknięte i  to jest święte. To jest jeden z  mocniejszych punktów niedasizmu, a  morał z  połowy 2016

roku jest taki, że ostatecznie ścieżkę wykonano z  polbruku, który już się oczywiście rozłazi. Niedasizm przebiega wszystkie nasze polskie skale. Jest obecny zarówno w  naszych wielkich strategiach (a  właściwie w ich braku), jak i w rzeczach codziennych i najdrobniejszych. W  zwykłych, przyziemnych sprawach potrafimy być zaskakująco zachowawczy i  dziwacznie nieelastyczni. Nie chcemy, nie umiemy i  boimy się odstąpić od rutyny, choćby odstępstwo było minimalne i  choćby ten lęk był absurdalny. Przykład? Dwie dziewczyny siedzą w  knajpie i  chcą zamówić pół porcji humusu i  pół porcji babaganuszu. W  odpowiedzi słyszą, że się nie da. Dlaczego się nie da? „Bo” – odpowiada kelner – „nie ma odpowiednich talerzy”. (Cytuję słowo w słowo, proszę nie pytać i  nie mieć pretensji). „Dobrze” – mówią dziewczyny – „w  takim razie prosimy po prostu na normalny talerz nałożyć trochę humusu i  trochę babaganuszu”. Co na to kelner? „Muszę zapytać menedżera”. Serio! Kelner musi porozmawiać z  szefem restauracji w  sprawie nałożenia humusu na talerz! Odbył te konsultacje na zapleczu i  z  jakim werdyktem wraca? Otóż nie da się. Jedyne, co może zaproponować, to pełny talerz humusu. Albo scena z McDonalda. Luty 2016 roku. Jedno z wschodnich województw: – Poproszę małą kawę latte. – Jest tylko duża. – Ale w menu jest, że jest i duża, i mała. – Tak. Ale jest tylko duża. – Czyli nie mogę dostać małej? – Nie. – Ale dlaczego? – Bo jest tylko duża. – A  nie może pan nalać mało kawy do kubka od dużej kawy? – Nie.

– Ale dlaczego? – Chce pan tą kawę czy nie? Zwróćmy uwagę, że, po pierwsze, wedle standardów polskiej kultury to nie sprzedawca jest tu nieuprzejmy – nieuprzejmy jest klient. Przecież już trzy razy usłyszał, że jest tylko duża kawa, a  ciągle domaga się małej. Po drugie, to jest więcej niż tylko nieuprzejmość. Mamy tutaj podaną na talerzu esencję niedasizmu. Otóż nie da się połączyć porcji humusu i  babaganuszu i  nie da się nalać mało kawy do dużego kubka. Nie da się, bo tak się nie robi. A poczucie, że tak się czegoś nie robi, paraliżuje nas jak mało co. Jest to dla nas bariera nie do przejścia, nie do obejścia, nie do przeskoczenia. To jest właśnie szczególnie perwersyjne: my, naród first to fight, bez walki poddajemy się zwyczajom podawania humusu. Kiedy prezydent Duda powołał Narodową Radę Rozwoju, krążył po internecie dowcip, że ma ona tak niewielką moc sprawczą, że równie dobrze mogłaby się nazywać Narodową Strefą Komfortu. Owszem, dowcip tak suchy, że można się odwodnić. Niemniej merytorycznie bardzo trafny. Polska jest jedną wielką strefą komfortu, z której wszyscy boimy się wyjść. Z  punktu widzenia niedasizmu optymizm, przebojowość i wiara w sens zmiany na lepsze są naiwnością. Są zabawką dla młodych, którzy wciąż bawią się w piasku i nie wiedzą jeszcze, że ostateczna i  najgłębsza prawda o  prawdziwym życiu w  Polsce to konieczność pogodzenia się z  tym, że się nie da. Optymizm jest iluzją nierozgarniętych, którzy nie zrozumieli jeszcze, że najlepszą zmianą dla Polaka jest wyjazd z  Polski. Właśnie – wyjazd. Bo niedasizm nie jest przecież cechą nas jako ludzi, lecz raczej środowiska, które sobie w Polsce wytwarzamy. Stajemy się niedasistami, kiedy jest nas za dużo w  jednym miejscu. Ale za granicą nie jesteśmy przecież tacy. Więcej, bywamy za granicą postrzegani jako praktycy dasizmu. Dlaczego? Pragnienie dasizmu jest naturalną potrzebą człowieka, a my go łakniemy szczególnie, bo w Polsce jesteśmy

go pozbawieni. Gdy więc wyrwiemy się do kraju, w którym się da, czujemy się w  nim fantastycznie i  gorączkowo usiłujemy nadrobić czas spętania w  Polsce. I  często mamy rewelacyjne rezultaty. Ale czy to obala niedasizm? Nie. To go wręcz potwierdza. Dowodzi, że potrafimy osiągać świetne rzeczy, ale nie umiemy wytworzyć sobie dasistycznej siatki kulturowej. Jeśli ktoś to zrobi za nas, jeśli wskoczymy w  nią w  Europie Zachodniej, w Stanach czy w Kanadzie, nagle stajemy się pistoletami, którzy umieją przeskoczyć wszystko i  wszystkich. Ale stworzyć dasistycznych warunków u siebie nie potrafimy. Można nawet powiedzieć, że ci z nas, którzy odnoszą sukces, odnoszą go wbrew swojej polskości. To „wbrew” może być różne, przede wszystkim może oznaczać fizyczną emigrację. Na samych Wyspach Brytyjskich mieszka siedmiocyfrowa liczba Polek i Polaków, a w ich opowieściach uderza, że ci, którym się w miarę powiodło, uważają, że wyszli na swoje właśnie dlatego, że się od polskości odcięli. „Mieszkam siódmy rok w  UK. Na wiosnę wezmę owertajmy i  odłożę na wyprawę do Peru. Do Polski nie wrócę i  o  Polsce nie myślę. No, czasem śnią mi się ponowne rozbiory”. Oczywiście mało kto zrywa oficjalne więzy z  Polską. Raczej nie zrzekamy się obywatelstwa, nie depczemy flagi, nie plujemy na godło. Przeciwnie, lubimy podtrzymywać więzy symboliczne – właśnie dlatego, że są symboliczne i nic nie kosztują. Wyjazd oznacza wolność od kontaktów z  polskimi urzędami, wolność od polskiej organizacji pracy i  generalnie od całej polskiej kultury bycia ze sobą. I  to właśnie, poza ekonomią, są najczęściej rzeczy, które chwalą sobie emigranci. Stężenie polskości, które zachodzi między Bugiem a  Odrą, dławi nas, tłamsi, obciąża. Pełnię naszego potencjału możemy realizować dopiero wtedy, gdy się od polskości uwolnimy. I  nie dzieje się tak tylko za granicą. Również wewnątrz Polski ci, którzy odnoszą największe sukcesy, są często wewnętrznymi emigrantami do krainy dasizmu, a  wobec samej Polski są zdystansowani i obojętni.

Niedasizm, jak i  wszelkie inne zło dnia dzisiejszego, uwielbiamy oczywiście uzasadniać przeszłością. Rozbiory, zabory, dramaty, szlacheckie sejmiki, bolszewizm, internacjonalizm, hemoglobina, halucynacja, taka sytuacja. Wszystko jest dla nas usprawiedliwieniem, a nasza historia jest samospełnioną przepowiednią niedasizmu. Patrzymy na nią po niedasistowsku, szukamy w  niej przede wszystkim wymówki, używamy jej jako dowodu, że się nie da. Polskie zło ma długie i  trudne do ruszenia korzenie historyczne. Problem w  tym, że nawet jeśli nauczyliśmy się je dostrzegać, to głównie po to, żeby samych siebie przekonywać, że się tych korzeni nie da ruszyć. Wszyscy jesteśmy byłym chłopstwem? A więc nigdy nie nauczymy się ogłady. Nie dotarło do nas państwo rzymskie? A więc nigdy sobie nie przyswoimy, czym jest szacunek dla prawa. Nie mamy wrodzonej kultury mieszczańskiej? Więc nie będziemy mieć nabytej. Wiek XVIII wyglądał tak, jak wyglądał? A  więc i  w  XXI wieku nie ma polityki bez warcholstwa. I tak dalej, i tak dalej. Dowodem na niedasizm jest też nasza potrzeba, by raz na jakiś czas temu niedasizmowi rozpaczliwie zaprzeczyć. Pomyślmy o tych wszystkich akcjach w rodzaju „Teraz Polska”. Pomyślmy o  powiedzonku „Polak potrafi”, które niby ma oznaczać dasizm, ale… właśnie, ten dasizm nie obywa się bez szczypty kombinowania, cwaniactwa i  przekrętu. Pomyślmy wreszcie o akcjach w rodzaju „Orzeł może” z 2013 roku, gdzie, owszem, inicjatywa jest ciekawa, ale jakoś tak się dziwnie zawsze składa, że dostaje ona nazwę, która brzmi jak jej własna parodia, termin w  środku majówki, który nigdy nie da dobrej frekwencji, a  kończy się to wszystko odsłonięciem czekoladowego orła, z  którego internet zaczyna się śmiać szybciej, niż ten orzeł zostaje zjedzony. Takie manifesty antyniedasistyczne, których oficjalnym „celem jest przełamanie stereotypu Polaka wiecznego malkontenta, który nijak nie potrafi cieszyć się z  sukcesów”[5], mimo najlepszych intencji, wychodzą na ogół w pełni niedasistycznie‹1›.

Z  kolei prawdziwe, a  nie jedynie werbalne próby przełamania niedasizmu stają się w  Polsce nie tylko tematem tabu, ale wręcz powodem do ostracyzmu. Dzieje się tak zwłaszcza w  sferze ideowej czy politycznej, w  której zachodzi prawidłowość, że tym łatwiej danemu poglądowi utrzymać się w  mainstreamie, im bardziej jest on zachowawczy. Innymi słowy, bardzo wielu pomysłom i  projektom, które chciałyby realnie wyjść poza niedasizm, trudno nawet wstać z  kanapy i wyjść z niszy, bo zbyt łatwo bierzemy je za mrzonki radykałów czy bredzenie wariatów. I  to jest poniekąd niedasizmu stopień najwyższy. Tak sobie układamy nasz język i  nasze debaty, że odfiltrowują one rzeczy twórcze i  rozwojowe, a  zostawiają niedasistyczne. Brzmi abstrakcyjnie, ale zgaduję, że każdy z  cisnących się tu przykładów byłby dla którejś ze stron zbyt kontrowersyjny. Musimy więc zawiesić ten wątek – a konkretną ilustrację każdy niech sobie dorysuje sam.

1 Historia czekoladowego orła-możeła tak głęboko zapadła w  zbiorową wyobraźnię, że stała się niemal przysłowiem. Adam Leszczyński pisał o  niej tak: „Nad całą akcją unosiła się [...] aura sztuczności i  wymuszenia. [...] [Internet] szydził z  niego [orła] z  upodobaniem […], pisano o  [...] »strasznym pochodzie«, »kiczu«. Z  satysfakcją poinformowano niedługo później, że z  akcji wycofali się sponsorzy, a projekt umarł w atmosferze kłótni o rozliczenia finansowe. Orzeł, jak się okazało, nie mógł, chociaż bardzo chciał” (A. Leszczyński, No dno po prostu jest Polska, WAB, Warszawa 2017, s. 269–271).

 

Kultura dezinformacji

K

ultura dezinformacji, w  wersji podstawowej, to brak zrozumienia dla wartości i  wagi informacji. W  wersji szerszej, równie często spotykanej, jest to celowe rozpowszechnianie informacji niepełnych lub po prostu błędnych. Kultura dezinformacji odpowiada za to, że kiedy zobaczymy gdzieś w  Polsce dwie strzałki, obie prowadzące do punktu A, ale wskazujące w  dwie przeciwne strony, to prędzej pomyślimy, że to my tu czegoś nie rozumiemy, niż że coś zostało błędnie oznaczone. Kultura dezinformacji jest nam wpajana od podstawówki: któż nie pamięta z  lekcji WF-u  nauczyciela, który krzyczał: „Ręce nie pracują! Ręce nie pracują!”. A  my wykonywaliśmy ćwiczenie, nie wiedząc, czy te ręce pracują, mimo że nie powinny, czy właśnie odwrotnie, nie pracują, a  powinny. Całe życie w Polsce jest takim WF-em, na który nie mamy stroju. To jest właśnie punkt wyjścia kultury dezinformacji: nasz zwyczaj komunikowania się w sposób niejasny. Te niejasności mogą być różne, zaczynając od takich, w  których jest jasne, co jest niejasne. Spróbujmy na początek wykąpać się w  Hańczy, najgłębszym jeziorze w Polsce, na plaży w jego północnej części, od strony Dzierwan. Można się kąpać czy nie można?

Fot. Piotr Stankiewicz (23.08.2016, Jurata)

Fot. Piotr Stankiewicz (15.05.2016, Stara Hańcza)

Nie wiadomo, ale przynajmniej wiadomo, czego nie wiadomo. A  nie zawsze jest tak prosto. Nie jest prosto na przykład na stacji benzynowej w powiecie wrzesińskim:

Fot. Piotr Stankiewicz (4.12.2015)

Przykra sprawa! Czy po to dzieci z Wrześni walczyły o polską mowę, byśmy teraz sami niszczyli własny język? Ktoś tu stoczył nierówną walkę z  polszczyzną, a  na polu bitwy poległy komunikatywność, gramatyka i wszelki sens. Co to ma w ogóle znaczyć? Fraza „maksymalny okres parkowania”, nie dość, że sama w  sobie koszmarna (czemu nie po prostu „czas parkowania”?), to jeszcze sugeruje, że ten napis jest tylko

częścią jakiejś większej całości, bo ten „maksymalny okres” brzmi, jakby był odwołaniem do czegoś, co było wcześniej. A  wcześniej przecież nic nie było. Inna interpretacja chciałaby z  kolei kropki po „30 minut”. Parkować można maksymalnie przez 30 minut. Kropka. To by było jasne. I  dalej ograniczenie „Nie dotyczy samochodów przebywających na terenie stacji”… Tu już jest dużo gorzej, bo kogo właściwie to dotyczy, a  kogo nie? Polski imiesłów lubi się łączyć z ostatnim poprzedzającym rzeczownikiem, co tutaj oznaczałoby „samochody przebywające”. Czy to ma sens? Kącik dla dociekliwych, mętlik dla zaawansowanych. Chwila skupienia i  żyłka detektywa pozwalają w  końcu skonstruować hipotezę, że chodzi o to, że jeśli się jest na stacji, to można parkować dowolnie długo, a  jeśli się zostawiło samochód i  gdzieś poszło – to pół godziny. Pozostaje jednak pytanie, czy aby na pewno znak drogowy jest miejscem na tego typu łamigłówki. Przestrzeganie prawa wyzwaniem dla nadambitnych? Plus sto punktów do dumy za zrozumienie komunikatu na Orlenie? Tak to często wygląda. Kiedy już przedrzemy się przez wyzwanie interpretacyjne i  coś tam – chyba – pojmiemy, satysfakcja z  sukcesu napawa nas taką dumą, że zwraca nas przeciwko tym, którzy nie zaznali jeszcze łaski zrozumienia. Zyskujemy wyróżnioną pozycję i  przestajemy być zainteresowani podważaniem tego, co o  tej pozycji stanowi. Bunt przeciwko mętnemu językowi gdzieś znika. Godzimy się z  tym, że informacja „musi” być podawana w  sposób zawiły, a  ci, którzy jej nie rozumieją, widać są sami sobie winni. Spójrzmy teraz na te oto drzwi na parkingu „Parkuj i  jedź” przy metrze Wilanowska w Warszawie:

Fot. Piotr Stankiewicz (21.02.2015, Warszawa)

Efekt dezinformacji osiągany jest tutaj aż na cztery sposoby. Po pierwsze, całe drzwi obryzgane są mułem słownym, jakby nie można było podać godzin otwarcia parkingu bez przywołania podstawy prawnej. Autor napisu nie odróżnił wyroku sądowego od zwykłych drzwi. Po drugie, kluczowa

fraza: „od godziny 4.30 do godziny 2.30 dnia następnego”, jest sama w  sobie niejasna, bo nie wiadomo, czy czas podany jest w  systemie dwunasto- czy dwudziestoczterogodzinnym. Słowa „dnia następnego”, które w  intencji autora miały pewnie ujednoznaczniać przekaz, nie tylko niczego nie wyjaśniają, ale wręcz wiele zaciemniają, bo budzą wątpliwości, czy chodzi o  dzień astronomiczny, czy kalendarzowy. Nie jest jasne, czy „2.30” oznacza wpół do trzeciej po południu, czy nad ranem. Po trzecie, jest intuicyjnie oczywiste, że zostalibyśmy wyśmiani, gdybyśmy zwrócili komuś uwagę, że ta informacja jest niejasna. Każdy oficjalny skargobiorca od razu podałby jedną z  wyżej wymienionych interpretacji jako oczywistą, odwołując się do argumentu, „że przecież wiadomo”, i  sugerując między słowami, że jesteśmy głupi, że w  ogóle pytamy. Po czwarte, uderza kontrast między nowoczesnością formy tych drzwi a przaśnością i niekomunikatywnością napisu. Dzielenie włosa na czworo? Być może. Ale spójrzmy jeszcze raz. Czy ten długaśny napis nie jest zbyt okrężną drogą przekazania komunikatu, że parking jest zamknięty między 2.30 a  4.30 w nocy? Informacja nie musi być mętna, żeby była dezinformacją. Czasami wystarczy, że zabraknie kontekstu, nawet jeśli niekoniecznego logicznie, to niezbędnego psychologicznie. Zaparkujmy po raz trzeci i ostatni, tym razem na warszawskim Czerniakowie:

Fot. Piotr Stankiewicz (7.02.2016, Warszawa)

Treść jest niby absolutnie jasna. Jednak – czego nie widać na zdjęciu – nic w otoczeniu tego znaku nie sugeruje, dlaczego tak ważne jest, żeby parkować wyłącznie przodem do budynku. Brak choćby słowa wytłumaczenia dla tak arbitralnego zakazu sprawia, że czujemy, że ktoś sobie z  nas robi jaja i  choćby z  czystej przekory chcemy zaparkować tyłem. Kultura dezinformacji nie zna bowiem wytłumaczeń i  uzasadnień. Nie bierze pod uwagę, że emocjonalny koszt czytania tekstów, które nie mówią wprost tego, co chcą przekazać, jest ogromny. Podobnie przy wszystkich remontach i  utrudnieniach na drogach. Wykonawca rzadko się fatyguje, żeby wywiesić informację, co i  po co jest robione. Tak jakby wciąż nie rozumiał, że z  punktu widzenia psychiki i  komfortu

użytkownika informacja o tym, dlaczego coś jest zamknięte albo rozgrzebane, jest absolutnie kluczowa. Przy odrobinie dobrej woli to wszystko można jednak złożyć na karb zaniedbań, nieporozumień czy wypadków przy pracy. Istnieje jednak w Polsce kraina, w której kultura dezinformacji jest nie tyle integralną częścią codzienności, co jej podstawą. Jest to „kraina, w  której człowiek jest »stroną« i  zamiast sprzedawać auto »zbywa« je, [w  której się] nie płaci, tylko »uiszcza opłatę«, oraz »wnosi« zamiast prosić”[1]. Tą krainą jest oczywiście biurokracja i  jej niepowtarzalny język. Jeśli w  tej chwili sięgniesz, Czytelniku, do najbliższej szuflady i weźmiesz pierwszy z  brzegu polski dokument, będzie on najprawdopodobniej świetnym ucieleśnieniem kultury dezinformacji. Pamiętajmy bowiem, że: brak zaskarżalności czynności zamieszczenia wykonawcy w  wykazie stanowi konsekwencję charakteru tej czynności, która w  żaden sposób nie wpływa na sytuację prawną wykonawcy. Z uwagi zatem na fakt, iż czynność ta nie kształtuje praw i obowiązków wykonawcy, nie istnieje potrzeba ustanowienia szczególnej drogi odwoławczej wobec takiej czynności[2]. Z drugiej jednak strony: brak jest uzasadnionych jurydycznie i  celowościowo względów przemawiających za ochroną informacji dotyczących wykonawcy o  nienależytym wykonaniu zamówienia publicznego, co w  świetle przyjętych zasad zamówień publicznych dyskwalifikuje wykonawcę z dalszego ubiegania się o zamówienie publiczne[3]. A więc szach-mat! Jesteśmy zdyskwalifikowani. Dialekt, który używany jest w  urzędach, jest chyba najtrudniejszym dialektem polszczyzny i  ma on swoją nazwę

i definicję. Jest to biurokratolica, a więc odmiana języka, której celem jest niekomunikacja, czyli maskowanie treści poprzez zagmatwanie przekazu i znużenie odbiorcy‹2›. Z drugiej jednak strony, nie jest to li tylko znużenie, bo biurokratolicę stać na wzloty niemal mistyczne, tak jak w  informacji Urzędu Miasta Krakowa dotyczącej opłat za wywóz śmieci: Dokonana przez osobę postronną (podmiot inny niż zobowiązany) wpłata kwoty odpowiadającej kwocie opłaty może być uznana za skuteczną zapłatę opłaty, gdy wpłacający występuje jako osoba, która działając na rachunek zobowiązanego i  w  jego imieniu, dokonuje zapłaty tej opłaty z  jego zasobów pieniężnych. Podmiot wpłacający (zwany posłańcem czy wyręczycielem [wyróżnienie oryginalne]) działa w  tym przypadku jako podmiot umocowany do zapłaty za zobowiązanego (w  sensie technicznym). Podmiot ten nie dokonuje wówczas opłaty zapłaty, lecz wpłaty kwoty tytułem opłaty. Zapłata kwoty opłaty ma w  tym przypadku wyłącznie wymiar techniczny[4]. Każdego, kto zauważył, w  którym miejscu sfałszowałem ten wywód, zamieniając miejscami „zapłatę” z „opłatą”, zapraszam na priv po uścisk dłoni autora i  odbiór nagrody. Przepraszam zarazem miasto królewskie Kraków za przekłamanie regulaminu i  możliwą destabilizację procesu wnoszenia opłaty zapłaty (czy właśnie odwrotnie?). Takie niuanse mają wymiar raczej rozrywkowy, ale niejasność biurokratolicy może być groźna w  skutkach. Jeden mętny akapit i  niepokój społeczny gotowy. Tak było z  „obowiązkowymi” ćwiczeniami wojskowymi ogłoszonymi przez nasze państwo wiosną 2015 roku. Oto rozporządzenie Rady Ministrów z 11 lutego 2015 roku, od którego wszystko się zaczęło:

Wprowadza się obowiązkowe ćwiczenia wojskowe dla żołnierzy rezerwy i  osób przeniesionych do rezerwy niebędących żołnierzami rezerwy w  związku z  wystąpieniem potrzeb Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w  zakresie przeszkolenia żołnierzy rezerwy posiadających nadane przydziały mobilizacyjne oraz dla żołnierzy rezerwy i  osób przeniesionych do rezerwy niebędących żołnierzami rezerwy, którym planuje się nadać takie przydziały[5]. Biurokratolica na standardowym poziomie mętności, ale potencjalna ważkość tego tematu dla każdej osoby zdolnej do noszenia broni, kontekst niepewnej sytuacji za wschodnią granicą, a  przede wszystkim oczywistość, z  jaką już w  trzecim słowie razi słowo „obowiązkowe”, sprawiły, że plotki wymknęły się spod kontroli. Państwo musiało tłumaczyć, że słowo „obowiązkowe” jest tu – uwaga! – użyte w znaczeniu „tylko dla ochotników”. Tak właśnie! Rzecznik Ministerstwa Obrony Narodowej płk Jacek Sońta wyjaśniał na Twitterze, że „obowiązkowe szkolenie to tylko nazwa. Właśnie rozporządzenie daje możliwość odbycia ćwiczeń osobom chętnym”[6]. Rzecz jasna, biurokratolica często służy określonym celom. Bywa, że jakaś instytucja posługuje się niezrozumiałym językiem, by dodać sobie prestiżu. Oto fragment listu nadesłanego do „Gazety Wyborczej” (w  ramach akcji „Polska czyta umowy” – była taka akcja i  chwała za nią!) przez czytelniczkę, która siedzi po drugiej stronie biurka, to znaczy pracuje w urzędzie: Pismo, które jedno konkretne twierdzenie opakowuje w  mniej niż cztery wielokrotnie złożone zdania, z powołaniem co najmniej czterech ustaw (a najlepiej z ich dosłownym cytowaniem), nie wyjdzie poza urząd. […] Mądrzy jesteśmy i  musimy to pokazywać. Trzy gęsto

zapisane strony, punkty przekształcone w  zdanie wielokrotnie złożone, gęsto upstrzone numerami dzienników ustaw, z  wstawionymi tu i  ówdzie cytatami z przepisów[7]. „Powaga” urzędu zostaje więc utożsamiona z niezrozumiałością pism, które ten urząd tworzy, a klarowność języka staje się redakcyjnym niedociągnięciem. Spektakularnym i  powszechnym przejawem kultury dezinformacji są też polskie znaki drogowe, a  w  szczególności inflacja ich ilości przy jednoczesnej deflacji znaczeń. Brakuje nam świadomości, że sygnały nadużywane zużywają się i tracą na znaczeniu. Jest oczywiste, że znaków drogowych jest w  Polsce za dużo – jest to na tyle wyraziste, że zasługiwałoby, przez analogię z  reklamową szyldozą, na miano znakozy. Znakoza sprawia, że znaki drogowe, które w  założeniu miały informować i  służyć bezpieczeństwu, stały się nie tylko dezinformacją, ale i  zagrożeniem. Dochodzi do kuriozalnej sytuacji, w  której obowiązkiem kierowcy staje się niepatrzenie na znaki, bo rozpraszają one uwagę. Znakoza sprawia, że bezpieczeństwo na drodze osiągamy raczej pomimo znaków niż dzięki nim. Tym z Was, którzy się z tym nie zgadzają, proponuję wjechać do wsi Moszna (powiat pruszkowski) od strony Domaniewka[8]. Na zaledwie 380 metrach mamy tam kolejno: znak A-24 (rowerzyści), A-12b (zwężenie jezdni – prawostronne), B-25 (zakaz wyprzedzania), A-30 (inne niebezpieczeństwo) z  T-3 (piesi), B-33 (ograniczenie prędkości do 50 km/h), E-17a (miejscowość Moszna), B-31 (pierwszeństwo dla nadjeżdżających z  naprzeciwka), C-13/16a (koniec ruchu pieszych i  rowerów na tej samej drodze), U-9a (skrajnia pozioma lewa), U-9b (skrajnia pozioma prawa), C-13/16 (ruch pieszych i  rowerów na tej samej drodze), A-4 (niebezpieczne zakręty – pierwszy w  lewo) z  T-3 (koniec odcinka, na którym powtarza się lub występuje niebezpieczeństwo), B-42 (koniec zakazów), D-42 (obszar zabudowany), C-13/16a (koniec ruchu

pieszych i  rowerów na tej samej drodze), C-13 (droga dla rowerów), B-21 (zakaz skręcania w lewo) z tabliczką dodatkową „nie dotyczy autobusów”, D-1 (droga z  pierwszeństwem) i  D-6 (przejście dla pieszych). Mamy tu 22 znaki, czyli średnio jeden znak na każde 17 metrów bieżących drogi! A najśmieszniejsze, że zabrakło w  tym wszystkim miejsca na jedyny znak, który byłby naprawdę interesujący, a  więc na F-4, który poinformowałby, że rzeczka, nad którą tam przejeżdżamy, nazywa się Utrata. Ogromna ilość znaków drogowych nie znaczy jednak wcale, że kierowca jest dobrze poinformowany. Przeciwnie, stan lekkiej do umiarkowanej dezinformacji jest na polskiej drodze stanem normalnym i  chyba nawet najwięksi patrioci nie odważą się jeździć po Polsce, polegając wyłącznie na znakach. Nawet główne lotnisko w  kraju, warszawskie Okęcie, jest miejscem tak źle oznakowanym, że choćby człowiek co weekend kogoś tam witał, to i tak zawsze się zgubi. Nie jest też rzeczą w Polsce niespotykaną, że znaki zakazu nie obowiązują, a  znaki informacyjne informują o  nieprawdzie. Nieraz się przecież zdarza, że znak o wyłączeniu pasa z ruchu albo mostu z użycia stoi o wiele dłużej, niż powinien, i wprowadza w błąd, bo po prostu zapomniano, że trzeba go usunąć. Tak więc, kiedy widzimy w  Polsce znak drogowy, najpierw musimy się zastanowić, czy on dobrze stoi, potem, czy w ogóle obowiązuje, a dopiero na końcu możemy pomyśleć, czy chcemy się do niego zastosować. Kultura dezinformacji panuje też na odcinku ograniczeń prędkości. Rzadko kiedy jest jasne, jak szybko można jechać w  danym miejscu polskiej drogi. Wydedukowanie tego jest często wyzwaniem. Musimy jeździć na wyczucie, bo odczytanie ograniczenia prędkości okazuje się albo zbyt trudne (z uwagi na niejednoznaczność znaków), albo zbyt niebezpieczne (z  uwagi na ich nadmiar). Co ciekawe, z  tą niejasnością zmagają się nie tylko kierowcy. Bywa, że inspektorzy kontrolujący ruch nie mogą się zgodzić z  zarządcą drogi. Tak było z  estakadą na alei Włókniarzy przy dworcu Łódź Kaliska. Sprawa rozbijała się

tam o  to, czy rozwidlenie przed wjazdem na estakadę jest, czy nie jest skrzyżowaniem w  rozumieniu ustawy. Według Wojewódzkiego Inspektoratu Transportu Drogowego jest skrzyżowaniem, a  więc znosi ustawione sto metrów wcześniej ograniczenie do 70 km/h, co znaczy, że na estakadzie obowiązuje standardowe miejskie ograniczenie do 50 km/h. Jednak według łódzkiego Zarządu Dróg i  Transportu rozwidlenie nie jest skrzyżowaniem, a więc nic się nie znosi i 70 km/h sprzed estakady obowiązuje również na estakadzie. Innymi słowy, państwo polskie nie jest w stanie porozumieć się samo ze sobą co do tego, jak szybko można tam jechać. I nie jest to spór akademicki, bo zdarzały się już utraty prawa jazdy za stanięcie (przejechanie) po złej stronie zagadki[9]. W  kulturze dezinformacji trudno też zrozumieć, że sprawne i  uczciwe zakomunikowanie czegoś bywa sednem sprawy, nawet jeśli dana informacja nie jest niezbędna do przeżycia. Nie chcemy wiedzieć, że wyjaśnienie i opowiedzenie problemu bywa ważniejsze niż jego rozwiązanie. Przerzućmy się teraz z  transportu drogowego na kolejowy i  przypomnijmy sobie rozmowę, którą 20 stycznia 2014 roku odbył w  „Faktach po faktach” Kamil Durczok z  ówczesną wicepremier i  minister infrastruktury Elżbietą Bieńkowską: – Czyli [sprawy kolei to są] Pani sprawy? – Tak. – No i  właśnie chciałem Pani zadedykować informację o  tym, że [pociąg relacji] Przemyśl–Szczecin [miał] 410 minut opóźnienia z  powodu oblodzenia trakcji. Co pani powie pasażerom? – No, już na szczęście wysiedli. Ale powiem z  kolei… Bo pasażerom to można tylko powiedzieć jakby, sorry, mamy taki klimat, no niestety. Natomiast panu mogę powiedzieć, i  widzom, że wyjechało dzisiaj na tory cztery tysiące pociągów. I  dwa utknęły z  powodu oblodzenia sieci. Na

cztery tysiące – dwa. Nic nie poradzimy i  wszędzie to się zdarza[10]. Jak pamiętamy, efektowna fraza „sorry, taki mamy klimat” zrobiła wszechpolską karierę. Interpretowano ją jako wyraz niedasizmu, czyli przejaw bezradności państwa w  starciu z zimą – nie da się zrobić tak, żeby polskie pociągi się zimą nie spóźniały. Zaryzykuję jednak twierdzenie, że to nie jest niedasizm, ale właśnie kultura dezinformacji. Tak, wszyscy jesteśmy wściekli na stan naszych kolei. Tak, irytuje nas każda kolejna awaria i  za każdym razem mówimy, że to czy tamto mogło się zdarzyć tylko w  Polsce. Zwróćmy jednak uwagę, że jeśli prawdziwe są dane podane przez wicepremier Bieńkowską, to problem dotyczył dokładnie pół promila pociągów, które tego dnia jeździły po polskich szynach. Nie jest to wynik, którego przy nagłym ataku zimy wstydziliby się Niemcy czy Amerykanie. Z kontekstu widać, że Bieńkowska nie miała tutaj na myśli, że wszystkie pociągi z konieczności się zimą spóźnią, ale że niemożliwe jest, by nie spóźnił się żaden. Wrzawa wokół tego barwnego „taki mamy klimat” sprawiła, że prawdziwy problem przeszedł niezauważony. Tym problemem jest to, że polska kolej jest niezdolna do rzeczowego poinformowania pasażerów o  tym, co i  dlaczego się stało, ile potrwa naprawa i  kiedy pociąg ruszy. To tu jest pies pogrzebany! To przede wszystkim pasażerom, a  nie „panu i widzom” należy się informacja o tym, co się dzieje! To właśnie oni powinni się dowiedzieć, dlaczego stoją i  kiedy ruszą. Frustracja i wściekłość biorą się nie tylko z tego, że utknęliśmy w  śnieżnym polu zamiast mknąć ku naszemu Szczecinowi, ale przede wszystkim z tego, że nikt nam nic nie wytłumaczył. Brak wyjaśnienia awarii doskwiera bardziej niż sama awaria, a  nasze nierozumienie tego to jest właśnie kultura dezinformacji. I  zwróćmy jeszcze uwagę, że choć „taki klimat” faktycznie może oblodzić trakcję i  zatrzymać pociąg, to żadna pogoda nie tłumaczy obyczaju, który każe kierownikowi

pociągu nie podnieść mikrofonu do ust i  nie powiedzieć kilku słów do pasażerów. Kultura dezinformacji zahacza tutaj o  autorasizm, bo nieinformowanie pasażerów wynika z  naszego głębokiego przekonania, że na informację nie zasługujemy. Polak podróżujący polską koleją nie jest osobą, która ma swoje plany, swoje interesy, która być może czegoś nie wie lub się gdzieś spieszy. Jest raczej „pasażerokilometrem”, jednostką nie tyle ludzką, co rozliczeniową. Powinniśmy się cieszyć, że pociąg w  ogóle jedzie, a  informacje o  tym, co się dzieje na trasie, o  możliwych przesiadkach i  z  której strony będzie peron – to wszystko nie jest nam potrzebne. Czasem za zbędny luksus uznajemy nawet klarowne oznaczenia nazw przystanków. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie sprawdzał w telefonie, co to za stacja, bo nie dało się tego ustalić, patrząc przez okno[11]. Jesteśmy tak nieprzyzwyczajeni do informacji podanych poważnie i  podmiotowo, że nawet gdy je otrzymujemy, to nie umiemy tego zauważyć i  ich przyjąć. „Sorry, mamy mroźny klimat, jeśli uderzy ostra zima, wtedy, statystycznie rzecz biorąc, jakieś pociągi na pewno się spóźnią”. To jest przecież uczciwy komunikat do dorosłych ludzi! Ale jesteśmy do niego tak nieprzywykli, że odczytujemy go jako niedasizm. Kultura dezinformacji ma swój wyższy poziom, czyli maskowanie nie tyle treści, ile źródła. Innymi słowy, są informacje, których od siebie oczekujemy, ale o  których właściwie nie wiemy, kto ich powinien udzielić, a  instytucje, które powinny to robić, jakoś nie uważają tego za swój obowiązek. Obieg informacji w  Polsce bywa raz błędnym kołem, a  raz kwadraturą koła, w  którym każdy jest zapędzony w  kozi róg. Oto zapis dialogu z  urzędnikiem w  pocztowym okienku. Wiosna 2012 roku, województwo mazowieckie, miasto gminne, doświadczenie jednak uniwersalne: – Dzień dobry. Chciałbym wysłać te paczki.

– Jak to „wysłać”? – No, normalnie, pocztą. Zwykłą przesyłką. – Czy ma pan druki nadania? – Nie mam. A co to jest? – To jak chce pan to wysłać, pytam przecież? – Słucham? – To ja słucham. – Proszę pana, ja przyszedłem na pocztę i  liczę, że jakoś zostanę poinformowany, jaka jest procedura wysłania paczki… Dowiedziałem się, ale po mękach. I  niestety, często tak to wygląda. Polska rzeczywistość ma do nas pretensje o  to, że znaleźliśmy się w  sytuacji, w  której ona sama nas postawiła. Zbyt często godzimy się z  tym, że „pewne rzeczy po prostu trzeba wiedzieć”, tudzież że „się wie”, a  jeśli ktoś nie wie – to tym gorzej dla niego. Chęć dowiedzenia się czegoś okazuje się naszą winą, a  pragnienie, by działać w  sposób poważny i odpowiedzialny – niedostosowaniem do życia. Umiejętne życie w  Polsce wymaga wiedzy tajemnej, wiedzy, której nie uczymy w  szkołach i  której próżno szukać w  książkach czy jakichkolwiek źródłach pisanych. Oceniamy się głównie za rzeczy, których nikt nas nie uczy i które oficjalnie nie tylko nie obowiązują, ale nawet nie istnieją. Za to, że czegoś nie wiemy, dajemy się krytykować temu, kto miał nam tej wiedzy udzielić, a tego nie zrobił. I nie razi nas absurd tej sytuacji. My, Polacy, lubimy też informować się nie po to, żeby się faktycznie poinformować, ale żeby zadośćuczynić wymaganiu, że informacja ma być rozpowszechniona. To jest właśnie przypadek znakozy, w  której liczy się to, że przepisy o  oznakowaniu dróg są spełnione, a  nie liczy się już, że oznakowanie jest kompletnie nieprzejrzyste. Czasem wciąż lubimy wywiesić ogłoszenie w  jakimś kąciku, do którego nikt nie zagląda, zamiast wysłać maila do wszystkich zainteresowanych. A  przypomnijmy, mamy wiek XXI i  nie

działa tu nawet nasz ulubiony polski argument, że „tak jest taniej”. Wysłanie zbiorczego e-maila kosztuje przecież zero złotych i  zero groszy, a  więc jest zawsze nieskończenie tańsze niż wydrukowanie czegokolwiek, nie mówiąc już o  opłaceniu przestrzeni, w której coś ma wisieć. Kultura dezinformacji może też być narzędziem do realizacji całkiem konkretnych celów i  umożliwia przy tym ciekawe taktyki. Mamy więc wszystkie te spotkania i zebrania, na które zaproszenia są wysyłane w  ostatniej chwili. Czasem jest to po prostu zwykły brak szacunku do adresatów, a  czasem celowy zabieg, który ma utrudnić lub uniemożliwić dotarcie na spotkanie części uczestników. Mamy te przetargi i  konkursy, w których kluczową informacją jest to, że w ogóle się odbywają. Informacja o  nich wywieszana jest w  gablotce na korytarzu, o której wiadomo, że nikt jej nie ogląda, albo umieszczana jest na stronie internetowej, o  której nikt nie wie, że istnieje. Informacja nie jest zatem de facto rozpowszechniana w  ogóle i  samo jej zdobycie jest traktowane jako element procesu rekrutacji czy selekcji. Inną taktyką jest celowe utrudnianie lub zgoła uniemożliwianie zrozumienia przekazu. Nieustępliwość w  dowiadywaniu się staje się wtedy miernikiem determinacji osoby zainteresowanej. I  tutaj zdarzają się naprawdę barwne rzeczy. Bank nie poinformował mnie o  zajętości komorniczej […] ale zacząłem coś podejrzewać, więc pofatygowałem się do banku i  pytam. A  wtedy pani kierownik […] prosi mnie o  zadanie tego pytania na piśmie, wręcza mi wizytówkę i  mówi, że może być mailem. No to wracam do domu i piszę do niej mail […]. Mija kilka miesięcy i dzwonię […] z pytaniem, dlaczego nie dostałem odpowiedzi […]. Wtedy ona sprawdza swój system i  mówi, że nie dostała zapytania, i  prosi o  ponowne przesłanie go. Wtedy ja się lekko wkurwiam i zaczynam drążyć temat, i wtedy okazuje

się, że […] dała mi wizytówkę z  literówką w  adresie elektronicznym[12]. Czasem nie potrzeba nawet tego typu sztuczek, a  wszystko załatwia się jednym, prostym aktem nie-komunikacji. Jak na przykład wtedy, gdy „windykator pozywa mnie do sądu i podaje sądowi adres, o którym wie, że mnie pod nim nie ma”[13]. Kultura dezinformacji jest trudna do wyplenienia. Czasem czai się i  ukrywa również tam, gdzie pozornie panuje jasność i przejrzystość informacyjna. Nawet warszawskiemu Zarządowi Transportu Miejskiego, który całkiem nieźle „umie w  internet i w social media”, zdarzyło się kiedyś poinformować, że „w celu ułatwienia podróży osobom poruszającym się na wózkach, osobom z  wózkami dziecięcymi czy rowerzystom […] od 1 czerwca [2016 roku] będziemy publikować na swojej stronie internetowej informacje o  awariach wind na stacjach metra”[14]. Pozornie wszystko się zgadza, bo niby lepsza jest awaria plus informacja o  niej niż awaria i  brak informacji. Niemniej jednak jest coś niepokojącego w stwierdzeniu, że „dla ułatwienia podróży będziemy publikować informacje o awariach” – bo jedynym możliwym ułatwieniem podróży dla osoby z niepełnosprawnością jest winda, która zawsze działa. Innymi słowy, powstaje tutaj fałszywa alternatywa. Postawienie sprawy w  powyższy sposób sugeruje, że powinniśmy być wdzięczni za to, że wiemy, że coś nie działa. I  choć oczywiście generalnie lepiej jest wiedzieć, niż nie wiedzieć, tak umyka nam tutaj prosta prawda, że te windy powinny po prostu działać. A ostateczną ilustracją niech będzie następująca anegdota (w  stu procentach prawdziwa, choć brzmi jak dobrze zmyślona). Otóż pewnego razu w  Polsce odbyła się rozmowa o  tym, co zrobić z  faktem, że nie jest jeszcze potwierdzone, kiedy odbędzie się pewne ważne dla ludzi spotkanie, a  na stronie internetowej podany jest już konkretny termin, tyle że błędny. I  w  odpowiedzi na to padła propozycja, żeby wszelką informację ze strony usunąć, bo

„lepszy jest brak informacji niż błędna informacja”. I to właśnie stwierdzenie jest apogeum kultury dezinformacji. Bowiem błędna informacja i brak informacji są tak samo złe, a jedynym właściwym rozwiązaniem jest informacja pełna, klarowna i podana na czas.

2 Sam termin „biurokratolica” powstał z  połączenia słów „biurokracja” i  „cyrylica” oraz z  aluzji do nazw czcionek komputerowych. Nazwa ta ma oddawać uczucie, którego doznajemy, kiedy słuchamy nieznanego nam języka słowiańskiego: wyłapujemy niektóre znajomo brzmiące słowa, co daje nam pewne poczucie komfortu, nie zmienia jednak faktu, że nie rozumiemy całości wypowiedzi. Biurokratolica lubi nadużywać zdań wielokrotnie złożonych, terminologii specjalistycznej (szczególnie prawnej), szablonów językowych i  skomplikowanych form gramatycznych. Jej zasadniczą funkcją jest nie-porozumienie i  nie-komunikacja, które to funkcje biurokratolica spełnia niezależnie od intencji piszącego. Nieporozumienie polega na komunikowaniu pozornym, a  więc na przekazywaniu informacji w sposób celowo nieskuteczny. Celem jest niewywołanie właściwej reakcji adresata komunikatu, reakcji, która nastąpiłaby, gdyby informacja została przekazana skutecznie.Biurokratolica jest instrumentem wykluczenia obywateli o niższych i/lub odmiennych kompetencjach komunikacyjnych oraz tych, którym brak czasu na żmudną analizę danego tekstu. Znaczna część społeczeństwa nie wie, jak zareagować na pismo napisane biurokratolicą, nie rozumie swoich praw albo nie wie, jakie dana decyzja będzie miała konsekwencje, przez co nie potrafi właściwie zareagować albo robi to z  opóźnieniem. W  tym sensie wiele „urzędowych spraw” staje się czarną magią, działaniem ponad ludzkie siły, którego nie można zakwestionować bez tytanicznego wysiłku zmierzenia się z kafkowskim procesem.Z  drugiej strony, biurokratolica umożliwia nawet niższemu rangą urzędnikowi „sterowanie” politykiem, który teoretycznie jest jego zwierzchnikiem. W  tym wymiarze stanowi potężne narzędzie sprawowania władzy przez nie-decyzję. Władza w  takiej sytuacji nie polega na podjęciu określonych decyzji, ale na sprawieniu, że dana sprawa zostanie ukryta, a  adekwatne decyzje nie zostaną podjęte (autorem definicji biurokratolicy jest Michał Zabdyr-Jamróz z  Instytutu Zdrowia Publicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego – kontakt prywatny).

 

Autorasizm

Całkiem możliwe, że ten naród po prostu taki jest – mały, mściwy, z zawężonymi horyzontami. Maciej Maleńczuk[1] […] polskie […], głupie społeczeństwo […] to jest jakieś […] nieporozumienie […], głupia Polska, głupie polaczki […]. Zbigniew Stonoga[2]

A

utorasizm to zachodząca w Polsce dyskryminacja Polaków za to, że są Polakami. Uznajemy samych siebie za niższą rasę. Uważamy, że obywatele Polski są ludźmi gorszymi, mniej wartościowymi i zasługującymi na mniej niż obywatele państw zachodnich. Autorasizm to nasza skłonność do samoponiżenia, nielubienia siebie samych, niechęci do tego, kim jesteśmy i  co robimy. Jak to często w  rasizmie bywa, autorasizm zaczyna się od słów niechęci i  mowy nienawiści, od podważania, negowania i  wyszydzania – w  tym wypadku samych siebie. Zżymanie się na nasze państwo, hejtowanie własnego sposobu bycia i drwiny z  samych siebie są w  Polsce nie tylko normą, ale czymś wręcz wskazanym. Można powiedzieć, że jednym z  najważniejszych polskich zwyczajów jest nienawiść do polskich zwyczajów. Niby rozumiemy, że w  dzisiejszym wielobiegunowym świecie każdy jest „skądś” i każdy jest „jakiś”, ale nie umiemy odnieść tego do samych siebie. Dajemy innym społeczeństwom prawo do bycia sobą, ale sobie samym – nie. Obyczaje plemion z  dżungli na Nowej Gwinei albo mieszkańców amerykańskiego Południa dziwią nas mniej niż nasze własne. Nie umiemy zaakceptować

swojej odrębności i  specyfiki, nie wiemy, jak polubić samych siebie. Wydaje się nam, że ktoś od nas stale oczekuje, że przestaniemy być sobą. Mamy poczucie, że naszym obowiązkiem – wobec innych społeczeństw i  wobec świata – jest zanegować samych siebie. Niektóre polskie zwyczaje trwają sobie spokojnie przez dekady, aż nagle niemal z dnia na dzień stają się przedmiotem autorasistowskiej nienawiści. Rozstawianie parawanów na plaży znane jest chyba każdemu, kto kiedykolwiek był nad Bałtykiem, i  wydaje się zrozumiałe chyba każdemu, kto doświadczył wietrznych dni nad naszym morzem. Parawany zawsze należały do oczywistości i  nigdy się ich nie kwestionowało. I  oto w  ciągu kilku krótkich tygodni lata 2015 roku stały się one nagle obiektem najgorszych kpin. Trwał sezon ogórkowy, autorasizm szukał nowych dróg, a  gdy wreszcie trafił na obszar dotąd dziewiczy, popłynął falą jak tłum melanżowiczów na deptaku w Mielnie. To był lejtmotyw lata 2015. Zaprosiliśmy prawników do telewizji, by przekonywali nas, że parawaning jest nielegalny[3], i felietonistów na łamy, by zapewniali nas, że „nie ma co liczyć na autorefleksję »Januszy«”[4] – czyli Polaków. Socjologowie dowodzili, że parawaning jest przejawem naszego wrodzonego lęku przed światem, który – jakżeby inaczej! – dowodzi naszej niższości wobec innych społeczeństw. „Grodzenie jest fenomenem polskiej kultury – zgadzał się socjolog dr Marek Szopski. Wyjaśniał, że takie postępowanie […] charakteryzuje Polaków na tle innych nacji. – Jesteśmy przekonani o  istnieniu zagrożenia z  zewnątrz. Każdy obcy jest potencjalnym intruzem”[5]. Wiadomo. Polak boi się wszystkich i każdego. Powtarzały się też głosy, że parawaning jest „nowym zwyczajem plażowiczów”[6], mimo że cała rzecz w  tym, że to przecież zwyczaj prastary jak piastowska polskość kołobrzeskiego wybrzeża, a  tylko kpina z  niego jest nowa. Ale przecież nie o  logikę czy przydatność parawanów chodzi, ale o  naszą radość, że znaleźliśmy nowy sposób, żeby sobie dokopać. Szybciutko powstały memy pokazujące, że całą Polskę

moglibyśmy ogrodzić parawanem, i  śmialiśmy się, że kiedy Polak wyląduje na Księżycu, wbije w  srebrny grunt nie polską flagę, ale oczywiście biało-czerwony parawan. Żadnej okazji nie przepuściliśmy, żeby sobie samym dopiec i  żeby złośliwie nie spytać, „dlaczego Polacy na plaży zachowują się jak pastuchy?”[7]. Rzecz jasna, gdzie tylko się da, korzystaliśmy z  autorytetu obcokrajowca, zaznaczając, że nasze obyczaje plażowowypoczynkowe budzą bojaźń i  niezrozumienie wśród Bogu ducha winnych niemieckich emerytów i  w  chorwackiej samorządówce. „Goście innej narodowości, którzy mieli przyjemność dzielić z Polakami miejsce odpoczynku, długo nie mogli rozgryźć, dlaczego zawsze gdy idą po śniadaniu na hotelowy basen, wszystkie najlepsze miejscówki już są zajęte. Zagadkę rozgryzł niemiecki emeryt, który wstał pewnego dnia skoro świt i podejrzał naszego rodaka”[8]. To samo nad Morzem Śródziemnym: „W  krajach południa Europy nie używają parawanów, ale my mamy inne pomysły na obsikanie terenu. […] Na adriatyckich plażach już w  nocy rozkładamy karimaty. Ten zwyczaj oburzył włodarzy wielu chorwackich gmin. Do tego stopnia, że zatrudniły one służby porządkowe do usuwania rzeczy pozostawionych na noc przez Polaków”[9]. Oczywiście. Polak już nawet nie „rezerwuje” sobie miejsca na jugonostalgicznej plaży. On je „obsikuje”. Autorasizm, jak każdy rasizm, zaczyna się od umniejszania, a  przechodzi do odczłowieczania. „Tylko czekać, jak na Discovery zaczną pojawiać się pasjonujące programy z  życia rodzimych parawaningowców. […] Zdjęcia można by wspomóc nagraniami z  kamer internetowych na plaży w  Łebie, a  głos lektora podłożyłaby oczywiście Krystyna Czubówna. Słyszycie Państwo, jak swoim cudownie niskim głosem czyta na przykład taki tekst: »Zadowolony z  siebie Janusz zbiera zasłużone objawy wdzięczności od swojej partnerki«”[10]. Cóż dodać? Bezproblemowo i  samorzutnie sami siebie uznajemy za obcy gatunek.

Weźmy teraz taki oto fakt, że w  polskich samolotach często słychać brawa po wylądowaniu. Ale uwaga! Zanim cokolwiek powiemy, posłuchajmy, co Polacy mówią o  tym w  internecie. Oto garść komentarzy z  forów i  z  Facebooka (ortografia i interpunkcja wyretuszowane): Klaskanie w  samolocie!!! Tylko Polacy prymitywni klaszczą. Dzicz, wstyd mi, że jestem Polakiem, jak spotykam rodaków za granicą. Obcokrajowcy (jeżeli tacy są akurat w samolocie) patrzą na nas jak na dzikusów. Klaskanie Polaków to świadczy tylko w  dzisiejszych czasach o  buractwie Polaczków, nikt na świecie nie klaszcze w samolocie, tylko buraki Polaki. Zgadzam się, totalna żenada, znowu będę „cegłę palić” za klaszczących (bo niebawem lecę). Oklaski to jest wieśniactwo. Obsługa, która na co dzień zajmuje się ludźmi na poziomie przyzwyczajona jest do tego, że klienci piją pewnie po 2–3 kieliszki wina i  tyle. Nasi natomiast czyszczą bary jak Regulax jelita. Osuszają je do ostatniej kropli, po czym wytaczają się z  samolotów, klaszcząc w  międzyczasie [przy] lądowaniach (leciałem, widziałem, nie ma co z  tym dyskutować). Polacy zawsze muszą narobić wiochy. Tylko „Polaki biedaki cebulaki”, którzy pierwszy raz do samolotu wsiedli, klaszczą po wylądowaniu. Wyjdź

z domu, pozwiedzaj świat, a potem pisz swoje mądrości. Twoja stara klaszcze w samolocie. Klaszczą tylko fani Rubika[11]. Oświadczam niniejszym, że nie klaszczę w  samolocie ani na koncertach Piotra Rubika, jak również nie uważam, by ten zwyczaj miał jakieś fundamentalne znaczenie dla polskiej kultury. Trudno jednak zaprzeczyć stwierdzeniu, że żaden samolot nigdy się nie rozbił dlatego, że pasażerowie bili brawo. A  jednak emocje, które przebijają z  tych komentarzy, są tak wielkie, jakby chodziło o  wojnę z  terroryzmem, a  skala hejtu jest wysoka nawet jak na standardy internetu. Spójrzmy raz jeszcze na powyższe komentarze. Oto Polacy porównali sami siebie do środków przeczyszczających. Jeżeli to nie jest autorasizm, to co to jest? „Francuscy pasażerowie […] nie kryli swojego zdziwienia, konsternacji, w  końcu rozbawienia” – co innego to może być, jeśli nie deklaracja, że jesteśmy ludźmi gorszego sortu, którzy są mniej godni latania samolotem niż ci półmityczni Francuzi? Zwróćmy uwagę, że autorasizm nie jest odległy od uznawanej w Polsce za oczywistą diagnozy o „niskim poziomie zaufania społecznego”. Ta diagnoza wykrzywia jednak sprawę, ponieważ pomija kluczowy aspekt etniczny. Przecież nie dlatego sobie nie ufamy, że nie umiemy tego robić, ale dlatego, że ci, którym byśmy mieli zaufać, to Polacy. Nie o  to przecież chodzi, że jesteśmy z  zasady niezdolni do zaufania i  współdziałania. Rzecz w  tym, że w  codziennych sytuacjach i w warunkach pokojowych nasza ufność jest blokowana przez autorasizm. Obraz Polaka w  oczach jego rodaka jest katastrofalny[12]. Lubimy postrzegać siebie nawzajem i  traktować się jak swołocz, bydło, które na nic nie zasługuje, jak złodziei i  cwaniaków. Polak Polakowi domyślnie oszustem i zagrożeniem.

Rezonuje tutaj cała ta nasza od-społeczność, ta nasza miłość do grodzenia osiedli, do uciekania w  życie prywatne i  kręgi rodzinne. Przecież nie dzieje się tak dlatego, że po prostu nie lubimy życia społecznego czy politycznego, tylko dlatego, że ludzie z  którymi to życie mielibyśmy dzielić, to Polacy. Kiedy w  polskich pociągach wprowadzono wagony ciszy, w  których nie wolno głośno rozmawiać ani używać telefonów, wszyscy byliśmy zachwyceni. I trudno nie odnieść wrażenia, że byliśmy zachwyceni przede wszystkim tym, że już nie tylko na grodzonym osiedlu, ale również w  podróży mamy możliwość odgrodzić się od rodaków. Bo znów: to nie jest przecież tak, że z  założenia nie lubimy pogawędzić czy popodsłuchiwać współpasażerów (Filip Springer lubi to). Cała rzecz w tym, że ci, którzy by nam mieli brzęczeć nad uchem, to Polacy. Jeśli tylko mamy wybór, zaufamy raczej mieszkańcowi kraju zachodniego niż Polakowi. Sens i  logikę prędzej przypiszemy działaniom obcokrajowca niż własnym. Zróbmy eksperyment myślowy: jest w polskim parku ścieżka, która wytyczona została nielogicznie i  naokoło. Pojawia się tzw. przedept, czyli skrót przez trawę. Dlaczego tak się dzieje? Chętnie przyznamy, że dlatego, że jesteśmy niesubordynowani, że nie umiemy szanować zieleni i  prawidłowo korzystać z  parku. Ale wyobraźmy sobie teraz, że okazuje się, że ten skrót wydeptali Szwedzi. Dużo łatwiej będzie nam przyznać, że oni zagłosowali nogami i że mieli rację. Fatalny obraz, jaki mamy w  swoich oczach, jest w  Polsce urzędową normą. „Kancelaria Prezydenta pracuje nad nową ustawą o  samorządach”, pisała w  marcu 2013 roku „Gazeta Wyborcza”. „[…] nowe przepisy wzmocnią pozycję mieszkańców, organizacji pozarządowych i  lokalnych aktywistów”[13]. Wydawać by się mogło, że to dobrze i w pełnej zgodzie z  ideą demokracji. Niemniej „gdy Kancelaria Prezydenta rozsyłała projekt samorządowcom z  prośbą o  opinie, nie spodziewała się tak ostrej krytyki, jaka ją spotkała”[14]. Jaka to była krytyka? Mówiąc najkrócej, okazało się, że samorządowcy nie ufają własnemu społeczeństwu. Ideę

referendów lokalnych ważnych od 30 procent frekwencji nazwali „sprzeczną z  demokracją”[15] i  wprost wyrazili autorytarną myśl, że tym lepsza władza, im mniej się nią obywatele interesują. W  końcu „duże zainteresowanie mieszkańców może doprowadzić do tego, że nie uda się do końca roku uchwalić budżetu na następny”[16]. Jaśnie panów samorządowców własne słowa! Wiadomo. Niech się władza przed Polakami ukrywa, a oni niech się do niej nie pchają i nie mieszają. Ten lęk przed rodakami, a  zwłaszcza przed „dobrze zorganizowaną grupą mieszkańców”, która „wykorzysta bierność reszty i  zainteresowanie mediów”[17], bierze się z naszej skrajnie niskiej oceny siebie samych. Ci samorządowcy – by pociągnąć jeszcze ten wątek – zaczęli ostrzegać Kancelarię Prezydenta, że „efektem zmian może być wzrost populistycznych nacisków na miejskie wydatki” i  że „nowe przepisy otworzą drzwi władzy »dla pieniaczy i  osób z  zaburzoną psychiką«”[18]. Tak właśnie! Tak źle myślą samorządowcy o  swoich wyborcach. W  innych Polakach widzimy przede wszystkim „niespełnionych polityków”, „pieniaczy”, no i  wariatów. Ciężko jest Polakami rządzić, bo przecież to są Polacy. Uważamy również, że zasługujemy na mniej niż obywatele państw zachodnich. Nie wydaje nam się, by warto się było dla nas starać. Sławny slogan „by żyło się lepiej” nigdy do końca do nas nie przemówił, bo nie uważamy siebie samych za wartych tego, by to nam żyło się dobrze. A  mówiąc dokładniej, oczywiście, w  prywatnym i  wąskim wymiarze każdy z  nas uważa, że jemu wiele się należy i  że na wiele zasługuje. Wiadomo, „chwała nam i  naszym kolegom”. Z  drugiej strony, w  abstrakcyjnym, ogólnym sensie rozumiemy i  cenimy piękne hasło postępu ludzkości. Niestety, między tymi skrajnościami nie widzimy miejsca dla nas jako Polaków. W  naszych oczach naprawa świata prędzej będzie celem samym w  sobie niż przedsięwzięciem, które warto podjąć również dla nas.

Widać to w  sferze usług, w  obsłudze świata, po logistycznej stronie życia i w ogólnej jakości Polski. Nie uważamy, by warto było po prostu dla nas samych troszczyć się o  detale i  standardy, przygotowywać rzeczy najwyższej jakości, dbać o szczegół i styl. Przypomnijmy sobie, co działo się wokół Euro 2012, zwłaszcza na etapie zamierzeń i przygotowań. Duża część radości, jaka wybuchła po przyznaniu organizacji tych mistrzostw Polsce i  Ukrainie, miała podłoże ściśle autorasistowskie – oto będziemy mieć wreszcie okazję, żeby zmodernizować nasze państwo. Przyjadą do nas kibice z Zachodu, a dla nich trzeba się postarać, nie wolno dopuścić do kompromitacji. Mają przyjechać goście zza zachodniej granicy, nie wypada więc, żeby kraj świecił dziurami w  drogach. Mówiąc prościej, nie warto modernizować Polski dla samych Polaków. Jeżeli jedynymi użytkownikami Polski mają być Polacy, to ta Polska może nie działać, może być w  rozsypce, może być brzydka i  niefunkcjonalna. Ucieleśnieniem tego myślenia był Dworzec Centralny w  Warszawie, którego nie udało się nam odrestaurować przez niemal cztery dekady. Bo przecież po co? Przecież Polacy mogą wsiadać do spóźnionych pociągów z  zasikanych peronów. Skutecznym impulsem do odnowienia dworca była dopiero wizja kibiców z  Zachodu, którzy mieli na nim wysiadać, przyjeżdżając na Euro. Przeraża nas możliwa kompromitacja w  oczach obywatela Europy Zachodniej, ale codzienna kompromitacja we własnych oczach w ogóle nas nie wzrusza ani nie przymusza do działania. Nie wierzymy, że zasługujemy na więcej, i  mało gdzie ta prawda objawia się tak brutalnie jak w naszej służbie zdrowia. Oto jak Eliza Szybowicz, młoda autorka i  publicystka, opisuje wizytę w publicznym gabinecie ginekologicznym w Polsce, A.D. 2012: Na wizytę refundowaną przez NFZ nie można było umówić się telefonicznie na konkretną godzinę. Musiałam wstać o  4.30 i  dojechać na drugi koniec miasta

wystarczająco wcześnie, żeby stanąć w  kolejce i  zdobyć numerek. […] Dopiero razem z numerkiem […] uzyskałam informację, że lekarz zaczyna przyjmować o  9.00, czyli za prawie dwie godziny. Już przy wstępnych utrudnieniach zrozumiałam, że mój czas, moje życie się nie liczy […]. W  niewielkiej kwadratowej poczekalni bez okien nie było niczego poza ustawionymi pod ścianami rzędami krzeseł. Kiedy się zapełniły, siedziałyśmy uszeregowane według numerków, patrząc na siebie nawzajem jak w  lustro. […] Pani w średnim wieku popłakiwała […]. Lekarz pojawił się z półgodzinnym opóźnieniem o 9.30 […]. W trakcie badania przez gabinet przewija się kilka osób – pielęgniarki, lekarze wpadają na chwilę, coś przynoszą, pytają, zamieniają kilka słów z  zajętym mną zwierzchnikiem/kolegą […]. Niewielki gabinet sprawia wrażenie przechodniego, na wyciągnięcie ręki ma drugie drzwi i to przez nie wchodzą niespodziewani goście”[19]. Jednym słowem koszmar. Niemniej ten tekst nie jest li tylko opisem tragedii, jaką zawsze jest gotowa zgotować nam służba zdrowia. Autorka wprost zwraca uwagę na rasistowski wymiar problemu, a  nam pozostaje doprecyzować, że chodzi tu o  autorasizm. „W  architekturę, wyposażenie, funkcjonowanie gabinetów wpisane są podziały […]. Trudno je uznać za »tylko« ekonomiczne czy społeczne – wydają się rodzajem rasizmu”[20]. Skąd wiemy, że to właśnie autorasizm? Szybowicz podkreśla, z jak znamienną, a zgubną łatwością godzimy się na te przaśno-straszne realia lekarskie. Uznajemy za rzecz całkowicie normalną, że osoby trzecie zaglądają do gabinetu (ginekologicznego!) w  trakcie badania. Naturalnie i  bez najmniejszego wysiłku przychodzi nam przestać to uważać za absolutny skandal. Zwróćmy też uwagę, że nie chodzi tu o  to, że nie wiemy, jak cywilizowana wizyta u lekarza powinna wyglądać. Przeciwnie, wiemy to doskonale, a  ucieleśnieniem tej wiedzy jest gabinet

prywatny. Szybowicz słusznie zauważa, że w  Polsce gabinet prywatny jest nie tylko przeciwieństwem publicznego, ale więcej, on jest w  całości pomyślany tak, by się od tego publicznego aż do przesady odróżnić. Te dwie służby zdrowia są kompletnie różne, ale doskonale ze sobą współistnieją, co więcej, nierzadko pracują w  nich ci sami lekarze. Problem bowiem nie w tym, że nie wiemy, jak wygląda porządna służba zdrowia, ale w  tym, że w  głębi duszy nie uważamy, że zasługujemy na wysoki standard państwowego gabinetu. Wyobraźmy sobie teraz, że wchodzimy do tej państwowej przychodni i  zaczynamy się wykłócać o  estetykę korytarzy, żądać przemalowania ścian ze sraczkowatych na pastelowe i  wyłożenia pachnących ręczników w  łazience. Co się wtedy stanie? Co poczujemy? Poczujemy przede wszystkim niestosowność czy wręcz niegrzeczność tych żądań, ich głęboką nieprzystawalność do realiów. Coś się w tych oczekiwaniach po prostu nie zgadza. I  oczywiście, gdybyśmy zaryzykowali przeprowadzenie tego eksperymentu „w  realu”, pracownicy przychodni popatrzyliby na nas jak na wariatów, którzy chcą nie wiadomo czego. I  dla nich, i  dla nas jest oczywiste, że w  państwowej służbie zdrowia musimy zadowolić się podstawowym minimum. Budynek jest ogrzany, w łazience jest woda, czasem nawet ciepła, a  lekarz koniec końców też nas przyjmie. Cała reszta – estetyka, wygoda, szacunek dla prywatności – to są zbytki, na które nie zasługujemy, bo jesteśmy Polakami. Nie jesteście jeszcze przekonani? Więc wyobraźcie sobie, że jakimś cudem trafi do tego państwowego gabinetu Amerykanka albo Norweżka. Jak poczuje się lekarz przyjmujący ją w  takich warunkach? Zachodzi prawdopodobieństwo graniczące z  pewnością, że będzie głęboko zawstydzony. I  dla wszystkich będzie oczywiste dlaczego. Obcokrajowiec zza zachodniej granicy jest w naszych oczach wyższym, lepszym gatunkiem człowieka. Dla nas nie warto się starać, warto dopiero dla ludzi z  Zachodu. Co więcej, naszego własnego głosu można nie słuchać i nie uwzględniać, ale głosu

z Zachodu wysłuchać trzeba. Zdanie obcokrajowca bardziej się w  Polsce liczy niż zdanie Polaka. Tak było w  walce o  zachowanie kolonii domków fińskich na warszawskim Ujazdowie. W  największym skrócie: w  samym centrum Warszawy, nieopodal Sejmu, na tyłach Parku Ujazdowskiego, stoi sobie wśród drzew zbudowana tuż po wojnie minidzielnica drewnianych domków jednorodzinnych. Warszawiacy lubią to miejsce. Mimo to w  2012 roku władze Warszawy postanowiły zburzyć domki jako „niepasujące do reprezentacyjnej okolicy i  niezgodne z  powstającym planem miejscowym”[21]. Wywołało to oburzenie i  sprzeciw, ale protesty Polaków niewiele przecież w  Polsce znaczą. Sprytnym posunięciem obrońców Jazdowa okazało się jednak zainteresowanie sprawą ambasady Finlandii, w  tym osobiście ambasadora Jariego Viléna. Jego interwencja w warszawskim ratuszu i u burmistrza Śródmieścia była jednym z  decydujących czynników. Ostatecznie decyzja została zmieniona i część domków fińskich ocalała. Przyjrzyjmy się raz jeszcze tej historii. Do tego stopnia nie ufamy sami sobie, że przed bezsensownym zniszczeniem zabytkowego obiektu w  naszej własnej stolicy ustrzegła nas dopiero interwencja z zewnątrz. Co więcej, zdecydowaliśmy się zostawić te domki w spokoju nie tylko dlatego, że zdanie Finów, na mocy autorasizmu, cenimy bardziej niż własne, ale również po to, by się przed tymi Finami nie zbłaźnić. Popełnić błąd na naszych własnych oczach, nie wziąć pod uwagę zdania współobywateli, postąpić wbrew własnym interesom – to dla nas chleb powszedni. Ale na oczach obcokrajowca zrobić coś, co ten obcokrajowiec uważa za niesłuszne – o, to już co innego[22]! Obcokrajowcowi więcej również w  Polsce wolno niż Polakowi. Na tym właśnie, ściśle rzecz biorąc, polega dyskryminacja samych siebie we własnym kraju. Trzymając się jeszcze tematów stołeczno-transportowych, oto zasłyszana historia o  zwiedzaniu bazy metra na Kabatach. Osoba oprowadzająca grupę zakazała robienia zdjęć ze względów

bezpieczeństwa. Jednak po chwili przeszła obok inna grupa, złożona głównie z  Niemców, którzy robili zdjęcia na potęgę. Wówczas ktoś spytał polskiego przewodnika, dlaczego Niemcom pozwalają fotografować. Odpowiedź warta jest przytoczenia w całości: „Im wolno”. Czy to nas dziwi? Przybyszowi z  Zachodu wolno więcej, a  Polakowi mniej – bo to Polak. Wystarczy w  Polsce nie być Polakiem, ale Niemcem czy Kanadyjczykiem, a  od razu można liczyć na specjalne traktowanie. I  odwrotnie – wystarczy w Polsce być Polakiem, a od razu będzie się dyskryminowanym. Od razu będziemy mieć mniej praw, względów i  przywilejów niż ten, kto nie mówi po polsku. To jest właśnie autorasizm. Dyskryminujemy sami siebie ze względu na przynależność narodową. Skrajnym przejawem tej dyskryminacji jest pojawiające się czasem tu i  tam bardziej lub mniej żartobliwe wezwanie do odebrania Polakom prawa głosu w  Polsce. Na jednym z rysunków Małgorzaty Halber jej Bohater rzuca w przestrzeń – żartem-nieżartem – „Chciałbym żeby Polacy nie mogli niczego komentować w  Internecie”[23]. Oczywiście, ironia. Oczywiście, retoryczna przesada. Oczywiście, bierze się ona z – najzupełniej zrozumiałego – zniesmaczenia i  zmęczenia internetowym hejtem. Ale nie dajmy się łatwo zwieść. Zwróćmy uwagę, że ten żart nie brzmi: „Chciałbym, żeby ludzie nie mogli niczego komentować w internecie”. Nie. Mamy tutaj konkretny wymiar narodowy, mamy Polaków. I  ewidentnie nie chodzi tu o  jakąś uniwersalną refleksję o kondycji człowieka, ale o tych Polaków właśnie. Ten żart nie jest dla nas niezrozumiały – on coś nam mówi i  jakąś strunę porusza. Jest dla nas śmieszny właśnie dlatego, że jesteśmy autorasistami. To nie jest oczywiście jedyny ani wyjątkowy objaw autorasizmu w  polskim poczuciu humoru. Przeciwnie, bardzo lubimy sobie żartować czy kpić z  Polski i  z  samych siebie, należy to wręcz do polskiego bon tonu. Pobrzmiewa jednak w  tych żartach pewna nuta dodatkowa, inna, głębsza i  niższa niż na przykład w  dowcipach o  Polaku, Rusku i  Niemcu, które

są w  gruncie rzeczy afirmacją naszej zaradności i  dumą z  szerokiej duszy. Jest przecież ten rysunek Mrożka z  jakże znamiennym dialogiem: – Tato, co jest największym zagrożeniem dla Polski? – Polacy[24]. Jest rysunek vontrompki, na którym osobnik przygnieciony konturem Polski mówi, że „jest pusta w środku, ale ludzie lubią, jak mam ten grymas”[25]. Jest wreszcie komiks z daily.art.pl, na którym nieruchome, pozbawione twarzy postacie toczą następujący dialog: – Wiesz, mam takie marzenie. Chciałbym, żeby nie było już Polski. – W ogóle? – W ogóle[26]. Trudno to wyjaśnić w  kategoriach ironicznego komentarza czy dystansu do własnych ułomności. Poczucie humoru zbudowane na takim dystansie, nawet jeśli niełatwe czy bolesne, zawsze jest w  swoim dalszym horyzoncie optymistyczne. Daje nadzieję na poprawę, na przezwyciężenie tego, co wyśmiewane, albo przynajmniej uczy trudnej sztuki czułej akceptacji własnych śmiesznostek. Tutaj jest inaczej. Tutaj mamy totalną negację samych siebie i  swojego państwa. „Chciałbym, żeby Polski nie było… w ogóle”. Trudno się oprzeć wrażeniu, że ostatnim dnem jest tu beznadzieja, brak wiary, zmęczenie. Jest w  tym jakaś ostateczna rezygnacja, pewien smutek, którego nie da się przepracować. Kto choć raz zajrzał do polskiego internetu, ten wie, że wypisywanie się z  „tego kraju”, domaganie się od Facebooka specjalnego przycisku „wstyd mi”, dostępnego tylko dla Polaków, deklaracje o  emigracji czy wstyd przed znajomymi z  zagranicy są nie tylko utartym schematem i  niezawodną

praktyką językową, ale też gwarantem lajków i  magnesem uwagi. Wiemy, że najwięcej kliknięć przyciągnie link w rodzaju „Polacy to minogi bez kręgosłupów”[27], zwłaszcza jeśli będzie się pod nim krył wywiad z  autorem książki pod tytułem God hates Poland. Wiemy, że najlepszym tytułem dla artykułu o  szyldozie będzie Warszawa pośmiewiskiem Europy[28], i  wiemy, że tylko wtedy można przyznać, że Warszawa jest w  sumie całkiem spoko, jeśli zaznaczymy kontrolnie, że jej największą wadą jest to, że leży w Polsce. Wiemy, że najlepszym marketingowo leadem w  tekście o  uchodźcach będzie: „30 lat temu jedliście [wy, Polacy] korę z  drzew”[29], a  najlepszym do wyeksponowania wyimkiem z niego będzie: „jak Polacy mówią, to jakby co drugie słowo wybuchała bomba”[30]. Są przecież w  Polsce całe gałęzie literatury wyrastające z  autorasizmu i  tylko na autorasizmie się trzymające, oraz są pisarze, którzy całą swoją markę zbudowali właśnie na nim. Jak celnie zauważa krytyk literacki Grzegorz Wysocki, „[Ziemowit] Szczerek urodzony w  Szwajcarii czy innej Skandynawii, a  więc Szczerek wyleczony z  kompleksu polskiego, byłby jeśli nie niemową, to przynajmniej literackim analfabetą”[31]. Szczerek to z  jednej strony autor celnego reportersko i genialnego humorystycznie Przyjdzie Mordor i nas zje, ale z drugiej strony jest to pisarz, którego profilówkami na publicznym Facebooku są (w  chwili pisania tych słów, czyli 2.12.2015, godz. 10.01) wymyślne upokorzenia polskości, takie jak odwrócony kontur polskich granic z wpisaną weń liczbą 666 czy rozchlapane błoto układające się w  kształt Polski. I  znów: jest to oczywiście humor, przejaw dystansu i  próba przepracowania tego błota. Niepokoi jednak ta patologiczna przyjemność tarzania się w  nim, ta perwersyjna rozkosz samoponiżenia. To jest jazda bez trzymanki, jednotorowość autorasizmu, w  którym poniżanie samych siebie staje się dla nas nie tylko tym, co robimy najlepiej, ale w ogóle jedynym, co umiemy robić dobrze. „Któregoś dnia, o  poranku”, pisze Szczerek w  tekście o  znamiennym tytule Rzeź pospolita: bezpolszcze, „Europa się obudziła, patrzy – a  tu nie ma Polski.

[…] Po prostu – nie ma. Tam, gdzie kiedyś Polska była – teraz woda chlupie. Płytka. Błotko w zasadzie takie – po horyzont. […] W  światowych stacjach telewizyjnych pokazywano zdjęcia satelitarne: w  środku Europy ziała pusta, brązowa plama”[32]. I  aż trudno powiedzieć, co nam się – autorasistowsko – w  tym najbardziej podoba. Czy to, że blisko nam do ekskrementów, czy że do błota, czy że do nicości? Analogiczną funkcję pełni w  polskiej publicystyce półżartobliwy środek retoryczny polegający na wzywaniu do wyrzucenia Polski z  UE za to, że nie jest ona w  stanie spełnić unijnych standardów: Jedynym ratunkiem dla Europy jest wywalenie Europy Środkowej [z  Polską na czele] na zbity pysk. Europa Środkowa powinna […] z Unii Europejskiej wylecieć, bo nie rozumie, po co jest Unia. […] [Europa Środkowa] utrudnia […] realizację wspólnej polityki bezpieczeństwa […], nie rozumie, do czego służą instytucje państwowe, po co płaci się podatki i  czym jest redystrybucja. […] Niewiele […] Europa Środkowa rozumie z chrześcijańskich wartości […], ale i  z  sekularnych wartości niewiele pojmuje. […] Nie pojmuje niuansów [demokracji]. […] Europa Środkowa nie tylko nie rozumie […], lecz przede wszystkim nie pamięta, […] myli wreszcie pojęcia i  liczby. […] Europa Środkowa ma […] głęboko wyjebane na znaczenie pojęć […]. Wykopanie Europy Środkowej z  Unii jest więc rozwiązaniem najrozsądniejszym[33]. Jak to skomentować? Jest coś smutnego w tej łatwości, z jaką ta retoryka wpada nam w  uszy. Smutna jest nasza radość z  autohejtu, smutne, że właśnie autohejtu oczekujemy od naszych publicystów. Przykre, że za wyraz dojrzałości i  za powód do radości uznajemy afirmację świata, w  którym sami siebie skazujemy na wiecznie podrzędną rolę. Tylko państwa zachodnie umieją spełnić swoje standardy, a my, Polacy, spełnić

ich nie jesteśmy w stanie i nigdy nie będziemy. Wychodzi na to, że najlepsze i jedyne, co możemy zrobić dla Europy, to trzymać się od niej z dala, żeby jej swoją polskością nie pobrudzić i nie popsuć. Najlepsze, co możemy zrobić dla realizacji zachodnich wartości, to nie mieszać się i zostawić ich realizację innym.

 

Tupolewizm

T

upolewizm‹3› to skłonność do robienia rzeczy bez należytego przygotowania i  bez odpowiedniego zapasu czasu. Jak zwykle, nie chodzi w  tym o  cechy charakteru jednostek, ale o to, że społecznie rzecz biorąc, jesteśmy wszyscy przyzwyczajeni do działania nieprzygotowanego, improwizowanego i  na ostatnią chwilę. W  ten właśnie sposób funkcjonują najczęściej nasze mechanizmy administracyjne i państwowe. Nie ma niestety wyrazistszego i  bardziej spektakularnego przykładu tupolewizmu niż lot do Smoleńska 10 kwietnia 2010 roku. Oczywiście, można się zżymać, że jest to przypadek kontrowersyjny, w tym kontrowersyjny politycznie. Pora jednak odczarować ten temat. Trzeba zdjąć z  niego tabu. Nie możemy wiecznie tkwić w  myślowym przedszkolu tylko dlatego, że tak jest nam wygodniej. Trudno wyobrazić sobie, byśmy mogli zrobić jakikolwiek krok do przodu, jeśli nie przyznamy sobie szczerze, że bałagan, dezorganizację i  ogólne rozwłóczenie w naszym państwie doprowadziliśmy do tego stopnia, że rozbił się samolot prezydencki. Milczenie w  tej sprawie jest największym powodem do wstydu. Co ciekawe, Smoleńsk widziany z  bliska okazuje się w gruncie rzeczy znacznie mniej sporny, niż przyzwyczailiśmy się myśleć. Oczywiście jest konflikt, ale bardzo znamienne, że nie dotyczy on rzeczy najważniejszej. Żadna ze stron nie zaprzecza przecież, że katastrofa ujawniła wstrząsający wręcz poziom bałaganu na wszystkich szczeblach organizacji. Ani ci, którzy ufają oficjalnym raportom, ani ci, którzy sympatyzują z hiperenigmatyczną bombą termowizyjną, nie zaprzeczają, że

było zbyt późno na przelot na jakiekolwiek lotnisko zapasowe, że nawigator Artur Ziętek dopiero w przeddzień dowiedział się, że ma lecieć, a kapitan Arkadiusz Protasiuk jako jedyny z całej załogi znał rosyjski na tyle, żeby rozmawiać z  wieżą w Smoleńsku[1]. A to jest przecież sedno całej sprawy. Sednem sprawy jest też czerwony guzik na wolancie tupolewa. Naciśnięcie tego guzika przerywa podejście do lądowania, podkręca silniki do mocy startowej i  ustawia samolot na wznoszenie. Plan lądowania na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj zakładał, że jeśli coś pójdzie nie tak, to kapitan Protasiuk wciśnie ten guzik i  tupolew odejdzie do góry. Na czarnej skrzynce czarno na białym nagrały się słowa (niekwestionowane w  żadnym odczytaniu), że „w  przypadku nieudanego podejścia odchodzimy w  automacie” (czyli na autopilocie), wypowiedziane w  kokpicie o  godzinie 8.32:58 czasu polskiego[2]. Według oficjalnego raportu komisji Jerzego Millera kapitan Protasiuk nacisnął czerwony guzik około 8.40:50[3], ale, niestety, ten nie zadziałał… bo nie mógł zadziałać. Na smoleńskim lotnisku nie było ILS (Instrument Landing System), bez którego czerwony guzik po prostu nie działa. Niestety, według posmoleńskich analiz, o  tym ostatnim kapitan Protasiuk prawdopodobnie po prostu nie wiedział, bo system szkolenia nigdy nie przekazał mu tej kluczowej informacji[4]. Według raportu Millera sekundy, kiedy Protasiuk czekał na automatyczną reakcję samolotu, która nigdy nie nastąpiła, przesądziły o  katastrofie. Tych właśnie kilku sekund zabrakło, by nabrać wysokości i  przelecieć nad brzozą. „Prawdopodobnie”, czytamy w  raporcie, „dowódca statku powietrznego był zaskoczony brakiem natychmiastowej reakcji samolotu na swoje działania”[5], a „zdecydowana reakcja pilota polegająca na ścią̨gnięciu kolumny wolantu powodującym odłączenie kanału podłużnego (autopilota) miała miejsce [dopiero] 5 s po komendzie »odchodzimy« i  3,5 s po alarmie radiowysokościomierza. Zbyt mała wysokość i  uderzenie

w  drzewo spowodowało, że manewr zainicjowanego odejścia na drugi krąg nie został zrealizowany”[6]. Oczywiście, można oskarżać nieżyjących i  zżymać się, że kapitan Protasiuk niepotrzebnie czekał aż pięć sekund i  że to wszystko jego wina. Problem w  tym, że każdy z  nas na jego miejscu by czekał, bo tego wymaga logika sytuacji. Nie ma na świecie człowieka, który naciskając hamulec, przygotowuje się z  góry na to, że ten hamulec nie zadziała. Z  raportu Millera wynika wyraźnie, że zgodnie z  najlepszą wiedzą i  doświadczeniem, jakie miał pilot, naciśnięcie czerwonego guzika powinno było spowodować natychmiastowe przerwanie podejścia. Tak się nie stało, bo na Siewiernym nie było ILS. O tym załoga wiedziała. Nie daliśmy im jednak szansy wiedzieć, że bez ILS nie działa czerwony guzik. Dezorganizację Polski posunęliśmy tak daleko, że sami już nawet nie wiemy, czy i  jak działają, a  właściwie nie działają, kluczowe mechanizmy bezpieczeństwa. To nie załoga jest przecież winna, ale cały system, który działał aż tak bardzo źle, a  na który wszyscy się godziliśmy. Rzeczpospolita Polska nie spadła nam przecież z  nieba. Sami ją zbudowaliśmy. I  z  całą pewnością nie będziemy mieć lepszego państwa niż to, które sobie wypracujemy. Niestety, jak na razie wypracowaliśmy sobie tylko takie, które wysłało kapitana Protasiuka we mgle i  niedoczasie na źle wyposażone lotnisko, ze skompletowaną naprędce załogą, za to bez planu B i  lotniska zapasowego. Ten tragiczny lot do Smoleńska to nie jest przecież aberracja polskości, ale jej istota. Ale to jakoś rzadko przechodzi nam przez gardło. Najwygodniej jest nam odlatywać ku kosmicznym teoriom o  zamachu albo przeciwnie, zrzucać winę na załogę, tylko dlatego, że tym razem akurat tym pilotom zabrakło tych kilku sekund, by „znowu się udało”. „Lot 10 kwietnia 2010 roku” – czytamy w książce Ostatni lot. Raport w  sprawie katastrofy – „był fatalnie przygotowany […] od strony logistycznej. Na lotniska zapasowe wybrano Witebsk i  Mińsk”[7]. Niestety, Witebsk był wyjściem awaryjnym tylko teoretycznie, bo tamtejsze lotnisko było tego dnia zamknięte.

„Zdaniem Komisji” – czytamy w  raporcie komisji Millera – „złożone plany lotu na dzień 10.04 były powieleniem planów z  dnia 7.04, gdyż w  tym dniu lotnisko Witebsk było czynne i mogło być lotniskiem zapasowym, natomiast […] 10.04.2010 r. […] było nieczynne”[8]. Innymi słowy, konkludują autorzy Ostatniego lotu, „wszystko wskazuje na to, że ktoś [...] bezmyślnie przepisał ustalenia dotyczące lotu z  7 kwietnia, czyli z wizyty w Smoleńsku premiera Donalda Tuska”[9] . Czy to w  ogóle nas zaskakuje? Jesteśmy przecież Polakami, przeszliśmy Wisłę, przeszliśmy Wartę, doskonale rozumiemy tę sytuację. „Mińsk i Witebsk” to nie były żadne realne plany B. To była czysta fikcja, ot wypełnienie obowiązkowej rubryki w  dokumencie. Coś trzeba wpisać, to coś wpisujemy. Nie zostawiliśmy kapitanowi Protasiukowi żadnej alternatywy dla lądowania na Siewiernym. Nie miał – i  nie mógł mieć – z  tyłu głowy kojącej myśli, że gdyby mgła była zbyt gęsta, to wyląduje na Witebsku Wostocznym, z  którego na cmentarz katyński jest zaledwie sto kilometrów, czyli ledwie siedem minut lotu tupolewa albo półtorej godziny jazdy autostradą. Może trochę więcej, zważywszy, że po drodze jest granica białoruskorosyjska. Ale pewnie i  tak mniej, zważywszy, że byłaby to oficjalna kolumna prezydencka. Oczywiście, to nie było możliwe, bo nic takiego nie było przygotowane. Prawdopodobnie nikt w ogóle nie zarejestrował faktu, że lotnisko w  Witebsku było zamknięte. A  najciekawsze jest to, że, jak czytamy w książce Smoleńsk. Zapis śmierci: [nadzorujący lot oficerowie] Centrum Operacji Powietrznych i  Centrum Hydrometeorologii […] jeszcze o 8.52, czyli dziesięć minut po katastrofie, zastanawiali się, które z lotnisk zapasowych jest najlepsze. – Jeszcze na południu jest Briańsk […]. Tam jest, no, pogoda powyżej warunków. – Brańsk? – Briańsk, Briańsk, Briańsk.

– B… r… – Briańsk. To jest dużo bliżej od Moskwy […]. – No, ale jaka odległość do tego Briańska? – No, do Briańska to… to tak patrzę… […] Wizualnie… – Bo akurat mi tutaj mapa nie sięga[10]. Serio? Mapa, która nie sięga do Briańska? Przypomnijmy tylko, że nie była to zakładowa wycieczka spod znaku „wypij swoje pół litra w  innym mieście”, tylko oficjalna delegacja najwyższych władz RP. Załoga tupolewa nie była też specjalnie ze sobą zżyta. „Załoga w  takim składzie pracowała tylko raz. W  styczniu 2010 roku wiozła na Haiti grupę ratowników”[11], czytamy w  Ostatnim locie. Nie miała oczywiście wiele czasu, żeby omówić i  przygotować lot do Smoleńska. „Ostateczne skompletowanie załogi” – czytamy w raporcie Millera – „nastąpiło w przeddzień lotu i  wtedy też, w  godzinach popołudniowych i  wieczornych, odbyło się wstępne przygotowanie załogi do wylotu. Bezpośrednie przygotowanie załogi miało miejsce w  dniu wylotu”[12]. W  dniu wylotu – czyli o  szóstej rano. Rzecz jasna, owo „bezpośrednie przygotowanie [...] odbywało się w deficycie czasowym spowodowanym spóźnionym około pół godziny przyjazdem na lotnisko”[13]. Jakże by inaczej. Instrukcja mówi co prawda, że dla „wylotów zagranicznych czas bezpośredniego przygotowania wynosi nie mniej niż 2 godziny”[14], ale tym razem udało się zamknąć temat w 25 minut[15]. Zajrzyjmy teraz do kalendarza nawigatora feralnego lotu, porucznika Artura Ziętka[16]. Porucznik Ziętek o  tym, że ma lecieć do Smoleńska, dowiedział się zaledwie na dobę przed. Co więcej, 9 kwietnia nie mógł spokojnie przygotować się do lotu, bo… leciał jeszcze do Gdańska, i  to innym samolotem (Jak-40) i  w  innej funkcji (jako drugi pilot). Do Gdańska miał wylecieć o 16.00. Było opóźnienie, wyleciał o 17.25, wrócił o 19.20, o 20.30 dotarł do domu, gdzie następnie „przygotowywał się do lotu [do Smoleńska]”[17], żeby potem wstać o  wpół do piątej i  jechać

z  powrotem na lotnisko. Oczywiście w  Polsce nikt się nie przejmuje jakimikolwiek normami czasu snu. RL-2006 § 17 ust. 2 i  ust. 11 mówi co prawda o  minimum ośmiu godzinach „nieprzerwanego snu […] w  warunkach domowych lub hotelowych”[18], no ale po co? Przecież polski pilot nie tylko wyląduje na drzwiach od stodoły, ale może też przespać się na sianie albo i nie spać w ogóle. Naprawdę przerażające jest to, co zrobiliśmy porucznikowi Ziętkowi. W raporcie komisji Millera czytamy: W  trakcie oczekiwania na wylot do Gdańska w  kabinie samolotu Jak-40 nawigator pytał dowódcę o  specyfikę wykonywania lotów w przestrzeni [powietrznej] Federacji Rosyjskiej oraz przeglądał podręcznik frazeologii lotniczej w  języku rosyjskim. Uczył się poszczególnych komend i  fraz, a  także dopytywał się o  ich znaczenie i  możliwości ich użycia[19]. Innymi słowy, zmusiliśmy porucznika Ziętka, żeby do lotu z  prezydentem przygotowywał się – dosłownie! – na kolanie, w  kabinie Jaka-40, lecąc do Gdańska. A  dlaczego właściwie wybrano go dopiero w przeddzień lotu? I dlaczego wybrano na lot do Rosji nawigatora, który sam przyznał, że „nie jest w  stanie prowadzić łączności radiowej w  języku rosyjskim”[20]? Analiza zawarta w  Ostatnim locie jest wstrząsająca. Otóż „wybrany [pierwotnie] nawigator miał […] 12 kwietnia wylecieć do USA oraz Kanady i  musiał się przygotować do tego lotu. Drugiemu doświadczonemu nawigatorowi kończyła się akurat wiza rosyjska. Zaczęto się zastanawiać, kto może polecieć. Wybór był niewielki, bo w  pułku brakowało doświadczonych lotników”[21]. I  ot co. Kończyła się wiza. Kurtyna. Rzecz jasna, nie tylko ten jeden lot był źle przygotowany. Źle działał cały system szkolenia. W  Ostatnim locie czytamy, że w  Polsce nie tylko nie było symulatorów lotu tupolewem, ale

nawet gdy piloci jeździli na treningi do Moskwy, ćwiczenia bywały fikcją[22]. „W czasie gdy samolot był na przeglądzie, to owszem, załogi były w  Moskwie, udawały się do centrum treningów we Wnukowie, ale nie przechodziły praktycznego szkolenia, tylko na papierze”[23]. „Załatwiono z  Rosjanami wpisy potwierdzające odbyty instruktaż, choć nasi [piloci] nawet nie weszli do kabiny symulatora”[24]. „Choć nie przeszliśmy całego szkolenia, w  papierach wszystko było w porządku”[25]. Jeżeli to nie uruchamia wszystkich dzwonków alarmowych w  naszych głowach, to chyba nie ma dla nas ratunku. Tak przecież lubimy tropić spiski i  zdrady o  świcie. A czy tutaj nie zdradziliśmy się sami, bez udziału Rosjan i bomb infrafuzyjnych? Dzwonki alarmowe oczywiście się nie rozdzwoniły, bo w  dziale kontroli rozgrywał się analogiczny dramat. „Wiedzę pilotów” – to znów Ostatni lot – „sprawdzały osoby niemające pojęcia o tupolewie. […] Efekt był taki, że piloci pisali sobie sami pytania na coroczny sprawdzian wiedzy o samolocie i technice jego pilotażu. A potem odpowiadali na nie komisyjnie. […] Test w  takiej formie był fikcją, nie sprawdzał niczego”[26]. Wedle autorów Ostatniego lotu właśnie w  ten sposób zniknęła z  horyzontu systemu kluczowa informacja, że czerwony guzik awaryjny nie działa na lotnisku bez ILS. „Piloci […] nie zdawali sobie [z  tego] sprawy, bo podręczników oraz instrukcji prawdopodobnie nigdy nie czytali. Uczyli się latać jeden od drugiego. W  systemie nauki pojawił się krytyczny błąd”[27]. W  raporcie Millera przeczytamy wiele o  fikcji dokumentów, o  nadawaniu uprawnień bez szkoleń, o  zaniżaniu na papierze warunków meteorologicznych i tym podobnych atrakcjach[28]. Ostatni lot podsumowuje sytuację wprost: „Technik pokładowy chorąży Andrzej Michalak […] jako jedyny w  załodze miał wszelkie aktualne uprawnienia do wykonywania lotów Tu154M”[29]. Na ideę tupolewizmu nie mają oczywiście wyłączności samoloty z  biura konstrukcyjnego Tupolewa. Na półtorej godziny przed samolotem prezydenckim lądował na

Siewiernym Jak-40 z  dziennikarzami na pokładzie. Odbyło się to również w  warunkach, oględnie mówiąc, jeżących włosy na głowie. Z  punktu widzenia wieży kontrolnej Jak-40 wylądował wbrew komendzie „Odejście na drugi [krąg]”, która padła o  7.14:41[30]. Z  punktu siedzenia załogi jaka „po prostu nie usłyszeliśmy komendy”[31]. Trudno powiedzieć, która z  tych interpretacji jest bardziej tupolewiczna, ale nie ulega wątpliwości, że było nerwowo, skoro gdy tylko jak znalazł się na pasie, jeden z  kontrolerów lotu, podpułkownik Paweł Plusnin, podsumował całą sytuację słowem „zuch”[32]. Zaś to, że kluczowa komenda nie została wysłuchana tudzież zaginęła na łączach, niespecjalnie dziwi, jeśli wiemy, że „kłopoty z  porozumiewaniem się były ewidentne”[33], zarówno w trakcie lotu jaka, jak i już po wylądowaniu. – Papa, Lima, Fox, zero-three-one, zajmujcie poziom 1500 z  kursem 30 stopni – nakazał [o  6.53:39] Plusnin, podając drugą część komendy już po rosyjsku. – Zajmujemy poziom 3500 metrów z  kursem 30. – Załoga Jaka-40 potwierdziła komendę po rosyjsku, myląc się przy wysokości. […] – Poziom one-five-zero-zero meters – […] Plusnin, na szczęście, pamiętał angielskie liczebniki”[34]. Dwukrotnie pojawiły się nieporozumienia wokół znaczenia rosyjskiego wyrażenia na priamo, które znaczy „prosto”, ale brzmi podobnie do polskiego „na prawo”. Problemy z  tym sformułowaniem pojawiły się najpierw o  7.11 w  czasie podejścia (razrieszitie zachod na priamo[35]), a potem o 7.16, już na płycie lotniska, kiedy kontrola lotu poleciła jakowi kołować na priamo, czyli prosto, ten jednak „usiłował skręcić w  prawo, na jedną z  dróg kołowania po północnej stronie pasa”[36]. „A  cholera go wie, mówisz mu prawo, a  on na lewo idzie, dziesięć razy mu powiedziałem: kołuj prosto”[37] – rzucił z rezygnacją Plusnin[38] o 7.16:48.

Trudno nie odnieść wrażenia, że załogi polskich samolotów i  wieża w  Smoleńsku momentami zupełnie się nie rozumiały. Polacy mieli problemy z  rosyjskim, a  Rosjanie – z  angielskim. Nagrania z  wieży zawierają charakterystyczny dialog około godziny 8.06–8.07. Oddajmy ponownie głos autorom Ostatniego lotu: Obecni na wieży chyba nie wierzyli, że ktoś podejmie decyzję o  skierowaniu tupolewa na inne lotnisko. W  pewnym momencie zaczęli przygotowywać się do trudnej rozmowy z  Polakami. Najwyraźniej bali się powtórki z  lądowania Jaka-40. Nie byli pewni, czy załoga Tu-154M zna rosyjski, i  zakładając, że nie, nerwowo przypominali sobie podstawowe zwroty po angielsku. Pierwsza lekcja była w miarę prosta. – Jak brzmi komenda: „Odejście na drugi krąg”? – Down – rzucił ktoś. – Go again, go – dodał inny. – Call again? – pytał lekko skołowany Plusnin. – Go around – ktoś w  końcu litościwie podpowiedział mu właściwy zwrot. Gdy podstawy zostały opanowane, nadszedł czas na trudniejszą kwestię: „Odejście na lotnisko zapasowe”. – Go to – zaproponował jeden z obecnych. – Call to? – zastanawiał się Plusnin. – Nie, to inne słowo – ktoś zaoponował. Korepetycje z angielskiego przerwane zostały wezwaniem. Ktoś chciał wiedzieć, czy tupolew połączył się już z  wieżą w Smoleńsku[39].

A  my chcielibyśmy wiedzieć, czy naprawdę nie dało się sprawdzić zawczasu, w  jakim kraju leży Smoleńsk i  w  jakim języku najlepiej się tam dogadać. Rozplanowanie całej tej smoleńskiej wyprawy w  czasie to rozdział osobnej grozy. Uroczystości na cmentarzu katyńskim miały się rozpocząć o  9.30 rano czasu polskiego. Według oryginalnego planu tupolew miał wystartować z  Warszawy o  7.00 i  wylądować w  Smoleńsku po około 75 minutach lotu, czyli około 8.15. Z  lotniska Siewiernyj jest na cmentarz w  Katyniu 20 kilometrów, czyli co najmniej dziesięć minut jazdy samochodem. W planie była więc tylko godzina rezerwy, a mówiąc prościej, cała wyprawa zaplanowana była niemal na styk. Na papierze. Bo w  rzeczywistości tupolew wystartował z Warszawy dopiero o 7.27, czyli już na starcie miał pół godziny opóźnienia. To przesuwało lądowanie w Smoleńsku na godzinę 8.45, czyli zaledwie 45 minut przed planowanym rozpoczęciem uroczystości, na którą trzeba było jeszcze dojechać. Nawet zakładając, że delegacja przeskakiwałaby z  matematyczną precyzją z  samolotu do limuzyny, oznaczało to margines czasu zero. Nie było oczywiście mowy o  locie na jakiekolwiek inne lotnisko. Alternatywa była prosta: albo lądowanie w Smoleńsku z marszu, albo zawalenie uroczystości. Jest chyba oczywiste, co to znaczyło dla załogi. Potrafimy się latami spierać, czy i  kto jakie naciski wywierał na pilotów, a  nie zwracamy uwagi, że z  samego planu lotu wynika, że to czas wywierał presję oczywistą i niemożliwą do podważenia. Czy naprawdę nie dałoby się zrobić tego inaczej? Superior Double Room w  hotelu „Nowyj”, położonym tuż przy lotnisku Siewiernyj, kosztuje – przy cenach z lutego 2016 roku – niecałe dwieście złotych. W tupolewie leciało 96 osób, a 48 podwójnych pokoi to przy tych cenach raptem 9600 złotych. Rzecz jasna, gdyby delegacja faktycznie chciała przylecieć poprzedniego dnia wieczorem, doszłyby jeszcze ceny posiłków, dłuższej pracy załóg, obsługi, ochrony i  inne koszty organizacyjne. Czy coś jeszcze? Zimną noc z  9 na 10 kwietnia tupolew mógłby spokojnie spędzić na smoleńskim lotnisku. Nie musiałby nawet

tankować, bo bez uzupełniania paliwa mógł spokojnie pokonać odległość znacznie większą niż trasa Warszawa–Smoleńsk– Warszawa. Ile by to nas wszystko kosztowało? Sto tysięcy złotych? Dwieście tysięcy? Trzysta? Naprawdę, nie stać nas nawet na tyle? W  książkach i  relacjach o  Smoleńsku pojawia się jak refren motyw godności. Godnie wypaść, godnie reprezentować Polskę. Ale trudno nie zapytać, czy boarding o szóstej rano na Okęciu to jest naprawdę najlepszy sposób reprezentowania kraju. Nawet jeśli przyjęliśmy, że polski lotnik nie musi spać, to wypadałoby chyba pamiętać, że do Smoleńska leciał też 91-letni prezydent Kaczorowski, który z racji wieku nie musiał pałać entuzjazmem do pobudek o czwartej. Czy przyjazd dnia poprzedniego, nocleg, spokojne śniadanie w  hotelu, a  potem krótki dojazd na cmentarz katyński naprawdę nie mieści się nam w  głowach? Owszem, to by więcej kosztowało, ale nie urągałoby rozumowi i godności człowieka. Oczywiście, tak jak nie ma sensu oskarżać załogi, tak samo nie ma sensu oskarżać kogokolwiek z  organizatorów. To także byłby naiwny i  niesprawiedliwy kozłoofiaryzm. Wszyscy jesteśmy tak strasznie przyzwyczajeni do działania na ostatnią chwilę i bez przygotowania, że zjedlibyśmy żywcem i z butami każdego, kto zaproponowałby, żeby polecieć wcześniej, drożej i na spokojnie. Nie przeszkadza nam polski bałagan. Raczej ten nam przeszkadza, komu ten bałagan przeszkadza. Nikt z  nas nigdy nie wstał, żeby zawołać „dość!”. Dopóki status quo działa – pasuje wszystkim. A nawet gdy już z wielkim hukiem działać przestaje, jesteśmy zainteresowani głównie tym, żeby znaleźć powierzchowne przyczyny i kozły ofiarne, a cały tupolewiczny system zostawić bez zmian. Pod Smoleńskiem, jak i  wszędzie indziej, nie ma jednego winnego. Winni jesteśmy wszyscy. Ale nie przysłowiowi „wszyscy, czyli nikt”, tylko serio wszyscy. Przyzwyczailiśmy się traktować działania chaotyczne, nieprzygotowane i  ostatniochwilistyczne jako normę. Zgodziliśmy się, że jest to standard, któremu nie warto i nie ma po co przeciwdziałać. Ale

po Smoleńsku nikt już nie ma prawa powiedzieć, że nie wie, że nasze państwo działa tupolewicznie. Jeśli bowiem rozbicie się samolotu rządowego nie jest jeszcze tego dowodem, to naprawdę strach pomyśleć, co takim dowodem będzie. Finalna metafora jest tak banalna, jak bolesna. Cała nasza Polska jest prezydenckim tupolewem, czy ściślej, cała Polska jest 36. Specjalnym Pułkiem Lotnictwa Transportowego. Niedoczas, nieprzygotowanie, permanentna improwizacja i  gruntowna dezorganizacja nie są w  Polsce wyjątkiem, ale standardem. Musimy to przyjąć do wiadomości, jeśli chcemy myśleć o uniknięciu losu pułku, który, przypomnijmy, został po katastrofie smoleńskiej rozformowany, bo uznano, że łatwiej jest go zlikwidować niż naprawić.

3 Termin „tupolewizm” pojawiał się już w polskiej debacie publicznej, ale w  szerszym, luźniejszym znaczeniu obejmującym zarówno tupolewizm właściwy, jak i  antyproceduralizm i  optymizm magiczny. Przykładowo, w  grudniu 2016 roku był o  nim głośny artykuł Zbigniewa Parafianowicza w  „Dzienniku Gazecie Prawnej”. O  tupolewizmie wspomina też Adam Leszczyński: „Słowo ‘niechlujstwo’ [...] ma w  polszczyźnie 180 zamienników – jednym z  ostatnich jest »tupolewizm«” (A. Leszczyński, No dno po prostu jest Polska, dz. cyt., s. 89).

 

Optymizm magiczny

Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie! Sędzia Soplica[1] Ziemię widać, coś tam widać, może nie będzie tragedii. rozmowa w kokpicie tupolewa 30 minut przed katastrofą[2]

O

ptymizm magiczny to planowanie działań w  oparciu o  założenie, że wystąpią tylko okoliczności korzystne, a  okoliczności niekorzystne nie wystąpią. Jeśli okoliczności niesprzyjające już wystąpiły, wówczas wierzymy, że nie będą one miały konsekwencji. Mówiąc prościej, optymizm magiczny to postawa, w  której nie przyjmujemy do wiadomości realiów, ale zakładamy, że jakoś to będzie. Niestety, całkiem często nie jest. W ramach optymizmu magicznego uodparniamy się na fakty albo postępujemy im na przekór. Chcemy wierzyć, że będzie dobrze, mimo że wszystko wskazuje na to, że nie będzie. W  styczniu 2006 roku na Śląsku zawaliła się hala wystawowa, co przyniosło 65 ofiar śmiertelnych, ponad 170 rannych i  1330 ogółem pokrzywdzonych[3]. W  dziesięciolecie tej tragedii „Polityka” przypominała, że feralną halę „oddano do użytku wiosną 2000 r. [Już] wówczas wykryto szczeliny w dachu, były też kłopoty z  jego odwadnianiem; a  cała konstrukcja pod ciężarem śniegu przekrzywiła się już w trakcie budowy. Zresztą felerny dach od początku do ostatnich swoich dni przeciekał – w  niektórych miejscach w  opinii wystawców »lało [się]

ciurkiem« – stąd powierzchnie pod dziurami były wynajmowane ze zniżką”[4]. Ze zniżką! Tak! Stan hali był tak zły, że dostrzegła to nawet niewidzialna ręka rynku. Niestety, nie udało jej się podtrzymać dachu. Czytajmy dalej. „W  styczniu 2002  r. zauważono znaczne ugięcie dachu; jeden z  dźwigarów był uszkodzony. Naprawa polegała na jego wzmocnieniu dodatkowym słupem, czego nie zgłoszono nadzorowi budowlanemu i nie wpisano do dziennika budowy, ale nie sprawdzono już stanu technicznego pozostałych dźwigarów”[5]. „Hala bez wątpienia została zaprojektowana na »zaniżone obciążenia śniegiem« – biegli uważają, że mogło to wynikać nie tylko z  oszczędności, ale też z  powszechnego wówczas w  kraju klimatu niekompetencji i niefrasobliwości. Czyli: stawiano hale nie tylko niepasujące do polskich norm, ale też niedostosowane do naszego klimatu – na przekór zdrowemu rozsądkowi i  życiowemu doświadczeniu”[6]. Śmiem twierdzić, że od czasu zbudowania tej hali nie tylko nie zmienił się nasz klimat w sensie śniegów i temperatur, lecz także wciąż panuje ów „klimat niekompetencji i niefrasobliwości”. Dach przecieka, filary się uginają, ale to nie jest dla nas problem. Postało tyle, postoi jeszcze. Wymyślamy sobie scenariusz optymalny i  według niego procedujemy. Scenariuszy gorszych nie tylko nie zakładamy, ale nawet nie przyjmujemy do wiadomości. Oczywiście, te problemy z dachem śląskiej hali wyszły na jaw dopiero po katastrofie. Czasem jednak bywamy mądrzy przed szkodą, ale mądrzy tylko teoretycznie. Wiemy, a nawet mówimy w  mainstreamowych mediach, że coś jest bardzo źle przygotowane i  że nieszczęście wisi w  powietrzu. Niestety, ta wiedza nie jest jeszcze wystarczającym impulsem, żeby coś zmienić. W  lutym 2016 roku, na pięć miesięcy przed Światowymi Dniami Młodzieży, Radio Kraków rozmawiało z  prezydentem Krakowa Jackiem Majchrowskim o  stanie przygotowań:

– Dzisiejszy „Dziennik Polski” dotarł do planów komunikacyjnych związanych z ŚDM… – Zostały mu udostępnione. – Napisane jest, że dotarł. – Zawsze lepiej brzmi, że dotarli. – Dobrze, udostępnione zostały plany komunikacyjne związane z  ŚDM. Dobrze to nie wygląda. Lepiej wziąć urlop? – Zachęcam państwa do tego. Może być ciężko. Chociaż wiele nie wiadomo. Zobaczymy, jak to wyjdzie[7]. Tak właśnie! „Zobaczymy, jak to wyjdzie”. Przyszłość jest nieprzewidywalna, ale u  nas, w  Polsce, nie tylko jej przewidywać nie trzeba, ale też do braku tych przewidywań można się oficjalnie przyznać. Zwróćmy też uwagę, że te słowa w  sumie dobrze o  prezydencie Majchrowskim świadczą – przynajmniej jest szczery. Idźmy więc dalej. Msza święta z udziałem papieża Franciszka w podkrakowskich Brzegach: – Podobno według wyliczeń opuszczenie Brzegów [po zakończeniu mszy] może trwać osiem godzin. – W Kolonii [w czasie ŚDM w 2005 roku] ostatni uczestnik tej mszy opuścił jej teren po dwudziestu godzinach. Osiem godzin to nie jest źle. – Czyli optymistycznie. – Brzegi nie są najszczęśliwszym wyborem. To podmokły teren. Jak popada, to będzie fatalnie. Tam nie ma też dojść. Są dwa, trzy dojścia z  określoną przepustowością, ale zobaczymy[8]. „Z  określoną przepustowością” i  jakoś to będzie! Być może „będzie fatalnie”, ale żadna przewidywana fatalność nie zmobilizuje nas do tego, żeby przenieść mszę w  miejsce, które nie jest podmokłe, a przepustowość ma większą niż określoną.

O  tym, że przygotowanie jest fatalne, możemy oficjalnie wiedzieć. Może o  tym mówić prezydent Krakowa, może o  tym donosić Rządowe Centrum Bezpieczeństwa (tak jak doniosło na trzy miesiące przed ŚDM[9]). Ale to nic nigdy nie zmienia. Pisałem te słowa na dwa miesiące przed tą imprezą i jasne było, że jeśli w czasie jej trwania stałoby się – odpukać! – coś złego, to wybuchłaby niesłychana wrzawa, która z  bezproduktywną i  spóźnioną lubością potępiłaby niedociągnięcia w  przygotowaniach. A  jeśli nic by się nie stało, wtedy wszyscy by o nich zapomnieli, bo przecież znowu się udało. ŚDM minęły, tragedii nie było, książka poszła do druku – sprawdziło się, jak pisałem. W  optymizmie magicznym zakładamy – często wbrew twardym faktom – że nic złego się nie zdarzy i  że wszystko pójdzie po trajektorii najbardziej nam przychylnej. Że deszcz nie spadnie, śnieg się roztopi, a  mgła rozstąpi. Optymizm magiczny to dokładne przeciwieństwo amerykańskich podręczników o  sprawnym działaniu, w  których czytamy zawsze, że należy mieć nadzieję na najlepsze, ale przygotować się na najgorsze. Niestety, w  Polsce realizujemy raczej zasadę „przygotuj się na najlepsze, a  o  najgorszym nawet nie myśl”. Konstruujemy nasze plany tak, że powieść się mogą tylko wtedy, gdy wszystkie okoliczności ułożą się po naszej myśli. Jako się rzekło, prezydentowi Majchrowskiemu trzeba oddać przynajmniej to, że nie boi się mówić, że być może będzie fatalnie. Często jest bowiem tak, że wolimy nawet nie myśleć o  tym, co będzie, jeśli okoliczności ułożą się niepomyślnie. Uważamy, że nie wypada o  tym mówić i  myśleć, bo to sprowadzi nieszczęście. Wydaje się nam, że sama rozmowa o  tym, jak się ustrzec wilka, to już wywoływanie go z  lasu. Zachowujemy się tak, jakbyśmy z góry zakładali, że Polska jest w  stanie działać tylko i  wyłącznie tupolewicznie i  tylko i  wyłącznie przy sprzyjających wiatrach. Stąd też samo pomyślenie o  tym, że bywają wiatry niekorzystne, pachnie niedasizmem, pachnie przywoływaniem problemu, którego nie da się w  ramach polskiej cywilizacji rozwiązać. Samo

pomyślenie o  tym, że okoliczności mogą być niekorzystne, bliskie jest odebraniu Rzeczypospolitej Polskiej prawa do istnienia. Przecież wszyscy dobrze wiemy, że ona sobie w niesprzyjających warunkach nie poradzi. Lęk przed pomyśleniem o  złych scenariuszach wiąże się z naszymi ciągotami do wiary w magiczną moc słów. Uważamy, że wystarczy coś zapisać w  wytycznych czy w  innym dokumencie strategicznym, a  samo z  siebie stanie się to rzeczywistością. Z  drugiej strony, uważamy też, że problemy i  komplikacje ściąga na nas samo mówienie o  nich. W  tym właśnie sensie nasz optymizm jest magiczny – jesteśmy przekonani, że dobre rzeczy stają się faktem tylko dlatego, że się o  nich pomyśli, a  złe się nie dzieją, jeśli o  nich nie pomyślimy. W  rezultacie jesteśmy zawsze i  zupełnie nieprzygotowani na sytuacje kryzysowe. Optymizm magiczny pozostaje oczywiście w ścisłym związku z  tupolewizmem. Tupolewizm to działanie bez przygotowania i  bez zapasu czasu, a  optymizm magiczny uzupełnia go o  naiwną i  bezprzedmiotową wiarę, że wszystko się samo z  siebie uda i  jakoś będzie. I  tak powstaje ów przedni i  arcypolski koktajl ostatniochwilizmu, bezprzygotowanizmu i  jakośtobędzizmu. Co ciekawe, w  jakiś niepojęty sposób umie się on połączyć z  naszą kulturą kwękania. Przecież z  jednej strony skwaszenie jest naszym narodowym nastrojem, brak uśmiechu naszą dewizą, a  narzekanie naszym small talkiem, ale z  drugiej strony, gdy nasze państwo podejmuje jakieś działania – zakładamy tylko i wyłącznie najbardziej różowy ze wszystkich optymistycznych wariantów. Mieszkamy w  kraju, w  którym tradycją i  patriotycznym obowiązkiem jest czarnowidztwo i  negatywne myślenie, ale… z  jakiegoś powodu nie przekłada się to na cnotę rozwagi i  umiejętność przewidywania naszych instytucji. W swojej ludowej mądrości wiemy, że od państwa polskiego nie należy spodziewać się usług wysokiej jakości i  w  ogóle że nie należy spodziewać się po nim wiele. Jeśli państwo coś robi, to my, obywatele tego państwa, z  góry zakładamy (na ogół

słusznie), że wyjdzie to najgorzej, jak tylko się da. Jesteśmy absolutnie trzeźwymi realistami, jeśli chodzi o  oczekiwania wobec naszego państwa. Nie mamy złudzeń co do tego, czy Rzeczypospolitej uda się zbudować na czas stadiony bądź autostrady albo wypłacić zasiłek macierzyński w terminie. Ten brak oczekiwań jest smutny, ale w  jakiejś mierze zdrowy. Problem w tym, że ci sami ludzie, którzy tak rzeczowo oceniają możliwości państwa z  zewnątrz, w  chwili kiedy zaczynają coś dla tego państwa robić albo w  jego imieniu działać, automatycznie przestawiają się na tupolewizm. Zachowujemy się tak, jakby istniały dwa gatunki Polaków – żaden tam gorszy i  lepszy sort, ale raczej Polacy-obserwatorzy i Polacy-sprawcy. Ci z nas, którzy są tylko obserwatorami, mają ogląd boleśnie realistyczny. Jest on skrajnie pesymistyczny, ale nigdy nie magiczny. Wszyscy wiemy, że nasze państwo działa słabo. Jest to oczywista oczywistość. Prywatnie nikt na państwo polskie nie liczy. Polacy-obserwatorzy niczego od państwa nie oczekują, wiedzą, że ono działa fatalnie, i  z  łatwością przewidują nawet najbardziej fantastyczne komplikacje. Z drugiej zaś strony Polacy-sprawcy, czyli ci spośród nas, którzy zasiadają za decydenckimi biurkami, uprawiają najczystszy optymizm magiczny, a  wszechobecnemu tupolewizmowi nie chcą czy nie umieją przeciwdziałać. Co więcej, często jest tak, że Polakiem-sprawcą i  Polakiem-obserwatorem jest jedna i  ta sama osoba. Po godzinach pracy i w rozmowach z przyjaciółmi jesteśmy trzeźwymi obserwatorami, ale gdy tylko podbijamy kartę pracy, od razu stajemy się, niejako z  racji pełnionej funkcji, optymistami magicznymi. Dach katowickiej hali przeciekał, dźwigary uginały się na długo przed katastrofą, ale nie potrafiliśmy nic z  tym zrobić. Nie stworzyliśmy przestrzeni na wyciągnięcie wniosków ani instytucji, która mogłaby to zrobić. Wszystko wskazywało na to, że z halą jest coś nie tak, ale – na mocy optymizmu magicznego – wciąż wierzyliśmy, że jakoś to będzie. Niestety, nie było. Zginęło 65 osób. Nie potrafiliśmy tego przewidzieć i  temu zapobiec, mimo że oznaki nadchodzącej katastrofy były,

powiedzmy sobie wprost, oczywiste i  jednoznaczne. Dach się ugina, a w czasie deszczu woda leje się ciurkiem do środka. Czy może być wyraźniejszy znak, że coś jest nie tak? Niestety w Polsce nawet wyraźne i jednoznaczne przypadki wcale nie są jednoznaczne. A  co z  problemami, które nie są dane wprost? Co z  tymi, które czają się w  ukryciu, których nie widać i  nie słychać bezpośrednio? Tam, gdzie dachy nie trzeszczą, a  dźwigary się nie uginają, tam nasza Rzeczpospolita ma się najgorzej, bo tam najłatwiej jest się oszukiwać, że jakoś to będzie. Polska ma problem ze zrozumieniem i  docenieniem zagrożeń, które nie weszły jeszcze w  stan oczywistości. Polska nie jest dobra w przewidywaniu tego, co nienamacalne, a polskie organizacje zachowują się tak, jakby widziały tylko fakty zmysłowe lub medialne, nie widziały natomiast tego, co jest dostępne pojęciowo. Nie umiemy uprzedzać zawczasu, a  jeśli w  ogóle umiemy na coś reagować, to tylko na to, co naoczne i podane na dłoni. To, co się jeszcze nie urzeczywistniło, co nie jest dostępne we wnioskach bezpośrednich – co do tego możemy być najzupełniej pewni, że nasze państwo tego nie przewidzi i  się na to nie przygotuje. Prewencja wobec tego, czego nie widać, nie jest naszą najlepszą stroną. Właściwie nie jest naszą żadną stroną. Polska rzuci się do działania, jeśli któregoś pięknego dnia wybuchnie stacja trafo dostarczająca prąd do nowoczesnego wieżowca. Ale jeśli fachowcy będą dowodzić, że za trzydzieści lat sieć energetyczna nie udźwignie zapotrzebowania na prąd – nikt oczywiście nic nie zrobi. Choćby się wzięło tysiąc ekspertów, choćby każdy zjadł tysiąc kotletów i wszystkie rozumy świata, to i tak nas nie przekonają, że czarne jest czarne, czyli że zagrożeniem może być coś tak abstrakcyjnego jak – przykładowo – zmiana klimatu, której być może jeszcze w tej sekundzie nie widać gołym okiem, ale którą widzą już w swoich danych eksperci. Jesteśmy instytucjonalnie ślepi, nie umiemy korzystać z opinii fachowców, którzy umieją patrzeć dalej niż to, co widać, słychać i  czuć bezpośrednio. Żaden najbardziej uczony wywód, choćby cytował tysiąc

czasopism z  samej listy filadelfijskiej i  choćby wydrukować go na najbardziej lśniącym papierze, nie przełamie naszego optymizmu magicznego. Jedyne, co jest nas w  stanie ruszyć, to twardy, a  najlepiej brutalny fakt. Raporty, ewaluacje, oceny, zdrowy rozsądek – wszystko to jest dla nas zbyt słabe, zbyt mało zamaszyste. Jest w  tym za mało dobitnego istnienia, by popchnąć nas do działania. Nasze instytucje nie potrafią funkcjonować na poziomie przewidywań i prognoz; one umieją reagować tylko na fakty. Nasze państwo jest w  stanie się odnieść tylko do już rozbitego tupolewa albo już zawalonej hali. Sam widok cieknącego dachu, albo brak widoku z  powodu mgły, to jest jeszcze zbyt mało, żeby postawić nasze państwo na nogi. „ZUS wyliczył” – donosiła w  lutym 2016 roku „Gazeta Wyborcza” – „że w  ciągu pięciu lat na emerytury i  renty zabraknie 250 mld zł, a w wersji pesymistycznej – 400 mld”[10]. Jest niby wiedzą powszechną, że przyszłe emerytury będą tragicznie niskie. Niby każdy o  tym wie, ale jakoś… właśnie, jakoś to będzie. Żaden ZUS-owski raport o  bilansie zysków i  strat nie ma w  sobie wystarczającej mocy sprawczej, by Rzeczpospolita Polska coś z  tym zrobiła. Choćby z  wyliczeń wyszło, że i biliona złotych zabraknie, to nic z tym nie zrobimy. Idea bilionowego deficytu nie przekłada się w naszych głowach na miliony ludzi na głodowych emeryturach ani na społeczną katastrofę, jaką to będzie oznaczać. Nie wiadomo, co przyniesie przyszłość: na pewno coś będzie inaczej, na tyle inaczej, że podważy to wszystkie dzisiejsze kalkulacje. A więc, jak zwykle, jakoś to będzie. Nie przeciwdziałamy, nie przewidujemy, nie planujemy. Ta dziura w ZUS-owskim budżecie przecież się jakoś sama załata i  zniknie, jeśli tylko wystarczająco ostentacyjnie będziemy patrzeć w  przeciwną stronę. Jak długo kryzys nie wtargnął przez bramy, jak długo widać go tylko na ekranie czy na papierze, a  szczególnie jeśli ma on nadejść dopiero w dalekiej przyszłości, a więc nie za naszej kadencji, tak długo żadna siła nie ruszy nas z  miejsca. Jakoś to będzie. Pożyjemy, zobaczymy. Na Bałutach jeszcze Polska.

 

Antyproceduralizm

[…] pogarda dla procedur i przepisów prawa, słabość instytucji. Trzecia Rzeczpospolita ma pamięć złotej rybki. Nie pamięta tego, co się wydarzyło wczoraj. Skazana jest na powtarzanie ciągle tych samych błędów. Jan Śpiewak[1]

A

ntyproceduralizm to brak wiary w  procedury i  niechęć do nich. Jest to zarazem przekonanie, że rzeczy doraźne i  improwizowane będą zawsze lepsze niż te zaplanowane i  przemyślane. Antyproceduralizm każe nam postrzegać procedurę nie jako narzędzie do panowania nad rzeczywistością, ale jako zło konieczne, balast, który raczej przeszkadza, niż ułatwia. Procedury w  Polsce – tam, gdzie w  ogóle istnieją – są na ogół oderwanymi od życia regulaminami, których nikt nie przestrzega i które niczemu nie służą. Jedyne, do czego się przydają, to tworzenie fałszywego poczucia bezpieczeństwa. W  razie czego zawsze będzie można pokazać, że o  proszę, procedura była, tam, w  szufladzie, leży ostemplowany wydruk. I nic to, że nikt jej nie przestrzegał, i nic to, że wszyscy o tym wiedzieli. Pierwsze, co trzeba zrozumieć, to że procedura w Polsce nie służy do tego, żeby jej przestrzegać. Jest ona raczej ukłonem czy ustępstwem wobec przywleczonego z zewnątrz i z gruntu nam obcego wymagania, żeby procedura istniała. Procedura jest gwałtem na polskości. My po prostu nie wierzymy w  schemat, racjonalność i regulamin. Nie wierzymy, że możemy się w nich odnaleźć. Uważamy, że naszym jedynym żywiołem i  najwyższym wcieleniem jest improwizacja, działanie „na

żywca”, rozpoznanie bojem i wymyślanie na bieżąco. Odbija się tu czkawką nasze słynne „Polak potrafi”. Bo owszem, Polak potrafi, ale nie potrafi potrafić systematycznie. Nie umiemy przenieść naszych talentów na łono metody, nie umiemy przetłumaczyć ich na standardy i  na instytucjonalne zwyczaje, zwane też procedurami. Niewolniczo trzymamy się przekonania, że nasza sprawczość i  twórczość mogą się mieć dobrze tylko tam, gdzie nie są ujęte w żadne ramy. Niespecjalnie lubimy samą ideę procedury, niespecjalnie lubimy przestrzegać procedur, no i  faktycznie na ogół ich nie przestrzegamy. Pomyślmy o  służbiście. To piękne słowo ma w Polsce wydźwięk wyraźnie pejoratywny. Służbista to ktoś, kto nie jest życiowo elastyczny, ktoś, kto utrudnia i  nie idzie na rękę, bo zbyt skrupulatnie przestrzega procedur. Ale, prawdę mówiąc, to określenie znaczy nawet więcej. Służbistą nazywamy w  Polsce nie tylko tego, kto się zbyt kurczowo trzyma procedury, ale również tego, kto jej w ogóle przestrzega. Działanie zgodnie z  procedurą jest w  Polsce złośliwością, przeszkodą, wiecznym strajkiem włoskim. Ktoś, kto chce postępować wedle procedury, staje się służbistą czy wręcz warchołem, a w każdym razie kimś, kto robi problemy. Antyproceduralizm sprawia, że Rzeczpospolita Polska wyczerpuje swoje możliwości w bieganiu od pożaru do pożaru i gaszeniu ich. Polska nie jest w stanie niczego zaplanować ani też naprawić i  połatać na dłużej. Nie myślimy procedurami, a więc nie mamy czego naprawiać, żeby następnym razem było lepiej. Wszystko jest zawsze ad hoc, wszystko jest zawsze starciem się na świeżo i  na nowo z  żywiołem życia, które nieodmiennie nas zaskakuje. Nic nie jest dla nas nauczką i  z  niczego nie potrafimy wyciągnąć wniosków. Antyproceduralizm powoduje, że polska pamięć instytucjonalna jest dramatycznie krótka, a  właściwie żadna. Świat jest dla nas wiecznie młody, a  my jesteśmy w  nim wiecznymi niemowlętami. Przesada? Zanurzmy się więc w fakty. 8 kwietnia 2010 roku, dwa dni przed lotem do Smoleńska, rządowy tupolew zabrał

premiera Tuska do Czech na roboczy obiad z  prezydentem Obamą. W książce Smoleńsk. Zapis śmierci czytamy: Powrót do Warszawy spokojny jednak nie był. Kilka minut po starcie z  Pragi w  tupolewie coś huknęło. Na wysokości 1220 metrów w  kadłub samolotu uderzył ptak. W  takich sytuacjach piloci zazwyczaj zawracają na lotnisko i  awaryjnie lądują. Załoga „tutki” podjęła jednak ryzyko i  po sprawdzeniu parametrów lotu oraz systemów pokładowych postanowiła lecieć na Okęcie[2]. Z  raportu komisji Millera dowiadujemy się, że „uszkodzenie […] zostało naprawione 09.04.2010  r. [w  Warszawie] przez” – jakże by inaczej – „[personel] nieprzeszkolony w  zakresie metod i  technik napraw elementów i  zespołów lotniczych z  materiałów kompozytowych [...] [i] niezgodnie z  wytycznymi Ту154. Руководство по капитальному ремонту”[3]. Raport podkreśla, że ta „naprawa nie miała wpływu na zaistnienie katastrofy”[4], ale autorzy Zapisu śmierci logicznie zauważają, że „gdyby [piloci] wrócili do Pragi, prezydent prawdopodobnie musiałby w  sobotę lecieć czarterem”[5], a  więc nie byłoby katastrofy pod Smoleńskiem, bo każdy cywilny pilot zawróciłby znad Siewiernego na samą wieść o  tym, że widzialność spadła do dwustu metrów. Antyproceduralizm sprawił, że do katastrofy w  Smoleńsku w  ogóle doszło, ale ma on i  drugie dno. Minęło już kilka lat i  możemy ze spokojem i  smutkiem stwierdzić, że dzięki antyproceduralizmowi naszemu państwu heroicznie udało się niczego nie nauczyć. Sięgnijmy do „Rzeczpospolitej” z 18 marca 2016 roku. Prawie sześć lat po Smoleńsku. Ale czy zrobiliśmy jakiś postęp? Stromego, 100-metrowego odcinka od ulicy do stacji wyciągu na Śnieżkę nie mógł pokonać żaden samochód poza terenowym GOPR-u. Szef ochrony prezydenta […],

który siedział obok prezydenckiego kierowcy, podjął decyzję o  próbie wjazdu 3,5-tonowym bmw. Na pełnym gazie, z  rozpędu mimo kamieni, lodu. Wiele wskazuje na to, że sparciała opona wtedy została uszkodzona. Reszty dokonała już prędkość. Jak wiadomo, do wypadku doszło podczas drogi powrotnej na [autostradzie] A4 na wysokości Brzegu – w  prezydenckiej limuzynie strzeliła opona, bmw zjechało do rowu, ale się nie wywróciło. Kierowca uratował życie prezydenta, jednak i tu pojawiają się wątpliwości. Z  informacji „Rzeczpospolitej” wynika, że komputer pokładowy kilkakrotnie alarmował o problemie z  ciśnieniem powietrza w  oponie. Dlaczego tak doświadczony funkcjonariusz zignorował uwagi? – Delegacja gnała do Wisły, spóźnienie było blisko godzinne. Taką decyzję podjęto z  kimś z  Kancelarii i  szefem ochrony prezydenta – mówi nam osoba znająca kulisy śledztwa, które prowadzi opolska prokuratura. Zgodnie z  procedurami szef ochrony powinien zatrzymać samochód i  przesadzić prezydenta do bezpiecznego auta. Ale tego nie zrobił. Co więcej, zalecenia BMW mówią, że na pękniętej oponie można przejechać do 100 km, tyle, że z  prędkością nie większą niż 80 kilometrów na godzinę. Jechano grubo ponad dwa razy szybciej[6]. Brzmi znajomo? „W  2003  r. ledwo przeżył wypadek rządowego śmigłowca MI-8 Leszek Miller. W 2008 w katastrofie CASY zginęli oficerowie z dowództwa sił powietrznych polskiej armii”[7], w  2010 prezydent Kaczyński zginął pod Smoleńskiem, w  2016 prezydent Duda omal nie zginął na

autostradzie, a  w  2017 karambol na szosie pod Toruniem przeżył minister Macierewicz. I najgorsze jest to, że lista zdąży się pewnie wydłużyć, zanim ta książka trafi na półki. Jest takie powiedzenie, że najtrudniej jest skończyć pisać książkę, bo zawsze by się chciało coś dodać, uzupełnić, dopisać. Ale książkę o  Polsce skończyć jest szczególnie trudno – bo za każdym razem, kiedy zajrzy się do tekstu, okazuje się, że są wciąż nowe dowody na stare tezy. I  to jest znów ten arcypolski motyw: ta niesłychana powtarzalność podobnych wypadków, ta świadomość, że wystarczy poczekać kilka miesięcy czy lat, a znowu stanie się to samo‹4›. To jest właśnie sól ziemi i  kość z  kości antyproceduralizmu. Nasze państwo nie jest zdolne ani do uczenia się na własnych błędach, ani chyba do uczenia się w  ogóle. Stać nas tylko na nadzieję, że człowiek, czyli ostatnie ogniwo systemu, jakimś rozpaczliwym manewrem uratuje sytuację. Udało się to w 2016 roku kierowcy limuzyny, który uratował życie prezydenta Dudy. Udało się w  2003 roku pułkownikowi Markowi Miłoszowi, który lądując na autorotacji, uratował życie premiera Millera. W 2010 roku nie udało się jednak kapitanowi Protasiukowi. Kiedy zaś uratować sytuacji się nie uda i kiedy już dojdzie do wypadku czy katastrofy, wtedy na ogół okazuje się, że jej przyczyną było „rażące zaniedbanie”, czyli systemowe nieprzestrzeganie czy wręcz nieistnienie procedur. Chciałoby się powiedzieć, że rażące zaniedbanie nie jest tylko okazyjną przyczyną tej czy innej katastrofy, ale więcej, że to jest w Polsce stan normalny wszystkich i  wszystkiego. To nie jest tak, że ta część Polski, która działa w  miarę sprawnie, działa sprawnie dlatego, że przestrzega procedur, a  ta część, która się rozbija, spada czy tonie – nie działa dlatego, że nie przestrzega. Jest inaczej. Procedur nie przestrzega nikt i  nigdzie, ale mówimy o  tym dopiero wtedy, gdy coś się stanie. Wtedy dopiero wolno głośno zauważyć to, co wszyscy wiemy od początku, a  więc że procedur nie przestrzegano od lat, a  rażąco zaniedbane było wszystko i  wszędzie. Ale dopóki jakoś się udawało, dopóki nie

było tragedii, nikt o tym nie myślał i nie pamiętał. Nie jesteśmy mądrzy ani przed szkodą, ani po szkodzie, za to po szkodzie płoniemy świętym oburzeniem, że ktoś gdzieś zaniedbał i  nie przestrzegał. Tak jakby to było jakąkolwiek nowością czy zaskoczeniem. Chciałoby się wręcz powiedzieć, że zatrzymaliśmy się w  pół kroku w  naszej polskiej historii, na naszym kursie i  ścieżce modernizacji. Zrobiliśmy już krok od rządów dyktatorskich do jako tako demokratycznych, ale wciąż jeszcze przed nami krok kolejny, ten, który przeniósłby nas z kraju, którym rządzi wielka improwizacja, do kraju, którym rządzi procedura. Bo zaiste, to nie prawda nas wyzwoli, ale procedura. Nie zrobimy jednak tego kroku, dopóki będziemy wierzyć, że rzeczy robione bez przygotowania wychodzą lepiej niż te zaplanowane i przygotowane z rozmysłem. A najskrajniejszy dowód tej wiary znajdujemy u  Zygmunta Czarneckiego, polskiego przedwojennego generała, członka Polskiej Organizacji Wojskowej i  Legionów, uczestnika II wojny światowej, sowieckiego więźnia i  oficera armii Andersa. Wydawać się może, że taki człowiek miał kiedy nauczyć się bolesnego realizmu. Ale oto co czytamy w  jego wydanej w  1951 roku na londyńskiej emigracji książeczce pt. Polska wojna w  trzeciej światowej. Książka mówi, o  co i  jakimi metodami powinna walczyć Polska w  nowej wojnie, której wybuchu się wówczas spodziewano. I  oto najbardziej interesujący nas fragment: „Trzeba będzie działać możliwie najszybciej i  bez zwłoki, moment organizacji będzie niemal równoczesny z  momentem już prowadzonej walki. Organizacja będzie się więc odbywała w  ostatniej chwili i  dopiero w  obliczu nieprzyjaciela, czyli zasadniczą metodą działania będzie improwizacja”[8]. Czy może być coś bardziej antyproceduralnego niż to? Mówimy tutaj przecież o militarnej sferze życia, w której akcent na przygotowanie i  organizację jest przysłowiowy, a  przynajmniej taki być powinien. Nasza niezmierzona wiara w  potęgę improwizacji jest tu podniesiona do rangi strategii, przestaje być czymś, do czego się smutno przyznajemy i  co

sobie wytykamy, a  staje się oficjalnie wyznawaną doktryną. Antyproceduralizm osiąga tutaj swoje apogeum, bo improwizacja przestaje być tupolewiczną koniecznością chwili, a staje się improwizacją z góry zaplanowaną.

4 I  oczywiście stało się. Kto nie chce, niech nie wierzy, ale dobę po tym, jak dodałem zdanie o  wypadku ministra Macierewicza, w  Oświęcimiu zdarzył się wypadek z udziałem kolumny samochodowej premier Szydło (luty 2017 roku).

 

Zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności

Z

arządzanie rozmyciem odpowiedzialności to celowe utrzymywanie niejasnego podziału kompetencji między ludźmi lub instytucjami. Służy to utrudnianiu wszelkiej aktywności oraz ochronie osób decyzyjnych przed konsekwencjami ich działań lub zaniechań. Innymi słowy, zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności to rozmyślne kultywowanie ogólnego bałaganu decyzyjnego i  czerpanie zeń korzyści. Modelowym przypadkiem jest sytuacja, w  której kompetencje dwóch organów państwa graniczą ze sobą i wytwarzają nieprzejrzystość na styku. Ta nieprzejrzystość jest wykorzystywana przez wszystkie zainteresowane strony do fałszywej ucieczki przed kozłoofiaryzmem. Często jest tak, że odpowiedzialność pozornie jest uregulowana, ale w rzeczywistości i w praktyce – nie. Dopóki wszystko działa, to działa. Ale potem na szarym pograniczu kompetencji wybucha lokalny pożar (w  reklamie idzie złe zdjęcie, wali się dach albo rozbija samolot) i  nagle się okazuje, że – wbrew szumnym zapowiedziom i rozbudowanym nadregulacjom – nikt za to nie odpowiada. Co więcej, nie tylko za to konkretne zdarzenie nie odpowiada konkretny człowiek, ale nie ma też żadnej możliwości poprawy sytuacji na przyszłość. Odpowiedzialność jest długofalowo rozmyta, więc nie wiadomo, kto i  co miałby poprawiać. Sami siebie skazujemy na popełnianie ciągle tych samych błędów.

Dyskusja trzech organów Rzeczypospolitej na temat koszenia trawy przy ulicy Bukowińskiej w Warszawie, lipiec 2016 roku[1]

Zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności jest ucieleśnieniem przysłowia, że porażka jest sierotą. Jak długo coś się udaje, jak długo przynosi sukcesy albo przynajmniej w  miarę znośnie funkcjonuje, tak długo działamy sobie radośnie bez formalizmów i  wypełniania papierów. Ale gdy tylko coś się stanie, wtedy natychmiast się okazuje, że nie wiadomo kto przedsięwzięcie organizował, kto nim dowodził i  o  co w  ogóle chodziło. Rzeczpospolita Polska to jeden wielki system umywania rąk. Stan ten wszyscy wspólnie podtrzymujemy, bo zmiana nie leży w  niczyim interesie. Zmiana oznaczałaby bowiem przyjęcie realnej odpowiedzialności. Przykład idzie tutaj z  samej góry, a  rozmycie odpowiedzialności wpisane jest w  sam ustrój RP. Polska jest krajem, w  którym szef rządu i  głowa państwa to dwie różne osoby. Głowa państwa, czyli prezydent, nie pełni jednak funkcji czysto symbolicznych jak monarchowie brytyjscy czy skandynawscy. Polski prezydent ma konkretną władzę, choć nie do końca wiadomo jaką. Innymi słowy, konflikt między prezydentem a  rządem mamy zapisany w  samej Konstytucji.

Tworzy ona dwa ośrodki władzy: „Duży Pałac” przy Krakowskim Przedmieściu i  „Mały Pałac” w  Alejach Ujazdowskich (jak to ujmuje Robert Krasowski, „twórcom konstytucji nie przyszło do głowy, że w sprawach zasadniczych można mieć różne poglądy, więc wprowadzili dwuwładzę”[2]). Możemy oczywiście zarzekać się, że słowa art. 133 Konstytucji, że „Prezydent Rzeczypospolitej w zakresie polityki zagranicznej współdziała z  Prezesem Rady Ministrów”[3], są jasne i  klarowne, ale o  to właśnie chodzi, że nie są. Sprawa jest pozornie jasna, ale naprawdę totalnie niejasna. A  o  jasności peroruje na ogół ten, kto akurat ma w  tym interes. Nie trzeba chyba przypominać, co się działo, kiedy prezydent i  premier wywodzili się z różnych obozów. Napięcie było stałe, kłótnie na porządku dziennym, a  każde spięcie polityczne było kryzysem konstytucyjnym. Pamiętamy te żenujące spory o  krzesło na forum czy samolot do Brukseli. To jest właśnie efekt rozmycia odpowiedzialności. Ograny państwa, zamiast skutecznie działać na zewnątrz, zajmują się same sobą. Nasza energia wyczerpuje się na froncie wewnętrznym, pozostawiając mało czasu, siły i środków na realne działanie zewnętrzne. Rozmycie odpowiedzialności sprawnie skapuje w dół (inaczej niż bogactwo). Kto bowiem – poza pracującymi w samorządzie – wie, czym zajmuje się takie ciało jak sejmik wojewódzki albo czym różnią się kompetencje wojewody od marszałka województwa? Wiedzą o  tym sami zainteresowani, Dziennik Ustaw, no i  Wikipedia, ale możemy bezpiecznie przyjąć, że nie wie tego żaden statystyczny człowiek. A  przede wszystkim od żadnego zwykłego obywatela nie można wymagać, żeby to wiedział. Struktura samorządówki jest na to zbyt mętna i trudno się oprzeć wrażeniu, że jest mętna celowo. Zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności służy tu zniechęcaniu nas do udziału we władzy. Jak długo wszystko spowija mgiełka niejasności, tak długo będziemy mieć tych dożywotnich burmistrzów i  zabetonowane rady miejskie, którym ani demokracja, ani obywatele nie przeszkadzają w rządzeniu.

Pomyślmy teraz o rozmytych kompetencjach na linii policja – straż miejska. Jasne jest, że ktoś musi ścigać kierowców, którzy źle parkują, albo debili, którzy podpalają śmietniki. Być może istnieją też jakieś skomplikowane regulacje prawne, które uzasadniają, że musi być do tego powołana oddzielna służba mundurowa. Jako obywatele mamy jednak prawo zapytać, dlaczego właściwie nie może tego robić policja? Dlaczego nie uprościć systemu, a  kasy, która idzie obecnie na straż miejską, nie przerzucić po prostu do budżetu policji? Dublowanie zadań z  policją jest najbardziej oczywistym i  najczęstszym zarzutem wobec straży miejskiej i te polskie miasta, które z własnej straży zrezygnowały (Trzebinia, Stalowa Wola, Zakroczym i  inne), zrezygnowały z  niej właśnie z  tego powodu. Rozmycie odpowiedzialności sprawia tutaj, że społeczeństwo nie rozumie, po co są i  jak działają dane służby i  systemy, nie mówiąc już o tym, że utrzymywanie tej ich niejasnej rozdzielności też niesie koszty. Jednak nawet jeśli nie wiemy dokładnie, jakie kompetencje mają premier, prezydent, policja czy straż miejska, to generalnie wiemy, że takie instytucje istnieją. Na wyższy poziom zaawansowania wchodzimy dopiero na kolei. Nie będzie chyba nadużyciem, jeśli stwierdzimy, że nikt spoza samego PKP nie wie, że PKP S.A. Oddział Dworce Kolejowe jest czymś innym niż PKP Polskie Linie Kolejowe, ani czym kompetencje Grupy PKP różnią się od kompetencji PKP Intercity. Cokolwiek sprawiło, że struktura organizacyjna polskiej kolei jest aż tak skomplikowana, trudno uciec od wrażenia, że jest jej to na rękę. Kolej może używać tej złożoności jako zasłony niewiedzy, kryjącej jej działania i  zaniechania. A  czasem jest ona używana wręcz do dyskryminacji tych, którzy tej wyrafinowanej struktury nie ogarniają. Przyjrzymy się temu krok po kroku – warto! Tę kwestię możemy określić mianem kwestii pendolina w Łomży‹5›. Zaczyna się ona od pytania: czego potrzebuje nasza polska nowoczesność? Entuzjaści kolei odpowiadają, że potrzebuje pendolina. Na to pada kontrargument z  pracy

u podstaw i modernizacji rozproszonej, że wcale nie potrzebuje pendolina, tylko dociągnięcia jakiejkolwiek linii kolejowej do takich miast jak Bełchatów, Zamość czy właśnie Łomża. Z  tego punktu widzenia ważniejszy od obcięcia dziesięciu minut na trasie Warszawa–Kraków jest długi marsz przez zapomniane stacyjki, czyli zapewnienie dojazdu tam, gdzie go obecnie nie ma. Co odpowiada na to mikol, obrońca pendolina? Odpowiada, że jeśli myślimy, że istnieje jakaś mityczna „polska kolej”, która ma w kieszeni trzy miliardy złotych i sobie rozważa, czy lepiej jest pociągnąć tory do Łomży, czy kupić pendo, to jesteśmy w grubym błędzie. I że naprawdę trzeba mało wiedzieć o kolei, żeby myśleć, że 62 800 mieszkanek i  mieszkańców Łomży dlatego nie ma dostępu do pociągu, że warszawka i  krakówek zafundowały sobie pendolino. Bo przecież za zakup wagonów odpowiada jedna spółka, za ustalenie rozkładu inna, a  za budowę, znaczy, za brak budowy linii do Łomży – jeszcze inna. Nie ma więc żadnego centralnego zarządu kolejnictwa, który decyduje, co właściwie robi, a czego nie robi polska kolej. Ale uwaga: przecież mamy wszelkie prawo myśleć, że taki zarząd jest! Mamy prawo mieć nadzieję, że jest, mamy prawo domagać się, żeby był! Niezależnie od tego, jak rozmyto odpowiedzialność, i  niezależnie od tego, kto jaką niedecyzję podjął, mamy święte prawo twierdzić, że Rzeczpospolita Polska nie zdecydowała się wybudować połączenia kolejowego do Łomży, a  zdecydowała się kupić pendolino. My, obywatele, nie mamy obowiązku wiedzieć, gdzie i jak która spółka-ciotka łączy się z  którą. Mamy za to prawo uważać, że celem Rzeczypospolitej Polskiej powinno być, żeby łomżanki i  łomżanie mieli kolej, a  nie żeby poprawnie rozumieli przyczyny, dla których jej nie mają. Co odpowie entuzjasta kolei? Odpowie, że dobrze, dobrze, że możemy sobie mówić, co chcemy, ale tak czy siak alternatywa „albo pendolino, albo kolej w  Łomży” jest fałszywa. Fałszywa, bo to po prostu tak nie działa i tyle. A nam pozostanie już tylko odbić piłeczkę, że formalnie rzecz biorąc, jest to alternatywa prawdziwa, bo pendolino jest, pociągów w Łomży nie ma, więc

przynajmniej jeden z  członów jest prawdziwy. I  wszyscy jesteśmy zadowoleni. A  w  Łomży jak pociągu nie było, tak nie ma i nie będzie. Poszczególne podpodmioty PKP, nawet jeśli nie są znane powszechnie, to są guglowalne. Nie są tajne. Bywa jednak jeszcze ciekawiej, bywa, że organizacja zarządza rozmyciem odpowiedzialności tak skutecznie, że ukrywa samą siebie. Od strony petenta wyglądać to może na jej samoparaliż, ale z  punktu widzenia tej organizacji to jest duże ułatwienie działania, bo zabezpiecza przed interesantem, który może czegoś chcieć. Komuś z  zewnątrz może być trudno w  to uwierzyć, ale w  niejednej polskiej instytucji, i  to wielce szacownej, „wiodącej”, takiej z  orzełkiem na ścianie i  dumą w  głosie, jest tak, że kiedy przychodzimy do niej do pracy, to nie da się porozmawiać z  osobą odpowiedzialną za kształt naszej umowy… bo nie ma takiej osoby! To jest polska szkoła negocjacji. Rozmycie odpowiedzialności tak duże, że po drugiej stronie stołu w  ogóle nikogo nie ma. Inaczej mówiąc, jest to negocjowanie przez to, że nie ma z kim negocjować. Rozległa instytucja, bogata zasobami, inercją i  pustym prestiżem, wykorzystuje swoją pozycję do tego, by uniemożliwić stronie słabszej jakąkolwiek rozmowę. Nie da się pomówić o szczegółach naszej umowy, nie da się jej zmienić, bo po prostu nie ma nikogo, kto mógłby podjąć jakąkolwiek decyzję. My mamy utrudnione życie, a instytucja ma ułatwione działanie. My nie mamy z kim porozmawiać, nie mamy do kogo się zwrócić z pretensjami, a instytucja nawet nie musi wydawać żadnej niedecyzji. Po prostu nic się nie wydarza. Nie istnieje nawet zdanie odmowne, bo nie ma podmiotu tego zdania. Zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności służy tu zbudowaniu muru, o  który rozbije się wszelka chęć negocjacji czy omówienia szczegółów przedsięwzięcia. Co ważne i  charakterystyczne, nikt konkretny tego muru nie zbudował i  nikt nie jest za niego odpowiedzialny. Po prostu tak działa instytucja i  tyle. Możemy co najwyżej rozsypać papiery, wstać

od stołu i  wyjść. Ale nawet naszego trzaśnięcia drzwiami nikt nie usłyszy. Nie będzie miało ono kogo wzruszyć. Osoba, która daje nam umowę do podpisu, twierdzi, że tu tylko sekretarzuje i za nic nie odpowiada. Więcej, nawet ta osoba, która tę umowę z  nami podpisuje, lubi twierdzić, że nie odpowiada za to, co podpisuje, ani nie umie wskazać, z kim można się w tej sprawie rozmówić. Lubi za to powiedzieć, że umowy nie da się zmienić, bo zatwierdził ją prawnik. I tyle. Możemy albo ją podpisać, albo wyjść. Rozmowa o  zarządzaniu rozmyciem odpowiedzialności nie będzie kompletna, jeśli nie przywołamy historii nierównej walki III Rzeczypospolitej ze skutkami prawnymi dekretu Bieruta. Sprawa gigantyczna, z  chaosem prawnym (czy może właśnie bezprawnym) na najwyższym poziomie. I  z  ogólną refleksją, że jedyne, na co było stać nasze państwo, to właśnie rozmycie odpowiedzialności na każdym poziomie i  w  każdym pionie. W największym skrócie sprawy miały się tak: w październiku 1945 roku Krajowa Rada Narodowa, której prezydentem był właśnie Bierut, wydała dekret, na mocy którego państwo polskie przejęło od prywatnych właścicieli grunty w  obrębie przedwojennej Warszawy. Teoretycznie dekret wydano „w celu umożliwienia racjonalnego przeprowadzenia odbudowy stolicy i  dalszej jej rozbudowy zgodnie z  potrzebami Narodu”[4]. Teoretycznie za stracone nieruchomości można było uzyskać odszkodowanie, ale, jak to pięknie ujmuje Wikipedysta, „wiara w  siłę komunizmu i  lekceważenie norm prawnych powodowały, że nie przestrzegano obowiązujących w  PRL przepisów”[5]. Czyli już za PRL-u  wszystko odbywało się z  pogwałceniem prawa i  według widzimisizmu urzędników. Biurokraci, kierując się ogólnym klimatem politycznym, łamali prawo, bezpodstawnie odrzucając wnioski o  odszkodowania albo ich w  ogóle nie rozpatrując. Teoretycznie dekret Bieruta dotyczył tylko ziemi, a  nie stojących na niej budynków, ale w  praktyce władze przejmowały również same budynki, nie dokonując nawet odpowiednich zmian w księgach wieczystych

(sic!). Cokolwiek sądzimy o  państwowej rekwizycji nieruchomości i  o  legalności samego dekretu Bieruta, faktem jest, że warszawskie grunty przejmowano, nie przestrzegając nawet tej podstawy prawnej, którą dekret dawał. Prawdziwe cuda zaczęły się jednak dziać w  III RP. Jest ona prawną spadkobierczynią PRL-u, a  więc dekret Bieruta, nigdy formalnie nieuchylony, nadal obowiązuje. I  skoro obowiązuje, to można się od niego odwoływać. Ale odwoływać do kogo i na podstawie czego? Jedna z interpretacji jest taka, że wypadałoby naprawić wyrządzone szkody, po prostu zwracając właścicielom to, co zostało im odebrane. Ale właścicielom, czyli konkretnie komu? Zdążyło już minąć kilka pokoleń. Część dawnych właścicieli zginęła w  czasie wojny. Jedni zostawili spadkobierców, inni nie. Co więcej, dzisiejsza siatka ulic i  parceli zupełnie nie pokrywa się z  tym, co było przed wojną. Nieraz bywa tak, że na połowie przedwojennej działki zbudowano za PRL-u  blok, w  którym później ludzie wykupili mieszkania na własność, a  druga połowa została już w  III RP sprzedana deweloperowi, który zburzył kamienicę i  zbudował grodzone osiedle Forest Hill Residences. Tuż po transformacji ustrojowej trudno było o  konstruktywną rozmowę na ten temat z  uwagi na kiepską sytuację państwa – finansową i  ogólną. Potem rządziło SLD, któremu niespieszno było do odwracania skutków dekretu Bieruta, pewnie dlatego, że miałoby to ostrze antypeerelowskie, co zawsze nie w  smak wyborcom tej formacji. Później ustawę reprywatyzacyjną napisało i przegłosowało AWS, ale prezydent Kwaśniewski zawetował ją i  zasugerował dawnym właścicielom, że najlepiej będzie, jeżeli będą indywidualnie dochodzić swoich praw na drodze sądowej. Czyli państwo oficjalnie umyło ręce od sprawy. Potem znów rządził SLD, następnie kolejno PiS i PO, które zajęły się same sobą i nie miały głowy do takich spraw jak odpowiedzialność za państwo. Później nad światem zawisł kryzys ekonomiczny, wreszcie władzę przejął PiS i  dopiero jesienią 2017 roku wiceminister

Jaki ogłosił projekt ustawy, która dała jakąś nadzieję na uregulowanie problemu. Trzecia Rzeczpospolita była więc zakładniczką dekretu Bieruta przez niemal trzydzieści lat. Rozmycie odpowiedzialności, jakie sobie w  tej sprawie zafundowaliśmy, sprawiło, że jak to barwnie ujął Jan Śpiewak, w  Warszawie panowała „atmosfera powszechnego strachu przed szantażystami wnoszącymi fikcyjne roszczenia na terenach »dekretowych«, co godzi w  uczciwych mieszkańców i  przedsiębiorców, odbiera sens inwestycjom i  podważa zaufanie do władz miasta”[6]. Przede wszystkim jednak oznaczało to permanentnie niepewną sytuację mieszkaniową dla dziesiątków tysięcy ludzi. Panoszyło się okrucieństwo wyrzucania ludzi z  mieszkań[7], a  przejęcia praw do nieruchomości odbywały się na zasadach kompletnie barbarzyńskich lub groteskowych, a  najczęściej jednych i  drugich. Jak to punktował Śpiewak, „handel roszczeniami nadal [kwiecień 2016] odbywa się bez wymogu notarialnej rejestracji umów, czyli bez żadnej kontroli formalnej, [a  więc] kamienicę w  Warszawie można odzyskać na skserowany dokument pełnomocnictwa”[8]. Sławna była metoda „na kuratora”, czyli zdobywanie praw do gruntów przez „reprezentanta spadkobiercy, który przebywa w  bliżej nieokreślonym miejscu i  […] nie ma pewności, czy żyje”[9]. To jest Polska, a więc sądy ustanawiały kuratorów dla osób, które musiałyby mieć po 120–130 lat i  których ostatni ślad życia pochodził sprzed wojny (w  rekordowym przypadku kuratora przyznano osobie, która miałaby lat 156)[10]. To jest Polska, a  więc nie byliśmy w  stanie nic zrobić, gdy „w  rolę kuratorów właścicieli kamienic […] wstępowały, reprezentowane przez prawników, tajemnicze osoby z  odległych miejsc”[11], a  w  jednej z  głośniejszych spraw jako kurator objawił się człowiek z Saint Kitts i Nevis, czyli raju podatkowego na Morzu Karaibskim. A  właściwie nie objawił się, bo nikt go na własne oczy nie widział, a pełnomocnictwo przyszło – ponoć – do Polski pocztą[12].

Innymi słowy, dekret Bieruta strollował polskie prawo na kilkadziesiąt lat. Była to odpowiedzialność doskonale rozmyta: nie wiadomo było nawet, od kogo i  z  której strony szukać pomocy. No bo jak? Kozłoofiarystycznie wybrać losowego urzędnika z  losowego ministerstwa? Pozwać dla równowagi spadkobierców Bolesława Bieruta, który dekret podpisał? A  może samego Hitlera, za to, że wywołał wojnę? Albo RydzaŚmigłego, że za słabo bronił przedwojennej Warszawy? Jedna odpowiedź jest bardziej absurdalna od drugiej. Niestety, w  Polsce jest to stan normalny, że nie wiadomo kto, za co i przed kim odpowiada. W mętnej wodzie niektórzy z nas łowią te swoje ryby, ale szkodzi ona nam wszystkim.

5 Do Łomży na dzień dzisiejszy, czyli w styczniu 2018 roku, nie da się dojechać koleją. I  owszem, kobieta, która zaraz po Lindzie (aka Witku Długoszu) kupuje bilet na dworcu Łódź Fabryczna w  Przypadku Kieślowskiego, kupuje go właśnie „do Łomży”, ale niech nas to nie zwiedzie – Przypadek to film z  roku 1981, kiedy połączenia do Łomży faktycznie funkcjonowały. Zawieszono je w 1993 roku.

 

Norma europejska

Miałem nadzieję, że kiedyś będzie w Polsce normalnie. Normalnie, czyli tak jak w Europie Zachodniej. Marcin Król[1]

N

orma europejska to ideał Europy, który stanowi w  naszym mniemaniu ostateczny cel istnienia Polski. Dostosowanie się do normy europejskiej jest najdalszym wyobrażalnym horyzontem naszych polskich planów i  zamierzeń. Norma europejska nie odnosi się przy tym do żadnego konkretnego państwa europejskiego. Jest to raczej zbiór naszych przypadkowych, za to bardzo wyidealizowanych przekonań o  tym, jaka jest Europa. W  normie europejskiej przyjmujemy, że Europa jest ukończonym, zamkniętym projektem i monolitem. Zacznijmy od samego pojęcia „Europa”. To jest dla nas pojęcie pierwotne, ideał, który jest spójny, nieskazitelny i  w  najmniejszym stopniu nie odzwierciedla faktu, że Niemcy różnią się od Francji, a  Skandynawia od Grecji. W  języku polskim słowo „Europa” nie oznacza przecież kontynentu, ale mityczną krainę, w której wszystko dzieje się tak, jak powinno. W Europie rowerzyści mają swoje ścieżki, kierowcy autostrady, bezrobotni zasiłki, bogaci swoje ferrari i wszyscy są szczęśliwi. „Europa” to nie są jakieś tam Niemcy, Niderlandy czy Norwegia, ale ideał, który tkwi w  naszych głowach i  któremu za wszelką cenę chcemy sprostać. Pomyślmy o  przymiotniku „europejski”. W  Polsce jest on często równoznaczny ze słowem „dobry”. „Zbudujmy autostrady na europejskim poziomie” nie znaczy przecież

„wprowadźmy system opłat jak na autostradach we Włoszech” ani „dajmy na nich liberalne ograniczenia prędkości jak w  Niemczech”, ale po prostu „zbudujmy dobre autostrady”. Czasem „europejski” to tyle co „cywilizowany”, tak jak w zdaniu „w  europejskim kraju klienta traktuje się z  szacunkiem”, a  czasem zbliża się znaczeniowo do słowa „normalny”, tak jak w  zdaniu „w  normalnym, europejskim kraju ten człowiek już dawno straciłby stanowisko”. Norma europejska jest jednym z  najbardziej oczywistych i  bezspornych faktów polskiego życia. Na Europę Zachodnią patrzymy z podziwem. Nie ma w Polsce argumentu silniejszego niż ten, który zaczyna się od słów „a  w  Europie…”. Perswazja przez odwołanie czy porównanie do „Europy”, do „normalnego” czy „cywilizowanego” kraju jest jedną z najpopularniejszych i najbardziej wrośniętych w język polski figur retorycznych czy wręcz środków stylistycznych. Jest to na tyle oczywiste, że czasem nawet tego nie dostrzegamy, a  przecież jest to kryterium fundamentalne. Trudno przecenić siłę oddziaływania, jaką mają w  Polsce argumenty typu: „w Szwecji to by nie przeszło”, „w Anglii to nie do pomyślenia” czy „miłe słowa »Le Monde diplomatique« o Polakach…”. W  pierwszej chwili chciałoby się powiedzieć, że norma europejska nie obowiązuje wszystkich tak samo, a  w  szczególności, że polscy konserwatyści stosują normę europejską mniej chętnie i mniej bezwzględnie. I rzeczywiście, po wierzchu to jest prawda, bo oni lubią używać Europy jako przestrogi – jak wtedy, gdy mówią o  „cywilizacji śmierci” albo śpiewają „płacze Anglia, płacze Francja, tak się kończy tolerancja”. To jednak, że umiemy czasem przywołać Europę z  intencją negatywną, nie odbiera normie europejskiej mocy zobowiązującej. „Nikt w  końcu nie robi rusremontu”[2], nikt głośno i  poważnie nie mówi o  upodobnieniu Polski do krajów poradzieckich. Wszyscy chcemy budować autostrady, choć niektórzy z  nas chcieliby, żeby szczęśliwe małżeństwa jednopłciowe jeździły po nich na rodzinne wczasy do Dębek,

a  niektórzy chcieliby tych autostrad właśnie po to, żeby dzięki nim do równości małżeńskiej w Polsce nie dopuścić. Zwróćmy uwagę, że kiedy tylko we Francji odbędzie się marsz przeciwko homoseksualistom, nasza rodzima prawica z  całą radością się na niego powoła, nie posiadając się z  zachwytu, że może powiedzieć, że w  Europie nie chcą homoseksualizmu. Kiedy zaś Pegida w  Niemczech zrobi demonstrację przeciwko uchodźcom, wszyscy nasi migrantosceptycy od razu się na niego powołają, dowodząc, że „nawet w  Europie już poszli po rozum do głowy”. Przecież nawet ONR w  swoich statutowych wynurzeniach mieni się obrońcą cywilizacji europejskiej, pardon, Cywilizacji Europejskiej. Drugi punkt ich deklaracji ideowej głosi wszakże „odrzucenie demokracji liberalnej jako reżimu wrogiego Cywilizacji Europejskiej”[3]. Słowem, tak po lewej, jak po prawej, moc normy europejskiej jest absolutna i  obowiązuje wszystkich. Żadna realna siła polityczna w Polsce nie odwołuje się nigdy pozytywnie do cywilizacji na wschód od nas. Jest dla nas oczywiste, że tam nie jest „europejsko”, że tam jest „gorzej”. Cokolwiek się dzieje na wschodzie, nie ma to tego magicznego statusu, jaki ma „Europa”, i nie staje się z automatu ideałem, jak wszystko, co europejskie. Kiedy w  maju 2013 roku Państwowa Komisja Wyborcza pojechała na wyjazd szkoleniowy do Moskwy, wszyscy byliśmy oburzeni. A  jeśli polski polityk pojedzie z  wizytą na włączony do Rosji Krym i  powie coś pochlebnego o  standardach tamtejszej demokracji, to możemy mieć pewność, że albo już przed wyjazdem należał do politycznego folkloru, albo się właśnie do niego zapisał. Warto w  tym momencie wspomnieć, że istnieje słowo, które jest używane głównie w  Rosji i  na Ukrainie, ale które będzie tutaj bardzo pomocne. Tym słowem jest „euroremont”, czyli remont, który doprowadza dom czy mieszkanie do standardu europejskiego, a  przynajmniej do stanu, o  którym osoba przeprowadzająca euroremont myśli, że to już jest poziom europejski[4]. To jest wygodne słówko, bo dzięki niemu

możemy zwięźle stwierdzić, że Polska jest jednym wielkim euroremontem. Innymi słowy, w  chwili obecnej przebudowujemy nasz kraj tak, by wyglądał jak Europa, cokolwiek by to miało znaczyć. Przynosi to w oczywisty sposób unowocześnienie (przynajmniej zewnętrzne), ale ma też różne niebanalne skutki uboczne. Pierwszym z  nich jest kult cargo: wiele podpatrzonych w Europie rozwiązań imitujemy w Polsce czysto wizualnie. Ktoś zobaczył coś w  Holandii, potem wrócił do Polski i  zrobił tak, żeby wyglądało tak samo. Niestety analogiczny czy nawet identyczny wygląd nie gwarantuje tego samego sensu. W  Niemczech guziki na przejściach dla pieszych skracają czas oczekiwania na zielone światło albo sprawiają, że zapala się ono natychmiast. W  Polsce natomiast trzeba je wcisnąć, żeby zielone w  ogóle się zapaliło. Analogicznie w  architekturze. „Wiele budynków, które wtedy [za PRL-u] powstały, było tanią imitacją czegoś lepszego. Nie było materiałów czy odpowiednich technologii. Architekci chcieli, żeby coś wyglądało jak w  RFN-ie czy w  Szwecji, ale nie bardzo było wiadomo, jak to zrobić. W  PRL-u  miała miejsce modernizacja imitacyjna”[5]. Tako rzecze Grzegorz Piątek, ale trzeba dodać, że modernizacja imitacyjna kwitnie też w III RP i dotyczy, rzecz jasna, nie tylko budownictwa, lecz całej naszej państwowości. Innym skutkiem ubocznym jest anachronizm tego, co kopiujemy. Skoro Europa jest w  naszych oczach dziełem skończonym i  zamkniętym, to wszystko, co europejskie, jest z  definicji najlepsze z  możliwych. Nie jesteśmy w  stanie pomyśleć, że coś w  Europie może działać źle lub że może stanowić stadium procesu. Bywa, że wdrażamy w  Polsce rozwiązania, które owszem, wciąż można spotkać w  Europie, ale tylko dlatego, że kraje europejskie popełniły błąd i  jeszcze nie zdążyły go naprawić. Modernizacja przez kserokopiarkę może też jednak dać efekt zupełnie odwrotny, w  szczególności tam, gdzie pasja imitowania przepchnęła nas już do europejskiej awangardy. Ten fenomen można by z  kolei nazwać „zacofanie jako

potencjał”. Sprawa jest prosta. Najświętszą istotą polskości jest dziś „nadrabianie zaległości” względem Zachodu i  udowadnianie całym naszym istnieniem, że do tego Zachodu należymy i  zawsze należeliśmy. A  nadrabianie i  dowodzenie z  pozycji spóźnionej to zarazem doskonała okazja, by sprowadzać do Polski rzeczy absolutnie najnowsze i  najświeższe. Na Zachodzie niektóre rozwiązania zdążyły się przyjąć w formie dość podstawowej i teraz już ich zmieniać się Zachodowi nie opłaca bądź po prostu nie chce. W  Polsce natomiast jednych rzeczy w  ogóle nie było, a  inne trzeba było zrobić zupełnie na nowo. W  tę próżnię wskoczyły nam najnowsze aktualizacje świata, a  my zaskakująco sprawnie w  tym i  owym przeskoczyliśmy Europę. Rzecz jasna, z największym zaskoczeniem dla nas samych. Dzieje się tak choćby z autostradami, które budujemy według najnowszych norm unijnych i  które dzięki temu mają szerokie przepusty dla zwierząt, które biegną nad jezdniami jako wiadukty. W  wielu krajach europejskich albo tych przepustów nie ma w  ogóle, albo są zbyt wąskie, albo idą tunelami pod drogą, co nie jest dobre, bo hałas płoszy zwierzęta. Tak samo z  niektórymi aspektami cyfryzacji rzeczywistości, która nierzadko działa w  Polsce dużo lepiej niż na Zachodzie. Podobnie ze znajomością angielskiego wśród Polaków młodego i  średniego pokolenia – pod tym względem wyprzedzają nas przecież wyłącznie kraje anglofońskie i skandynawskie[6]. Najciekawsze zaś jest, że bardzo trudno nam tego typu osiągnięcia dostrzec. Programowo nie widzimy sytuacji, w  których to czy tamto jest już w  Polsce lepsze niż w  Europie. Wbrew temu, co nam się wydaje, to nie zapóźnienie względem Zachodu jest dla nas zagwozdką, ale dokładnie odwrotnie – prawdziwie problematyczne okazują się te rzeczy, które są w  Polsce lepsze niż na Zachodzie. To one są wyzwaniem dla naszej wizji świata, to o  nich trudno nam myśleć spokojnie i  zwyczajnie. Odruchowo zaczynamy w  nich szukać haczyka, jakiejś pułapki czy podtekstu, który dowiedzie, że „to się nie liczy” i że koniec końców wyjdzie na to, że w Polsce jest jednak

gorzej. To jest nasza pozycja bezpieczna, jedyna, którą znamy i autentycznie lubimy. Ktoś mówi, że metro w  Warszawie jest czystsze i  bardziej zadbane niż metro paryskie. Odruchowo chcemy zaprzeczyć, odbijamy piłeczkę, robimy kilka rund o  tym, kto gdzie jeździł i  co widział („Byłeś we Francji? Ja też nie, ale znam kogoś, kto był”), a  gdy już nie jesteśmy w  stanie dłużej nie widzieć czy zaprzeczać estetyce warszawskiego metra, właśnie wtedy dzieje się coś bardzo ciekawego. Czujemy się przymuszeni, żeby od razu dodać coś, co to metro warszawskie jednak umniejszy. „No tak, metro w  Warszawie jest czyste, ale tylko dlatego, że jest nowe, no i są tylko dwie linie”. Kiedy już nie jesteśmy w stanie zaprzeczać, że polskie banki są często dużo praktyczniejsze niż banki na Zachodzie, zaraz dodajemy, że „to tylko dlatego, że na Zachodzie ludziom osobista wyprawa do banku nigdy nie kojarzyła się z godzinną kolejką i użeraniem w okienku, a więc czuli mniejszą presję, żeby uciekać z  tym do internetu”. Jeśli wreszcie okazuje się, że odwiedzającemu Polskę Brytyjczykowi niejedno imponuje nowoczesnością i  intelektualną świeżością, to zaraz dodajemy, że to tylko dlatego, że on jest prowincjuszem z  Grimsby, a  zresztą po powrocie na Wyspy przeprowadza się do Londynu, więc już mu z niczym nie podskoczymy. I wszystko wraca na swoje miejsce. Z  drugiej strony, trudno nam też przyjąć, że nie mamy monopolu na blamaże, wpadki i  kompromitacje. Niektóre rodzaje nieszczęść czy niedoróbek wydają nam się rdzennie polskie i ciężko jest nam się pogodzić z tym, że nie jest to nasza wyłączna własność, ale wspólna przygoda całej ludzkości. Brakuje nam uniwersalizmu, wolimy myśleć w  kategoriach ogólnopolskich, a  nie ogólnoludzkich. Kpimy, że mecz Polska– Anglia na Stadionie Narodowym (16 października 2012 roku) został odwołany z  powodu ulewy, mimo że wcześniej wydano grube miliony na dach stadionu. Ale jakoś nie chcemy wiedzieć, że dach i deszcz trapiły też Wimbledon 2012. Kiedy w sierpniu 2012 roku woda zalała stację metra Centrum Nauki Kopernik, a w październiku zapadła się ziemia przy ulicy Świętokrzyskiej,

z  lubością żartowaliśmy sobie, że nawet metra nie potrafimy porządnie zbudować (pamiętacie te memy? „Zawaliło się, to się zawaliło – po co drążyć temat?”). Kochamy sobie powiedzieć, że takie rzeczy dzieją się tylko u nas albo że to jest możliwe tylko w  Polsce. Ale nie chcemy wiedzieć, że podczas budowy metra w  Kolonii zawalił się w  2009 roku budynek tamtejszego archiwum, przynosząc dwie ofiary śmiertelne i  zniszczenie części zbiorów. Nie chcemy wiedzieć, że przy budowie nowej linii metra w  Amsterdamie osunięcia gruntu uszkodziły kilka zabytkowych domów z XVII wieku, a samo otwarcie nowej linii, planowane na rok 2011, zostało przesunięte na 2013, potem 2015, a  teraz na 2018 rok. W  naszym oglądzie świata tylko i  Polska nie jest w  stanie zrobić niczego w  terminie, a  „w  Europie” i  w  „normalnym kraju” wszystkie budowy są oddawane na czas i nigdy nie przekraczają budżetu. Nie mieści nam się w  głowach, że w  samym Berlinie na budowie nowego lotniska spiętrzyło się tyle problemów i  opóźnień, że stało się ono obiektem żartów („Chuck Norris ukończył je już wczoraj”), a  data otwarcia, planowana na rok 2012, zdążyła już poszybować na lata 2018–2019. Mamy też fundamentalny problem z  sytuacjami, w  których sama Europa nie spełnia normy europejskiej. Innymi słowy, nie mieści nam się w  głowach, że Europa może sama nie realizować swoich własnych wartości, tudzież że realizuje je dopiero od niedawna. Jak to ujmuje Robert Krasowski, „Polacy z  opóźnieniem dołączyli do Zachodu, więc zwykli sądzić, że Europa była wiecznie bogata”[7], wiecznie szczęśliwa i  od zawsze spełniała normę europejską. Zróbmy więc mały eksperyment myślowy. Skonfrontujmy się z garścią poniższych faktów i  spróbujmy przyjrzeć się reakcjom, jakie one w  nas budzą. Zachodzi więc, po pierwsze, taki fakt, że niektóre kraje europejskie przyznały kobietom prawo głosu wyborczego dopiero po II wojnie światowej. W  Belgii stało się to w  roku 1948, a w przypadku ekstremalnym, czyli w Szwajcarii, kobiety mogą głosować dopiero od 1971, a  to i  tak na poziomie

ogólnokrajowym. Na poziomie poszczególnych kantonów trwało to jeszcze dłużej, w szczególności w kantonie Appenzell Innerrhoden – tam kobiety uzyskały pełne prawo wyborcze dopiero w 1990 roku (to nie literówka!). Po drugie, zachodzi też fakt, że zniesienie kary śmierci, dziś w  tak oczywisty sposób nieeuropejskiej, również jest świeżynką. Ostatnie publiczne ścięcie na gilotynie we Francji miało miejsce w roku 1939 (sic!), a  ostatnie w  ogóle wykonanie kary śmierci na gilotynie w  roku… 1977, kiedy w  Polsce istniał już KOR, a  w  Stanach na ekrany wchodziły Gwiezdne wojny. Po trzecie, w  Irlandii, dziś jednym z  najbardziej tolerancyjnych krajów świata, stosunek homoseksualny stanowił przestępstwo aż do roku 1993 (znów – to nie literówka). Po czwarte, paragraf 175 niemieckiego kodeksu karnego, ten, na mocy którego III Rzesza wysyłała homoseksualistów do obozów koncentracyjnych, po wojnie pozostał w  mocy i  złagodzono go w  RFN dopiero w  roku 1969, a  formalnie zniesiono dopiero w  1994 roku. Po piąte, „ludzkie zoo”, w  którym przedstawicieli niebiałych „krajowców” i  „tubylców” pokazywano publiczności na równi ze zwierzętami, było częstą atrakcją w  Europie Zachodniej w  latach międzywojennych. Ba! Jeszcze na Expo 1958 w  Brukseli Belgowie uznali za stosowne wystawić w  swoim pawilonie „wioskę kongijską” z żywymi „eksponatami”. Zaryzykuję twierdzenie, że każde z  powyższych stanowi dla nas problem. Więcej, jest to trochę skandal, wyzwanie. Nie wiemy, co zrobić z tymi informacjami. Odruchowo myślimy, że to niemożliwe, że coś musiało zostać źle sprawdzone, że coś tu się nie zgadza. Szukamy czegoś, co załagodzi sprawę, czegoś, co wyjaśni, że te rozbieżności Europy z normą europejską są jakoś „nieważne”, że „się nie liczą”. Nerwowo rozglądamy się za jakimś wytłumaczeniem, które przywróci jedyny wyobrażalny dla nas stan rzeczy, w  którym „europejski” znaczy: „taki, jak należy”. I  trudno się dziwić. Powyższe fakty stawiają nas bowiem w  bardzo trudnej sytuacji. Myśmy przecież całe swoje jestestwo ukierunkowali na dorównanie i  skopiowanie

Zachodu… a ten znów nas zdradza i okazuje się wcale nie taki, jaki miał być[8]. Tak właśnie działa norma europejska. Redukujemy Europę do roli abstrakcyjnego ideału-wzorca. Staje się on wymówką, żebyśmy nie musieli myśleć i  ryzykować na własny rachunek, ale też pretekstem, pod którym odmawiamy Europie prawa do jej własnej niejednoznaczności. Łatwo jest nam nie wiedzieć i  nie pamiętać, że Europa jest dzisiaj tam, gdzie jest, właśnie dlatego, że wykonała ogromną pracę i  że słono zapłaciła za swoje błędy. My byśmy wszystko chcieli dostać za darmo, ot tak, bezmyślnie kopiując, cokolwiek w  Europie podpatrzymy. Niestety, w  ten sposób nigdy nie ukończymy mentalnego przedszkola i  nigdy nie znajdziemy się naprawdę w  Europie, choćbyśmy stworzyli jej kopię stukrotnie lepszą niż oryginał.

 

Nibypaństwo

Państwo od lat wysyła obywatelom komunikat, że w razie kłopotów zostaną na lodzie. Grzegorz Sroczyński[1]

N

ibypaństwo to państwo teoretyczne i tekturowe, państwo, które nie realizuje swoich konstytucyjnych celów. W  działaniach nibypaństwa brakuje wspólnego mianownika, który spajałby je w  jakąś zrozumiałą całość. Jego poszczególne struktury funkcjonują niezależnie od siebie, czasem do tego stopnia, że sprawiają wrażenie nie spójnej całości, ale luźnego zbioru instytucji. Słynne narzekania podsłuchanego w  restauracji ministra Sienkiewicza dotyczyły właśnie rozczłonkowania polskiej państwowości: „Moje pierwsze doświadczenie państwa jest dość banalne, to znaczy państwo w Polsce istnieje teoretycznie, [a] praktycznie nie istnieje, dlatego że działa poszczególnymi swoimi fragmentami, nie rozumiejąc, że państwo jest całością”[2]. „Nie ma kultury współpracy instytucji”[3], „to nas prześladuje wręcz, ten brak współpracy”[4], wtórował mu Marek Belka. I  trafiali w  sedno. Poszczególne organy naszego państwa nie umieją ze sobą współdziałać, a  czasem nawet się komunikować. Rzeczpospolita Polska nie potrafi porozumieć się sama ze sobą. Owocuje to takimi osiągnięciami jak ów słynny chodnik na poznańskich Ratajach, którego część budował Zarząd Zieleni, a część Poznańskie Inwestycje Miejskie. Niestety, obu częściom nie było dane się spotkać. „Jak przyznaje Tomasz Lisiecki, dyrektor ZZM, o  dziurze, która może powstać między dwoma odcinkami ścieżki,

[wykonawcy] wiedzieli już na etapie projektowania”[5]. Wiedzieli, ale nie zapobiegli. Bo z jednej strony budowała jedna instytucja naszego państwa, z drugiej druga, a za wykup terenu odpowiadała trzecia. W efekcie wyszło jak zwykle, czyli dziwnie – w  chodniku jest przerwa i  trzeba przejść przez błoto. Ta przerwa jest z  obu stron wykończona krawężnikiem, a  kostka jest dopasowana do skosów, co pozwala przypuszczać, że obie części nie spotkają się już nigdy. A przynajmniej nie w tym roku budżetowym. Bywa też i  tak, że nawet jedna instytucja nie jest w  stanie porozumieć się sama ze sobą. Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której kilkudziesięciu funkcjonariuszy policji – i helikopter – szukają osoby, którą trzy doby wcześniej ta sama policja zarejestrowała jako ofiarę wypadku i  która od tego czasu przebywa bezpiecznie w  szpitalu? Tak było w  sławnej sprawie prof. Domańskiego, który 31 sierpnia 2014 roku został potrącony przez motocykl, gdy biegał na warszawskiej Białołęce. Szczęśliwie nic mu się nie stało, ale informacja o nim w  jakiś magiczny sposób wyparowała z  systemu. Wyparowała tak gruntownie, że policja zaczęła go szukać w  Lesie Bielańskim, podczas gdy on spokojnie leżał w  Szpitalu Bródnowskim. „Dyżurny [Policji] nie miał dostępu do papierowych dokumentów”, tłumaczył rzecznik prasowy stołecznej policji, „w  których było nazwisko Domański, a  w  systemie komputerowym rejonowej policji znajdowały się tylko inicjały […]. Postępowanie powypadkowe i  szukanie zaginionego to dwie odrębne sprawy”[6]. Dwie sprawy, serio? „Czyli nie macie możliwości odnalezienia własnej informacji?” – dopytywała dziennikarka. „Zgadza się – przyznaje w  końcu rzecznik”[7]. Policja – niczym Bóg w  księdze Hioba – teoretycznie wiedziała, co robi, ale nie umiała z  tej wiedzy skorzystać. Nie wiedziała, czy szuka kogoś, kto zaginął, czy kogoś, kto już się znalazł.

[Dopiero] ok. 13.30 [w  środę, 4 września] anonimowy mężczyzna dzwoni na numer 997, że profesor […] [od niedzieli] leży w  szpitalu. Najpewniej przeczytał w  gazetach […] o  poszukiwaniu zaginionego. O  14.15 o  odnalezieniu profesora dowiaduje się zastępca komendanta komisariatu Warszawa-Białołęka. Policjanci potwierdzili informację w  szpitalu, poszukiwania przerwano[8]. I  odwołano helikopter! A  najlepszy jest ów anonimowy rozmówca 997, który zlitował się w  końcu nad Rzeczpospolitą. Policja tylko dlatego zrozumiała swoje działania, że usłużny obywatel podpowiedział jej, co ona właściwie robi. Podorganizmy nibypaństwa lubią też symulować działanie. Lubią udawać, że coś w ogóle jest robione, tak żeby z zewnątrz wyglądało, że nibypaństwo to prawdziwe państwo. Udawanie staje się niejako racją stanu. Owszem, są jakieś ministerstwa i  urzędy, leżą w  nich jakieś analizy i  strategie, ktoś nawet nosi papiery od drzwi do drzwi i  przepycha z  szuflady do szuflady. Ale jak tylko trochę w tym pogrzebać, to szybko się okazuje, że to wszystko jest po nic, że to wszystko tylko wygląda jak państwo. Państwo, z  samej swojej natury, lubi udowadniać, że to, do czego jest powołane, niezbędnie musi być robione. Natomiast nibypaństwo potrafi się z  tego kompletnie nie wywiązywać – a mimo to istnieć. Nibypaństwo jest tak zajęte pozorowaniem swoich działań, że nie starcza mu czasu i sił, by robić to, co robić powinno i do czego jest powołane. Nie wywiązuje się ono ze swoich zadań i  funkcji, a  połowa postanowień Konstytucji to raczej myślenie życzeniowe niż rzeczywistość. Trudno przecież zgodzić się, że Rzeczpospolita Polska „urzeczywistnia zasady sprawiedliwości społecznej” (art. 2), „kieruje się zasadą zrównoważonego rozwoju” (art. 5), „macierzyństwo […] znajduje się pod [jej] ochroną i  opieką” (art. 18), „własność […] podlega równej dla wszystkich ochronie prawnej” (art. 64), „każdy ma prawo do

bezpiecznych i  higienicznych warunków pracy” (art. 66), „władze publiczne prowadzą politykę zapewniającą bezpieczeństwo ekologiczne” (art. 74) i  „prowadzą politykę sprzyjającą zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, [a] w  szczególności […] wspierają rozwój budownictwa socjalnego” (art. 75). Konstytucje są zawsze ogólnikowe? Przejdźmy do konkretów. W 2014 roku niejaki Tomasz Sadlik pozwał swój bank do sądu, a  sprawa stała się głośna, bo był to pierwszy w  Polsce proces o  kredyt we frankach. Najciekawsze jest jednak nie meritum, ale fakt, że sąd odroczył pierwszą rozprawę, bo... nie stawiła się na nią ta konkretna pracownica banku, która fizycznie udzielała feralnego kredytu siedem lat wcześniej. Co więcej, sąd obarczył pana Tomasza obowiązkiem ustalenia aktualnego miejsca zamieszkania tej pani. Wiadomo. Nie dość, że rozprawa nie może się odbyć bez niej, bo kluczowa i  najważniejsza jest rola konkretnej osoby (przerost wiary w  czynnik ludzki), to jeszcze szukać jej po świecie ma nie sąd, a  powód. Nie jest ważne, że to sąd ma środki i zasoby, żeby ustalić jej adres. Gdzie tylko się da, nibypaństwo woli przerzucić swoje obowiązki na obywatela, który tychże środków i  zasobów nie ma. Tak jakby w  sporze szarego człowieka z  bankiem człowiek i  tak nie miał pod górkę[9]. Ten wybieg z  pozorowaniem konieczności odnalezienia osoby z okienka jest bardzo charakterystyczny. Państwo polskie projektuje tu swoją nibypaństwowość na byty trzecie, w  tym wypadku na banki. Pierwotnym lękiem każdej Polki i  każdego Polaka jest lęk o  nieciągłość i  niekonsekwencję działań Rzeczypospolitej. Państwo polskie nie jest w stanie planować na kilka dekad do przodu i  nie daje nam poczucia, że jak coś obieca, to za kilkadziesiąt lat tę obietnicę spełni. Ale tutaj państwo idzie o  krok dalej. Zakłada, że banki funkcjonują tak samo i  że brak osobowej ciągłości pani z  okienka kładzie sprawę na łopatki. Innymi słowy, państwo polskie akceptuje argument „ta pani już u  nas nie pracuje”, czyli najprostszą

możliwą wymówkę banku. Nibypaństwo jest zbyt słabe, żeby zrobić tutaj cokolwiek innego niż przytaknąć. Te niby drobne sprawy proceduralne to oczywiście tylko wierzchołek. Jednym z  najważniejszych – w  teorii – obowiązków państwa jest ochrona własnych obywateli (art. 5 Konstytucji). Po to w końcu państwo, wedle klasycznej definicji, ma monopol na użycie siły. Powinno jej używać, żeby chronić obywateli przed wzajemną przemocą, lenistwem urzędników, agresją kiboli, chciwością banksterów i  bezwzględnością rentierów. Niestety, często tylko pozoruje, że to robi. Niewiele potrzeba, by nibypaństwo zrezygnowało z  ideałów praworządności. Czasem wystarczy do tego grupa bandziorów w  szalikach. Tak było choćby w  pociągu TLK relacji Gdynia– Wisła 4 maja 2013 roku, planowy odjazd o  godzinie 21.07, którym wracali na Śląsk kibice GKS Tychy po przegranym (2:1) meczu ligowym z  Arką Gdynia. Państwo polskie uznało, że w  pociągu, którym jadą kibice, nie obowiązują przepisy polskiego prawa. Uznało, że niekibicujący pasażerowie nie powinni się dziwić, że mimo iż wykupili miejscówki, to mają tylko miejsca stojące. Nie powinni oczekiwać, że policja ich ochroni, więcej, mogą być przez tę policję uznani za winnych, że sami się narazili na niebezpieczeństwo. „»Proszę stąd wychodzić, bo was zgwałcimy i  pozabijamy«, »Zaraz tutaj wrzucimy petardę i  was wykurzymy« [usłyszeli podróżni]. Jedna z  pasażerek poskarżyła się policjantowi, że jej grożono, na co usłyszała: »No przecież mówiłem«”[10]. I to jest prawda – faktycznie, policjanci lojalnie ostrzegali pasażerów, że kiedy kibice wrócą z  meczu, na dworcu zacznie się rzeźnia. W  ten właśnie sposób Rzeczpospolita Polska abdykuje przed chuliganami i  przyznaje, że jedyne na co ją stać, to piaskownicowe „a nie mówiłem”. W  próżnię, jaką zostawia po sobie wycofujące się nibypaństwo, nie musi jednak wchodzić w  osobistej postaci troglodyta w szaliku. Może być jeszcze gorzej. Tę próżnię może wypełnić przemoc administracyjna, w  fizyczną przechodząca dopiero stopniowo. Jest ona o  tyle groźniejsza, że mniej

dotykalna, nie robi dobrych nagłówków w  prasie i  setek w telewizji. Jest wszechobecna, ale ukryta, a państwo pozostaje wobec niej bezradne. Potrzeba dopiero przenikliwości reportera, żeby tę przemoc wydobyć na jaw. Opis działalności czyścicieli kamienic w  13 piętrach Filipa Springera to jeden z  najważniejszych i  najbardziej wstrząsających fragmentów literatury faktu napisanych w  III RP. Jest to opis tego właśnie, co się stać musi i co dzieje się tam, gdzie nibypaństwo umywa ręce, a zasada „każdy za siebie” staje się jego oficjalną ideologią. Oddajmy głos Springerowi: Przyjdzie pełnomocnik właściciela. Zadzwoni do drzwi, wejdzie jak do siebie. Nie pokaże żadnych kwitów, żadnego upoważnienia, nic z tych rzeczy. Po prostu wejdzie i powie, kim jest. Nie dba o to, czy mu wierzą, czy nie. Może nawet się nie przedstawi. Będzie z  nim jeszcze kilka osób, też wejdą. Zajrzą do kuchni, do sypialni, otworzą szafy i zobaczą, co w nich leży. Nic nie wytłumaczą. Rozmawiać będą raczej między sobą. Że tu się wymieni podłogę, tam okna, tę ścianę się pewnie wyburzy. Potem wyjdą. Na odchodnym rzucą, że będzie podwyżka czynszu[11]. A  my na przechodnym przypomnijmy, że artykuł 50 Konstytucji „zapewnia […] nienaruszalność mieszkania”[12]. Zaczną się remonty. To będzie jakoś w  listopadzie albo na początku grudnia. Wymontują bramę, drzwi na podwórze i  wszystkie okna na klatce schodowej. W  pustych mieszkaniach też. Zakręcą tam kaloryfery, żeby było jeszcze zimniej. Może pękną i coś zaleją. […] Na podwórzu zerwą bruk, od ulicy ustawią rusztowania i  powieszą na nich jakieś szmaty, żeby w  mieszkaniach zrobiło się ciemno. Zerwą barierki z  balkonów. Wykopią wzdłuż murów głębokie doły i  niczym ich nie zabezpieczą. Do bramy będzie się wchodziło po uginającej się desce. Jak

ktoś ma małe dziecko albo jeździ na wózku, to ma problem. […] Potem znów pojawią się u  lokatorów. Znów będą wchodzić jak do siebie, zaglądać w  talerze. Zmienią ton, z  pan, pani, przejdą na ty. Będą tak mówić nawet do starszych ludzi. „Musisz się wyprowadzić”. „Zmusimy cię”. „Osobiście cię stąd wyniosę”. […] Którejś nocy na klatce ktoś odpali petardy i  race dymne. Ludzie wybiegną z  mieszkań, myśląc, że to pożar. […] Kilka dni później odetną gaz. Że niby instalacja zepsuta i  stwarza zagrożenie. „Co by było, jakby te petardy wybuchły przy ulatniającym się gazie?’ – zapytają z  uśmiechem. […] Od teraz gazu nie będzie. Kto może, przyniesie sobie butle. Kto nie może, ma problem. […] Wkrótce z  dnia na dzień zamurują bramę. Do budynku będzie można wejść już tylko przez podwórze. Na klatkach schodowych pojawią się pogrzebowe wstęgi z  napisem „Ostatnie pożegnanie”. Do skrzynek na listy ktoś nawpycha zepsutego mięsa. Niektórzy znajdą na wycieraczkach martwe lub półżywe szczury. […] Wyprowadzą się kolejni lokatorzy, trudno powiedzieć dokąd. Najbardziej wytrwałych przegoni awaria instalacji wodnej i  kolejne zalanie wszystkich mieszkań. Albo rozkucie odpływów kanalizacyjnych tak, żeby ścieki płynęły po schodach. A  jeśli ktoś będzie się jeszcze opierał, to się do niego wyśle naćpanych łysych chłopaków, żeby się całą noc darli pod drzwiami. Policja przyjedzie i  ich spisze, ale nie będzie przecież stała pod kamienicą do rana. To prywatna posesja, nie ich problem. Przed upływem dwóch lat kamienica będzie pusta[13]. I  nie dzieje się to na Marsie, w  Molwanii, czy w Makczustanie, ale na Mokotowie, w Polsce w XXI wieku. Oczywiście, gangsterka zawsze się znajdzie i  sama przez się nie świadczy jeszcze o  nibypaństwie. Ale przecież nie działa ona w  próżni: robi tylko to, na co pozwoli państwo. I  dlatego właśnie ta sytuacja jest tak straszliwa. Bo to Rzeczpospolita

Polska, we własnej fantomowej osobie, zdecydowała (podejmując odpowiednie niedecyzje), że na ten koszmar pozwala. Nibypaństwo nie umie widzieć, że prawo własności jest ważne, tak, ale nie jest ono jedyną wartością na świecie. Są też inne wartości, takie jak choćby rozum i  godność człowieka, które powinny być – prawnie i  praktycznie – uwzględnione w  całej sytuacji. Niestety, nibypaństwo nie umie stworzyć kompromisu, nie umie sprostać pluralizmowi wartości i  złożoności sprawy. Jedyne, co potrafi, to ustąpić i  dać wolne pole tym, którzy z  całą bezwzględnością wykorzystają prawną próżnię. Nibypaństwo zatknęło na kamienicy białą flagę, a  jej lokatorów spisało na straty. A  jeśli to nas nie przekonuje, posłuchajmy, jak nibypaństwo potraktowało tych, którzy starali się uciec pod jego opiekę. I znów Filip Springer: Mówi Katarzyna z  Wielkopolskiego Stowarzyszenia Lokatorów: Zaczynali krzyczeć, wołać o pomoc, dobijać się do urzędników. I natykali się na mur, rozumiesz, ścianę. Ci ludzie mieli podpisane umowy z miastem, bo te kamienice były w  większości miejskie. I  władze miasta powinny zareagować, ale całkowicie odcięły się od problemu[14]. Mówi Magda: Poszliśmy […] do urzędu dzielnicy zapytać, co mamy zrobić. I  oni nas tam wszyscy traktowali, jakbyśmy śmierdzieli. Nikt nie chciał z  nami rozmawiać. […] [Prawnicy] nam powiedzieli, że nasza umowa najmu jest ważna. A potem się w sądzie dowiedzieliśmy, że jednak nie jest. Że my tam mieszkaliśmy od sześćdziesięciu lat nielegalnie[15]. Marcie czyściciele odcięli wszystkie media, zlikwidowali wspólną toaletę na piętrze, w  końcu pozbawili ją dostępu do mieszkania. […] Zamieszkali u  znajomych, śpią na podłodze. Walczyli w sądach, w 2013 roku przywrócono im

prawo do tamtego lokalu. Ale budynek, w  którym mieszkali, został zburzony. Wyrok mogą sobie oprawić w  ramkę i  powiesić na ścianie. O  ile znajomi się zgodzą[16]. Wyrok, przypomnijmy, wydany w  imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. Bywa, że interwencje mundurowych wyglądają, jak następuje: „Policjanci byli z  tymi panami [czyścicielami] na ty, odnosili się do siebie serdecznie i  życzliwie, klepali się po plecach, po czym policja odjeżdżała”[17]. Bywa, że „sanepid twierdzi, że [brak wody odciętej przez czyścicieli] to nie jego sprawa”[18] (co w  takim razie jest sprawą sanepidu, jeśli brak wody nią nie jest?). Bywa, że „urzędnicy tłumaczą, że mieszkańcy kamienicy mogą sobie zamówić beczkowóz i nosić wodę w  wiadrach”[19]. Nawet Jaśnie Oświeceni Książęta Wojewodowie są w stanie tylko rozłożyć ręce, ale nie mogą ich nawet umyć, bo przecież wody nie ma. „»Obiecuję, że potraktuję tę sytuację jako kryzysową, a  woda pojawi się u  państwa jeszcze przed świętami« – mówi wojewoda. Nie precyzuje, o  które święta chodzi. Na Wielkanoc mieszkańcy Stolarskiej 2 nadal biegają po schodach z  wiadrami”[20]. I  nie dzieje się to w oblężonym Leningradzie ani w Warszawie zaraz po powstaniu. Dzieje się to w Poznaniu, w drugiej dekadzie XXI wieku. Oczywiście działalność czyścicieli kamienic tudzież „wyspecjalizowanych grup cwaniaków”[21], którym sądy te kamienice zwracają, to przypadek ekstremalny, korona na nibypaństwowej głowie bezwładnego ciała. Nibypaństwo, którego Konstytucja wyraźnie mówi, że „władze publiczne chronią konsumentów […] przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi”[22] (art. 76), zawodzi nas codziennie na milion i  jeden sposobów. Barwnie streścił to Grzegorz Sroczyński w swoim Liście do cwaniaka, który wcisnął mi już wszystko. Po znaczącej inwokacji „Szanowna cwana mendo!” czytamy:

W  ciągu 25 lat wolnej Polski wcisnąłeś mi już chyba wszystko, czego nie chciałem: trzy zbędne modemy, darmowy abonament w  cenie 500 złotych, kanał wędkarski zamiast HBO, ubezpieczenie autocasco, które znakomicie działało aż do stłuczki, oraz „miniratkę” na 130 procent w  skali miesiąca. Dzwonisz codziennie z  nowymi ofertami, zmieniasz firmy jak rękawiczki, żadna branża nie jest ci obca[23]. Naturalnie to nie państwo dzwoni z  tymi ofertami. Ale państwo to umożliwia, bo jak głosi slogan, co nie jest zakazane, to jest dozwolone. Dalej niezrównany Sroczyński: Dzięki tym śmieciom wydoiłeś z  Polaków 50 mld zł […]. Cwany przyjacielu, wierna mendo […], moja mama nieopatrznie wykupiła u  ciebie abonament i  teraz za każdym razem, gdy do niej dzwonię, zamiast zwykłego sygnału oczekiwania na połączenie słyszę upiorną melodyjkę. […] Oczywiście [mama nie ma] o  tym pojęcia, gdyż złoty deszcz „usług dodatkowych” spuszczasz na swe ofiary znienacka, w  trakcie przedłużania umów i  bez pytania o  zgodę. Poza upiornym brzdękiem są to jeszcze SMS-y o  pogodzie oraz MMS-y o  treści nieustalonej, za to w ustalonej cenie[24]. Oczywiście, wina bezpośrednia leży po stronie rzeczonych mend i  oszustów, ale winę ostateczną ponosi nibypaństwo, które to wszystko przez swoje systemowe zaniechanie umożliwia. Chodzi tu jednak o  coś więcej niż tylko słabość i  wycofanie się państwa, o  coś więcej niż „słodki sen urzędów, bezczynność uokików, kaenefów, prokuratur i  polityków”[25]. Chodzi o to, że państwo nie umie zdefiniować reguł gry, nie wie, jak egzekwować od nas ich przestrzeganie i nie potrafi – w razie potrzeby – na bieżąco ich korygować. Nie ma państwowo uregulowanego zbioru reguł gry społecznej, który chroniłby

interes nas wszystkich jako wspólnoty. Rzeczywistość nie znosi jednak próżni, nawet w  Polsce. Państwo powinno grać po stronie słabszych, ale nie gra, więc wypadkowe reguły, jakie powstają, są regułami sprzyjającymi silniejszym – administracji szpitali przeciw chorym, kierowcom przeciw pieszym, no i oczywiście bogatym przeciw biednym. Bogaci nie są winni temu, że chcą, żeby im było wygodniej, ale państwo jest winne temu, że nie ujmuje się za biedniejszymi. Zbytnią naiwnością jest oczekiwać, że ktoś będzie występował przeciwko samemu sobie, ale zbytnią rezygnacją jest nie oczekiwać od państwa moderacji interesów stron. Niestety w Polsce tego nie ma. W Polsce tylko samolubne geny, rozszerzone fenotypy i  zawężone horyzonty. Każdy za siebie, kosztem każdego. Czy może więc dziwić, że nie lubimy naszego nibypaństwa i  z  zasady mu nie wierzymy? Mówi się często, że w  Polsce panuje „niski poziom zaufania społecznego”, czyli że nie ufamy sobie nawzajem. Przede wszystkim jednak nie ufamy naszemu państwu. Nie wierzymy, że może być ono skuteczne, nie wierzymy, że może reprezentować nasze interesy, nie wierzymy, że jest ono w stanie cokolwiek zrobić dobrze. To, co państwowe, jest w  naszych oczach z  założenia co najmniej podejrzane. Wszystko to razem składa się na trudną i  paradoksalną sytuację. Niczego nie potrzebujemy dzisiaj tak bardzo jak sprawnego, dobrze działającego państwa. Niestety, nasze dotychczasowe, wielopokoleniowe doświadczenia z  państwowością są tak złe, że kompletnie państwu nie ufamy, chcemy go w naszym życiu jak najmniej, wolimy się trzymać od niego z  daleka. A  przede wszystkim bardzo boimy się dać mu do ręki więcej uprawnień i  narzędzi. Nibypaństwo nigdy nie stanie się prawdziwym państwem, jeśli nie pozwolimy, dajmy na to, żeby opieka społeczna mogła naprawdę kontrolować to, jak wychowujemy dzieci – włącznie z  prawem do odebrania tych dzieci w  uzasadnionych przypadkach. Ale oczywiście, mamy z  państwem tak złe doświadczenia, że truchlejemy na

samą myśl o tym, że państwo mogłoby móc to robić. I, jak zaraz zobaczymy, ten lęk jest w pełni uzasadniony.

 

Wyrodne państwo

88-latka poruszająca się o kulach została [śmiertelnie] potrącona na przejściu dla pieszych. Prokuratura uznała […], że kobieta wtargnęła na jezdnię i to ona ponosi winę za wypadek. doniesienie prasowe[1]

W

yrodne państwo‹6› to państwo, które zachowuje się wobec swoich obywateli jak podstępny gracz, oszust, a  w  skrajnych wypadkach – jak rzezimieszek. Wyrodne państwo i  nibypaństwo uzupełniają się wzajemnie. Nibypaństwo nie działa tam, gdzie państwo działać powinno, a  wyrodne państwo owszem działa, ale przeciwko własnym obywatelom. Nibypaństwo jest słabe, spuchnięte i  bezsilne wobec silnych, a  wyrodne państwo jest agresywne wobec słabych. Co więcej, jest ono silne wobec słabych właśnie dlatego, że jest słabe wobec silnych. Musi tworzyć pozory działania, musi poprawiać statystyki. Robi to więc tam, gdzie o to najłatwiej, a nie tam, gdzie to jest potrzebne. Wyrodne państwo często zachowuje się tak, jakby chciało nam aktywnie zaszkodzić. Nie chodzi w  tym jednak o  jakiś spisek, układ czy ciemną siłę, która szuka osobistej wendety. Jest znacznie gorzej. To nie jest spisek, to jest logika systemu. Tak jak promień światła biegnie po linii najkrótszego czasu, a  „woda ma to do siebie, że spływa do Bałtyku”, tak instytucje państwowe kierują się zasadą minimalizacji pracy. To nie jest niczyja wina, tak po prostu jest. Wszyscy robimy tak, żeby się nie narobić. Urzędnikom łatwiej będzie zainterweniować tam, gdzie jest łatwo zainterweniować, choć nie ma to sensu, niż

tam, gdzie interwencja jest trudniejsza, ale potrzebna. I  to przekłada się na fatalny obraz wyrodnego państwa. Historia podana dzięki nieocenionemu Facebookowi: jedno z  miast wojewódzkich, zwykłe polskie życie, szczęśliwe małżeństwo, klasa średnia, dwójka dzieci (12 i  14 l.), których akurat nie ma w  domu. Małżeństwo wspólnie wypija butelkę wina. Żona stwierdza, że upiecze placek, i  wysyła męża do sklepu ulicę dalej. Żeby dojechać szybciej, mąż wsiada na rower. Niestety, zatrzymuje go policja. Jazda na rowerze pod wpływem. Zdawałoby się, że historia jakich wiele. Ale na tym się tym razem nie skończyło. Chwilę później policjanci stoją pod drzwiami mieszkania. Otwiera żona. Okazuje się, że policjanci przyszli sprawdzić, czy żona też piła i  czy nie mają dzieci pod opieką... bo gdyby mieli, to policjanci mieliby szansę na podwójny „sukces”. Nie dość, że złapaliby pijanego rowerzystę, to jeszcze znaleźliby „zaniedbane” dzieci. Mamy tutaj nie tylko szariat drogowy, czyli ściganie relatywnie niegroźnych zachowań, takich jak jazda na rowerze po osiedlu pod lekkim wpływem alkoholu, ale też coś znacznie gorszego. Kombinacja kultu statystyk i  braku kultu zdrowego rozsądku popycha policjantów do „wykazywania się” przez gnębienie obywateli. Sytuacja jest postawiona na głowie: ścigani są nie najgroźniejsi, ale najłatwiejsi do złapania. Pomyślmy. Gdyby dzieci tej pary były akurat w  domu, Rzeczpospolita Polska miałaby podstawy do wszczęcia jakiegoś straszliwego postępowania. W  wersji maksimum mogłoby się ono oprzeć o  odebranie czy ograniczenie praw rodzicielskich, a  wersja minimum, jaka by nie była, i  tak byłaby straszna. Nawet jeśli to postępowanie nie okazałoby się skuteczne, to i tak jakiś smutny urzędnik mógłby potencjalnie przyjechać po dzieci i zabrać je do domu opieki do czasu wyjaśnienia sprawy. Sprawy, która mogłaby trwać tygodnie, jeśli nie miesiące. Mówiąc krótko, byliśmy o  krok od tragedii. Byłaby to tragedia, której policjanci nie tylko by nie zapobiegli, ale którą sami by sprowokowali swoją zaskakującą jak na polskie warunki gorliwością. Zachowanie tego ojca, nawet jeśli sprzeczne

z  prawem, nie było specjalnie groźne, a  z  całą pewnością nie było groźne dla dzieci. Kto jednak miałby za całą sytuację zapłacić? Jak zwykle w  wyrodnym państwie, zapłaciliby najsłabsi, a  więc dzieci tej pary, które mogłyby dostać od państwa polskiego prezent w postaci rozłąki z rodzicami, domu dziecka i traumy na całe życie. Inna relacja, tym razem kuratora społecznego: W  świetle prawa rodzinnego i  reprezentującego go sądu sprawa ciężarnej szesnastolatki, która ma dziecko nie wiadomo z kim (ojców było wielu, […], a średnia ich wieku wynosi 30+), jest beznadziejna i  nic nie można zrobić. Kurator ma tylko dwa razy w  miesiącu odwiedzić, o  ile zastanie, rodzinę, sprawdzić, czy żyją, i  napisać z  tego raport[2]. Ale na szczęście: […] jest też inna rodzina, zwana żargonem jako zrekonstruowana, oznacza to nie więcej, że samotna matka poznała porządnego faceta i  teraz tworzą tą podstawową komórkę. Mają trójkę dzieci, ona opiekuje się domem i  dziećmi (mieszkają w  dużym, pięknym 4-pokojowym mieszkaniu), on pracuje, zarabia powyżej 4 tys. złotych miesięcznie (tak, jest to możliwe i  nawet legalnie), dwie córy uczą się w szkołach, a trzecia ich bardzo wspólna ma dopiero roczek. Kiedyś jedna z  córek na lekcji przysnęła, powodem tego było iż w  nocy spać nie mogła, bo chora mała siostra płakała. Pani wychowawczyni, będąc asem prewencji, powiadomiła psychologa, a ten już rozkręcił taką aferę, że słów szkoda. W  każdym razie w  ciągu kilku miesięcy sąd przyznał rodzinie nadzór kuratora i  na nic zdały się tłumaczenia. Psycholog ze szkoły napisał, że dziecko

zasnęło na lekcji, ponieważ prawdopodobnie jest wykorzystywane w  domu przez rodziców do prac, musi opiekować się małą siostrą i  przez to nie może się uczyć, a  ojczym pewnie jeszcze ją molestuje. Na nic zdały się tłumaczenia rodziców, badania biegłych, które wskazywały na irracjonalizm tezy. Sąd młotkiem stuknął – bum! – i orzekł nadzór[3]. Streszczając, polskie instytucje pomocowe nie są w  stanie pomóc tam, gdzie pomoc by się przydała, natomiast tam, „gdzie nadzór kuratora, to [są] zmarnowane publiczne pieniądze, [tam] rozkręca się nowe afery, by móc uruchomić całą machinę”[4]. A  nawet więcej, specjalnie tworzy się problemy, żeby mieć po co puścić ten mechanizm w ruch. I to jest właśnie wyrodne państwo w  pełnej krasie. Państwo, które stara się odebrać dzieci rodzicom tam, gdzie to jest niepotrzebne, żeby powetować sobie, że nie umie pomóc dzieciom naprawdę potrzebującym. Państwo, które unika działania w  sprawach wymagających działania, ale trudnych, a  odbija to sobie, działając w sprawach działania niewymagających, ale łatwych. Państwo, które całe jest jak ci strażnicy miejscy, którzy nie podejdą do grupy osiedlowych kulturystów pijących wódkę w parku, a zamiast tego bohatersko legitymują licealistki, które piją radlery trzy ławki dalej. Bywa też, że wyrodne państwo, z  całą mocą swojego prawa i  orzełka na czapce, myli się i  ściga kompletnie niewinnych ludzi. I nie chodzi tu o jakąś dynamiczną sytuację na ulicy, gdzie zdarza się podjąć złą decyzję, bo nie ma czasu na myślenie. Niestety, pod zły adres potrafią też trafić sprawy administracyjne, a czasem wręcz karne, które powinny przecież być prowadzone z  atencją, spokojem i  rozwagą. I  bywa, że trudno je potem odkręcić, bo państwo zasłania się swoją bezwładnością. Zdarzyło się wszak w  Polsce, że komornik – a  więc instancja z  definicji ostateczna – zajął mienie nie tej osobie, co trzeba. W  grudniu 2014 roku w  gminie Wieczfnia

Kościelna w  powiecie mławskim (lokalizacja nie taka istotna, ale nazwa Wieczfnia – wspaniała!) człowiek stracił traktor za długi sąsiada. Niefortunny rolnik: stracił [...] pojazd o  wartości ok. 100 tys. zł w  ramach postępowania egzekucyjnego przeciw dłużnikowi, którym – jak się okazało – był sąsiad. Po zabraniu ciągnika na wniosek wierzyciela trafił on do komisu, gdzie sprzedano go za ok. 40 tys. zł. Poszkodowany rolnik skierował do sądu wniosek o  wstrzymanie postępowania egzekucyjnego, jednak zanim został on rozpatrzony, traktor miał już nowego właściciela[5]. Jeżeli to nie jest wyrodne państwo, to co to w  ogóle jest? Komornik zabrał traktor nie temu, komu trzeba, na nic się zdały protesty, a  wszystko działo się tak szybko, że zanim odwołanie, zanim sądy – traktor został sprzedany i  szukaj wiatru w  polu. Szczególnie spektakularna jest ta podstawa (tudzież antypodstawa) prawna: człowiek stracił swoją własność, bo sąsiad miał długi. Ograbiony rolnik ma pełne prawo pomyśleć, że nie żyje w  państwie prawa, ale w  jakimś demonicznym antymatriksie. Komornik sądowy nie jest przecież – przynajmniej teoretycznie – gangsterem czy innym wyzyskiwaczem, ale oficjalnym przedstawicielem państwa polskiego. W chwili gdy rekwiruje on własność nie temu, komu trzeba, kończy się wszelka logika. Podobnie było w  Sieradzu, gdzie komornik zabrał trzy samochody plus prywatnego citroëna właścicielki firmy, która nie miała długów, ale miała niefart być zarejestrowaną pod tym samym adresem, co inna firma, która zadłużona była. 16 października 2014 roku wizyta komornika przypominała plądrowanie i  wywożenie łupów. „Komornik przeszukuje pokoje, żeby znaleźć wartościowe rzeczy […]. Na biurku K. znajduje kluczyki od citroëna. Samochód stał przed budynkiem obok trzech innych. Asesor decyduje się zająć wszystkie.

Wycenia je na 74 tys. zł, choć dług jest prawie trzykrotnie niższy”[6]. Samochody zostają zabrane, właścicielka „pomocy szuka w sądzie. W pozwie pisze, że zajęte samochody nie należą do dłużnika. 19 listopada sąd zawiesza postępowanie egzekucyjne”[7], co nie przeszkadza temu, że „2 grudnia asesor […] sprzedaje citroëna w  trybie komisowym”[8]. Wyrodność państwa jest tu widoczna szczególnie wyraźnie. Państwo się pomyliło, państwo przyznało, że to pomyłka, ale nie zdołało samo siebie powstrzymać od sprzedaży tego samochodu. A  miało na to dwa tygodnie! Na tym jednak nie koniec. Doszło do takiego absurdu, że nowy właściciel citroëna, ten, który kupił go w  komisie, złożył na ręce państwa polskiego „doniesienie na panią Katarzynę [właścicielkę], że przywłaszczyła jego mienie”[9]. Tak właśnie! Właścicielka „na policji musiała się tłumaczyć, dlaczego przetrzymuje własny samochód”[10]. Jak to komentuje dziennikarka, „sytuacja wygląda tak, jakby asesor [a  więc przedstawiciel państwa] działał na rzecz komisu samochodowego i  nowych nabywców pojazdów”[11]. A  przeciwko komu? Przeciwko nam, obywatelkom i  obywatelom, a  w  szczególności przeciwko pani Katarzynie, która w  wyniku stresu spowodowanego zajściem – poroniła. Sytuacja, w której urzędnik państwowy jeździ sobie po kraju z  legitymacją z  orzełkiem i  rekwiruje ludziom mienie wedle uznania, jest trudna do zrozumienia jako pomyłka, bałagan w  dokumentach czy niedopatrzenie. Tę sytuację łatwiej zrozumieć w  kategoriach Rzeczypospolitej szlacheckiej. Oto na gospodarstwo pana Radosława czy pani Katarzyny uczyniono zajazd, załadowano łupy na lawetę i  wywieziono je. Różnica między dzisiejszą sytuacją a  I  RP jest taka, że zajazdu nie dokonał sąsiad, jak nakazuje tradycja, ale państwo we własnej osobie, to jest w osobie komornika. Komornik nie zachowuje się tu jak organ egzekucyjny państwa polskiego, ale raczej jak przedstawiciel jakiejś Kompanii Dalekowschodniej czy innej kolonialnej instytucji, której zadaniem jest grabież podbitych

ziem. Komornik nie jest tutaj funkcjonariuszem państwa, ale raczej piratem tego państwa. Wyrodne państwo wpycha się czasem z  całą swoją brutalną siłą w  tematy niejednoznaczne, w  sytuacje domagające się mediacji, a  przynajmniej środków subtelnych. Niestety, ponieważ wyrodne państwo tych środków nie zna, a mediować nie umie, używa siły, bo nie wie, że można inaczej. Weźmy skłoty. Budynek w  centrum miasta pustoszeje, ale od jego opróżnienia do wyburzenia, remontu czy innej przebudowy jest jeszcze sporo czasu. Na tym pustostanowym etapie wprowadzają się anarchiści. Montują drzwi i przebijają ściany, przynoszą meble i  sprzęty. Ożywiają miejscową martwicę tkanki miejskiej. Rzecz jasna, jest to nielegalne, a w najlepszym razie półlegalne. Niestety, jedyne, co wyrodne państwo potrafi wtedy zrobić, to wysłać swoje ramię mundurowe i  wymuszać opuszczenie terenu pod groźbą siły. Jest jesienny wieczór. Ciemno, zimno, pada deszcz. Trwa konfrontacja na jednym ze skłotów. Wynajęci zakapiorzy z  firmy ochroniarskiej starają się zmusić anarchistów do opuszczenia terenu. Ci wołają, że nie. Prewencjusze odpowiadają – innymi słowami oczywiście – że anarchiści nie mają prawa tu przebywać, bo prawo własności jest święte i przy kimś innym i ten ktoś chce z tego prawa skorzystać, żeby wyburzyć ruderę, a  na jej miejscu postawić multipleks. Na to młody człowiek odkrzykuje: „Ja nie zamierzam komuś płacić tylko dlatego, że czyjś pradziadek miał kamienicę!”. To jest bardzo ciekawa i  bardzo niejednoznaczna sytuacja. Wiadomo z  góry, że część z  nas będzie sympatyzować z  anarchistami, a  część z  właścicielem posesji. Spór jest nieunikniony, bo mamy tu konflikt dwóch sprzecznych wizji porządku społecznego. Jest to zarazem spór jak najbardziej zasadny, debata, która musi się odbyć, jeżeli Polska ma być poważnym krajem. Niemniej przepychanki na skłocie to nie jest na nią czas ani miejsce. Owszem, anarchiści sygnalizują tutaj ważny problem, co nie zmienia faktu, że ten konkretny skłot będą musieli w  końcu opuścić. Ale praktyczny punkt widzenia

chciałby też, by państwo umiało zrobić tutaj coś więcej niż tylko brutalnie egzekwować najdosłowniej rozumianą literę prawa. Rzeczpospolita Polska wchodzi w  tę sytuację z  całą swoją niezgrabnością, czy właśnie nie wchodzi w  nią, bo nie oferuje żadnej mediacji, a  jedynie swoją brutalność. Czy za wiele byłoby oczekiwać, że państwo wyśle mediatora, który ustali z anarchistami, do kiedy mogą tu budować alterkulturę, a kiedy muszą się definitywnie wynieść, bo wchodzi turbokapitalizm i  deweloperka? Niestety, na razie to chyba wciąż za wysokie oczekiwanie. Póki co wyrodne państwo nie tylko nie spełnia swojej funkcji minimalnej, czyli nie chroni jednych obywateli przed egoizmem drugich, ale też lubi ułatwiać silnym atakowanie słabych albo wręcz samo ich atakować. W  wyrodnym państwie wszyscy żyjemy prawem wilka, bo wyrodne państwo udziela legitymacji prawu silniejszego. Tym silniejszym może być bardziej uprzywilejowany czy po prostu bogatszy obywatel albo, niestety, jakaś instytucja samego państwa. Tak przecież zachowuje się policja, która ściga tego ojca i  idzie za nim do domu, żeby sprawdzić, czy czasem nie dałoby się dołożyć mu jeszcze sprawy o  niedopełnienie obowiązków rodzicielskich. Tak zachowuje się MOPS, który nie udziela pomocy tam, gdzie jest ona potrzebna, a  włazi z  butami tam, gdzie dopiero jego interwencja jest problemem. Najsmutniejszą zaś stroną wyrodnego państwa jest jego ucieczka od odpowiedzialności tam, gdzie oznacza to w  praktyce przerzucanie tej odpowiedzialności na osoby pokrzywdzone. Oto relacja, jakich wiele: Kilka lat temu przeżyłam próbę gwałtu. Wyobraźcie sobie biały dzień i  mały sklepik w  centrum osiedla. Przy ladzie siedzi młoda dziewczyna i  z  braku lepszego zajęcia czyta książkę. Nagle do sklepu wchodzi facet 2x2, wielki kafar ogolony na zero. Na początku tylko rozgląda się po sklepie, ale zaraz zaczyna zaczepiać ekspedientkę. W  pewnym

momencie wyciąga mnie zza biurka, wywleka na środek sklepu i  powala siłą swojego cielska na podłogę. Tyle wystarczy. Cel nie został osiągnięty, bo zwabiłam krzykami dziewczyny z  sąsiednich lokali. Facet uciekł, ale sąsiadki zadzwoniły na policję i starały się jakoś mnie ogarnąć, a ja byłam tak roztrzęsiona i  rozhisteryzowana, że nie byłam w  stanie myśleć racjonalnie. Przyjechała policja, za nimi pogotowie (zawezwane podobno ze względów proceduralnych), zbadano mnie i  zabrano na komisariat. Z  uwagi na mój stan w  przesłuchaniu brała udział policyjny psycholog i jakaś policjantka [czyli dwie kobiety]. Na początku przesłuchanie było (chyba) normalne, zapytano mnie o dane personalne i okoliczności zdarzenia. Opowiedziałam, jak było – facet przyszedł i  zaatakował. Policjantka coś tam skrobała w  swoim zeszyciku, aż w  końcu padło pytanie: „Czy ma pani męża?”. Pokręciłam głową, ale powiedziałam, że mam chłopaka. Policjantka zasugerowała, że sprowokowałam tego człowieka do próby gwałtu, bo, uwaga, nie miałam na palcu obrączki, co stanowiło dla niego zaproszenie do flirtu. Gdybym wyszła za mąż jak porządna kobieta, to nie doszłoby do takiej sytuacji. Lustrowała mnie od stóp do głów i  szyderczo stwierdziła, że letnia spódnica maxi i  bluzka z  krótkim rękawem to zbyt wyzywający strój jak na pracownicę second handu i  ostatecznie być może sama jestem sobie winna. Obecna przy rozmowie psycholog nie odezwała się ani razu, tylko raz po raz kiwała głową i  pisała coś skrzętnie w  notesie. Na koniec poinformowano mnie, że zgłoszenie zostało przyjęte, ale nie mam co się łudzić, bo pewnie nie znajdą sprawcy i będzie umorzenie[12]. Oto wyrodne państwo! Policjantka, która zamiast rozmawiać z pokrzywdzoną o gwałcie, dyskutuje z nią o modzie i jej stanie cywilnym. Przerażające. Obwinianie ofiary w  najwyższym

rozkwicie. A  równie strasznie bywa i  wtedy, gdy sprawcę uda się już doprowadzić przed sąd. W innej relacji czytamy: Byłam świadkiem jednej sprawy o próbę gwałtu […]. Ofiara nie życzyła sobie obecności oskarżonego (logiczne), ale przed salą musiała czekać w towarzystwie żony tego Pana [sic!] i matki. Nie licząc roześmianych pań psycholożek. Ta rozprawa była jakąś kpiną i  wierzcie, że takie rzeczy się dzieją. […] Panie, zaczynając od policjantki przez psycholożkę, prawniczkę, sędzinę i  prokuratorki, próbowały wmówić dziewczynie, że przesadza i sama tego chciała[13]. W tej smutnej scenie nie ma żadnych facetów poza sprawcą – wymiar sprawiedliwości RP ma tu czysto kobiecą twarz. Ale i  tak nie chroni to ofiary od upokorzenia i  szyderstw. A z polskimi mężczyznami jest jeszcze gorzej. Burmistrz jednej z  warszawskich dzielnic po głośnym gwałcie na biegaczce w Lesie Kabackim w 2013 roku napisał na Twitterze, zacytujmy: „Tragedia. Współczuję. Nie biegajcie samemu po zmroku w miejscach odludnych. Tylko jak ona biegła po ciemku?”[14]. Twitter tamtych lat to 140 znaków. Można tyle przegrać na tak małej przestrzeni? Można! „Nie biegajcie samemu po zmroku w  miejscach odludnych”. Ale właściwie dlaczego? Bo się partyzanci chowają po krzakach i  będą gwałcić, rabować pulsometry i ajfony? Jest przeszło siedemdziesiąt lat po wojnie, mieszkamy we własnym kraju, w  wolnym kraju, i  czego konkretnie mamy się bać? Własnego cienia? Mamy biegać między samochodami po alei KEN, żeby było „nieodludnie”, a nie po Lesie Kabackim, który po to właśnie został posadzony, żeby można było zażyć świeżego powietrza? I  dlaczego właściwie burmistrz Guział apeluje do mieszkańców swojej dzielnicy, żeby chowali się po domach i nie biegali, gdzie i kiedy mają na to ochotę? Proponuję lepszą wersję tweeta do wykorzystania w  podobnych okolicznościach: „Jeśli spotkasz

samotną biegaczkę po zmroku i  w  miejscu odludnym – to nie gwałć jej!”. Przy kolosalnej dawce dobrej woli można by jeszcze ten wpis uznać za głupi dowcip czy niezdarne użycie języka polskiego. Burmistrz Guział wrócił jednak do sprawy po kilku miesiącach i napisał, że „nigdy nie było sprawcy”[15], „od początku było to dęte”[16] i że „nie ma poszkodowanej, case »Magda Madzi«”[17] (pisownia oryginalna – powinno być „mama Madzi”), słowem, że gwałtu nigdy nie było, a cała sprawa jest wymysłem. Zanim pan burmistrz w  końcu wycofał się z  tego i  przeprosił, zdążył jeszcze zasugerować, że zgwałcona dziewczyna złożyła fałszywe zeznania („są zawiadomienia o zdarzeniach, które nie miały miejsca”[18]), domagać się podania do publicznej wiadomości jej badań lekarskich („Niech opublikują protokół z  obdukcji”[19]) i  zażądać przeprosin od feministek („Gwałt? A może paranoja i fala medialna? Kto przeprosi? Zacznijmy od feministek”[20]). Burmistrz Guział sam biega (4:50 w  maratonie[21], bez rewelacji, ale zawsze). Zaledwie tydzień po pierwszej awanturze o ten gwałt chwalił się na Twitterze, że przebiegł „23 km po Lesie Kabackim”[22]… czyli po tym właśnie lesie, który sam odradzał. Cóż, widać burmistrz nie biegł po ciemku. Dlaczego jeden biegacz nie rozumie, że inna biegaczka trenuje w  dzień powszedni w  godzinach wieczornych, tego nie wiem. Przede wszystkim jednak, oto przedstawiciel państwa polskiego, i  to (z  całym szacunkiem) nie p.o. wicesołtysa Wieczfni Kościelnej, ale burmistrz dzielnicy WarszawaUrsynów, publicznie sugeruje, że ofiara gwałtu jest sama sobie winna, bo źle biegała, tudzież, że sobie ten gwałt wymyśliła. To jest właśnie wyrodne państwo. Policjantka i  burmistrz, jedno z orzełkiem na czapce, drugie z orzełkiem na ścianie, zwracają się przeciwko zgwałconej kobiecie, a  więc przeciwko najsłabszej ze słabych. To jest właśnie ta siła państwa kierująca się przeciwko słabym dla zrekompensowania sobie tego, że nie umie stawić czoła silnym.

6 Za podsunięcie tytułu tego rozdziału dziękuję Marcie Rauk.

 

Fetysz jedności narodowej

Uważamy, że zgoda narodowa jest dobrem nadrzędnym. Demokracja jako ucywilizowany konflikt nie może wobec tego zaistnieć. Kacper Pobłocki[1]

F

etysz jedności narodowej to przekonanie, że dopiero wtedy w Polsce będzie dobrze, kiedy wszyscy będziemy się we wszystkich sprawach zgadzać. Taką powszechną zgodę uważamy za stan możliwy do osiągnięcia, więcej – za stan jak najbardziej pożądany, więcej – za jedyny stan moralnie słuszny. Każda sytuacja inna niż powszechna jednomyślność to dla nas nędzny i rezygnacyjny kompromis z marną rzeczywistością. Niezwykle trudno jest nam zaakceptować to, że konflikt jest w życiu społecznym i politycznym nieunikniony. Różnice zdań, poglądów i interesów irytują nas, męczą, wydają się nam czymś patologicznym i  niedojrzałym. Tęsknimy do świata, w  którym wszyscy chcą tego samego i  myślą tak samo, a  w  głębi duszy wciąż dziwimy się, jak to jest w  ogóle możliwe, że ludzie się różnią i nie zgadzają się ze sobą. To jest dla nas błąd w kodzie, jakieś fatalne przeoczenie, pęknięcie w  systemie. Tęsknimy do powszechnej jedności, a przeświadczenie, że da się ją osiągnąć, jest miarą naszego optymizmu i wiary w człowieka. Wydaje się nam, że będziemy mogli czegoś dokonać tylko wtedy, gdy zaczniemy od zaklepania absolutnie szczelnej strategii na wszystkich frontach. Boimy się, że najmniejszy nawet podział sprawi, że wszystko nam się rozsypie, zatem wszelkie odstępstwa czy subtelności chcielibyśmy natychmiast zniwelować i zatrzeć. Nic więc dziwnego, że idea „zjednoczenia

się” czy „przekroczenia podziałów”, przez jakikolwiek polityczny przypadek odmieniona, zawsze padnie w  Polsce na podatny grunt. Jedność jest naszym wielkim narodowym „zamiast”. Ostatnia księga Pana Tadeusza nieprzypadkowo nosi tytuł Kochajmy się i  kończy się obrazem powszechnego zbratania: „szlachta ciągle pije i  wiwaty wznosi”[2]. Podobnie deklarował przecież konkurencyjny wieszcz: „Jeden tylko, jeden cud: z  szlachtą polską – polski lud”[3]. Tylko wtedy Polska będzie Polską naszych marzeń, kiedy się zjednoczymy i  zapomnimy o  podziałach. Wiedzą o  tym nie tylko poeci, ale też politycy, którym wydaje się (często słusznie), że odwołanie do fetyszu zgody narodowej zapewni im maksimum głosów. W  końcu „Jedną mamy Polskę. Bądźmy razem!” (Jarosław Kalinowski, kampania prezydencka w  2000 roku), a  „zgoda buduje” (Bronisław Komorowski, kampania w  2010 roku). Fraza „prezydent wszystkich Polaków”, rzucona po raz pierwszy przez Aleksandra Kwaśniewskiego, okazała się tak nośna, że weszła do mowy potocznej. Więcej, stała się wzorcem, do którego przymierzaliśmy wszystkich kolejnych prezydentów, rozliczając ich z  tego, czy aby na pewno reprezentują „wszystkich Polaków”. I  nie jest to oczywiście przypadek. Wydaje się nam, że żeby prezydent był naprawdę, to nie wystarczy mu zwykła demokratyczna większość głosów, ale musi oprzeć się na jakiejś mistycznej więzi ze społeczeństwem, a  nawet więcej, z  całością tego społeczeństwa. Trudno nam oddzielić osobę prezydenta RP od funkcji prezydenta RP i  trudno nam przyjąć, by mógł nas reprezentować ktoś, z  kim sto procent społeczeństwa nie utożsamia się w stu procentach. Prezydent Duda nie startował co prawda pod hasłami jedności narodowej, ale zaczął ich używać po objęciu urzędu. Oto fragment życzeń świątecznych, jakie para prezydencka złożyła nam w  grudniu 2015 roku: „W  tym szczególnym dniu, gdy wśród naszych bliskich łamiemy się opłatkiem […], zapominamy o tym, co nas dzieli. Pomyślmy o naszej ojczyźnie jak o wielkiej rodzinie. Jak w każdej, bywają w niej trudniejsze

chwile, padają czasem niepotrzebne słowa, ale gdy przychodzi wigilijny wieczór, miłość i  zgoda zwyciężają różnice zdań i  poglądów”[4]. A  tłumacząc z  dyplomatycznego na nasze: wszelki pluralizm to dla nas bolesny upadek ze stanu mitycznej wszechjedności Polaków. Dzień Wigilii staje się więc, przynajmniej symbolicznie, możliwością powrotu do tego raju utraconego. W tych prezydenckich życzeniach wyraźnie też czuć inny sęk na nieociosanym drzewie polskości, a  więc rodzinę i  jej absolutnie wyjątkową pozycję na naszej mapie społecznej. Chciałoby się powiedzieć, że naszą podstawową kategorią myślenia jest wciąż rodzina czy, szerzej, nasza rodzinnotowarzyska siatka bezpieczeństwa, złożona z  bliższej i  dalszej rodziny, pociotków i  przyjaciół, generalnie ze wszystkich, z  którymi czujemy się w  miarę blisko, ze wszystkich tych przesławnych „naszych kolegów”, którym chwała, w  odróżnieniu od zewnętrznych „chujów”, którym „precz”. Tylko w  tej banieczce wiemy mniej więcej, jak się poruszać, a jedyny uniwersalizm, na jaki nas stać, to starać się rozciągnąć ją na całe społeczeństwo. Stąd ta rozpaczliwie naciągana koncepcja „wielkiej rodziny”, o  której mówi prezydent. W końcu „wszyscy Polacy to jedna rodzina, starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna”, prawda? Z  drugiej strony, szalenie charakterystyczne jest, że najczęstszym ciosem, jakim politycy okładają oponentów, publicyści polityków, a wyborcy ich wszystkich razem wziętych, jest zarzut „dzielenia Polaków”. „Dzielenie Polaków”, któremu zawsze jest winna ta druga strona, to grzech gorzej niż śmiertelny. To jest atak na najświętsze ze świętych, delikt konstytucyjny i zdrada narodowa. [Głos z sali: Hańba!]. Jest taki antypisowski mem, który głosi: „Byliśmy kiedyś jednym narodem – a  potem pojawił się PiS”[5]. Walka polityczna w  internecie rządzi się oczywiście swoim prawem przesady i  gównoburzy, ale jeśli wziąć takie hasło na serio, to staje się ono wspaniałą ilustracją fetyszu jedności. To jest kapitalny retoryczny twist, bo katapultuje naszą wytęsknioną

jedność narodową do mitycznego złotego wieku, czyli do czasu sprzed pojawienia się PiS-u. Tych czasów nikt dzisiaj nie pamięta, bo politycznie rzecz biorąc, to było kilka epok temu. I nic łatwiejszego niż te odległe czasy wymyślić sobie dzisiaj na nowo, jako lepsze niż faktycznie były. „Dzielenie Polaków” to jeden z  najczęstszych zarzutów stawianych Prawu i  Sprawiedliwości. Cokolwiek jednak myślimy o tej formacji, czy możemy uczciwie i z ręką na sercu zgodzić się, że „byliśmy jednym narodem”, dopóki PiS nie wygrał wyborów w  październiku 2015 roku? A  może chodzi o  jego zwycięstwo we wrześniu 2005 roku? A  może byliśmy jednym narodem, zanim PiS w  ogóle powstał, czyli przed majem 2001 roku? Oczywiście, że nie byliśmy. Nigdy nie byliśmy. Tak przed PiS-em, jak i  po PiS-ie, teraz i  zawsze, byliśmy i jesteśmy podzieleni milionem pęknięć tektonicznych. Jedni z  nas są lewakami, inni prawakami, jedni są prekariuszami, drudzy mają etaty, trzeci są pracodawcami, a  jeszcze inni są bezrobotni. Jedni wolą prozę Iwaszkiewicza, inni poezję Wojaczka, a  jeszcze inni Legię Warszawa. Jedni są duszą i  ciałem towarzystwa, inni są samotni, niektórzy znają pięć języków, a  dla innych nawet polski za trudna język. Jedni nurzają się w dolce far niente, a inni harują, jedni jeżdżą na all inclusive, a  inni autostopem do Magadanu. Niby to wszystko wiemy, ale non stop zapominamy. Fetysz jedności wylogowuje nas z  myślenia i  sprawia, że mówienie o  jakichkolwiek podziałach jest w  Polsce tabu. Wszyscy jesteśmy różni, każdy uważa się za indywidualistę… ale nie potrafimy żyć bez iluzji jedności. Fetysz jedności nie dotyczy tylko społeczeństwa jako całości. Działa też w  mniejszej skali. Nie mamy już dziś koszmaru liberum veto, ale w  dzielnicowych konsultacjach społecznych wciąż można usłyszeć argument, że tylko wtedy takie konsultacje miałyby sens, gdyby wzięli w  nich udział wszyscy mieszkańcy bez wyjątku. Argument tak kuriozalny, że prawie niemożliwy do zrozumienia. Opiera się on właśnie na fetyszu jedności, w  którym nie ma mowy o  jakimkolwiek budowaniu

kompromisów. Jedyne, na co zezwala fetysz, to mistyczna komunia z wolą wspólnoty, którą trzeba przyjąć w całości. Jasne jest, że na tym tle skandalem jest jakikolwiek sprzeciw czy choćby dwugłos. Konsultacje społeczne byłyby wiążące tylko wtedy, gdyby wszyscy mieszkańcy wyrazili tę samą opinię. A  ponieważ ani stuprocentowa frekwencja, ani stuprocentowa zgodność nie zdarzają się nigdy, to wynikiem konsultacji władza przejmować się nie musi, a najchętniej zrezygnowałaby w  ogóle z  ich organizowania, bo przecież i  tak wszyscy się pokłócą. Fetysz jedności nie tylko wiąże nas w abstrakcyjnej spójności całego społeczeństwa, lecz także każe nam domagać się bezwarunkowego zjednoczenia jego cząstek na frontach spraw poszczególnych. Nie umiemy walczyć naprawdę wspólnie, czyli różnymi głosami domagać się tego samego. Jeśli już jakiś temat nas jednoczy, to zaraz domagamy się jedności absolutnej i  bezwarunkowej, a  wszelkie różnice wydają się nam nieznośne. Pluralizm różnych głosów mówiących o tym samym jest dla nas trudnym do przyjęcia absurdem. Doskonałym tego przykładem jest jedna z  niedawnych kart historii polskiej polityki, mianowicie spór z  lat 2015–2016 o  to, czy partia Razem powinna protestować przeciwko rządom PiSu  wspólnie z  KOD-em czy też na własną rękę. Wiem, niszowa sprawa, więc oto kontekst w  kilku słowach: jak pamiętamy, w  2015 roku PiS objął pełnię władzy w  Polsce. Po pierwszych zdecydowanych posunięciach nowej ekipy niechętna PiS-owi część społeczeństwa zaczęła protestować, powstał też Komitet Obrony Demokracji (KOD), który rozpoczął regularne manifestacje. Z drugiej strony, od wiosny 2015 roku obecna była na scenie nowa partia, Razem, która określała się jako nowe otwarcie na lewicy i  szerzej, jako alternatywa dla całej dotychczasowej polityki III RP. Późną jesienią 2015 roku, gdy część partii manifestowała przeciw PiS-owi pod quasiniepartyjnymi sztandarami KOD-u, Razem postanowiło swoich własnych protestów pod te sztandary nie włączać. I  za tę właśnie decyzję Razem solidnie oberwało. Zostało to nazwane

„stratą wizerunkową, której nie da się obronić”, „dziecinnym uporem” czy wręcz „złowrogą głupotą”. Młoda partia dowiedziała się, że „nie rozumie w  ogóle polityki”[6], że jest „zblazowaną hipsterską lewicą”[7] i  zabawą nieodpowiedzialnych dzieci, które „nie rozumieją, że komunizm był naprawdę” i które „postanowiły dorosnąć akurat teraz”[8]. Usłyszała, że trzeba gasić pożar, a  nie kręcić nosem, że strażacy są mało przystojni, i że „są sprawy, przy których […] palce powinny zwijać się w  pięść, [a  dopiero] gdy się z  sukcesem uderzy […], można je rozpostrzeć”[9]. Dowiedziała się, że „spory trzeba odsunąć na bok i  razem maszerować przeciw”[10], że „inne sprawy i  wartości powinny mieć charakter drugorzędny”[11], a  dopiero „w  odzyskanej demokracji drogi wielu mogą się rozejść”[12]. Słowem, „to młodzież, przejdzie im”[13]. Najciekawsze, że wszystkie te głosy spadły na Razem bynajmniej nie ze stronnictw przeciwnych, ale właśnie od ludzi, którzy z  Razem sympatyzowali albo wręcz nań głosowali. Razem postanowiło zaryzykować, złamało fetysz jedności, co okazało się bolesne dla wszystkich wokół. Kiedy patrzy się wstecz i na spokojnie, to widać, że chodziło nie tylko o doraźne sojusze, ale że wyszło tu na jaw coś znacznie głębszego, fetysz jedności właśnie. I  mam nadzieję, że jasne jest, że nie chodzi o  to, czy PiS, KOD albo Razem jest dobre albo złe, ale o  sam mechanizm zdarzeń. O  nasze polsko-irracjonalne założenie, że jeśli mamy wspólnie coś zrobić, to trzeba zacząć od komisyjnego zakopania wszystkich różnic, przebiwszy je wcześniej osinowym kołkiem. O  tę logikę, która każe nam myśleć, że dwie różne demonstracje w  tej samej sprawie mają mniejszą moc niż jedna demonstracja. Mimo że praktyka uczy, że koniec końców na obie przychodzą ci sami ludzie.

 

Rozbieżność prawa i zwyczaju

Rozkład jazdy autobusów kursujących przez ul. Kamieńskiego do ronda Matecznego realizowany jest punktualnie […], uwaga – to nie jest prima aprilis. MPK Kraków wpis na Facebooku 1.04.2016[1]

R

ozbieżność prawa i zwyczaju to sytuacja, w której zapisy prawa i  praktyka życia różnią się od siebie, często diametralnie. Rzecz jasna, mogą one sobie wzajemnie zaprzeczać, co więcej, jeśli sobie zaprzeczają, zwyczaj bywa ważniejszy niż prawo. Nie wiadomo przy tym z  góry, co obowiązuje w  danej sytuacji. Dlatego też marnujemy mnóstwo czasu i energii na ciągłe ustalanie, które z nich jest które i które jest górą. Zakaz sprzedawania alkoholu osobom nietrzeźwym, czyli ta tabliczka, która wisi nad każdym barem w  Polsce, jest chyba najpowszechniejszym, najbardziej absurdalnym i  najczęściej łamanym prawem w  Polsce. Ten przepis jest paradoksalny już w  punkcie wyjścia, bo przecież do knajpy po to się właśnie chodzi, żeby pić alkohol, względnie, żeby się upić. To zaś jest procesem. Większość z  nas nie wali półlitrówek na hejnał, piąteczek jest rzeczą stopniową, a  alkohole trzeba domawiać, czyli dokupywać je wtedy, kiedy się jest już w  stadium przejściowym do pełnowartościowego pijaństwa. W  świetle prawa stadium przejściowe jest jednak wąskim okienkiem, bo stan nietrzeźwości zaczyna się oficjalnie od 0,2 ‰ . Innymi słowy, zamówienie każdej kolejki poza pierwszą jest nielegalne. Jest to oczywiście przepis na wskroś absurdalny, a  przede

wszystkim kompletnie nieprzestrzegany. Trudno nawet wyobrazić sobie przestrzeganie go, bo oznaczałoby to natychmiastowe bankructwo całej polskiej gastronomii i  destabilizację budżetu państwa. Ale przepis i  tak istnieje, udaje, że obowiązuje, i straszy swoim pustym zapisem. Polskie prawo zakazuje też hazardu online i nawet precyzuje z góry, że nie wolno skrywać się za wybiegami, że niby serwer jest na Kajmanach, a  chmura w  Kalifornii. Prawo stwierdza jasno, że jeśli gracz przebywa na terytorium RP, to gra jest nielegalna[2]. Przepis jak rzadko klarowny i jak zwykle martwy. Organizacje pokerowe szacują, że w  samego pokera online gra w  Polsce milion osób, a  jeśli wliczyć inne gry i  zakłady, nielicencjonowanych bukmacherów i  wirtualne kasyna, to trzeba by na mocy tego prawa posłać do więzień kilka milionów ludzi. Ale oczywiście przyjął się taki zwyczaj, że ustawa hazardowa nie obowiązuje. Nikt jej nie przestrzega i nikt jej nie egzekwuje. Podobnie z  obowiązkiem meldunkowym, według którego każdy, kto się gdzieś przeprowadza, powinien się tam zameldować. Na pobyt tymczasowy, jeżeli pozostanie tam do trzech miesięcy, na pobyt stały, jeśli dłużej. Czy ktoś tego przestrzega? Nikt. Czy ktoś to egzekwuje? Nikt. To jest prawo całkowicie fikcyjne. Owszem, ludzie czasem się przemeldowują, ale nikt nie robi tego dlatego, że trzeba, tylko po to, żeby uprościć sobie odbieranie poczty czy płacenie rachunków, ewentualnie żeby coś zachachmęcić. Ze świecą szukać kogoś, kto zostałby ukarany ze niedopełnienie obowiązku meldunkowego. I  cała rzecz w  tym, że tego obowiązku nie trzeba spełniać. Spełniać go można, jeśli akurat nam to pasuje. Normą jest przecież fikcyjne przemeldowywanie się do znajomych, dalszej rodziny albo i  pod adresy zupełnie obce, jeśli tylko możemy na tym jakoś skorzystać. Europosłowie przemeldowują się pod białoruską granicę, żeby łykać więcej kilometrówek za dojazdy do Brukseli[3], do kawalerek w  centrum Krakowa melduje się po kilkanaście osób, żeby zdobyć kwity na parkowanie, a  szarzy obywatele latami

fikcyjnie „mieszkają” gdzie indziej, żeby nie stracić prawa do lokalu socjalnego. I nikt nigdy nikogo nie ściga i nikt niczego nie egzekwuje. To wszystko odbywa się niemal jawnie, bywa wręcz powodem do dumy i  magnesem lajków. Zwyczaj jest bowiem taki, że wolno tak robić. Prawo zwyczajowe ma też często prymat nad prawem drogowym. Ograniczenia prędkości, jakie oficjalnie obowiązują na polskich drogach, to w  praktyce tylko luźne sugestie dla kierowców tudzież zachęta do ogólnej refleksji nad bezpieczeństwem jazdy. Bo co mówią polskie zwyczaje o  prędkości na drodze? Mówią, że na osiedlowej uliczce albo przy szkole za rogiem faktycznie nie wolno przekraczać prędkości nakazanej ustawowo. To są miejsca, gdzie zwyczaj zgadza się akurat z  prawem stanowionym. Tam nie wolno przekraczać prędkości, a jeśli ktoś przekroczy i go złapią, to nie ma moralnego prawa do pretensji, że dostał mandat. Ale na większości polskich dróg sytuacja nie jest tak przyjemnie jednoznaczna. Przeciwnie, polską normą jest jednoznaczna ambiwalencja. Polską normą są takie kwiatki jak ograniczenie do trzydziestu na zakręcie wojewódzkiej dwupasmówki czy do pięćdziesięciu na nowo oddanej prostej i szerokiej drodze. To są oczywiście miejsca, gdzie zwyczaj pozwala jechać dużo szybciej, niż pozwala prawo. Z  drugiej strony, na autostradach teoretycznie obowiązuje ograniczenie do stu czterdziestu, ale przyjął się przecież zwyczaj, że mamy prawo się nacieszyć tymi nielicznymi autostradami, które mamy, a „nacieszyć się” znaczy dla nas „przekraczać prędkość”. Na polskich autostradach nie ma fotoradarów ani patroli za krzakiem. I wiadomo, że policja nie będzie nas na nich zatrzymywać, o ile nie będziemy jechać dwieście kilometrów na godzinę albo nie zrobimy czegoś naprawdę głupszego niż ustawa przewiduje. Rozbieżność prawa i  zwyczaju zachodzi w  Polsce na taką skalę, że często w  ogóle nie wiadomo, co jest legalne, co nielegalne, a co tylko półlegalne. Ta rozbieżność podważa samą ideę, że prawo powinno być przestrzegane. Na przełomie 2015 i  2016 roku widzieliśmy to w  makroskali przy sporze

o  Trybunał Konstytucyjny, kiedy wszyscy zaczęli się nagle kłócić, które postanowienia Konstytucji obowiązują, a które nie. Najlepiej to jednak widać w  mikroskali, w  rzeczach małych, codziennych i pozornie banalnych. To właśnie w nich zrastamy się z  przyzwyczajeniami, to właśnie tam mozolnie wykuwa się nasza polskość. A  realia są takie, że milcząca aprobata ostentacyjnej rozbieżności między prawem a  zwyczajem potwornie demoralizuje‹7›. Awaryjne wejścia na perony w  warszawskim metrze są często otwarte na oścież, co oczywiście sprawia, że większość ludzi chodzi właśnie tamtędy, bo nikomu nie chce się przeciskać przez bramki biletowe. Niby nic, ale jednak uczy fikcyjności praw i przepisów. Przyzwyczaja nas do tego, że jeśli państwo polskie coś ustali, to nie jest to na poważnie. Na każdym z  tych awaryjnych wejść jest przecież napisane, że „nieuzasadnione otwarcie będzie karane”. Taki napis mijają tysiące ludzi dziennie i  w  każdym z  nich po ziarenku odkłada się poczucie, że obowiązujące prawo jest fikcją. Ta fikcja jest wpisana w  procedury administracyjne i  w  oprogramowanie fotoradarów. Bywa i  tak, że sama policja nie życzy sobie, żeby przepisy polskiego prawa były przestrzegane. Tak właśnie! W  2014 roku w  Sejmie pojawił się pomysł, żeby ograniczyć tolerancję na drogach, i z dyskusji nad tym pomysłem możemy dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Zacznijmy od tego, że w  punkcie wyjścia było tak, że obowiązywało w  Polsce prawo, że egzekucja innego polskiego prawa jest nielegalna. Jeden przepis ustanawiał ograniczenie prędkości, a inny przepis stwierdzał, że fotoradarami nie wolno łapać tych, którzy przekroczyli limit o mniej niż 10 km/h. Czyli jeśli ograniczenie było do siedemdziesięciu, a  ktoś jechał siedemdziesiąt pięć, to łamał prawo, ale użycie fotoradaru do złapania go też było złamaniem prawa. NIK zbadała sprawę i  wyszło, że „niektóre fotoradary […] wykazują się tolerancją trzykrotnie wyższą, niż wymagają tego przepisy – robią zdjęcia tylko tym kierowcom, którzy przekraczają prędkość o  więcej niż 30 km/h”[4]. Tyle maszyny. Ale czy inaczej postępują

policjanci? Dla każdego, kto mieszka w Polsce, jest oczywiste, że policja, z  jednej strony, natychmiast nas spacyfikuje, jeśli będziemy jechać wężykiem albo zaczniemy palić gumy w  niedzielę pod kościołem, ale, z  drugiej strony, wiadomo, że nikt nikogo nie będzie szczypał o nieznaczne przekroczenie na drodze ekspresowej. Bo gdyby policja miała ścigać każde naruszenie przepisów, to musiałaby zatrzymywać praktycznie każdego. Jak powiedziałem, pojawiła się jednak w  Sejmie inicjatywa, by ukrócić te praktyki i zacząć dawać mandaty za każde, nawet najmniejsze przekroczenie prędkości. Czyli, mówiąc prościej, posłowie chcieli uchwalić, że polskie prawo ma obowiązywać. I  to samo w  sobie jest już smakowitą konstrukcją prawną. Bo oto ustawodawca musi wykonać dodatkowy i ponowny wysiłek, żeby uchwalić, że prawo – raz już uchwalone – obowiązuje i działa. Coś jak reprywatyzowanie działki, za którą państwo już raz zapłaciło odszkodowanie. A  jeszcze lepsze jest to, że pomysłowi egzekwowania prawa sprzeciwiła się… policja. „To jest nierealne. Jeśli będziemy musieli zatrzymywać wszystkich kierowców, którzy przekraczają w  mieście prędkość zaledwie o kilka kilometrów, to kiedy mamy łapać prawdziwych piratów drogowych? – mówią funkcjonariusze z  drogówki”[5]. Wspaniała rzecz! Próba uspójnienia prawa i  zwyczaju okazuje się gwałtem na polskości. Sejm chce uchwalić prawo potwierdzające, że prawo obowiązuje, a  policja stawia temu opór. Słowem, polskie prawo nie jest samo z  siebie żadnym narzędziem oddziaływania na rzeczywistość. Jest ono z  zasady wybrakowane, wydmuszkowe, widmowe. Żaden przepis sam w  sobie nie wystarczy – potrzebna jest jeszcze dodatkowa informacja, że on serio obowiązuje. W  Polsce ma więc sens sytuacja, w której państwo informuje obywateli, że tymczasowo będzie egzekwowało własne prawo:

Fot. Jarosław Hirny-Budka (28.12.2017, Warszawa)

Trzeba tu oddać sprawiedliwość o  tyle, że przynajmniej nie jest to kultura dezinformacji. Niestety, najczęściej informacji brakuje i  dla szarego człowieka, dla każdego i  każdej z  nas, nawigacja przez bezmiar prawa jest błąkaniem się w  szarości niewiedzy. Chwila, w której dowiadujemy się, co polskie prawo mówi na jakiś temat, to nie jest chwila, w  której możemy odetchnąć z  ulgą. Przeciwnie, to jest dopiero początek drogi. Musimy zacząć się rozglądać, dociekać, dowiadywać. Musimy albo szukać potwierdzenia, że to prawo obowiązuje, albo dowiedzieć się, jaki w tej sytuacji obowiązuje zwyczaj. To jest fundamentalny odruch nas wszystkich. Jesteśmy przyzwyczajeni, że sama treść polskiego prawa wcale nie jest najważniejsza. Dużo ważniejsza jest informacja, czy to konkretne prawo jest na serio. Ta kwestia tak głęboko wryła się w  nasz język i  sposób myślenia, że czasem aż trudno jest ją zauważyć. Spójrzmy więc na ten oto znak, najzwyklejszy w świecie znak B-36, czyli zakaz parkowania:

Fot. Piotr Stankiewicz (17.07.2016, Nowy Dwór Mazowiecki)

Co ten znak znaczy? Formalnie rzecz biorąc, jest to zakaz zatrzymywania pojazdu[6]. Ale co znaczy w  praktyce? Właśnie… Czy on znaczy, że naprawdę nie wolno się zatrzymywać? To zależy od kontekstu! Czasem tak, a  czasem nie. O  tym, że naprawdę nie wolno parkować, informuje dopiero znak następujący:

Fot. Piotr Stankiewicz (13.07.2016, Pruszków)

Ta tabliczka pod znakiem jest esencją sprawy. Bo jeśli znak B36 działałby sam z  siebie, to po co byłaby tabliczka T-24 o usuwaniu na koszt właściciela? A tak się składa, że widzimy ją bardzo często na naszych polskich ulicach. Ona jest właśnie tym dodatkowym potwierdzeniem, wyróżnikiem, który informuje, że ten znak jest serio. Bo sam znak jeszcze nie znaczy, że nie wolno parkować. Sam znak jest tylko wstępem, luźną sugestią, że być może nie wolno. Zaproszeniem, by spróbować się domyślić albo żeby zagrać w ruletkę i zaparkować tak czy siak.

W  Polsce bywa też czasem tak, że trudno jest postąpić zgodnie z  prawem, a  wbrew zwyczajowi. Kobieta jedzie w  dłuższą trasę, powoli, ostrożnie i  zgodnie z  przepisami. Jest w samochodzie sama z trójką małych dzieci. I co chwila ktoś na nią oczywiście trąbi albo miga światłami. Bo „zawalidroga”, bo „baba za kierownicą”. W  końcu drogę zajeżdża jej radiowóz, a  policjanci każą jej dmuchać w  alkomat. Jest trzeźwa, ale dzielni stróże porządku wyjaśniają, że ktoś zadzwonił i doniósł, że musi być pijana. Innymi słowy, takie sobie prawo zrobiliśmy, że nawet nie oczekujemy, że ktoś go będzie przestrzegał na trzeźwo. Pierwszeństwo zwyczaju nad prawem może być tak silne, że niemal nie do przezwyciężenia. Łamiąc zwyczaj, żeby zachować prawo, możemy się poczuć jak przestępcy, możemy mieć wrażenie, że robimy coś złego, spodziewać się, że ktoś nas pobije albo aresztuje. Społeczna presja i norma czuwają raczej nad przestrzeganiem zwyczaju, a  nie prawa. Wróćmy jeszcze raz do tematu parkowania w  naszych miastach. Oczywiście, tam, gdzie prawo zgadza się ze zwyczajem, tam nie ma problemu, żeby zaparkować legalnie. Łatwo jest nie zaparkować na miejscu dla niepełnosprawnych, na wyjeździe z bramy czy na trawniku. Łatwo, bo w miarę się już przyjęło, że w takich miejscach się nie parkuje. Ale niech się uderzy w pierś ten, komu nigdy nie zdarzyło się zaparkować choć dwoma kołami na chodniku. Ale uwaga, nie mówimy tu o  jakimś ordynarnym zatarasowaniu przejścia. Chodzi o  to, żeby samochód postawić tak, żeby w całości został na jezdni, a poza chodnikiem. To szalenie trudne, bo w Polsce obowiązuje bardzo silnie zakorzeniony zwyczaj, że dwa koła muszą znajdować się na suchym lądzie, czyli na chodniku. Streszczając, polskie prawo mówi, że jak najbardziej wolno i należy parkować tak:

Fot. Michał Dobrzański (czerwiec 2016, Warszawa)

Ale zwyczaj mówi, że trzeba parkować tak:

Fot. Michał Dobrzański (czerwiec 2016, Warszawa)

Albo wręcz tak:

Fot. Michał Dobrzański (czerwiec 2016, Warszawa)

Wyobraźmy sobie teraz, że wjeżdżamy w  tę ostatnią ulicę i  chcemy zaparkować. Teoretycznie wolno nam jest nie stawać na chodniku, ale faktyczne zrobienie tego jest… bardzo trudne. Jeśli to zrobimy (polecam eksperyment!), to poczujemy się bardzo dziwnie, poczujemy, że zrobiliśmy coś złego, niewłaściwego, bezprawnego. Strach tak zostawić samochód. Logika natychmiast podsuwa tysiąc i  jedno wytłumaczenie, dlaczego takie parkowanie jest nieracjonalne i  niepraktyczne. Przecież tarasujemy drogę, przecież inni nie przejadą, przecież nikt tak nie robi. Czy aby na pewno tak wolno parkować? Czy nie założą nam zaraz blokady na koła? To jest polski paradoks totalny: mamy wyrzuty sumienia, bo przestrzegamy prawa, a praworządni i przyzwoici jesteśmy wtedy, gdy przestrzegamy zwyczaju, nawet jeśli jest to wbrew prawu. Prowadzi to oczywiście do frustracji i  powszechnego poczucia niesprawiedliwości. Wyobraźmy sobie, że robimy coś

lekko nielegalnego. Gramy w  tego pokera przez sieć. Jedziemy rowerem po dwóch piwach. Przechodzimy w  miejscu niedozwolonym, ale na pustej drodze, na trzeźwo i  w  środku nocy. Zwyczaj mówi, że wolno to robić, ale my mamy akurat niefart. Wpada na nas – czy do nas – policja tudzież inna służba mundurowa i  karze nas za to. Mandat, grzywna, sąd. Jak się poczujemy? Oczywiście poczujemy, że zostaliśmy potraktowani zupełnie niesprawiedliwie. Co więcej, będziemy mieć rację! Mamy wszelkie prawo tak właśnie się czuć! Zapłacimy ten mandat czy grzywnę, ale będziemy zgrzytać zębami i  kląć, że ten kraj jest dziki. W  ten właśnie sposób egzekucja polskiego prawa, zamiast umacniać wiarę w  sprawiedliwość, przynosi efekt dokładnie odwrotny. Zatrzymajmy się jeszcze przy szczegółach. Co dokładnie nam powie w  takiej sytuacji ten policjant, strażnik miejski, sokista czy leśnik? Siłą rzeczy musi się on powołać na dosłownie odczytaną literę prawa, udając, że nie wie, że zwyczaj mówi, że to prawo nie obowiązuje. Obie strony wiedzą doskonale, że prawo jest tutaj fikcją, a egzekwowanie go jest złośliwością. Ale nagle konieczna staje się farsa, którą odgrywamy przed sobą bez publiczności i bez pożytku. Policjant wymaga od nas, byśmy na czas wypisywania mandatu wspólnie z  nim poudawali, że polskie prawo jest na serio, że jest spójne i że obowiązuje. Policjant, nierzadko ze spokojnym uśmiechem wyższości, powie nam: „Ależ proszę pana/pani! Przecież tu nie wolno przechodzić przez ulicę!”. W tym uśmiechu kryje się fakt, że on wie, że my wiemy, że on wie, że wolno. Ale mimo wszystko zmuszamy się do wejścia w  tę absurdalną grę, w  której nawet nie możemy skorzystać z  naturalnej linii obrony, czyli z  argumentu: „Panie władzo, jest trzecia nad ranem, tu jeżdżą dwa samochody na godzinę, no i wszyscy tak przechodzą, nigdy nie ma problemu!”. Ta gra w pozory nie jest nieszkodliwa. Ona podważa naszą wiarę w  zdrowy rozsądek i  sprawność własnych zmysłów. Pomnaża niewiarę w  nasze prawo, buduje poczucie, że nie jest ono narzędziem sprawiedliwości, ale arbitralnej represji, że jest czymś kapryśnym,

nieprzewidywalnym, czymś, co karze na oślep. Kilka takich mandatów z  rzędu i  zaczniemy wątpić, czy Polska należy do cywilizacji normy europejskiej i prawa rzymskiego. Rozbieżność prawa i zwyczaju bywa też najzwyklejszym pod słońcem narzędziem sprawowania władzy. Może być ona bronią przeciwko tym z nas, którzy nie wiedzą, czy tu akurat ta rozbieżność zachodzi, tudzież nie znają zwyczajów, które obowiązują w  danym miejscu i  czasie. I  wtedy wchodzi ten ciężkozbrojny argument w formacie lekceważenia: „No, proszę pana, to przecież wiadomo…”. Ale właśnie o  to w  tym wszystkim chodzi, że nie wiadomo! Nie wiadomo, bo nie ma skąd być wiadomo, a  żadna instancja niczego nam nie potwierdzi. To superpolskie „No, proszę pana...” sugeruje albo że zwyczaj jest oczywisty (a  rzadko jest), albo że jest zbieżny z prawem (a na ogół nie jest). To jest ta metoda przeczołgiwania petenta, to jest ten patent na wprowadzenie kogoś, kogo nie lubimy, na kurs i  ścieżkę kolizyjną z  betonową ścianą. I mamy tu od razu dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie dość, że nie dajemy komuś dowiedzieć się, jak konkretnie się zachować w danej sytuacji, to jeszcze strugamy z niego wariata, sugerując, że to wszystko jego wina. Filip Springer w  13 piętrach przytacza opowieść Pawła z Warszawy: Byłem przy jakiejś okazji w urzędzie, zapytałem, czy mogę wykupić to swoje mieszkanie. Wróciłem z  zagranicy, miałem trochę oszczędności. I  ta kobieta, co mnie obsługiwała, zareagowała, jakbym opowiedział dobry żart. „Irenka, słyszałaś? Pan chciał wykupić mieszkanie na Potrzebnej”. A  zza ściany taki śmieszek i  odpowiedź: „Przecież oni się stamtąd zaraz będą wyprowadzać, to co on chce kupować?”. A to było prawie rok przed tym, jak się dowiedzieliśmy o tych nowych właścicielach. Pomyślałem, że im się coś pomyliło, i poszedłem[7].

„Na rok przed”! I  nikt z  urzędu przez rok nie powiedział lokatorom, że nie tylko nie mają co marzyć o  wykupieniu mieszkania, ale że enigmatyczne decyzje administracyjne, do których dostęp mają, jak widać, tylko urzędnicy, zmieniły właśnie to mieszkanie w  beczkę prochu. Rozbieżność prawa i  zwyczaju bywa brutalną siłą, którą niestety często kierujemy przeciwko sobie. A  w  szczególności kierujemy ją przeciwko tym, którym powodzi się gorzej, którzy nie mają jak się bronić, których nie stać na prawników albo po prostu nie rozumieją przepisów. W  tym sensie jest ona po prostu narzędziem dyskryminacji i wiąże się z tym, że równość wobec prawa jest w Polsce fikcją. Bogatym i  bardziej uprzywilejowanym wolno więcej, a  biednym mniej. Tych pierwszych chroni prawo, a  zwyczaj mówi, że tych drugich nie chroni nic. Widać to przy eksmisjach, które bywają przeprowadzane, nawet jeśli są niezgodne z  prawem, bo państwa polskiego nie interesuje przecież, że niezamożni albo starsi ludzie są wyrzucani z  mieszkań. Na czym z  tego punktu widzenia polega blokada eksmisji? Trochę na biernym oporze, a trochę na tym, że na miejscu pojawiają się ludzie (społecznicy, aktywiści, politycy, media), o  których zwyczaj mówi, że prawo ich chroni. A kiedy oni się już pojawią, wtedy prawo zaczyna nagle chronić wszystkich – lokatorów też. Ale nawet jeśli nikt akurat niczego nie egzekwuje, nie wystawia mandatów ani nie nasyła osiłków, żeby nam zabrać mieszkanie, rozbieżność prawa i  zwyczaju powoduje gigantyczną stratę czasu i  energii. Miliony roboczogodzin idą nie na to, żeby zrobić coś konstruktywnego, ale żeby odgadnąć, czy w danej sytuacji obowiązuje prawo czy zwyczaj. Bo przecież żaden przepis ani regulamin nigdy sam z siebie nie zdradzi, czy obowiązuje, czy nie. Żaden przepis nie podważa sam siebie, prawda? Widzieliście kiedyś taki zapis? UWAGI KOŃCOWE § 71

1. Stwierdza się ponadto, że paragrafy 1–19, 44 i  47 niniejszego regulaminu nie obowiązują. 2. Paragrafy 21–37 i  41–43 obowiązują, o  ile urzędnicy nie mają subiektywnego poczucia przytłoczenia pracą, a w pozostałych sytuacjach – mogą nie obowiązywać. 3. Paragrafy 1–48 nie obowiązują, kiedy „idą Święta”, czyli od początku grudnia do połowy stycznia. 4. Paragraf 20 obowiązuje. 5. W  wypadkach spornych o  obowiązywaniu bądź nieobowiązywaniu poszczególnych paragrafów decyduje urzędnik. Czegoś takiego oczywiście nikt nigdy nie widział. W tym cała łamigłówka, że połowa polskich praw i  umów jest fikcją, ale w  żadnej z  nich nie będzie to napisane wprost. Więc dalej, dociekaj i  spekuluj sobie, obywatelu Rzeczypospolitej, „odzyskawszy w  1989 roku możliwość suwerennego i demokratycznego stanowienia o Jej losie”[8]. Mamy więc oficjalny deadline, że trzeba złożyć podsumowanie projektu do 15 października. Ale czy faktycznie trzeba, czy to jest tylko taka sugestia? Trzeba się dowiedzieć, zapytać. Albo inaczej: przyjeżdżamy do nowego miasta, zaczynamy współpracę z  jakąś instytucją. W  pociągu wchodzimy na jej stronę, czytamy regulaminy, przeglądamy procedury. Ale niestety nie wiemy, i  przez internet się nie dowiemy, czy naprawdę się wedle nich postępuje, czy to tylko puste zapisy, istniejące tylko po to, żeby nie było, że ich nie ma. Sama lektura gołych przepisów o  niczym jeszcze nie stanowi i  niczego nie przesądza. Owszem, może być pożyteczną rozrywką dla legalisty, ale wiadomo, że najważniejszy jest krok następny, czyli ustalenie, czy i  jak dany przepis ma się do rzeczywistości. Czy obowiązuje, czy nie. Która jego część jest istotna, a  którą częścią nie należy się przejmować. To jest kluczowy krok, bez którego się w  Polsce ginie. Popytać. Zasięgnąć języka. Wicie-rozumicie, poradzić się znajomych,

popytać na Facebooku, na forach, u ludzi, którzy wiedzą. Pójść i  spytać, dowiedzieć się, uśmiechem podkreślić, że nie chodzi nam o wersję oficjalną, ale o to, jak jest naprawdę. Wsiąka w  to bezpowrotnie niesłychana ilość naszego czasu, cierpliwości i  inicjatywy. Szperanie, szukanie, walka o wyrwanie na światło tego, co powinno być jasne od początku. Potwierdzanie tego, co powinno być z  góry wiadome, przymilanie się do ludzi w  sekretariatach, dziekanatach, w  działach praw, kadr i  księgowych. To od ich widzimisię i  dobrego humoru zależy przecież, czy nam powiedzą, czy nie. Sam przepis to o  wiele za mało. On nic nam nie rozstrzygnie, nic nie podpowie, nie ułatwi. A czasem wręcz przeszkodzi.

7 Parafrazuję tutaj słowa Miszy Tomaszewskiego.

 

Natręctwo porównywania

N

atręctwo porównywania to nasza nieusuwalna potrzeba, by porównywać to, co polskie, z  tym, co zagraniczne. Kompulsywnie porównujemy sami siebie z  obcokrajowcami, nasze państwo z  innymi państwami, a  nasze standardy ze standardami zagranicznymi. Nie potrafimy samodzielnie pomyśleć, kim jesteśmy, i nie umiemy sami sobie wymyślić, kim chcemy być. Jesteśmy totalnie zewnątrzsterowni. Wolimy patrzeć na siebie oczami cudzymi niż własnymi i myśleć o sobie nieswoimi kategoriami. Co więcej, nie tylko wolimy, ale często po prostu nie potrafimy inaczej. Umiemy rozumieć siebie tylko przez pryzmat tego, co – naszym zdaniem – myślą o nas inni. Porównujemy się z konieczności, ale również w konkretnym celu, mianowicie po to, żeby się niezdrowo pognębić albo podbudować. Nie umiemy sami siebie ocenić, zrozumieć swoich wad i zalet. Uważamy, że Polskę można dobrze zrozumieć tylko z  zewnątrz i  że to z  zewnątrz, a  nie z  nas samych, musi pochodzić nasz własny obraz. Ten obraz tworzymy sobie, przeglądając się w  krzywych zwierciadłach krajów, które uważamy za lepsze i  gorsze od Polski. Ta oś lepsze–gorsze pokrywa się w naszych oczach z osią Zachód–Wschód, bo z  Zachodem porównujemy się po to, żeby się poniżyć i  upokorzyć, a  ze Wschodem po to, żeby poczuć swoją wyższość. Zakres „Zachodu” wyznacza nam norma europejska, która geograficznie przekłada się na kraje Europy Zachodniej, ze szczególnym uwzględnieniem Skandynawii i „starej Unii”, czyli piętnastki krajów UE sprzed rozszerzenia w  2004 roku. W  szerszym ujęciu Zachód ma też kontekst transatlantycki,

czyli obejmuje również USA i Kanadę, a w jeszcze ogólniejszym wymiarze – wszystkie „kraje Zachodu”, cokolwiek by to miało dokładnie oznaczać. Jest dla nas szalenie ważne, „jak nas widzą na Zachodzie”. Jakakolwiek decyzja, która może być tam źle odebrana, jest w  Polsce bardzo trudna do podjęcia. Każdemu słowu, które Zachód o  nas wypowie, przysłuchujemy się jak najpilniejsi uczniowie i przyjmujemy je jak prawdę objawioną. Obowiązuje prosta zasada: jeden artykuł o  Polsce napisany w  Niemczech albo w  Stanach waży więcej niż dwieście artykułów o  Polsce napisanych w  Polsce. Doczekaliśmy się już nawet wyższego stopnia przewrotności, a mianowicie tego, że portale w rodzaju „Żelaznej logiki” starają się demaskować teksty napisane w  zachodnich mediach jako napisane w  istocie przez polskich autorów. Abstrahując od wymiaru politycznego, jest w  tym zaiste fascynująca logika. Bowiem udowodnienie, że artykuł we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” albo w  „Washington Post” napisał polski korespondent, a  nie „prawdziwy” Niemiec czy Amerykanin, obniża w oczach Polaków rangę tego tekstu o dwa rzędy wielkości. To samo w  mowie potocznej i  w  mediach. Jesteśmy straszliwie przeczuleni na punkcie słowa „Polska” padającego z jakichkolwiek obcych ust. Było to widać choćby w czasie Euro 2012. Każdy podpity Irlandczyk czy Szwed, który wpadł na ulicy na polskiego reportera i  wywrzeszczał mu do mikrofonu „Poland! Great! Yeah!!!” mógł liczyć na jedynkę na wszystkich naszych portalach („Sukces wizerunkowy: Polska uwiodła zachodnich kibiców”). A  w  czasie Euro 2016 doszło do absolutnego maksimum incepcji, bo po niezłych meczach Polaków w  fazie grupowej niespodziewanie pochwalił nas na Twitterze... Russell Crowe: „Well done Poland. Definitely a great result. #euro Milik owes us all a  couple of goals”[1]‹8›. Zareagowaliśmy natychmiastową Crowe-manią, a  PZPN nawet zaprosił aktora na następne mecze. Wiadomo, znaczny ktoś, zagraniczny ktoś, a  chwali nas. Czego więcej chcieć od życia? Wkrótce później konto Crowe’a odezwało się ponownie, tym

razem najczystszą polszczyzną. „Nie jestem Russelem Crowe. Chcę Wam tylko pokazać, Polacy, jak bardzo rzucacie się na każdą opinię o  sobie, która pochodzi z  zagranicy”[2]. A  potem się okazało, że ten ostatni wpis był żartem napisanym z  fejkowego konta Russela przez jedno „l”. Ale to jest żart, którym się w Polsce wygrywa internet – bingo. Lepiej trafić nie można. Bo tak to właśnie jest. Wystarczy, że ktokolwiek za zachodnią granicą powie o  nas coś miłego, a  już pędzimy, by podetknąć mu pod nos wszystkie honory świata. Nie umiemy nie słuchać tych, którzy o  nas na Zachodzie mówią, ale przede wszystkim nie umiemy patrzeć na ten Zachód chłodnym okiem. Patrzymy na niego z  mniej lub bardziej skrywanym podziwem i  z  reguły po to, żeby potwierdzić, jaka ta nasza Polska jest fatalna. Żeby sobie wtłoczyć do głowy jeszcze raz i ostatecznie, że Polska to kraj tak bardzo dziki, że barbaria, że nic w  niej nie działa, a  wszystko rozczarowuje, że na nic nie ma pieniędzy, że ludzie są zgryźliwi i  niekompetentni, o  ile w  ogóle zeszli z  drzew. Nie to, co na Zachodzie! Chemia z  Niemiec działa przecież dwieście procent lepiej niż ta sama chemia, ale opakowana po polsku, a  „Amerykanie cenią wygodę i  komfort. Szerokie drogi, duże domy, przestronne samochody z  automatyczną skrzynią biegów, tania benzyna, wszechobecna klimatyzacja, sklepy otwarte do późnej nocy, gazety dostarczane pod drzwi oraz sprzęt AGD o  dużych gabarytach”[3]. Tacy to sobie żyją! „Beztroskie życie wolnych ludzi”[4], którzy sobie ufają i uśmiechają się do nieznajomych na ulicach. Na Zachodzie bez trosk, na Zachodzie idylla. „Belgijska rodzina żyje w  harmonijnej [...] symbiozie. […] Nie ma generacyjnych konfliktów i  dzieci nie kłócą się z  rodzicami”[5]. I  nawet Chrzestny w  Weselu podkreśla, że w  Chorwacji „jak auto zostawisz otwarte na ulicy, to nic, jak się napiją, to się nie napierdalają, tylko się bawią i śpiewają. I kible mają czyste. Nie to, co tutaj [w Polsce], że upieprzysz się po kostki w moczu”. Jakikolwiek marsz, protest czy demonstrację zorganizujemy w  Polsce, zaraz i  tak stwierdzimy, że nasze warszawskie sto

tysięcy to jest nic, bo w  Berlinie było w  podobnej sprawie czterysta tysięcy ludzi, a  w  São Paulo milion. Wiadomo, wszystko co dobre, zaczyna się dopiero za zachodnią granicą. Tam ludzie się szanują, tam rozumieją demokrację. I  stamtąd patrzą na Polskę ze zdziwieniem. Kiedyś mawialiśmy, że „jesteśmy sto lat za Murzynami”, co samo w  sobie jest fenomenalnym wyrażeniem, bo stanowi rzadkie a  trudne połączenie autorasizmu z  rasizmem tradycyjnym. To „sto lat” było oczywiście metaforą, ale od czego dokładniejsze wyliczenia? „Jesteśmy jedynie 78 lat w  tyle za Ameryką”[6], konkretyzował w  grudniu 2015 roku Mariusz Zawadzki i trudno powiedzieć, czy stanowi to jakiś postęp względem tych stu, czy też jest oznaką stagnacji. Porównanie z  Zachodem jest argumentem wszystkosiecznym. Nie ma dla uszu Polki i  Polaka wspanialszego komplementu niż usłyszeć, że robią coś tak, jak się to robi na Zachodzie. Pamiętam, że ostatniego sylwestra przed wejściem Polski do UE spędzałem gdzieś pod Zakopanem. Rozliczając się przed wyjazdem, pochwaliliśmy standard kwatery, mówiąc starszej pani, od której wynajmowaliśmy pokoje, „u pani to już jest Europa”. Od tego czasu mija już druga dekada, a ja wciąż widzę ten uśmiech i bezbrzeżną radość w jej oczach. To było szczęście absolutne. Taca. Wanna. Łóżko. Pozytywy są jednak rzadkością. Na ogół Zachód przywołujemy po to, żeby sobie przypomnieć, że mu do pięt nie dorastamy. Nie da się w  serwisie Airbnb wystawić polskiemu gospodarzowi gorszej recenzji niż „wstyd mi było przed znajomymi z zagranicy” i nie da się po polsku nikogo brutalniej ośmieszyć niż przez sugestię, że nie spełnia on zachodnich standardów. Nie ma po polsku silniejszego argumentu niż „a na Zachodzie…”, a  zarazem żaden inny argument ciaśniej nie zawęża pola rozmowy. W Polsce z „a na Zachodzie...” nie da się w  zasadzie dyskutować – to jest broń ostateczna, za którą już tylko dzikie pola i spalona ziemia. Jaka jest najwyższa oktawa oburzenia, kiedy polski polityk powie lub zrobi coś kontrowersyjnego? Roztrząsanie, jak

wielkim skandalem byłoby to w  Stanach, w  Wielkiej Brytanii, Niemczech – niepotrzebne skreślić. Polski polityk opowiada rasistowski dowcip, ale żeby samych siebie upewnić, że to jest nie na miejscu, czujemy się zobowiązani dorzucić, że „w  Ameryce po pięciu minutach zniknąłby ze sceny politycznej”. Inny przyjdzie pijany na państwową oficjałkę, a  my od razu powiemy, że gdyby to wydarzyło się w  normalnym zachodnim kraju, to zostałby zdymisjonowany jeszcze tego samego dnia. Chciałoby się wręcz powiedzieć, że rzeczy w  Polsce nie są dobre ani złe same z  siebie, a  stają się takie dopiero w zestawieniu z Zachodem. Zaczynamy odróżniać dobro od zła dopiero wtedy, gdy sięgniemy przez Odrę po owoce drzewa poznania. Sięgamy po nie przede wszystkim wtedy, gdy chcemy nasze polskie zło przedstawić sobie w  jeszcze gorszym świetle, niż jest, jeśli chcemy je podkręcić, rozjątrzyć do maksimum. Polski Sejm przepycha ustawy po nocach? Niedobrze. Ale samo napisanie o  tym w  Polsce i  po polsku to nie jest jeszcze wszystko, na co nas stać. Trzeba przerzucić temat za zachodnią granicę. Robimy sondę uliczną w  Paryżu, w  której pytamy losowych przechodniów, w  jakim kraju „posłowie głosują nad ustawami w  nocy, a  prezydent podpisuje te ustawy nad ranem?”[7]. A  potem montujemy i  wrzucamy do internetu. Paryski walczyk w  tle, a  Francuzi z  marsowymi minami kręcą głowami, unoszą brwi, nie wiedzą, jaki to kraj taki egzotyczny. Korea Północna? Syria? Liban? Nie, nie! Możemy im z  satysfakcją donieść, że chodzi tutaj o  naszą bezbronną ojczyznę. Ich zdziwienie, ich „nie spodziewałem się tego”, ich „to nie jest normalne”[8] utwierdza nas w  przekonaniu, że faktycznie źle się dzieje w  państwie polskim. Jakbyśmy tego sami nie wiedzieli. Siła, z jaką taki filmik na nas oddziałuje, jest niezmierzona. Choćby wystąpili w nim całkowicie przypadkowi ludzie, którzy nie do końca nawet kojarzą, czy Polska leży w Europie. Francja Francją, ale Kanada to jest dopiero coś. Zwłaszcza Kanada pod rządami Justina Trudeau. Zasada jest prosta: im

bardziej nam coś na Zachodzie imponuje, tym chętniej się z tym porównujemy, bo tak najłatwiej jest sobie udowodnić, że Polska jest szara i  beznadziejna. Zawieśmy teraz na chwilę nasze poglądy polityczne i  postarajmy się na zimno prześledzić sam mechanizm. Jesienią 2015 roku krążył po internecie krótki filmik zestawiający członków rządu Beaty Szydło z  członkami rządu Kanady[9]. Był to filmik z  nieskrywaną tezą, miał on ukazać miałkość i  bylejakość ministrów polskich na tle kanadyjskich. Zajrzyjmy do niego. Ministrowie kanadyjscy są przedstawieni jednoznacznie pozytywnie jako „niemal sami eksperci”, jako przebojowi, najczęściej dość młodzi ludzie. Kanadyjska ministra nauki Kirsty Duncan „należała do zespołu, który otrzymał pokojową nagrodę Nobla” i  „kierowała ekspedycją poszukującą źródeł wirusa grypy”. Jest ona przeciwstawiona Jarosławowi Gowinowi, który ma co prawda doktorat, ale tylko „o  Kościele we współczesnej Polsce” i  „chce zlikwidować »studia gejowskie lub lesbijskie«”. Kanadyjski minister transportu Marc Garneau przedstawiony jest jako „astronauta, inżynier, kapitan żeglugi”, a  Jerzy Szmit, podsekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury, jako ledwie „były marszałek województwa warmińsko-mazurskiego”, który na dodatek „dwukrotnie tracił prawo jazdy za notoryczne wykroczenia drogowe”. Ministrę środowiska Kanady Catherine McKennę poznajemy jako „prawniczkę”, która „doradzała ONZ”, a  odpowiadającego jej Jana Szyszko jako „myśliwego”, który „nie wierzy w globalne ocieplenie”. W  bonusie – zdjęcia. Kanadyjczycy są przedstawieni w dobrych ujęciach, w makijażu i jasnym świetle (w przenośni, ale i  dosłownie), i  jak na Tinderze, zdjęcia są sprzed paru ładnych lat. Mélanie Joly, 36-letnia ministra dziedzictwa narodowego, wygląda na roześmianą dwudziestolatkę, a  Marc Garneau ma zdjęcie w  skafandrze astronauty zrobione 15 lat przed nominacją na ministra transportu. Z  kolei polskich ministrów widzimy z  niewyraźnymi albo podejrzanymi minami, na nie najlepszych fotografiach, eksponujących zmarszczki i wiek.

Co z  tego wszystkiego wynika? Że autorzy filmiku nie lubią PiS-u. To jest jasne. Ale dzieje się tu dużo więcej. Nieprzypadkowo przecież polski rząd porównaliśmy z  rządem Kanady i  nieprzypadkowo z  tym właśnie rządem Kanady. Powołany w  listopadzie 2015 roku gabinet Trudeau był w  internecie wynoszony pod niebiosa za różnorodność i  postępowość, a  sam premier był podziwiany za młodość, werwę i atrakcyjność (doczekał się nawet na Twitterze hasztaga #pmilf, czyli, by wyrazić się dla przyzwoitości w obcym języku, Prime Minister I’d Like to Fuck). Czyli logika jest następująca. Wybieramy z  Zachodu to, co najbardziej podziwiamy, dodatkowo koloryzujemy na plus, po czym zestawiamy z  tym, co w  Polsce najmniej nam się podoba, zadbawszy jeszcze, by stało to w  świetle nadprogramowo niekorzystnym. Nie porównujemy statystycznych produktów Zachodu ze statystycznymi wykwitami polskości, najlepszych osiągnięć z  najlepszymi ani najgorszych upadków z  najgorszymi. Przeciwnie, wybieramy to, co uważamy za wzlot Zachodu, i  konfrontujemy z  tym, co jest dla nas trzecią ligą polskości. Wszystko po to, żeby mieć pewność, że wyjdzie, że w Polsce jest gorzej. Bywa też i tak, że jeden i ten sam zwyczaj, fakt czy zjawisko oceniamy różnie w  zależności od tego, czy zachodzi ono w  Polsce, czy na Zachodzie. W  powszechnie podziwianej Skandynawii częstym zwyczajem jest noszenie odblasków przez pieszych na drodze. Zdziwi się jednak ten, kto pomyśli, że w  jakiś oczywisty sposób działa tutaj norma europejska. W  Polsce większość pieszych żadnych odblasków nie nosi, nie mówiąc już o  tym, że istnieją poważne argumenty ogólne przeciwko obowiązkowi ich noszenia. Najciekawsze jest co innego. Tym, którzy odblaski w  Polsce noszą, skandynawski zwyczaj może się nawet sam w  sobie podobać, ale i  tak zakładają je, narzekając, że „to jest Polska” i  że „inaczej nas rozjadą”. W  Skandynawii założenie odblasku jest pozytywne, fajne i  służy temu, żeby wszystkim żyło się bezpieczniej, natomiast w Polsce to tylko walka o przetrwanie. Innymi słowy,

noszenie odblasków w  Skandynawii jest dowodem wspaniałości skandynawskiej cywilizacji, a noszenie odblasków w Polsce jest dowodem nędzy cywilizacji polskiej. *** A teraz spójrzmy na Wschód. W tę stronę również nie umiemy patrzeć trzeźwym i  rzeczowym okiem. Z  reguły zaglądamy za wschodnią granicę po to, żeby zobaczyć, że komuś się nie powiodło i  że może być gorzej niż u  nas. Jak to ujął Kazik: „aż dziw bierze, że słowo Schadenfreude jest niemieckie, powinno zyskać międzynarodową sławę w  polskim brzmieniu, »radość z porażki bliźniego« czy jakoś tak”[10]. Czym konkretnie jest ten Wschód? W  pierwszym odruchu powiemy „na wschód od Bugu” czy „za wschodnią granicą”, ale to nie w  tym rzecz. Tak naprawdę chodzi tu o  byłe polskie kolonie na wschodzie, a  więc głównie o  tereny dzisiejszej Ukrainy, Białorusi, a częściowo także Rosji i państw bałtyckich. Geograf i  historyk podważą tu szczegóły i  pokreślą mapy, ale nie chodzi przecież o kartograficzną ścisłość, tylko o pewien typ emocji, które nauczyliśmy się żywić wobec naszych byłych kolonii, a które mogą się dziś rozlewać również na inne tereny. Gdziekolwiek i kiedykolwiek popatrzymy za wschodnią granicę, widzimy głównie te właśnie emocje, które zamazują nam szczegóły i odcienie tego, co moglibyśmy tam zobaczyć. To jest nieco ryzykowne stwierdzenie, więc przyjrzyjmy się mu bliżej. Jasne jest, że istotnym emocjonalnie Wschodem jest dla nas Lwów, który przez kilka stuleci znajdował się pod polskim panowaniem. Słabiej, ale również ważny jest też jednak Kijów, który należał do Rzeczpospolitej przez 117 lat, albo Smoleńsk (43 lata). W  zupełnie innym już sensie, ale również istotnym miejscem na mapie pozostaje dla nas Moskwa (2 lata pod polską okupacją) oraz Krym, który formalnie pod polską władzą nigdy się nie znalazł, ale przez jakiś czas był na naszym horyzoncie. Co ciekawe, echo tego tonu pobrzmiewa

w naszych uszach również wtedy, gdy słyszymy o, dajmy na to, Czelabińsku, z  którym nie mieliśmy nigdy wiele wspólnego. Jednak władzę nad Czelabińskiem sprawuje Moskwa, a myśmy z  władzą moskiewską historycznie konkurowali, nie o Czelabińsk rzecz jasna, ale wystarczająco, by ów spór dwóch kolonizatorów stał się częścią naszej tożsamości. Jeśli wciąż nie jesteśmy przekonani, to pomyślmy o  innych krajach, które leżą albo na wschód od nas, albo jeszcze gdzie indziej, a  zobaczymy, że nie łączą nas z  nimi te szczególne emocje, jakie łączą nas z  Ukrainą czy Białorusią. „Wschód” to nie jest dla nas po prostu kierunek geograficzny, ale przede wszystkim pamięć o naszej niespecjalnie udanej ekspansji. Tam, gdzie tej ekspansji nie podejmowaliśmy i gdzie o nią z nikim nie walczyliśmy, tam czysto azymutalnie rozumiany „wschód” żadnego wrażenia na nas nie robi i  nie budzi oczywistych skojarzeń. Nie czujemy przymusu, żeby się porównywać z  Mongolią czy Malezją, i  nikt nie wypowiada zdań zaczynających się od słów „nawet w  Indiach…”. A  jeśli wypowiada, to raczej na freestyle’u  i  nie ma w  tym utartej figury retorycznej. Nie mamy kompulsji porównywania się z  krajami Trzeciego Świata, poza momentami, w  których chcemy podkreślić, że to czy tamto osiągnęło już w  Polsce poziom ekstremalnie zły. Tak jak w zdaniu typu „stan połączeń kolejowych na tej linii osiągnął już standardy typowe dla państw afrykańskich”[11]. I oczywiście zaboli nas nagłówek, że „w Bangladeszu oferta Netfliksa jest bogatsza niż w Polsce”[12], ale wciąż funkcjonuje on na prawach ciekawostki. Nie ma w  nim oczywistości, przymusu; takie porównanie może i  nas ukłuje, ale nie zdefiniuje. Nie są dla nas żadnym wyzwaniem Boliwijczycy i  nie czujemy się powołani, by udowadniać Indonezyjczykom, że jesteśmy lepsi lub gorsi od nich. Spójrzmy też na medium najbliższe ciału, a  więc na język. Spośród 193 państw członkowskich ONZ bez większego wahania pojedziemy do 153 krajów (do Niemiec, do Stanów, do Chin), a tylko wobec 40 użyjemy przyimka na. Z tej czterdziestki większość, bo 34 kraje, leżą na wyspach, więc mówimy, że

pojedziemy na Islandię, na Kubę czy na Malediwy. Najciekawsza jest jednak pozostała szóstka. Ta szóstka to wyraźnie nieprzypadkowa grupa państw środkowoi  wschodnioeuropejskich. Mówimy że jedziemy na Ukrainę, na Białoruś, na Litwę, na Łotwę, na Słowację i  na Węgry‹9›. Język nas zdradza. Może nie idealnie precyzyjnie, bo na Słowacji i na Węgrzech panuje wedle naszej optyki cywilizacja najzupełniej zachodnia, niemniej, kształt który się z tego wyłania, mówi sam za siebie.

Najintymniejszy związek łączy nas chyba z  Ukrainą, która stanowi dla nas wzorzec tego, że może być gorzej. Ukraina jest naszą historią alternatywną, jest przedstawieniem na żywo

tego, co by się z nami mogło stać, gdyby historia poszła jeszcze mniej pomyślnie. Mówimy o  Ukrainie i  jeździmy na Ukrainę głównie po to, żeby sobie to „gorzej” obejrzeć i  żeby się nim pocieszyć. Myślimy o  Ukrainie na ogół po to, by ten jeden raz móc poczuć się lepsi i bardziej uprzywilejowani. Cała ta „krew pobratymcza”, cała ta nasza niby-sympatia i  niby-wsparcie dla Ukrainy to jest jeden wielki rasizm i  radość, że zza wyższości Bugu i Sanu możemy sobie na Ukrainki i Ukraińców popatrzeć z  góry. Biedny Polak patrzy na Ukrainę i  cieszy się, że ta jest jeszcze biedniejsza. Że aż tak źle to u nas nie jest. Ukraina, niby tak bliska, jest nam potrzebna głównie jako antywzór, jako przykład słabego, nieudolnego państwa, na którego tle nawet nam łatwo jest wypaść dobrze. Białoruś jest z  kolei antyideałem w  kwestiach polityki, demokracji i  swobód obywatelskich. Co by się w  Polsce złego nie działo, w  jak wątpliwe flirty byśmy nie wchodzili, Białoruś zawsze będziemy mogli postrzegać jako „ostatnią dyktaturę”, „ostatnią satrapię” czy, bardziej malowniczo, „ostatni kołchoz Europy”. Jest to najczęstszy, a  nierzadko w  ogóle jedyny kontekst, w  jakim Białoruś funkcjonuje w  naszej świadomości. Mimo sąsiedztwa na mapie i  bliskości historycznej, mimo 418 kilometrów wspólnej granicy, na Białoruś mało kto jeździ. Ten kraj interesuje nas tylko jako memento, jako ostrzeżenie przed tym co się niechybnie stanie, jeśli będziemy nie dość czołobitnie czcić normę europejską. Świetnie leżą w  języku polskim takie frazy jak „wolność prasy jak na Białorusi” tudzież „to już przypomina Białoruś”. „Jak na Białorusi”, powie dziennikarz politykowi, z  którym się nie zgadza. Polityk dziennikarzowi oznajmi o  drugim polityku, że tamten chce „zaprowadzić w Polsce Białoruś”. A gdy obaj znajdą się pod kreską – zgodnie ponarzekają na „białoruskie standardy” debaty, wyborów, czegokolwiek. Osobistym ucieleśnieniem tego jest postać Aleksandra Łukaszenki. Samo nazwisko Łukaszenki to w  Polsce niemal obelga, retoryczna atomówka. Jeszcze nie argument ad Hitlerum… ale prawie. Jeśli chcemy w  Polsce trochę

przewietrzyć kiełbasę wyborczą, to nazwiemy ją kupowaniem głosów, ale jeśli chcemy dołożyć mocniej, to będziemy mówić o  „licytowaniu się z  Łukaszenką”. Jeśli nasz przeciwnik polityczny mówi coś, co chcemy zdyskredytować, wtedy powiemy, że używa „języka Łukaszenki”. A  jeśli zrobi coś, co nam nie pasuje, to odpalimy argument, że ma „mentalność Łukaszenki”. Rzecz jasna, żadna logika nie jest tu problemem – tym argumentem można się posługiwać w każdą stronę. Kiedy burmistrz polskiego miasta stara się zablokować demonstrację radykałów, to zostanie oczywiście nazwany Łukaszenką. I  nie ma tu znaczenia, że tych akurat radykałów dużo chętniej widziałaby u siebie Białoruś niż Europa Zachodnia. Trzecią stroną medalu jest Rosja. Rosja jest dla nas czymś jeszcze innym, ani prowincjonalnym zamordyzmem jak Białoruś, ani niby-ukochanym bezhołowiem jak Ukraina. Rosja wprowadza do gry element grozy i  tajemniczości. Przed Rosją drżymy, boimy się, bledniemy. „Przecież wojny Rosji nie wypowiemy” to argument, który kończy niejedną polską rozmowę. Wobec Rosji mamy schizofrenię w  pełni objawową: kultura rosyjska nas fascynuje, rosyjskiego państwa się boimy, a zarazem kompulsywnie gardzimy Rosjankami i Rosjanami. Pogarda i  beka z  Rosji to oddzielna i  wysoce klikalna gałąź polskiego internetu. Wystarczy się chwilę po nim poszwendać, a  zaraz wpadniemy na wielomemy i  galerie co bardziej absurdalnych fotografii z  kraju Gogola. „Najlepsze zdjęcia z  Rosji. To się tam dzieje codziennie”. Zobacz memy! „Ta Rosjanka myślała, że to zwykłe wesele. Nie uwierzycie, co zrobiła…”. „Rosja to stan umysłu – dzięki GIF-om ten kraj wyda się Wam jeszcze dziwniejszy”. W  chwili, gdy piszę te słowa, strona „Tymczasem w  Rosji” ma na Facebooku 171 tysięcy czytelników, a  „To jest Rosja, tego nie ogarniesz” – niecałe 33 tysiące[13]. Nie jest też przypadkiem, że ta ostatnia nie należy do kategorii „podróże” czy choćby „rozrywka”, ale „substancje chemiczne”. I  nie trzeba chyba dodawać, że każda z  wymienionych jest wodospadem lolkontentu, do którego możemy się zgodnie masturbować, ciesząc się, że

w  porównaniu z  Rosją Polska jest światem Zachodu i  wzoremkonspektem normy europejskiej. Szczególnym wykwitem natręctwa porównywania jest fenomen naszych polskich podróży na Wschód. I  tutaj znów szczególnie bliska staje się Ukraina. To coś więcej niż tylko moda czy popularna, jak to się z zachodnia mówi, „destynacja”. Jeździmy na tę Ukrainę, czasem w  wersji czysto imprezowej, czasem w  quasi-poznawczej, czy, co gorsza, sentymentalnej. Najczęściej wszystkie te elementy się bezbrzeżnie ze sobą mieszają. Na Ukrainie jest tanio, na Ukrainie nas lubią (gdzieniegdzie), alkohol jest wszechdostępny i  za kopiejki, no a do tego można napić się z miejscowymi. Możemy raz wreszcie poczuć się jak obywatele lepszego świata. Możemy odgrywać apostołów Zachodu, ambasadorów normy i  Unii Europejskiej. Możemy odwiedzać utracone osiemdziesiąt lat temu „Kresy” (Osiemdziesiąt lat! Trzy pokolenia, czyli więcej, niż dzieli wojny Amerykanówz Indianami od lądowania na Księżycu), możemy oglądać ruiny Kamieńca, możemy „poczuć ducha Trylogii”. Na Ukrainie możemy raz wreszcie mieć wrażenie, że jesteśmy na wierzchu bariery językowej. Czasem możemy mówić po swojemu i  faktycznie będziemy zrozumiani, częściej po prostu oczekujemy, że będą nas rozumieć, a najczęściej możemy tanio poudawać, że władamy językiem ukraińskim.

Autor w Czufut-Kale, skalnym mieście pod Bakczysarajem na Krymie, 6.08.2009. Fot. Alina Kaczmarek

Polska nie byłaby Polską, gdyby nie to udawanie, że bezinteresownie lubimy ów „nasz” Wschód i  gdyby nie to porównywanie się po to, żeby się dowartościować. Cóż bardziej polskiego niż napisać książkę o  Ukrainie i  rozdział, w  którym Ukraińcy mówią o  Polsce, nazwać „Kraina marzeń”[14]? Od razu plus sto do ego. I nawet polityk PiS-u, partii przecież niby niechętnej Rosji, bez ogródek i  bez problemu przyzna w wywiadzie, że uwielbia rosyjską kulturę i że jego marzeniem jest przejechać się koleją transsyberyjską. Sprzeczność? Oczywiście, że nie. Tak mógłby pomyśleć tylko ktoś, kto nie rozumie Polski. Intuicyjnie wiemy, w  jaki sposób niechęć do władz Federacji nie gryzie się z  kult(ur)owym rusofilstwem. Przeciwnie, to się w  naszym polskim koktajlu doskonale łączy. Kluczowe jest dla nas znalezienie tego Innego = gorszego,

z  którym możemy się porównać, żeby poczuć się choć trochę lepiej. I  tak nam wyszło, że Wschód się do tego doskonale nadaje. Jest on dla nas zarazem wyzwaniem egzystencjalnym, jak i  punktem odniesienia. Jest bliski, ale i  egzotyczny. Na tyle ekstremalny, że jest „nie nasz”, a  zarazem na tyle bliski, że pociesza, że w Polsce aż tak źle nie jest. Choć mogłoby. Lubimy jeździć na Wschód, a  jeśli akurat osobiście nie możemy albo boimy się pojechać, to pozostaje nam jeszcze literatura. Lubimy czytać i  pisać o  Wschodzie, a  reportaże o  rozmokłych traktach i  martwych duszach radziecji i  Mitteleuropy to nasza polska specjalność. Wierzymy, że prawdę o  świecie, o  człowieku i  o  nas samych znajdziemy w  zdezelowanej marszrutce, z  której rdzewiejących drzwi spada tabliczka „Do Babadag”. Problem w  tym, że te poszukiwania niepokojąco często lądują na mieliznach natrętnego porównywania. Weźmy do ręki Przyjdzie Mordor i  nas zje Ziemowita Szczerka. Ta cienka, ale ważna książeczka jest relacją z  wyjazdów na Ukrainę nie tylko samego autora, ale nas wszystkich. Jest opisem zjawiska i  próbą refleksji: „Jeździliśmy na ten wschód, jeździliśmy, jeździliśmy. Marszrutkami, pociągami, zdezelowanymi ładami. Czym się dało”[15]. Szczerek otwarcie przyznaje, że te podróże to nic innego jak rasizm: „Czasem docierało do mnie, że jeździliśmy tam oglądać po prostu nędzę i  że to nie było fair, bo w  ten sposób chcieliśmy sami poczuć się mniej nędzni”[16]. Znamienne i  superpolskie jest jednak to, że Szczerek odkrywa, że cieszy oczy biedą i  upadkiem, po czym… dalej to robi. Z  tej refleksji nic nie wynika. Szczerek jest symptomem, a  zarazem swoją własną diagnozą, która cieszy się z  odmowy leczenia. I  to dotyczy nas wszystkich – jesteśmy w  tej materii solidarnie uszczelnieni na wszelkie wnioski. Gładko mijamy więc przecinek i  już pół zdania dalej czytamy u  Szczerka, że „przekonywał sam siebie, że ta [ukraińska] nędza nie zniknęłaby, gdybyśmy tam nie pojechali”[17]. Szczerek wytrwale stara się dokonać niemożliwego, a  więc rozgrzeszyć siebie i  nas wszystkich

z  radości obcowania ze wschodnią rozpierduchą. Oczywiście nic z tego nie wychodzi i koniec końców z wszelkiej idei zostaje tyle, że „porządnie nawaleni snujemy się [lwowskimi] uliczkami i  szukamy czegokolwiek, co mogło być otwarte i  sprzedać nam procenty”[18]. Wszyscy jesteśmy Bożeną, studentką warszawskiej polonistyki, którą podmiot deliryczny Mordoru… spotyka w  Drohobyczu, gdzie przyjechała „szukać Schulza”[19], i która „pijana jak nieboskie stworzenie […] biega po ulicach w jedną i drugą stronę i wrzeszczy, że kocha Ukrainę i że chce tu mieszkać na wieki wieków”[20]. Porównanie ze Wschodem jest dla nas zbyt fascynujące, byśmy umieli z  niego zrezygnować. To zbyt duża pokusa, zbyt łatwa, może jedyna okazja, żeby poczuć się od kogoś lepszym. Nie przepuścimy jej z  jakiś tam względów etycznych. Sam Szczerek tytła się w  tym wszystkim po uszy, ale czasem wystawia głowę na powierzchnię i  trzeźwo stwierdza, że lubimy „opowiadać sobie wszystkie te ruskie hardkorowe historie”[21], a przekłamywanie obrazu Wschodu i „utrwalanie stereotypów narodowych […], najczęściej paskudnych”[22] jest w  Polsce dochodowym biznesem. „Opłaca się. Bo nic się lepiej w  Polsce nie sprzedaje niż Schadenfreude. Wiem to dobrze”[23]. Pewnie, że wie. Sam to robi, ale przynajmniej się przyznaje: Wystarczyło, bym napisał kilka tekstów na temat Ukrainy utrzymanych w  tonie gonzo – a  już miałem zlecenia. Epatowałem w  tych tekstach ukraińskim rozdupczeniem […]. Brudno, mocno, okrutnie […]. Jest gorzała, są szlugi, są dragi, są panienki. Są wulgaryzmy. Najlepsze stałe zlecenie dostałem z  jednego ze świeżo powstałych w  Krakowie portali internetowych. Co tydzień miałem podsyłać porcję ukraińskiego mięsa. Oczekiwali hardkoru, to hardkor dostawali[24]. Jako i my dostajemy.

Najwięcej dostajemy go jednak nie u  Szczerka, ale u  Jacka Hugo-Badera. Tam dopiero hardkor jest najprawdziwszy, wydestylowany i niezmącony. Szczerek uprawia gonzo, ale wie o  tym, a  czasem nawet jest tym zakłopotany. Natomiast w  trylogii wschodniej HugoBadera, a  więc W  rajskiej dolinie wśród zielska, Białej gorączce i  Dziennikach kołymskich, mamy już tylko czysty i  nieporuszony obraz tego, o  ile na Wschodzie jest gorzej niż u  nas. I  czytamy, aż nam się uszy trzęsą. Poradziecka rzeczywistość jest tam przedstawiona jako ostateczny upadek Boga i  rozumu ludzkiego, jako kraina, w której dziwniej i straszniej już być nie może. U Hugo-Badera nawet wschodnie przedmioty są surrealistyczne, tak jak w  pracowni 72-letniego Jury, mieszkańca Debina nad rzeką Kołymą, która to pracownia jest „muzeum bałaganu, jarmarkiem osobliwości, magazynem wihajstrów i  dinksów”[25]. Żeliwny Lenin sąsiaduje w  niej z  szamańskim talizmanem, portrety kosmonautów ze świętymi na ikonach, a  między kłami mamuta i  „racicami ogromnego bizona” leży „jedenaście kamieni z  dziurą”, przez które widać przyszłość[26]. Surrealistyczne są u  Hugo-Badera rosyjskie śniadania, jak to u  Władimira Michajłowicza w  kołymskim Susumanie, na które składa się „czarny chleb, schab, czosnek, a  do picia [jest] zimna woda i  koniak”[27]. A  ponieważ nie samym jedzeniem człowiek żyje, to „oprócz śniadania na stole [jest] biografia Iwana Groźnego, podręcznik obsługi ciągnika i  lupa”[28]. Kompletnie nieziemskie są też zwyczaje mieszkańców Magadanu, gdzie „prosiaki trzymali wszyscy […], nawet mieszkańcy bloków […], co kończyło się tak, że gnojowica przeciekała przez sufity i  kapała sąsiadom do talerzy”[29]. Przedstawiony przez Hugo-Badera Wschód to świat, w którym nie obowiązuje wymyślona przez Arystotelesa logika cywilizacji grecko-łacińskiej. Na pewno nie obowiązuje ona na poligonie w  Kazachstanie, gdzie „jeszcze do końca 1996 roku w  górze leżała średniej wielkości bomba atomowa”[30], którą zaczęli rozkradać „majsterkowicze z  Sarżału. Wiadomo,

w  gospodarstwie wszystko się przyda: śrubka, zawiasek, kółko zębate”[31]. Na rosyjskim Dalekim Wschodzie zawodzi znane nam rozumienie seksualności, bo gej czy nie gej, ale „u  nas za trzy tysiące nikt nie odmówi”[32]. I  nawet nauka jest na Wschodzie inna, a  Niurgun z  jakuckiej Czurapczy odkrywa przed ludzkością nowe sposoby chodzenia i  „ładowanie ziemniaków pozytywną energią”[33]. „To jest […] miniatura energii pioruna – woła podniecony. – Roślina jest coraz młodsza i gdyby miała mózg, byłaby coraz mądrzejsza”[34]‹10›. Wschód jest u  Hugo-Badera krainą totalnej i  nieodwoływalnej zapaści ekonomicznej, w  której konstruktorzy „najwspanialszej łodzi podwodnej na świecie”[35] muszą „sadzić kartoszki i robić przetwory, żeby nie umrzeć z  głodu”[36], a  zwykli „ludzie po kawałku sprzedają swoje ciała, sprzedają dzieci, kobiety”[37]. Panuje totalna degrengolada wszystkich i  wszystkiego. Przy metrze Komsomolskaja w  Moskwie koczują „podmiejskie żule, bezdomni, nielegalni imigranci z  Kaukazu i  Azji Środkowej, kopiejkowe prostytutki, dworcowi pijacy”[38]. Kazachska „wieś brodzi w  potwornym, cuchnącym błocie, które sączy się z  […] kup gnoju. […] Pomiędzy stosami nawozu poniewierają się wraki samochodów, [...] stosy skamieniałego cementu […] [i] rachityczne wychodki […]. Wszędzie mnóstwo bezpańskich psów, a  w  zasadzie psich szkieletów […]. Krowy i  kozy wypuszczane na ulice konkurują z  nimi o  odpadki, czarne od brudu dzieci grzebią patykami w  błocie, mężczyźni się gapią”[39]. „Obozowisko [rdzennych mieszkańców Syberii] to też melina, tyle że wędrowna […]. Wszędzie walają się góry brudnych garów, ogryzionych gnatów, rogów, racic, zamarzniętych na kość psich i  ludzkich gówien, [a] z  drzew gapią się zamarznięte oczy zabitych reniferów”[40]. W  tym świecie absolutnego i  niepowstrzymanego smutku, „silnie depresyjnych miast”[41], „kobiet, które się nie uśmiechają”[42], i  ludzi, którzy „od czternastu lat nie byli na urlopie[43], jest oczywiście jedna radość, jedna recepta i  jedno lekarstwo. Wódka. Żadna nasza polska opowieść o  Wschodzie

nie byłaby kompletna bez podkreślenia, jak strasznie się tam pije. Hugo-Bader zna „radziecką wiarę w  wódkę, że uleczy wszystko, każdą zarazę, nawet promieniowanie”[44], i podsuwa nam historię Ukraińca, który „przez trzynaście lat chlał dzień w  dzień z  trzymiesięczną przerwą na pobyt w  areszcie”[45], który „umiał szczekać na psy, żeby go nie atakowały”[46] i który wytrzeźwiał dopiero, kiedy przyśniło mu się, że Wiktor Juszczenko zostanie prezydentem. Jednym słowem, Wschód to przerażający surrealizm, czy właśnie antyrealizm magiczny, dla którego mieszkańców sukcesem życiowym jest samo utrzymanie się przy życiu. A na pewno jest to sukcesem Sańki, mieszkańca „szinomontażki, czyli warsztatu wulkanizacyjnego Witalija”[47] w  Debinie. Ów „lokal ma urodę pijackiej meliny”[48], a  Sańka „nie ma ani jednego zęba, ale za to złamany nos i  fioletowosinoczerwoną twarz, jak tropikalna ryba albo koralowiec […]. Człowiek strzęp, ochłap”[49]. Jest jednak „fenomenem fizjologicznym”[50], bo „został ojcem w  wieku dwunastu lat”[51], a  przy tym „nie zdołał zapić na śmierć swojego organizmu, chociaż przez całe życie wlał w  siebie tyle wódki, ile rocznie przepływa wody w  rzece Kołymie. Mam z nim mieszkać. Proszę, żeby napalił w piecu, ale mu się nie chce. Mówi, że jego ulubiona temperatura do spania to plus dziesięć stopni i  tyle jest. Ale nie jest, bo herbata w kubkach zamarzła”[52]‹11›. Konkluzja z natręctwa porównywania, jeśli jakaś istnieje, jest taka, że niezależnie od tego, czy patrzymy na Zachód czy na Wschód, to zawsze w  niezdrowym celu. Chcemy się albo upupić, albo chorobliwie dowartościować. Na fałszywym ołtarzyku porównań składamy zarówno nasz szacunek do samych siebie, jak i  uczciwość wobec tych, z  którymi się porównujemy. Na wszystkie nasze zagranice patrzymy wybiórczo i  widzimy je w  wykrzywiony sposób: Zachód jako lepszy niż jest, a Wschód jako gorszy. Co więcej, nasze natrętne porównywanie bywa wygodną podkładką pod niedasizm. Kanada ma tak fajnych ministrów, jakich my nigdy mieć nie będziemy, a szwedzki socjal działa tak dobrze, że nas nigdy nie

będzie nań stać. Przejaskrawiony obraz Zachodu deprymuje nas, zniechęca, podcina nam te nasze małe polskie skrzydła. A z drugiej strony, skoro na Wschodzie jest aż tak źle, to znaczy, że u  nas w  sumie nie jest najgorzej. Nasze drogi są dziurawe? Ale za Bugiem dziury i korupcja są jeszcze większe, więc trzeba się cieszyć z  tego, co mamy. Konstatacja, że „na Ukrainie jest jeszcze gorzej”, przekłada się nam na „w takim razie nie ma się co napinać, żeby cokolwiek w Polsce poprawić”. Z którejkolwiek strony popatrzymy, porównanie z innymi ma moc ostateczną. A  najlepiej gdyby się dało patrzeć i  dołować z  obu stron naraz. Udało się to Jakubowi Majmurkowi w  jego eseju napisanym z  okazji uchwalenia roku 2016 rokiem Henryka Sienkiewicza. To jest naprawdę majstersztyk, bo porównywanie z  Zachodem i  ze Wschodem stapia się tu w  jedno. Majmurek pisze, że: Trylogia [Sienkiewicza] […] pokazuje Polaków oddzielonych od nowoczesności: od nowoczesnej dyplomacji, form państwowości, rewolucji naukowej. Gdy Anglia przeżywa polityczną rewolucję, gdy w  Europie powstaje rachunek różniczkowy, pompa próżniowa i  schemat ludzkiego krwiobiegu, my zajęci jesteśmy potyczkami z Tatarami gdzieś na bagnach Prypeci[53]. Czy to nie jest logiczna perełka? Bez cienia skuchy w jednym zdaniu tworzymy sojusz obu kierunków geograficznych przeciwko nam. Tak przez nas pogardzane „bagna Prypeci” i  wschodnio-egzotyczni Tatarzy stają się dowodem naszej niższości wobec ubóstwianej Europy Zachodniej, która właśnie odkrywa swoje nowoczesne wcielenie. Nie ma co gadać. Zamiecione, zaorane, szapoba!

8 „Dobra robota, Polsko. Totalnie niezły wynik. #euro Milik wisi nam wszystkim kilka goli”.

9 Mówiąc ściślej: tak powie większość z  nas. W  niektórych środowiskach się to powoli zmienia, ale powoli i jest to wciąż nisza. 10 Niurgun Filipow to nie wytwór reporterskiej fantazji o  Dalekim Wschodzie, ale autentyczny samouk i  domorosły wynalazca z  Jakucji. Jego twórczość można śledzić na YouTube (użytkownik hurricanenurgun) i na blogu LiveJournal (jako FilippovNurgun). 11 Dla porządku zaznaczę, że nie jestem odosobniony w  swoich zastrzeżeniach do Hugo-Badera. Fala krytycznych wobec niego wypowiedzi z  rasizmem w  tle przetoczyła się przez internet choćby w  listopadzie 2016 roku, po tym, jak pomalowawszy się farbą, udawał czarnoskórego podczas Marszu Niepodległości. O  specyfice HugoBaderowego widzenia Rosji pisze też Przemysław Czapliński w Poruszonej mapie (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016).

 

Przerost wiary w czynnik ludzki

Taka właśnie jest polska optyka: widzimy jednostkę, nie widzimy systemu. Agnieszka Graff[1]

P

rzerost wiary w  czynnik ludzki to przekonanie, że wszystko zależy wyłączenie od człowieka na stanowisku. Uzupełnione jest ono ślepotą na przyczyny strukturalne oraz wiarą, że najważniejszym i  jedynym środkiem do osiągnięcia dobrostanu świata jest umieszczenie odpowiednich ludzi w  odpowiednich miejscach. Przerost wiary w  czynnik ludzki wiąże się też z  antyproceduralizmem. Wierzymy, że zamiast oddać władzę procedurom, lepiej jest oddać ją w ręce ludzi. W  jakimś sensie wciąż tkwimy tu pod sztandarem Stalina i  jego sławnego: Kadry rieszajut wsio, czyli „kadry decydują o  wszystkim”, a  dokładniej: „o  wszystkim decyduje czynnik ludzki”. Jest to dokładne przeciwieństwo sposobu myślenia, który ilustruje anegdota z  czasu amerykańskich wyborów w 2012 roku: – Mnie zawsze fascynowało, że taki Obama jest jednocześnie urzędującym prezydentem, jak i kandydatem na nową kadencję. Czyli jak on jeździ po tych Stanach i jest zajęty kampanią, to kto właściwie rządzi krajem? Wiceprezydent? – Cóż… myślę, że wtedy krajem rządzi procedura.

Niestety Polską nie rządzi procedura. Lubimy mówić o  państwie prawa i  lubimy go bronić, ale nie lubimy niestety mówić o  państwie procedury. A  powinniśmy zacząć. To jest następny krok, który musimy zrobić, następny etap mentalnej modernizacji, którą musimy podjąć. Udało się nam jako tako wyjść z despotii w tym sensie, że peerelowskie jedynowładztwo zastąpiliśmy jakimś przybliżeniem demokracji. Ale przerostu wiary w czynnik ludzki wciąż nie zastąpiły rządy procedury ani nawet wstępna wiara w nie. Widać to we wszystkich naszych dyskusjach o  naprawie Polski i  świata. Kiedy będzie dobrze? Wtedy będzie dobrze, kiedy umieścimy właściwych ludzi na właściwych stanowiskach. Jak to ujmuje Artur Wołek, „przede wszystkim trzeba mieć po swojej stronie np. 200 sprawiedliwych, którzy wejdą do istniejących instytucji i  w  dwa lata zrobią [porządek]”[2]. Albo z innej strony. Dlaczego w Polsce i z Polską źle się dzieje? Dlatego, że ludzie są źli. Że politycy kradną, decydenci oszukują, a wszyscy myślą tylko o sobie. To myślenie łatwo prowadzi do skrajności. Można przecież spotkać i  taką opinię, że wystarczyłoby kilkudziesięciu sprawiedliwych na kluczowych stanowiskach w  państwie, żeby pchnąć Polskę na właściwe tory. I  nic to, że w  samej Sodomie i  Gomorze nie znalazło się nawet dziesięciu. Bardzo łatwo przychodzi nam mówienie o  tym, że ludzie mają być szlachetni i  bezinteresowni, ale jakoś mniej nas interesuje, skąd tych ludzi wziąć, jak ich wybrać i zweryfikować. Nie lubimy się zastanawiać nad tym, kto ma to zrobić i  według jakich kryteriów. To ma się stać niejako samo, co oczywiście otwiera furtkę i  daje punkt zaczepienia tęsknotom antydemokratycznym. Niejedna partia by się przecież podpisała pod tym, że kluczem do naprawy państwa jest obsadzenie najważniejszych stanowisk właściwymi ludźmi. Ci „właściwi ludzie” płynnie przechodzą następnie w  „naszych ludzi”, no i mamy problem. Z  drugiej strony, przerost wiary w  czynnik ludzki może wytworzyć mniej lub bardziej groteskową wiarę w  męża

opatrznościowego, który przyjdzie i zbawi. Pierwszy przystanek to niewiara w  procedury, drugi to wiara w  „kilkudziesięciu sprawiedliwych”, a  trzeci to sen o  Andersie na białym koniu, a  przynajmniej o  Piłsudskim na Kasztance. „Gdy narodowa trwa rozwałka, jakże brakuje nam Marszałka!”[3] – śpiewał bard prawicy, a Rzeckiemu śnił się Bonaparte. Skoro jednak wymienieni mężowie opatrznościowi nie wstają z  grobów, to staramy się działać z  tym, co jest, czyli próbujemy znaleźć jednostki tak przesadnie etyczne, że niemal święte, i  to na ich barkach oprzeć działanie społeczeństwa. Bezinteresowni altruiści o  złotych sercach wydają się nam godni podziwu, ale ci, którzy chcieliby sprawnie działających systemów, już godni posłuchu nie są. Wydaje się nam, że Polska wtedy będzie działać sprawnie, kiedy dokona się jakaś wielka odnowa moralna, zbiorowe przesilenie czy wzmożenie etyczne, które ześle nam wszystkim w  gratisie anielskie serca. Polska jest jedną wielką Lalką Bolesława Prusa, w  której nie ma żadnych pozytywistów – tylko sami romantycy. Nie rajcuje nas praca u podstaw, obieg papierów w urzędach, spójne prawo czy urząd bez barier. Wciąż żyjemy w  stanie natury, w  którym każdy pojedynczo zmaga się z wrogim światem, na własną rękę, na własny rachunek i  na własną niedolę. Tylko jednostkowe bohaterstwo nam imponuje, tylko jednostkową odpowiedzialność umiemy chwalić i  tylko z  niej umiemy się rozliczać. Nie umiemy ciężaru państwa rozłożyć sprawiedliwiej. Nie umiemy złożyć go gdzie indziej niż na barkach jednostek i nie interesuje nas, że – parafrazując radziecki dowcip – jest to ciężar zawsze zbyt wielki dla człowieka. Nie interesuje nas, że taki układ nigdy nie będzie stabilny. Coś źle działa? To wina ludzi na stanowiskach! Wyrzućmy ich (kozłoofiaryzm!), wstawmy lepszych, a  wtedy będzie lepiej. Oczywiście nie będzie, ale my nie będziemy się już tym martwić. Jesteśmy przyzwyczajeni, że Polska źle działa, i mamy gotową odpowiedź – tak to już Polacy mają, autorasizm, argument z  mentalności. Może i na Zachodzie się udaje, ale u nas się nie da, bo u nas jest inaczej i ludzie są inni.

Są wśród nas osoby do rany przyłóż, ludzie, którzy mogliby służyć za wzór cnót do potęgi. Raz na jakiś czas słyszymy o nich w  mediach, a  jeszcze częściej czytamy na Facebooku, gdzie bariery wejścia są niższe, a  wszystko jest bliższe życia. Młody poeta opowiada, jak ktoś o  aparycji imigranta z  Kaukazu poprosił go o  pożyczenie telefonu. Chciał zadzwonić, swojego nie ma, zero na karcie, wiadomo. Co się stało potem, też wiadomo: prośbodawca rozpłynął się w  powietrzu razem z  telefonem. Niestandardowa była za to reakcja. Uprzedzając krwiożerczość wszystkich, którzy domagali się wendety za smartfona, jego były właściciel wyznał, że postanowił nie informować policji. Wywołało to niemały zamęt na Facebooku, bo było ruchem wyraźnie na skos obowiązujących w  Polsce obyczajów. Poeta przyznał bowiem, że nie chciał nasyłać policji na kogoś, kto i  tak, jako imigrant, na pewno miał niemało kłopotów w życiu. Był to oczywiście postępek niezwykle szlachetny. Obsypujemy go lajkami i  uznaniem, ale nie jesteśmy w  tym bezinteresowni. Te lajki to wyraz naszego oczekiwania, że wszyscy będą tak wspaniałomyślni, nieskończenie cierpliwi i  bezbrzeżnie wyrozumiali jak ów poeta. Na takiej właśnie jednostkowej dobroci, na moralnej nieskazitelności jednostek chcielibyśmy oprzeć cały nasz system społeczny. Bo nie znamy po prostu innej drogi. Wtedy w  Polsce będzie dobrze, kiedy Polacy będą dobrzy. Na tym kończy się nasza refleksja państwotwórcza. Po cichu dodajemy też, że skoro w  Polsce wciąż dobrze nie jest, to znaczy, że wciąż nie jesteśmy dość dobrzy, a skoro nie jesteśmy dość dobrzy, to zasługujemy na to, żeby Polska cienko przędła. I  pętelka autorasizmu się zamyka. A  najciekawsze, że choć na mocy autorasizmu wszystkich Polaków hurtem uważamy za nędznych Januszy, tak tutaj ta myśl nam jakoś ucieka i  wciąż śnimy o  masie krytycznej Polaków idealnych, której ręcznemu sterowaniu moglibyśmy powierzyć państwo. Wacław Radziwinowicz napisał kiedyś, że na słowiańszczyźnie poeta wciąż jest sumieniem narodu dlatego,

że notorycznie brakuje w  niej sprawnych instytucji obywatelskich, które umiałyby się upomnieć o pokrzywdzonych ludzi i  zapomniane sprawy. I  to jest niestety gorzka polska prawda. Atencja i  nimb przywileju, którym wciąż obdarzamy naszych pisarzy, są odreagowaniem, wyrzutem sumienia. Są najwyższą oktawą przerostu wiary w  czynnik ludzki. Troskę o  społeczeństwo oddajemy w  ręce już nie tyle ponadprzeciętnych etycznie jednostek, co w  ręce boskich pomazańców i  natchnionych proroków. Tych zaś, odkąd świat światem, jest zawsze za mało, by cokolwiek realnie zmienić. Lubimy żądać heroizmu wszędzie, zawsze i  od wszystkich. Nie umiemy sensownie zorganizować ruchu ulicznego i zamiast tego domagamy się, by wszyscy codziennie przeprowadzali wszystkie staruszki przez wszystkie jezdnie. Nie umiemy zbudować wiarygodnych instytucji socjalnych i zamiast na nich, polegamy na dobrej woli jednostek, które dorzucą piątaka i  wyślą Szlachetną Paczkę. I  to nie jest tylko naiwne. To jest szkodliwe, bo na dłuższą metę zniechęca milczącą większość do wzięcia odpowiedzialności za wspólnotę. To stawia po prostu zbyt wysokie wymagania, wymaga zbyt wiele dobrej woli. Bo owszem, milcząca większość chętnie zapłaci trochę wyższy podatek, jeśli zobaczy, że państwo rozsądnie go wyda na szpitale i  przedszkola. Owszem, milcząca większość zdejmie przy przedszkolu nogę z  gazu, jeśli inżynieryjne spowolnienie ruchu ją do tego zmusi. Ale kiedy milcząca większość dowie się, że odpowiedzialność za wspólnotę polegać ma na codziennym wyrzeczeniu i  bezustannym bohaterstwie, wtedy bezgłośnie zagłosuje nogami i po prostu nie weźmie w tym udziału. Zastanówmy się teraz nad kategorią dobrej woli. Ale nie lękajcie się, nie chodzi o Kanta. Chodzi o dobrą wolę urzędnika, która jest kluczowa w kontakcie z maszynerią naszego państwa. Ta dobra wola lub jej brak wyznacza przepaść między załatwieniem sprawy a  porażką. Scenariusz na ogół wygląda podobnie. Jest sobie urząd, którego obowiązkiem i  zadaniem jest daną rzecz zrobić. Litera prawa nie pozostawia wątpliwości: papiery jak złoto, bułka z  masłem, podpisy

i  zrobione. Niestety, często się okazuje, że to właśnie nie wystarcza. Potrzebne jest dużo więcej, potrzebna jest właśnie dobra wola biurokraty, bez której sprawa grzęźnie. Coś, co według prawa jest formalnością, w  praktyce zależy od przychylności urzędnika. Jest dobra wola – będzie procedowane. Nie ma dobrej woli – wszelki wniosek utonie w niezadaniowości urzędu. Żeby było jasne, nie chodzi tu o  żadne łapówkarstwo czy nawet o  czyjąkolwiek złośliwość. Chodzi o  to, że bez aktywnej woli konkretnego urzędnika nie da się załatwić nawet tego, do załatwienia czego dany urząd jest powołany, natomiast przy dobrej woli urzędnika możliwe jest załatwienie rzeczy, które teoretycznie są poza jego kompetencją. W Polsce to nie taki czy inny przepis otwiera pole do działania, ale dopiero dobra wola określonego człowieka. Dotyczy to zarówno spraw małych i szarych, jak też większych przedsięwzięć, które byśmy chcieli przeprowadzić w  ramach naszego państwa, a  czasem pomimo niego. Mówiąc najogólniej, państwo polskie samo z  siebie nie przestrzega własnego prawa. Do tego, by państwo zrealizowało to, do czego samo się zobowiązało, potrzebna jest jeszcze czyjaś dobra wola. Sama moc prawna nie wystarcza. Moc prawna ma w Polsce wagę tylko papierową, a po to, by przeszła w faktyczną realizację, potrzebna jest jeszcze wola osoby za odpowiednim biurkiem. Podkreślmy raz jeszcze grubą kreską, że nie chodzi tu o przekręty czy o Złotą Polską Zasadę, że „kto nie smaruje, ten nie jedzie”, tylko o  to, że maszyneria naszego państwa nie działa bez czynnika ludzkiego. Ona nie działa sama z  siebie, trzeba ją stale i  wytrwale popychać. Trzeba ciągle wykonywać ten nadprogramowy wysiłek, który czasem polega po prostu na omijaniu prawa. Nie dziwmy się – realizacja prawa przez obejście prawa to przecież polska specjalność. Może to robić zarówno konkretny urzędnik, którego dobra wola polega w tym wypadku nie na wypełnianiu przepisów, ale właśnie na ich twórczym omijaniu po to, żeby wcielić w życie to, co jest w nich zapisane. Ale może to się też dziać całkowicie oficjalnie

i  w  świetle prawniczych jupiterów – tak jak w  zjawisku specustawy. Specustawa, czyli prawo, które zawiesza działanie innego prawa, to jest znów polski majstersztyk. Bo jest ona z jednej strony kapitulacją państwa wobec własnych przepisów, które okazują się zbyt skomplikowane i  spuchnięte, żeby cokolwiek dało się w ich ramach zrobić. Jednak z drugiej strony jest to zarazem bohaterskie zwycięstwo państwa nad swoim własnym prawodawstwem, bo specustawa przezwycięża je w drodze stanu wyjątkowego. Innymi słowy, bywa, że państwo polskie usiłuje przechytrzyć zapisy własnego prawa, żeby być w ogóle w stanie działać. Trudno się w  tej sytuacji dziwić, że od kołyski nasiąkamy poczuciem, że niedomagania Polski są winą tych, którzy nią kręcą, a  więc posłów, ministrów, sekretarzy, podsekretarzy, nadpremierów i  wiceburmistrzów. Ci, którzy zajmują stanowiska, to ludzie niewykwalifikowani, niekompetentni czy po prostu leniwi. Wymieńmy ich na lepszych, a w Polsce będzie lepiej. Tylko że nie będzie. Doświadczenie wszystkich tych, którzy choć otarli się o władzę, urzędy czy służbę cywilną, jest takie, że w Polsce bardzo trudno jest zmienić cokolwiek. Kiedy przychodzimy do urzędu jako petenci często zderzamy się ze ścianą. Nie jesteśmy w stanie nic załatwić. Ale z podobną ścianą zderzamy się też, gdy przychodzimy do tego urzędu do pracy. Poprawienie czegokolwiek szybko okazuje się niemożliwe ze względu na bezwładność, zachowawczość i  ogólną niesterowność systemu. To jest doświadczenie, o którym mówią tak szarzy urzędnicy, jak i  ministrowie czy premierzy. Polską niespecjalnie da się rządzić. Polska jest obrośnięta ciemną materią, którą nie da się kierować. Choćbyśmy więc znaleźli najzłotszego i  najbardziej bezinteresownego człowieka, choćbyśmy go sklonowali w  tysiącu kopii i  choćby zjadł on tysiąc pigułek „+100 do uczciwości”, i  choćbyśmy go potem rozsadzili po wszystkich polskich urzędach, to i  tak zaraz po ich objęciu utuczy się on decyzyjnym bezwładem, ugrzęźnie w  rozwodnieniach i  niedecyzjach. Uznamy wtedy, żeśmy się pomylili i  ta osoba

wcale nie była dobrym wyborem. Zasmucimy się, że Polacy są jeszcze gorsi, niż przypuszczaliśmy, po czym zaczniemy marzyć i  szukać kolejnej „właściwej” osoby, którą przy kolejnym obrocie kadr można by wstawić tam, gdzie trzeba. Nie potrafimy zrozumieć, że wszelkie próby upgrade’u  Polski zawsze spalą na panewce, jeśli będą tylko upgrade’em ludzi. Dopóki system będzie zły, czynnik ludzki możemy sobie wymieniać do woli i  w  nieskończoność, a  i  tak wylądujemy w punkcie wyjścia.

 

Kozłoofiaryzm

Pytam bo w pewien sposób brałem udział w sprawie zwabiony tłumem przed pałacem Piłata krzyczałem tak jak inni uwolnij Barabasza Barabasza Zbigniew Herbert[1]

K

ozłoofiaryzm to przekonanie, że podstawową i  najpilniejszą odpowiedzią na każdą porażkę czy katastrofę jest wskazanie konkretnej jednostki za nią odpowiedzialną. Kiedy coś się złego stanie, nikt w  Polsce nie oczekuje odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego było możliwe, że to się stało?”. Wszyscy oczekują natomiast odpowiedzi na pytanie: „Kto zawinił?”. Wszyscy są przekonani, że kluczową rolę w  każdym nieszczęściu odegrać musiał tylko jeden konkretny człowiek. W  cytowanym już artykule o  zawaleniu się hali na Śląsku czytamy, że prokuratura postawiła zarzuty projektantowi, który „nie miał uprawnień do projektowania nie tylko takich obiektów, ale żadnych, [a] edukację skończył na szkole średniej”[2]. Pozwalamy więc stawiać budynki komuś, kto się na tym nie zna, ale kiedy coś się już zawali, interesuje nas pociągniecie do odpowiedzialności tylko tej jednej osoby. Nie zastanawia nas, jak to się stało, że ta osoba się tam znalazła, dlaczego zawiodły procedury kontrolne i  jak w  ogóle działa (a  ściślej: nie działa) system, który osoby bez uprawnień dopuszcza do desek kreślarskich. To jest właśnie kozłoofiaryzm. Chcemy ukarać tego, kto błędnie pociągnął za sznurek, ale nie zastanawiamy się, dlaczego daliśmy go do ręki komuś, kto nie zna się na kukiełkach.

„Nie można […] wykluczyć” – czytamy dalej w  artykule o  śląskiej hali – „że w  kwintesencji wyroku za katastrofę odpowiedzą… ówczesne normy krajowe, niedostosowane do projektowania takich hal. No i klimat, oczywiście. Sorry, nóż się w  kieszeni otwiera”[3]. Tylko, że się nie otwiera. Powyższe nie jest „kwintesencją wyroku”, ale kwintesencją kozłoofiaryzmu, dowodem na to, jak głęboko on w  nas siedzi. Autor artykułu, skądinąd bardzo rzetelnego, nie jest w  stanie przyjąć do wiadomości, że mogłoby zabraknąć kozła ofiarnego. Niemal wyśmiewa tezę, że winne tragedii mogły być złe normy budowania i  odśnieżania hal, mimo że właśnie dlatego ta hala się zawaliła, że te normy były złe, co skądinąd sam przyznaje. Ale jesteśmy Polakami, więc to nam nie wystarcza. Żadnej sprawy nie uznamy za zamkniętą i żadne sumienie nie zostanie uspokojone, dopóki nie znajdziemy i nie przyszpilimy winnego, czyli konkretnego człowieka o imieniu, nazwisku i PESEL-u. Hala Targów Katowickich zawaliła się w  czasie wystawy gołębi pocztowych. „Z  ich powodu” – czytamy dalej – „ten nieprzypadkowy tłum skrzyknął się w tamtym miejscu o tamtej porze. Ptasia elita z  dumnymi tytułami reprezentantów Polski, europejskich i  światowych mistrzów – każdy w  swojej klasie – za swoją winę poniosła srogą karę. Zaginęło lub zginęło blisko 300 gołębi”[4]. Przeczytajmy to jeszcze raz. Uważnie. Oczywiście, to jest figura retoryczna, zabieg literacki, zaraz uzupełniony ładną historyjką o gołębiu Liderze, który do macierzystego gołębnika w  Piekarach Śląskich wrócił trzy i  pół roku po katastrofie. Niemniej w  jakimś rejestrze gołębie są tu obciążone winą za zawalenie się hali. „Za swoją winę poniosła srogą karę”. Oto jak głęboko to myślenie jest w  nas wdrukowane. Winny musi być. Kozioł ofiarny musi być. A przynajmniej gołąb. Już w  dwa dni po katastrofie kolejowej pod Szczekocinami w  2012 roku (16 ofiar śmiertelnych, 61 ciężko rannych[5]) „Rzeczpospolita” witała nas artykułem o  znamiennym tytule: „Tragedia na magistrali: zawinił system czy człowiek?”[6]. Czytaliśmy w  nim: „Miejmy nadzieję, że śledztwo rychło ustali

przyczyny sobotniej katastrofy na Centralnej Magistrali Kolejowej. Na razie media […] pełne są spekulacji i  dociekań przyczyny. Z  licznych wypowiedzi wyłania się zaś charakterystyczne dla dużych katastrof pytanie: zawinił system czy człowiek?”[7]. Właśnie. Charakterystyczne pytanie, tyle że błędne. To jest bowiem fałszywa alternatywa. Owszem, byłby sens pytać o to, czy zawiniła technika czy człowiek. Ale system czy człowiek? Samo postawienie takiej kwestii już jest kozłoofiaryzmem, bo otwiera furtkę do szukania winnego, a zamyka furtkę do zrozumienia, że zawsze winny jest system, a człowiek tylko czasem bywa współwinny. Nie umiemy się nauczyć, że żadna poważna katastrofa nigdy się nie zdarzy bez głębokich przyczyn, bez spirali błędów i  kumulacji przeciwieństw. Uwielbiamy ciągać konkretnych ludzi po sądach, ale nie potrafimy zrozumieć, że odpowiedzialność jednostki jest, owszem, istotna z  punktu widzenia prawa, ale całkowicie drugorzędna, jeśli chodzi o  prewencję. Ciągle nie możemy sobie uzmysłowić, że źle działającego systemu nie naprawi ani nie powstrzyma pojedynczy człowiek, jak też, z  drugiej strony, że jeśli system działa w  miarę dobrze, to niekompetencja bądź zła wola jednostki nie będzie miała skutków aż tak tragicznych. Pomyślmy dla kontrprzykładu o  przyczynie technicznej. Wyobraźmy sobie, że jakąś katastrofę spowodowało coś tak banalnego jak pęknięta szyna. Czy poprzestalibyśmy na wystosowaniu aktu oskarżenia przeciwko torowisku? Oczywiście, że nie. Pytalibyśmy, kto i kiedy te szyny ułożył, jakie były standardy jakości stali, jak często i według jakich procedur szyny były kontrolowane. Nasz polski rozum działa dobrze, kiedy zawodzi materia. Kiedy jednak winny jest człowiek, wtedy coś powstrzymuje nas przed zajrzeniem pod podszewkę przyczyny. Zatrzymujemy się na winie jednostki. Nie chce nam przejść przez usta pytanie o to, co jest w  naszej Polsce takiego, że umożliwiło temu człowiekowi popełnienie tego błędu. Nie obejdziemy się tu znów bez Smoleńska, który jest przykładem o  tyle ciekawym, że kozłoofiaryzm objawia się

sprawiedliwie po obu stronach sporu. Ci z nas, którzy twierdzą, że katastrofa jest winą pilotów, traktują na ogół tę winę jako argument ostateczny, jako ostatnią instancję, która ma zamknąć dyskusję i  usta zainteresowanym. Ci zaś, którzy wolą teorie nieoficjalne, twierdzą, że cała wina jest po stronie tych, którzy rozpylili helową mgłę tudzież umieścili trotyl w luku tupolewa. Ale zwróćmy uwagę, że jest to wyłącznie przerzucanie jednostkowej winy. Żadna ze stron sporu nie zaprzecza przecież, że system zmusił nawigatora Ziętka do przygotowywania się do lotu w przeddzień, a potem do pobudki o wpół do piątej nad ranem. To po prostu nikogo nie interesuje. Może i  załoga była niewyspana i  sklecona w  ostatniej chwili, może coś tam się w papierach nie zgadzało, ale przecież to nie takie ważne, liczy się tylko bezpośrednia odpowiedzialność, prawda? Piloci czy kontrolerzy? Tusk czy Putin? Przypomnijmy sobie te próby wyekspediowania części winy w górę hierarchii, na generała Błasika albo i prezydenta Kaczyńskiego. To nas tak fascynowało, że nie schodziło z  czołówek prasowych przez długie miesiące. A  to przecież nie było nic innego, jak właśnie kozłoofiaryzm. Przypisanie winy do nazwiska. Niestety, nawet w  tak ważnej sprawie nie umiemy przyznać, że zrozumienie, jak w  ogóle doszło do smoleńskiej kumulacji bałaganu, jest dużo ważniejsze niż to, w  której dokładnie sekundzie kapitan Protasiuk dostrzegł pień brzozy na kursie i ścieżce. W  przypadku Smoleńska nasze ukochane pytanie „Kto zawinił?” zostało przykryte przez większe, quasi-metafizyczne pytanie: „Czy to był zamach?”. Z  reguły jednak to właśnie dociekania spod znaku „Kto jest winny?” dominują w  naszych mediach i w internecie. Polskie artykuły pokatastrofalne często opatrzone są dokładnie takimi tytułami. „Kto zawinił pod Szczekocinami? Dziś raport” – pytała „Gazeta Polska Codziennie”[8] i z góry wiadomo było, że najważniejsze zadanie raportu to ustalenie winnego. Kozłoofiaryzm jest dla nas tak ważny również dlatego, że daje on iluzję łatwego uporania się z  problemem. Coś się psuje albo wybucha, samolot spada czy statek tonie, my zrzucamy winę na pilota albo sternika, a  cała

reszta pozostaje po staremu. Antyproceduralizm, tupolewizm, rażące zaniedbanie jako domyślny stan wszystkich i  wszystkiego. Po co to zmieniać, skoro łatwiej jest ukarać tę jedną osobę, która akurat miała nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie? Rzecz jasna, kozłoofiaryzm uniemożliwia poprawę systemu i  gwarantuje, że prędzej czy później nieszczęście się powtórzy. Trudno tu nie przypomnieć, jak bardzo podobne były katastrofy CASY w  Mirosławcu (20 ofiar śmiertelnych) i  tupolewa w Smoleńsku zaledwie dwa lata później (96 ofiar). Oba wypadki to zderzenia z  przeszkodami terenowymi (CFIT – Controlled Flight Into Terrain) przy podejściu do lądowania na lotnisku bez ILS i  złej widoczności. Oba ujawniły te same problemy ze szkoleniem i  organizacją lotów. Jako fascynaci katastrof i  nieszczęść możemy się oczywiście do woli grzebać w  szczegółach, ale jako obywatele tego państwa mamy prawo zapytać, czemu urządziliśmy je tak, że Mirosławiec nie zapobiegł Smoleńskowi? Nie ulegajmy jednak złudzeniu, że kozłoofiarycznie działają tylko urzędy centralne i  mechanizmy państwowe. Za kozłoofiaryzm odpowiadamy wszyscy, bo nie umiemy jako społeczeństwo domagać się systemowych reform. Wskazanie winnych zamyka nam usta. Nie potrafimy domagać się czegoś więcej, nie potrafimy żądać głębszej zmiany. Nasza potrzeba zrozumienia przyczyn zostaje zaspokojona, gdy rzucą nam kogoś na żer. Wystarczy, że wydadzą nam tego kozła ofiarnego, a wszystkie pozostałe sprawy ulegną zamazaniu. Nie znaczy to bynajmniej, że instytucje naszego państwa nie są w  stanie wyprodukować po katastrofie pięknego i  bezbłędnego raportu, precyzyjnie wskazującego wszystkie przyczyny. Raport po zderzeniu pociągów w Szczekocinach nie przypomina żądnego krwi artykułu tabloidalnego, przeciwnie, szczegółowo wylicza on jedną przyczynę bezpośrednią, jedną przyczynę pierwotną, sześć przyczyn pośrednich, trzy systemowe oraz trzynaście „nieprawidłowości stwierdzonych w  ramach postępowania, niezwiązanych bezpośrednio ze

zdarzeniem”[9]. Niestety w  naszym kraju tego typu raporty są na ogół strzałami na wiwat i  w  próżnię. Uwielbiamy wyciągać wnioski, ale tylko na papierze. Nie mamy odruchu, żeby je przełożyć na rzeczywistość i coś realnie poprawić. Kozłoofiaryzm nie dotyczy tylko fakapów i  katastrof. Kozłoofiarycznie postrzegamy procesy historyczne i  społeczne, szczególnie te, które są w  oczywisty sposób zbyt złożone i  wielostronne, by mówić o  jakiejkolwiek odpowiedzialności jednostkowej. Całej traumie transformacji winny jest przecież osobiście Leszek Balcerowicz. Hasło „Balcerowicz musi odejść!” powtórzyliśmy na tysiąc sposobów i  w  milionie przypadków. Wiadomo, że jest to przesada i  polityka, ale wiadomo też przecież, że miliony ludzi faktycznie przypisują, a przynajmniej przypisywały mu osobistą odpowiedzialność za upadek pegeerów i hut. Polityczne natężenie kozłoofiaryzmu osiąga czasem taką wartość, że dociera do nas, że coś jest nie w  porządku, i  zaczynamy sobie z  tego żartować. W  czasie rządów Donalda Tuska modne stało się powiedzenie „wina Tuska”, którym jego przeciwnicy przypisywali mu winę za absolutnie wszystkie problemy spotykające tak Polskę, jak i ich samych. Powiedzenie to stało się tak popularne, że doczekało się przeróbek, dowcipów i parku narodowego w San Escobar (Parque Nacional del Vina Tusca). Kozłoofiaryzm wymierzony przeciw premierowi Tuskowi osiągnął tu wartość humorystyczną i  memogenną, co w  sumie wyszło nam pewnie wszystkim na dobre. Niestety, to jest rzadkość, z reguły sprawy mają się śmiertelnie serio. Kozłoofiarniczy bywa też bowiem nasz hejt powszedni. W sierpniu 2015 roku profil wódki „Żytniej Ekstra” opublikował na Facebooku obrazek w ramach kampanii reklamowej opartej na motywach peerelowskich. Miał on przedstawiać eskalację podlewanej tytułową Żytnią imprezy i  opatrzony był dionizyjskim komentarzem w  tym duchu. Niestety, tym razem nie wyszło. Użyte zdjęcie było powszechnie znaną, a  przynajmniej wydawałoby się, że powszechnie znaną,

fotografią autorstwa Krzysztofa Raczkowiaka. Została ona zrobiona w  Lubinie 31 sierpnia 1982 roku i  nie przedstawia ostrego wieczoru kawalerskiego, ale niesionego przez kolegów Michała Adamowicza, postrzelonego przez oddziały milicji i ZOMO. Jak na standardy polskiego internetu Żytnia zareagowała więcej niż hiperpoważnie. Przepraszali solennie i wielokrotnie, włącznie z  podpisami prezesów na oficjalnych pismach. Pełna opcja. Fatalne zdjęcie zostało szybko zdjęte, ba, sam profil facebookowy został po całej sytuacji porzucony i  zakończył działalność, ale… to oczywiście nie wystarczyło. Raz rozpętanej jatki nic w  Polsce nie zatrzyma. Oto kilka komentarzy, które pojawiły się wkrótce po publikacji grafiki. Wybór statystyczny, gramatyka, ortografia i interpunkcja spolszczone: Jesteście zwykłymi śmieciami. Jaki pojeb z  ciebie ciulu XD chyba Żytnią pojony od małego! Nie ma litości dla skurwysynów. Taki błąd powinien skutkować zniknięciem z rynku. Zniknięcie z rynku? Mało. Ja bym rozstrzelał wszystkich od sekretarki aż po radę nadzorczą! Powiesić na najwyższym drzewie odpowiedzialnego i  patrzeć jak dynda… Jakim spaczonym umysłem dysponuje ten kretyn? Tego kto to zrobił […] jeśli zrobił to świadomie i  celowo wysłałbym go do chirurga z połamanymi rękami.

Żytnia Extra w  ramach przeprosin powinna rozstrzelać Polaków. Oby autorowi matka na rękach zdechła. Nie wierzę wam jak Ruskim! […] Przekroczyliście granice zbydlęcenia! Ja mimo, że jestem chrześcijaninem, nie przebaczam i nie przyjmuję przeprosin. I  mało mnie obchodzi, że ktoś nazwie mnie zawistnym. Zaiste, nie jest w  naszej mocy przebaczyć tym, którym powinęła się noga na Facebooku. Musimy ich rozszarpać. Wszyscy balansujemy na cienkiej granicy między dystansem a  cynizmem, między szczerością a  śmiesznością, między otwartością a  pornografią, ale tego, kto się akurat poślizgnie – musimy posiekać, porąbać i zjeść. Z radości, rzecz jasna, że tym razem to akurat nie na nas trafiło. I  nie zrozummy się źle! Ta reklama była straszna. Fatalna. Tylko że nasz hejt poszedł w  niewłaściwą stronę. Świetnie to podsumowała felietonistka Miss Olgu: Pani Marta była zatrudniona na umowę o dzieło w agencji, która wypuściła w świat tę […] reklamę. Teraz pani Marta nie ma pracy, internet już ją zlinczował, a  prokurator postawił zarzut znieważenia […]. Żałosne jest to, że agencja umyła rączki, zostawiając tę dziewczynę samą, by wszyscy mogli wylewać na nią pomyje[10]. Na czym polega ta żałość? Miss Olgu krok po kroku tłumaczy, jak zadziałał kozłoofiaryzm:

Proces powstawania reklamy jest […] skomplikowany […]. Kreację tworzy zazwyczaj copywriter i  art director […]. Najpierw wymyślają sobie ideę, którą przedstawiają do akceptacji swojemu przełożonemu. Jeżeli ten zaakceptuje pomysł, to zaczynają go realizować […]. Wybrane zdjęcie ktoś obrobił w  Photoshopie i  dopisał to „genialne” hasło. Czyli już na tym etapie mógł powiedzieć: ej, to jest słabe, poszukaj czegoś innego. Z  jakiegoś powodu wszyscy w  agencji dostali zaćmienia umysłu i  nie zauważyli, że zdjęcie może być jednak dość szokujące. […] Sława się pojawiła, ale chyba nie taka, jakiej spodziewał się geniusz z  działu marketingu, który rzecz jasna umył ręce od całej gównoburzy. Panie reklamiarzu (a może pani?), naprawdę pozwalasz na wypuszczenie kreacji bez twojej akceptacji? To co ty tak właściwie robisz, oprócz obcinania budżetu […]? Bo to chyba twój obowiązek wiedzieć i  akceptować materiały, które mają promować firmę, która daje ci kasę na kredyt na opla i mieszkanie. Jak dla mnie to najbardziej nieodpowiedzialną osobą w  całej tej aferze jesteś właśnie ty. Najśmieszniejsze jest tłumaczenie, to nie nasza firma, to podwykonawca naszego podwykonawcy w  trzecim pokoleniu[11]. Oto gorzka sól kozłoofiaryzmu. „Porażka ma tylko jedną matkę”[12] – ta idea jest tutaj doprowadzona do ostateczności. W  chwili, kiedy wybucha problem, wszystkie nasze spojrzenia biegną ku osobie, która nacisnęła ostatni enter i  którą najłatwiej obarczyć winą. Kozłoofiaryzm ma tu też jasny sens ekonomiczny, staje się kolejnym wymiarem prekaryzacji pracy. Firma zgarnia dochód, a  ryzyko spycha na podwykonawcę, który nie dość, że nie ma prawa do urlopu chorobowego czy macierzyńskiego, to jeszcze w razie wpadki odpowiada sam za siebie. Sprywatyzować zyski, uśmieciowić ryzyko. Całą winę najlepiej przerzucić na osobę niby-bezpośrednio odpowiedzialną, zwłaszcza jeśli jest to młody człowiek na

śmieciówce, pracujący w spółce-wnuczce z o.o. Nie mówiąc już o tym, że w tym przypadku – była to kobieta.

 

Mit taniego państwa

Polska to jest kraj, w którym […] – gdyby się tylko dało – nikt by nikomu nie płacił za pracę. komentarz w internecie

M

it taniego państwa to brak zrozumienia, że sprawnie działające państwo będzie dużo kosztować. Jest on reakcją na marnotrawstwo pieniędzy publicznych – problem w  tym, że reakcją wyolbrzymioną. Mit taniego państwa sprawia, że wiele rzeczy robimy źle tylko dlatego, że robimy je po taniości. Co więcej, sam lęk przed byciem posądzonym o złe wydanie pieniędzy paraliżuje w  zarodku niejedno świetne przedsięwzięcie. Pewnego pięknego dnia delegacja miasteczka N. z  Polski południowej wybrała się do Pewnego Miasta Niemieckiego na ważne targi, na których, jak to na targach, różne państwa pokazywały, jakie są fajne. Polska była strategicznym partnerem, bo kluczowy sąsiad ze wschodu, bo Tusk, bo Merkel i  tak dalej. Miasteczko N. miało być dowodem, że i  u  nas małe miasteczka są przyjemne i  nowoczesne. Tak to wyglądało od frontu. Niestety, od podszewki było jak to od podszewki, bo nasza delegacja, zamiast pojechać w przeddzień, żeby wszystko ogarnąć, wyruszyła w  drogę… w  noc poprzedzającą otwarcie. Zbiórka na wyjazd minibusa była o godzinie 2.45 nad ranem na dworcu Kraków Główny. Start o  3.00, do celu mieli dojechać o 14.00, co się zresztą ostatecznie nie udało. Dlaczego jechali na ostatnią chwilę? Bo tupolewizm, wiadomo. Ale przede wszystkim chodziło o to, żeby było taniej. Żeby zejść z kosztów, żeby zapłacić w hotelu za jedną noc mniej.

To, że delegacja prawdopodobnie się spóźni, w  najlepszym wypadku będzie na styk, a na sto procent będzie wyglądać jak zjedzona i  wypluta, nie zostało potraktowane jako koszt. Co więcej, delegacja nie zamieszkała w  Pewnym Mieście Niemieckim, ale w hotelu, który jest od niego odległy o prawie sto kilometrów. Dojeżdżała codziennie na 8.30 rano i  wracała późnym wieczorem. Wiadomo dlaczego: żeby było taniej. I  znów – wymęczenie codziennym dojazdem na takim dystansie, brak elastyczności i  generalna siermiężność, jaką to wprowadziło w polską ofertę, nie zostały wliczone w koszty. W  tanim państwie obowiązuje bezwzględny prymat taniości nad wszystkim innym, ale ta taniość jest bardzo wąsko rozumiana. „Koszt” to tylko to, co da się bezpośrednio wyrazić w  złotówkach czy w  euro. Państwo polskie umie przeliczać między walutami, ale nie umie przeliczać na gotówkę rzeczy miękkich i  mniej oczywistych. Rzeczpospolita Polska chętnie postawi aquapark, stadion czy inny beton, ale dużo trudniej przychodzi jej zainwestowanie w know-how czy w opracowanie procedur. Niełatwo jej zrozumieć, że koszty bezgotówkowe też są kosztami. Sponiewieranie delegacji w  minibusie to nie jest coś, co nasze państwo umie uwzględnić w  jakiejkolwiek rubryce. Nie potrafi przeliczyć pośpiechu i  nerwówki na pieniądze, a  w  szczególności nie umie zrozumieć, że czas na cywilizowane przygotowanie się jest takim samym towarem jak wszystko inne – towarem, który można, a  czasami po prostu trzeba sobie kupić. Czego jednak się spodziewać od delegacji miasteczka N., jeśli nawet europosłowie sami siebie przeczołgują tylko po to, żeby zaoszczędzić na noclegach. Marek Migalski, który brukselskie sprawki poznał od wewnątrz, pisze: Słyszałem o  eurodeputowanych, którzy spali po kilku w  jednym mieszkaniu, by zaoszczędzić […]. Jeszcze bardziej żenujące były przypadki, gdy łapano MEP-ów [czyli europosłów] na tym, że zostawali na noc w  swoich

biurach. Biura w  Brukseli […] to właściwie małe mieszkania, więc rozumiem, że niektórych mogło kusić, by się tam od czasu do czasu przespać (i  zaoszczędzić w  ten sposób […] pieniądze na nocleg). […] Eurodeputowany […] może nad ranem był trochę pomięty i  połamany spaniem przy biurku i  słuchaniem strażniczego walenia do drzwi, ale jednak z  diety nie wydał ani złotówki na nocleg, prawda? […] Jak można się tak zachowywać? To musi mieć wpływ na samopoczucie, samoocenę, postrzeganie siebie i  swojej roli. Jak można po takiej nocy iść na negocjacje z  wypachnionym Niemcem czy Włochem? Przecież już na starcie jest się na straconej pozycji[1]. Owszem, grzeszki europosłów i  kreatywne podejście do diet to nie jest już taniość państwa jako takiego, ale chciwość poszczególnych osób. Nikt przecież nikogo nie zmusza do spania na podłodze. Ale wychodzi niestety na jedno. Idea dzikiego oszczędzania na wszystkim i za wszelką cenę wpędza nas w  dziadostwo, upośledza nas społecznie i  rozkłada politycznie. Bo jak ci ludzie mają reprezentować nasze interesy, jeżeli śpią jak studenci na Erasmusie? Ze sloganem „Tanie państwo” zgodnie flirtowały przed wyborami w 2005 roku zarówno PO, jak i PiS[2], a ostatecznie tę nazwę przybrał program, który miał realizować rząd Kazimierza Marcinkiewicza[3]. Zakładał on likwidację wielu agend państwowych, reorganizację innych i  zasadnicze uszczuplenie administracji. Ale to nie był przecież przypadek. Taniocha i  oszczędności to lejtmotywy polskiej polityki i  mało kto nie obiecuje (przynajmniej na etapie kampanii wyborczej), że ograniczy i  uporządkuje wydatki publiczne. Doktryna jest jedna: im mniej się wyda, tym lepiej. Spektakularnym ucieleśnieniem mitu taniego państwa jest słynna zasada, że jedynym kryterium przy rozstrzyganiu przetargów jest cena. Innymi słowy, automatycznie wygrywa ten, kto zaoferuje najniższą cenę, a  wszystko inne jest bez

znaczenia. To rozwiązanie krytykowane jest ze wszystkich stron, przez byty tak od siebie różne jak tylko się da, a więc jak Partia Razem i  Związek Pracodawców Usług Inżynierskich. W  programie tej pierwszej czytamy, że „wedle Raportu Najwyższej Izby Kontroli od początku 2012 roku do połowy 2014 roku kryterium najniższej ceny było jedynym w  98 proc. zamówień publicznych. Doprowadziło to do patologii”[4]. Z  drugiej strony, ZPUI deklaruje ustami członka zarządu, że „utożsamianie najtańszej oferty z  najkorzystniejszą to największe zło ostatnich lat”[5]. Taka strategia wymusza bowiem automatyczność, ale odejmuje rozum. Nie ma czego i  jak wybierać, wszystko rozstrzyga cena. Żeby poznać szczegóły, zajrzyjmy na budowę Stadionu Narodowego. „Czy [...] wybrałby pan tego wykonawcę?” – dziennikarze „Rzeczpospolitej” dopytywali Rafała Kaplera, odpowiedzialnego za budowę stadionu, co zrobiłby, gdyby miał większą swobodę działania. Ten odpowiadał: Na pewno bym negocjował co najmniej z  dwoma. Być może wybrałbym Polaquę, która rozbierała Stadion Dziesięciolecia. Zrobili to świetnie, przed czasem, byli rozpędzeni i  znali tu każdy kamień. […] Alpine nie miała żadnego podwykonawcy, nie zadała żadnego pytania. Wygrała ceną. […] W  prywatnym biznesie zaprosiłbym prezesa Polaquy, poprosiłbym o zbicie ceny o 40 milionów. Jego ludzie już byli na budowie. Pod rządami ustawy o  zamówieniach tak zrobić nie można. Nie ma dyskusji o  umowie, zakresie prac, cenie. Zero elastyczności. Nie możesz w jednym miejscu przycisnąć inwestora, w innym mu odpuścić. W  relacjach między stronami zostają: roszczenia, przypieranie do muru, sądy[6]. Tak właśnie. Mit taniego państwa, który miał nas strzec przed wydatkami zbędnymi, tworzy wydatki bezsensowne. Bo liczy się cena. Ona i tylko ona.

Cena jako jedyne kryterium graniczy z  inną naszą przypadłością, a mianowicie z tym, że polska państwowość jest systemowo i  chorobliwie krótkowzroczna. Nasze instytucje są chronicznie niezdolne do wzięcia pod uwagę dłuższej i szerszej perspektywy. Staramy się zaoszczędzić dziś, nie patrząc na koszty jutrzejsze, a  wszelkie długofalowe planowanie przekracza wydolność naszych urzędów. Liczy się tylko cena początkowa, poniesiona w  tej kadencji, w  tym roku rozliczeniowym, teraz. Dlatego Rzeczpospolita Polska woli zbudować tanią drogę, która rozpadnie się za pięć lat i wymusi kosztowne naprawy, niż zbudować drożej, ale tak, że przez pięćdziesiąt lat nie trzeba będzie naprawiać. Przenieśmy się teraz do pewnej państwowej instytucji w  zachodniej Polsce. Potrzebna jest analiza prawna jednego przedsięwzięcia. Instytucja ma swoją sekcję prawną, papiery wędrują na drugą stronę korytarza, po dwóch tygodniach wracają… z  czymś, co analizy prawnej nie przypomina nawet z  nagłówka. Kilka kartek wodolejstwa, brak podstaw i  odnośników, słowem: dokument mniej niż bezużyteczny. Po kilku osobistych interwencjach staje się oficjalnie jasne, że dział prawny będzie jedynie przeciągał sprawę, produkował niedokumenty i  wydawał niedecyzje. A  bez prawdziwej opinii prawnej przedsięwzięcie nie ruszy. Co w  takiej sytuacji? W takiej sytuacji pat. Zdroworozsądkowy ruch, żeby przełamać impas, dając projekt do analizy zewnętrznej, nie wchodzi w grę. Dlaczego? Dlatego, że oznaczałoby to wydanie dodatkowych pieniędzy publicznych, i to nie tylko „ponad miarę”, ale po raz drugi. Był już przecież przetarg na obsługę prawną i poszły na to środki, prawda? A  więc wszelka analiza zewnętrzna byłaby marnotrawstwem, czyli złamaniem świętej zasady taniego państwa. I  to jest najważniejsze. To jest wiążące. Nie jest przecież ważne, że tej analizy nie ma, a więc nie będzie całego przedsięwzięcia. Nikogo to nie interesuje. Logika sytuacji jest taka, że lepiej jest wydać mało pieniędzy i  nie zrobić nic niż wydać więcej pieniędzy i zrobić coś.

Każda decyzja o  wydaniu państwowych pieniędzy jest w  Polsce decyzją mocno niepopularną. Od polityków, czyli od ludzi, których zatrudniamy poniekąd właśnie po to, żeby sensownie wydawali publiczne pieniądze, oczekujemy głównie tego, że będą je oszczędzać. Trudno się więc dziwić, że politycy jak ognia unikają podpisywania decyzji o wydaniu pieniędzy na cokolwiek. Niedługo po katastrofie smoleńskiej okazało się, że kolejne rządy odwlekały jak mogły zakup nowych samolotów, bo bały się krytyki mediów. Ta wiara oczywiście nie jest bezpodstawna, bo możemy sobie doskonale wyobrazić, co by było, gdyby jakoś w pierwszej dekadzie XXI wieku Polska kupiła kilka nowych rządowych maszyn. „Tak latają za nasze!” – krzyczałby „Fakt”, drukując zdjęcia samolotowej toalety. „Donald Tusk (51 l.) chwali klimę w  nowym Boeingu – a  my mamy stać w  korkach?” – pytałby „Super Express”. „Czy premier średniozamożnego kraju musi latać taką samą maszyną jak Angela Merkel?” – zastanawiałaby się „Wyborcza”. „Białoczerwony Air Force One to symptomat realienacji peryferyjnego paradygmatu, kolejna ucieczka przed Realnym” – diagnozowałaby „Krytyka Polityczna”. „ZDRADA!!! Rząd lata za brukselskie srebrniki” – uzupełniłaby fronda.pl, a strona „Niech się przesiądą na rajanera” zebrałaby więcej lajków niż fanpage Pudzianowskiego. A  najciekawsze jest to, że jeszcze długo po Smoleńsku tych samolotów nie kupiono! Pułk lotniczy wożący VIP-ów rozwiązaliśmy, a  zamiast wojskowych samolotów zaczęliśmy używać cywilnych, wynajmowanych od LOT-u. Wiadomo przecież, że taniej jest zapłacić za czarter niż kupić. A  przynajmniej doraźnie jest taniej. Smutny fakt jest jednak taki, że Rzeczpospolita Polska jest w  całości projektem doraźnym, a  fakt, że w  dłuższej perspektywie taniej jest po prostu kupić te samoloty, nie mieści się w  logice naszego systemu. Ten quasi-argument, a  raczej zarzut marnowania publicznych pieniędzy pojawia się na okrągło na naszych ustach. Po którejś kolejnej aferze o drogie restauracje Radosław

Sikorski odparował na Twitterze, że „jedzenie drogich kolacji na koszt podatnika jest częścią pracy ministra spraw zagranicznych”[7]… i  oczywiście został zhejtowany. Bo my, Polacy, tak bardzo kochamy mit taniego państwa, że nie widzimy, że bez wzajemności. A choćbyśmy wszyscy, jak młody Marek Aureliusz, spali pod kusym wojskowym kocem, a  za jedyną poduszkę mieli Apoftegmaty ojców pustyni, realia są takie, że póki gandyjskie ideały nie ogarnęły jeszcze polityki międzynarodowej (a nie ogarnęły), te słowa Sikorskiego są… po prostu prawdziwe. Trudno, żeby spotkania dyplomatów odbywały się przy piwie z  nalewaka w  pubie Przejście koło MSZ-u. Dyplomacja kosztuje i państwo kosztuje – niby to wiemy, ale nie umiemy się z tym pogodzić. Dla równowagi przykład z  drugiej strony sejmowej sali. W  styczniu 2016 roku Jarosław Kaczyński spotkał się z premierem Węgier Viktorem Orbánem w pensjonacie Zielona Owieczka w nadgranicznej Niedzicy. Treść spotkania nie została ujawniona mediom, ale upubliczniono rachunki. To wystarczyło. 9600 złotych za „najem krótkotrwały obiektu”[8] i 3785 złotych za „usługę cateringową”[9] wywołały oczywiście jatkę, doprawioną jeszcze satysfakcją, że „PiS też wyrzuca kasę na ośmiorniczki”. Nie lubić Kaczyńskiego i  nie lubić Orbána – to jedno. Ale między Bogiem a  „Prawdą”, gdzie miał się spotkać premier europejskiego kraju z  czołowym politykiem innego europejskiego kraju? Na parkingu pod McDonaldem w  Magdalence? Mitem taniego państwa będziemy się okładać do upadłego, zwłaszcza jeśli można nim uderzyć politycznego przeciwnika. Chcemy bowiem dwóch sprzecznych rzeczy: żeby państwo było skuteczne, sprawne i porządne, ale żeby przy tym kosztowało niewiele. I  jakimś dziwnym trafem nie widzimy tu sprzeczności. Teoria literatury mówi, że mit służy do tego, żeby spajać społeczność. Mit taniego państwa jest na tym tle wyjątkowy, bo żadnej wspólnoty nie jednoczy, ale ją paraliżuje. Nade wszystko jednak kręcimy z  tego mitu bicz sami na siebie, ciągle zaprzeczając związkom między zarobkiem

a  moralnością. „Piloci tupolewów i  jaków z  każdym rokiem coraz bardziej byli sfrustrowani, bo wiedzieli, że ich koledzy zza miedzy, latający w  Locie, zarabiali dwa, a  nawet trzy razy więcej”[10]. Oczywiście, że byli sfrustrowani! Tutaj mit taniego państwa obraca się przeciwko nam samym, przeciwko szeregowym pilotom i  motorniczym tramwajów, przeciwko nauczycielom, pielęgniarkom, przeciwko profesorom i  biurokratom. Gładko ześlizgujemy się tu w  optymizm magiczny i  przerost wiary w  czynnik ludzki, czyli w  oczekiwanie, że ludzie będą dobrze i  rzetelnie pracować, mimo że nie są dobrze opłacani. Mamy nadmierną skłonność do myślenia w  kategoriach moralnych, w  kategoriach cnót i  występków pojedynczych ludzi. Kontekst, w  szczególności ekonomiczny, jest dla nas trudny do uchwycenia. Trudno nam się pogodzić z  tym, że będziemy tylko na tyle dobrzy, na ile sobie do tego stworzymy warunki. Oczekujemy od pilotów, że będą żyli honorem, czytaj: powietrzem. Wiemy, że płace w  lotnictwie wojskowym są niskie, ale wciąż dziwimy się, że najlepsi uciekają do cywila, a  w  36. SPLT powstał grunt dla przekrętów i  ogólnej degeneracji[11]. Chcielibyśmy, żeby państwo wydawało mało i  płaciło mało, ale żeby w  zamian dostawało dobrze zrobioną robotę i  naszą lojalność. Z  jednej strony uważamy się za cwanych i  przedsiębiorczych, a  z  drugiej – oczekujemy, że ci, którzy pracują dla państwa, będą pracowali dlań niemal społecznie.

 

Widzimisizm

W

idzimisizm to brak zrozumienia dla wartości i  statusu wiedzy eksperckiej. Sprawia on, że losowe opinie przypadkowych ludzi traktujemy na równi z  rzetelną wiedzą fachową. Nie mamy mechanizmów, które pozwoliłyby uwzględnić, że zdanie człowieka, który przez dziesięć lat coś badał, jest ważniejsze niż zdanie tego, kto dopiero przed minutą się o  problemie dowiedział. Wydaje nam się, że na tym polega demokracja, że oba te głosy mają mieć równą moc. Sprawia to, że potwierdzone dane mieszają się z  przypadkowymi przemyśleniami osób kompletnie nieprzygotowanych, a decyzje rozstrzygające o  życiu w  Polsce są ich nieprzewidywalną wypadkową. Przyjrzyjmy się dyskusji o  zdrowiu publicznym. Specjalista przedstawia analizę, opowiada, jak szczepionki pozwoliły pokonać choroby, z którymi ludzkość zmagała się przez stulecia, pokazuje wykres, uzasadnienie, kiedy i dlaczego gruźlica, polio, dyfteryt. Ale wtedy ktoś, kto dopiero przed chwilą przyszedł (spóźnił się, bo mu dziecko chorowało), mówi, że wszystko fajnie, ale syn znajomej znajomego dostał krzyku mózgowego, a  poza tym w  internecie piszą, że szczepionki to ludobójstwo. A  więc on by proponował, że chociaż szczepionki są ogólnie dobre, to żeby pamiętać, że niektórzy mówią, że są złe, więc żeby program obowiązkowych szczepień zawiesić. Połowa sali jest skonsternowana… ale nie ma instancji, która byłaby władna powiedzieć, że miło, że ten człowiek się podzielił swoimi refleksjami, ale one stoją w  sprzeczności z  wiedzą naukową. I  że nie ma w  ogóle sensu, by zabierał głos ktoś, kto nie odróżnia danych od anegdoty. Jedyne, na co nas w  takiej

sytuacji stać, to że przewodniczący chrząknie i powie: „Dobrze, a więc ponieważ nie ma zgody…” tudzież „Są różne opinie, więc wrócimy do dyskusji za miesiąc”. Aż dziw, że widzimisizm nie sprawił jeszcze, że w Sejmie głosowano nad tym, czy ziemia jest okrągła, czy płaska. Bo przecież w  tej sprawie też są różne opinie. Niby wszyscy szanujemy wiedzę, ale ponieważ nie lubimy procedur, trudno nam w  tych procedurach zapisać należny tej wiedzy szacunek. Niełatwo nam zrozumieć, że specjalistyczny wgląd w dany temat to jest duża rzecz, nad której zdobyciem się trzeba nabiedzić, a  czasem za nią sporo zapłacić. Wszyscy jesteśmy Januszami biznesu, którzy nie chcą zapłacić specjaliście, bo student zrobi za darmo i  będzie miał do portfolio. Oszczędzamy tak na wydatkach, jak i  na fachowości. W głębi duszy nie uważamy, by eksperci byli od nas tak znowu dużo mądrzejsi. Nasz zdrowy chłopski rozum nie może być przecież gorszy. A skoro tak, to po co za wiedzę przepłacać? I po co wysilać się, żeby ją jakoś uwzględnić w naszej polskości? Sami eksperci nie są przy tym bez winy. Ci z  nas, którzy się na czymś faktycznie znają, kochają popadać w  arogancję i  samouwielbienie i  sprzedawać swoją wiedzę jako wyroki niemal boskie. Wystarczy na chwilę zasiąść w  fotelu eksperta, a  od razu przechodzi nam ochota na cierpliwe tłumaczenie swoich racji, a  przychodzi za to wiara w  nieomylność własnej wyższości. Nie omija to niżej podpisanego. Jeszcze nie przestaliśmy się rumienić po tym, jak nazwano nas fachowcem od czegoś, a  już na wszystkich maluczkich patrzymy ze zniecierpliwieniem, dziwiąc się, dlaczego trzeba tłumaczyć tak proste rzeczy. Paradoksalnie więc, nawet jeśli się na czymś naprawdę znamy, to i  tak uwielbiamy przedstawiać tę wiedzę jako nasz prywatny widzimisizm. Przede wszystkim zaś lubimy wychodzić z  tej roli i  wypowiadać się również o  tym, w  czym ekspertami już nie jesteśmy. Ktoś z  nas ma w  małym palcu ekonomię neoliberalizmu, więc będzie też mówił o  katastrofach lotniczych. Inny zjadł zęby na czarnych skrzynkach, więc

będzie rozprawiał o  polityce międzynarodowej. Ktoś jeszcze inny jest świetnym poetą, takim od absurdów życia i zachodów słońca, więc się wypowie o  odpowiedzialności społecznej biznesu. W  ten sposób tworzy się fenomen dyżurnych ekspertów od wszystkiego, a  my łykamy ich widzimisizmy jak tuczny gąsior karmę. Po prostu nie wiemy, jak zareagować, kiedy ktoś, kto prowadzi świetnego i  skrzącego się wspaniale insajderską wiedzą bloga o  Bliskim Wschodzie, wypowiada się nagle tonem znawcy o  technologii drewna i  Puszczy Białowieskiej. I  popełnia przy tym sto szkolnych błędów w jednym argumencie. Jesteśmy wobec tego totalnie bezbronni. Nie mamy na to czerwonego guzika, nie wiemy, co zrobić. Wyobraźmy sobie, że znamy się na prawie unijnym. Wiemy, jak biegną drabiny prestiżu, wiemy, kto w  tej dziedzinie jest gwarantem tego, co jest prawdziwe, a  co nie. Prawo unijne to w końcu poważny temat, prawda? Laik nie ma tu czego szukać. Sęk w  tym, że im głębiej w  tym prawie siedzimy, tym bardziej nam się wydaje, że cała reszta świata nie wymaga już takiej specjalistycznej wiedzy i że w gruncie rzeczy wystarczy zdrowy rozsądek, żeby mówić o ochronie przyrody czy bezpieczeństwie transportu. My ot tak po prostu się na te tematy wypowiemy, nie wiedząc nawet, że istnieją całe gałęzie nauki, które się tym zajmują. Ale i  tak musimy otworzyć usta, bo przecież nasz zdrowy rozsądek lepiej się przysłuży sprawie niż lata namysłu specjalistów. Zawsze miło się poczuć jak aktualny Kim w Korei, który, sprawując przewodnictwo na miejscu, podrzuca konstruktorom rakiet racjonalizatorską myśl, na którą oni nie mogli wpaść przez dziesięciolecia. Tak samo zachowujemy się na co dzień. Każdy z  nas ma swoją ulubioną wtyczkę do świata, swoje lekarstwo na wszystkie problemy. Niektórzy kochają system Linux, inni kontakt-improwizację, a jeszcze inni witarianizm. Każdy tak ma – nie udawajcie, że Wy nie. I  bądźmy uczciwi. Czy nigdy nie traktowaliśmy swojego konika jako recepty na wszystko, którą trzeba koniecznie wcisnąć każdemu? Oczywiście. Raz po raz wchodzimy z  butami w  świat innych, włazimy w  rolę tych

samozwańczych, a  przez nikogo niechcianych ekspertów. Nikt nas nie pyta o zdanie? Ale i tak musimy wszystkich przekonać, że komputer, który im całkiem dobrze działa, na pewno będzie działał jeszcze lepiej, jeśli przerzucą się na Linuksa czy inne Ubuntu. A  zdrowie, na które nie narzekają, poprawi się, jeśli pojadą na trzytygodniową terapię ajurwedy. I  nie chcemy widzieć, że inni tych naszych pomysłów wcale nie chcą ani że z ich punktu widzenia to, co właśnie uprawiamy, to najczystszy widzimisizm. A  najciekawsze jest to, że nawet jeśli sprowadzimy autentycznych i  chcianych fachowców, nawet kiedy im zapłacimy i zaprosimy do studia czy grona doradczego, to i tak mamy pod ręką sprawdzone i  świetnie przetarte mechanizmy, które pozwolą nam ich nie słuchać. Żeby się o  tym przekonać, wejdźmy do budynku, w  którym stanowi się polskie prawo, a  więc do Sejmu. Ale nie do znanej nam z  telewizji sali plenarnej, gdzie wszystko jest spektaklem. Zamiast tego wprośmy się do podkomisji, czyli do ciała merytorycznego, w którego wnętrzu powinna odbywać się prawdziwa dyskusja. W teorii. Bo jak to wygląda w praktyce? W  praktyce zbiera się komisja, która ma obradować nad projektem ustawy. Przychodzą przedstawiciele rządu i  reprezentanci organów państwa, których sprawa dotyczy. Przychodzi też strona społeczna, a konkretnie ci, którym udało się dotrzeć, mimo że zaproszenia wysłano w  ostatniej chwili. Ludzie się schodzą, wpisują na listę obecności, po czym zaczynają się obrady. Projekt to jest kartka papieru, a  raczej plik kartek z  zapisanym proponowanym tekstem ustawy. Na zebraniu jest wyznaczona osoba odpowiedzialna za to, żeby wszystkim ten dyskutowany tekst udostępnić. Ta osoba robi na początek rundę wokół sali i  każdemu daje kopię tego, co będzie omawiane. Co dalej? Nie jest bynajmniej tak, że wszyscy się na początek zastanawiają, czego to prawo w ogóle dotyczy i co chcemy przez nie uzyskać. Nikt niczego nie definiuje ani nie wypisuje niczego na flipcharcie. Zamiast tego przewodniczący komisji zarządza

odczytywanie projektu. A  więc ktoś czyta. „Ustawa z  dnia 10 kwietnia 2018 o  zmianie ustawy o  bezpieczeństwie ruchu lotniczego z dnia 27 marca 1977. Paragraf drugi punkt pierwszy zmienia brzmienie z  »Samoloty mają latać z  prędkością nie większą niż 900 km/h« na »Samoloty mają latać z  prędkością nie większą niż 900 km/h, za wyjątkiem samolotów marki tupolew, które mają latać nisko i  powoli«”. Przewodniczący pyta, czy są uwagi. I wtedy się zaczyna. Ktoś podnosi rękę i  mówi, że tupolewy nie powinny być dyskryminowane i też powinny móc latać szybko i wysoko. Ktoś inny protestuje i  mówi, że tak. To znaczy nie. To znaczy, że ta uwaga powinna dotyczyć nie tylko tupolewów, ale też embraerów. Wtedy wstaje ktoś jeszcze inny i  mówi, że on by chciał, żeby poprawką objąć też helikoptery, żeby mogły latać nie szybciej niż 350 km/h, ale poza tymi produkowanymi w  Świdniku. W  związku z  tym on zgłasza poprawkę, żeby po pierwszym przecinku w punkcie jeden, dotyczącym nowelizacji ustępu drugiego, dopisać słowa „lub helikoptery”, a po trzecim przecinku zdania siódmego dopisać „ale nie te wyprodukowane przez PZL-Świdnik”. Wszyscy biorą ołóweczki albo długopisiki i  zaczynają notować. Ale wtedy ktoś mówi, że z embraerami to jednak nie, więc on proponuje, żeby je wykluczyć w  trzecim zdaniu po czwartym przecinku. Ale przede wszystkim on by całe to zdanie przerobił i  zaczął od helikopterów, a  dopiero potem przeszedł do samolotów. Wszyscy usiłują sobie to jakoś zanotować, ale ktoś znów przerywa i mówi, że on leciał embraerem, więc wie i nie ma o czym dyskutować. A ktoś jeszcze inny podnosi głowę znad Snapchata i  stwierdza, że wystarczy w  kilku punktach rozpisać strategię, a wtedy będzie wiadomo, co ma jak latać. Na to głos zabiera przewodniczący. Dziękuje za wszystkie uwagi i  stwierdza, że skoro nie ma jasności, jak ten projekt teraz wygląda, to trzeba odczytać całość na nowo. I  czyta. Potem pyta, czy nie ma uwag. Uwagi są. Ktoś stwierdza, że zamiast tupolewów trzeba było wpisać boeingi. Nie ma natomiast rzutnika, na którym można by na bieżąco wyświetlać

nanoszone zmiany, żeby mieć choć umiarkowaną pewność, że wszyscy mówią o tym samym. Zamiast tego każdy coś pisze na swojej kartce i tak jak sobie zanotuje, tak uważa, że jest. To migotanie widzimisizmów nawet nie tyle tworzy przestrzeń dla korupcji, w  której ktoś niecnie dopisuje coś do ustawy, ile raczej sprawia, że do tekstu mogą wpadać losowe rzeczy, które są później głosowane przez ludzi, którzy być może nie wiedzą nawet dokładnie, nad czym głosują. Każdy patrzy w  swoje notatki i  wydaje mu się, że głosowana jest ta wersja, którą akurat ma przed sobą. Niestety, kolega z  lewej mógł zanotować trochę inaczej, a  że kolega akurat jest przewodniczącym, to podnosimy rękę za jego wersją, choć myślimy, że za własną. Nie zdziwmy się więc, gdy następne spotkanie rozpocznie się od wizyty kogoś z  Biura Analiz Sejmowych, kto wyjawi nam, że Biuro w  wyniku żmudnych dociekań ustaliło, że w  głosowaniu przed miesiącem wcale nie przyjęliśmy tego brzmienia, które wydawało nam się, że przyjęliśmy. I  nowe posiedzenie trzeba będzie zacząć od wstecznego ustalenia, co właściwie przegłosowaliśmy poprzednim razem. Rzecz jasna, nie tylko na Wiejskiej w Warszawie nie umiemy konstruktywnie rozmawiać. Niska, a wręcz zatrważająco niska kultura dyskusji jest problemem ogólnokrajowym. Z  jednej strony, wszystkie debaty zawsze wydają się nam mniej rzeczowe, niż byśmy tego chcieli, a  z  drugiej strony, zupełnie nie wiemy, jak wskoczyć na ten poziom merytoryki, o  którym marzymy. Ciągle się nam wydaje, że umiejętność rozmawiania jest czymś wrodzonym, czymś, czego nie trzeba się uczyć, bo to spada z nieba, dane za darmo i samo z siebie. A  przede wszystkim, do dyskusji i  rozmowy jesteśmy po prostu nieprzyzwyczajeni. Gra tutaj fetysz jedności narodowej. Skoro ideałem jest, żeby wszyscy żyli ze sobą w  doskonałej i  oczywistej zgodzie, to wszelka polemika jest czymś z  gruntu podejrzanym, a  przynajmniej niepożądanym. Dyskusja nie powinna być w  ogóle potrzebna, bo przecież wszyscy się powinni zgadzać już w punkcie wyjścia, prawda? A jeśli nawet

na początku wydaje się nam, że się nie zgadzamy, to dyskusja powinna szybciutko prowadzić do odkrycia, że różnice były jednak pozorne, i  dalej do aklamacji, a  potem do powszechnej jedności. Nie umiemy sprawnie odróżniać merytorycznego wymiaru dyskusji od technicznego. Niejedna wspaniała inicjatywa umarła na moich oczach (i obawiam się, że nie tylko na moich) tylko dlatego, że ktoś nieopatrznie zaproponował korzystanie z  Google Drive do koordynacji projektu. Co w  tym śmiercionośnego? Samo w sobie nic. Ale zaraz ktoś odparował, że to jest oczywiste, że lepszy będzie Dropbox, bo to bardzo wygodne narzędzie. Guglofil zaczął się bronić. Ktoś inny wtrącił, że trzeba też użyć Zotero, czwarty powiedział, że najnowsza wersja Zotero jest niestabilna, guglofil odparował, że nie niestabilna, tylko trzeba ściągnąć wtyczkę do chmury, a  piąty powiedział, że Microsoft i  Google to nieetyczne korporacje, więc wszystko trzeba zrobić w systemie Ubuntu. Bo on ma Ubuntu i wie, że tak jest najlepiej. W ten właśnie sposób idea grzęźnie na mieliznach logistyki. Strona techniczna puchnie tak bardzo, że zabija cały pomysł. Fałszywie pojmujemy demokratyczną debatę jako anarchię i  nie rozumiemy, że potrzebny jest w takiej sytuacji ktoś, komu damy prawo walnięcia w  stół, sprzedania kilku banów i  oddzielenia światła od ciemności. Z  trudem nam też przychodzi oddzielenie warstwy merytorycznej od formalnej, co objawia się spektakularnie przy weryfikacji dokumentów, podań i  wniosków. Oto budżet partycypacyjny w  jednym z  miast wojewódzkich. Wedle jednego ze złożonych projektów w  parku miejskim mają się odbywać zajęcia z  salsy. Urzędnik, który miał weryfikować wnioski od strony formalnej – czyli wstępnie sprawdzać ich zgodność z  prawem – odrzuca wniosek. Dlaczego? Gdzieś zabrakło podpisu? Brakowało czegoś? Wniosek wpłynął po terminie? Nie! Odrzuca wniosek, bo… „kto to widział, żeby tańczyć w parku, który jest zabytkiem!”. I to się dzieje na etapie weryfikacji formalnej! Tej, która miała być tylko proceduralną

kontrolną, zanim papiery przejdą na biurko, na którym będzie oceniane sedno. Tylko że już nie będzie. Projekt zostaje uwalony przez widzimisię urzędnika, które nie jest uzasadnione, o  które nikt nie pytał i  które na tym etapie nie powinno grać żadnej roli. Nie inaczej z  trzymaniem się tematu. Mówimy o  ograniczeniach lotu dla tupolewów, ale cóż zaszkodzi wspomnieć o helikopterach? Dziecinnie łatwo jest nas zamotać dygresjami, przypisami, glosami i  refleksjami ogólnymi. Nie umiemy im przeciwdziałać, wierzymy, że one odpuszczą same z  siebie, bez naszego wysiłku, intelektualnej karności i  dyscypliny. Każdą naszą rozmowę można łatwo strollować dobrze skrojoną wrzutką na inny temat, która odciągnie naszą uwagę od rzeczy głównej, do której już nie będziemy umieli wrócić. Bo jaka jest najrzadsza fraza ever, którą wypowiadają Polacy? „Rozumiem, że masz inne poglądy, i  szanuję to”? „Nie znam się, to się nie będę odzywał”? „Fajnie jest dzielić się drogą z  rowerzystami”? Dobre. Dużo dobre, ale jednak od nich wszystkich rzadsze jest zwykłe, trzeźwe: „To nie należy do tematu, więc nie będziemy o tym teraz mówić”.

 

Rozbieżność biurokracji i życia

R

ozbieżność biurokracji i  życia polega na tym, że polska biurokracja nie stanowi narzędzia do porządkowania rzeczywistości i  zarządzania nią. Nie służy do aktywnego współtworzenia rzeczywistości, ale jest zorganizowanym systemem ucieczki od odpowiedzialności. Nasza biurokracja jest wtórna wobec życia i  oderwana od niego. Rzeczywistość sobie, a  biurokracja sobie. Najpierw coś się w  życiu dzieje, a  dopiero potem w  jakiś mniej lub bardziej fikcyjny sposób „uzupełniamy papiery”, „wpasowujemy w  ramy” czy „kreatywnie księgujemy”. Proces ten zachodzi zarówno w realu, jak i  w  naszych głowach – nasza biurokracja rozbiega się z  życiem, a  my już nawet nie oczekujemy, że będzie się z  nim zgadzać. Mamy głębokie przekonanie, że tak jest, było i  być musi. Ale uwaga, rozbieżność biurokracji i  życia to nie to samo co obiegowa diagnoza o  nadmiarze biurokracji. Tu nie chodzi po prostu o  mętność przepisów czy przerost papierkowej roboty. Bo zwróćmy uwagę, że są w  Polsce miejsca, gdzie biurokracji jest ewidentnie za mało, a  nie za dużo. W  niejednej polskiej instytucji praca biurowo-formalna rozkłada się nierównomiernie i nieraz się zdarza, że wszystko wisi na jednej osobie, która nominalnie jest tylko pracownikiem administracyjnym, a  w  praktyce – menedżerem całości. I oczywiście nie może podołać tej pracy, bo ma za mało rąk do niej – tylko swoje. To jest przykład niedomiaru biurokracji. Taka osoba powinna mieć całe biuro do pomocy, a  nie zarządzać wszystkim jednoosobowo. Z  drugiej strony, deficyt biurokracji objawia się w  braku procedur. Dla przykładu, w  naszych

miastach brakuje często standardów projektowych dla małej architektury, takiej jak ławeczki, lampy uliczne czy przystanki autobusowe. Tutaj znów przydałoby się więcej biurokracji: więcej norm, standardów, ustalonych praktyk regulacji. Polska biurokracja jest bardzo bierna. Nie jest środkiem do zarządzania światem, nie jest praktycznym ramieniem idei, ale raczej pasywną ramą, w  którą wpasowujemy to, co i  tak się dzieje. Większość, a może i wszystkie twórcze i świeże przejawy polskiego ducha powstały całkowicie niezależnie od jakichkolwiek prawno-biurokratycznych procedur, a zaksięgowane w dokumentach zostały dopiero po fakcie. I nie chodzi przy tym o  to, że biurokracja coś wprost utrudnia czy sabotuje (choć o  to też), ale przede wszystkim o  to, że nie ułatwia. O to, że życie rozgrywa się jakby poza nią, że to są dwa całkowicie różne wymiary świata. Dopiero później, kiedy już zdarzy się to, co się zdarzy, i uda się to, co się mogło udać, my zabieramy się za „ogarnianie papierów”. „Sprawna biurokracja” to nie jest dla nas taka, która aktywnie działa, ale taka, która biernie opisuje. Trudno nam wyobrazić sobie, że biurokracja mogłaby być bliżej życia, że mogłaby być bardziej rzeczywista, a mniej fikcyjna. Pomyślmy o  prekaryzacji pracy i  hipertrofii umów śmieciowych. Sam pomysł, żeby standardowo zatrudniać na umowy o  dzieło i  umowy zlecenia zamiast na umowy o  pracę jest już sam w  sobie – poza wszystkim innym – rozbieżnością między biurokracją a życiem. Ktoś pracuje w pełnym wymiarze godzin, ma takie same obowiązki i  odpowiedzialność jak pracownik etatowy, często ma dokładnie to samo miejsce pracy i  niczym się od etatowca nie różni… ale zatrudniony jest na umowę śmieciową. Umowy o  dzieło i  umowy zlecenia zostały oczywiście wymyślone po coś i czasem się naprawdę przydają. Niestety, ich wyjściowe założenia są powszechnie łamane i  naciągane do skrajności. Każdy, kto choć otarł się o  świat umów śmieciowych, potwierdzi, że jest to świat surrealnych pojęć i  nadkreatywnej księgowości. Definicja „dzieła artystycznego” może być w nim traktowana na tyle szeroko, że

„dziełem” staje się wywózka śmieci. Czasoprzestrzeń ulega zakrzywieniu. Standardem jest podpisywanie umowy po fakcie i  antydatowanie. Tak samo z  klauzulami w  rodzaju „Stwierdzam, że dzieło zostało wykonane w  dniu takim a  takim” tudzież „Potwierdzam wykonanie pracy zgodnie z umową”. Te zaklęcia funkcjonują często tylko na papierze, bo realne wykonanie pracy może odbyć się na długie miesiące przed podpisaniem umowy. Rozbieżność biurokracji i  życia to nie tylko fakt, ale też stan umysłu. My, obywatelki i  obywatele Rzeczpospolitej, mamy totalny, głęboki i  nieposkromiony brak wiary w  to, że aparat biurokratyczny w  Polsce mógłby kiedykolwiek działać tak, jak powinien, i  sprawnie robić to, do czego go powołaliśmy. Złe działanie biurokracji przyjmujemy jako absolutny pewnik, jako najbardziej oczywistą ze wszystkich polskich oczywistości. Zareagujemy raczej pozytywnym zdziwieniem, że urząd nas sprawnie i  bez problemu zamelduje, niż zdziwieniem negatywnym, jeśli nas nie zamelduje. A  najciekawsze, że ta niewiara obowiązuje po obu stronach okienka. Również pracownicy naszych urzędów i  instytucji niespecjalnie wierzą, że ich działania przełożą się na rzeczywistość. Wszyscy się już dawno pogodziliśmy z  tym, że rozbieżność biurokracji i  życia jest i będzie zawsze. Wiele rzeczy robimy nie po to, żeby realnie coś zrobić, tylko po to, żeby zadośćuczynić przepisom, regulacjom czy ustawom. Nie po to, żeby było dobrze, ale po to, żeby odhaczyć. Pomyślmy znów o znakach drogowych. Często jest przecież tak, że one są stawiane nie po to, żeby użytkowników drogi o  czymś skutecznie poinformować, ale po to, by wypełnić przepisy, które mówią, że takie a  takie znaki powinny stać tu i  tu. Weźmy sławny drogowskaz na Sandomierz, siejący w latach 2012–2014 nieporozumienie w  rejonie południowej obwodnicy Warszawy[1]. O  co chodziło? Autostrada A2 ma być docelowo główną drogą przecinającą nasz kraj na osi wschód–zachód, więc jej warszawskie węzły są jednymi z  najważniejszych węzłów komunikacyjnych w  Polsce. Niemniej przez długi czas

dominowały tam na drogowskazach enigmatyczne informacje o  zjeździe na drogę krajową 79 na Sandomierz. W  jakimś oficjalnym sensie wynikało to pewnie z  przepisu, że tu a  tu powinna stać strzałka na Sandomierz, bo ten a  ten zjazd z  autostrady faktycznie kieruje w  dalszej perspektywie do Sandomierza. I  nic nie ujmując sandomierzankom i  sandomierzanom, postawiliśmy sobie ten znak ot tak po prostu, bo tak kazały paragrafy. Zabrakło nam niestety przestrzeni, żeby uwzględnić, że umieszczona w  środku warszawskiego Ursynowa informacja o  Sandomierzu będzie głęboko myląca, nie mówiąc już o tym, że wyda się kompletnie niejasna przyjezdnym. Zabrakło osoby czy instytucji kontrolnej, która byłaby władna wyartykułować wątpliwość, że w  tym miejscu nie ta akurat informacja jest najważniejsza. Zrealizowaliśmy biurokrację, ale zabrakło weryfikacji przez życie. Pójdźmy o  krok dalej: wyobraźmy sobie, że zaprotestujemy przeciwko tym niejasnym znakom. Intuicyjnie czujemy, że wszelka interwencja w  Wysokim Organie, który decyduje o  rozmieszczeniu drogowskazów, nie przyniesie rezultatów. Dlaczego? Bo albo usłyszymy, że znak na Sandomierz wcale nie jest niejasny (mimo że jest), albo, że nie da się zrobić tego inaczej. Co więcej, jako się rzekło, problem zachodzi nie tylko w  faktach, ale i  w  głowach. A  więc nie tylko Wysoki Organ Znakodawczy by protestował, ale niejeden i  niejedna z  nas przyznałaby mu rację. Usłyszelibyśmy, że „tak przecież mówią przepisy”, że „trzeba się orientować” tudzież „jaki jest problem?”. No i  właśnie. Bo problem jest taki, że znak się zgadza, ale nie z życiem, tylko z biurokracją. Podobnie jak ze znakami bywa z  polskimi nazwami. Nazywanie rzeczy nie opiera się w  Polsce na założeniu, że oficjalne dokumenty mają sankcjonować i  potwierdzać to, jak ludzie mówią. To, jak mówimy, to jedno, a  obrady Wysokich Komisji Nazewniczych to drugie. Rzeczywistość urzędowa funkcjonuje niezależnie od rzeczywistości językowej i w efekcie

oficjalna nazwa jest czasem zgodna z  tym, jak mówimy, a czasem nie. Na główne lotnisko w naszym kraju mówimy „Okęcie”. Taka też była oficjalna nazwa od jego powstania w 1934 roku, aż do roku 2001, kiedy zmieniono ją na „Lotnisko Chopina”‹12›. Rzecz jasna, wszyscy wciąż mówimy po staremu, mimo że władze lotniska dzielnie podjęły straceńczą (i  kosztowną!) walkę z  faktami językowymi. Rzeczywistość urzędowa rzuciła wyzwanie rzeczywistości właściwej, co nigdy nie kończy się dobrze. „Zmiana nie wydaje mi się słuszna. Ani Chopinowi nie trzeba tego zaszczytu, ani Okęciu to nie pomoże”[2] komentował profesor Bralczyk. Podobnie było ze zmianą nazwy warszawskiego ronda Babka na rondo Zgrupowania AK „Radosław”, której dokonano wbrew powszechnej miłości do Babki. I  z  wsią Łasew, tudzież Łaszew‹13›, w  województwie wielkopolskim (powiat pleszewski), który od zawsze był Łasewem, jako Łasew był znany, miał tablice, kod pocztowy, wszystko – poza nazwą w  rejestrze ministra. I  co się stało? Zamiast zmienić nazwę w  rejestrze, zmieniono wszystkie tablice, tabliczki, dowody i oznaczenia. Można? Można! Zmiana nazwy zakorzenionej od dziesięcioleci to jedno, a nazwanie całkiem nowego obiektu to drugie. Otwarty w 2012 roku nowy most w  Warszawie, łączący Białołękę z  Bielanami, przez długi czas funkcjonował pod roboczą nazwą „Most Północny” (bo jest najdalej na północ ze wszystkich warszawskich mostów). Taka też nazwa w  powszechnym odczuciu miała być nazwą ostateczną. W  sierpniu 2011 roku odbyły się nawet konsultacje społeczne, w których 80,2% z 7433 głosujących poparło nazwę „Most Północny”, a  zaledwie 15,6% nazwę „Most im. Marii Skłodowskiej-Curie”[3]. A  więc Rada Warszawy nazwała most... mostem im. Marii SkłodowskiejCurie. Życie sobie, biurokracja sobie. I trudno tu nie zapytać, po co w  ogóle robić jakiekolwiek konsultacje, skoro ich wynik kompletnie nic dla biurokracji nie znaczy? Nawet w  sprawie czysto językowej, gdzie wydawałoby się, że oddać decyzję ludziom jest względnie najłatwiej.

Polska biurokracja nie lubi księgować rzeczywistości, bo woli opisywać samą siebie. Ale bywa też tak, że biurokracja dowodzi nam nie tylko, że musi istnieć, ale też, że jest ważniejsza niż samo życie. Pomyślmy znów o  skomplikowanym statusie polskiej kolei i  jego próbach inwazji na rzeczywistość. Nasza kolej składa się z wielu różnych spółek, które pozostają ze sobą w  głęboko nieoczywistych relacjach. Odrębnymi bytami są Grupa PKP, PKP Intercity, PKP Energetyka, PKP Polskie Linie Kolejowe, PKP S.A. Oddział Dworce Kolejowe plus rozmaite Przewozy Regionalne i  wiele innych. Prowadzi to do zadziwiającej sytuacji, w której szynami zarządza jedna spółka, prąd w  trakcji puszcza druga spółka, dworcem zawiaduje trzecia, a  wagony i  lokomotywę dostarcza jeszcze inna. Złożoność organizacyjna imponuje wyrafinowaniem i  są oczywiście tacy, którzy lubią tłumaczyć, że jest ona niezbędna. Co więcej, pojawił się fascynujący ruch, w  którym ta rzeczywistość biurokratyczna podjęła atak na rzeczywistość normalną, starając się dowieść tej drugiej, że ten, kto nie dorósł do zrozumienia struktury PKP, ten nie dorósł w  ogóle. W pierwszej połowie 2015 roku PKP przeprowadziło kampanię reklamową, której celem było… właśnie, spójrzmy. Miejsce: szkolna klasa. Czas: wywiadówka. Akcja: Nauczycielka: Na koniec jeszcze sprawa wycieczki... Rodzic 1: Ja nie wiem, czy to dobry pomysł, żeby dzieci jechały pociągiem… Ktoś z  państwa jechał ostatnio pociągiem? [cisza] Rodzic 2: Przepraszam, a czy ktoś z państwa jechał ostatnio pociągiem PKP? Rodzic 3: Przecież każdy pociąg to PKP. Rodzic 2: A każdy facet z widłami to Posejdon? [ogólny śmiech] Narrator: Jesteśmy jednym z  największych polskich przewoźników, ale nie jedynym. A  zatem nie wszystkie

pociągi to PKP[4]. Zwróćmy uwagę, że celem tej kampanii nie jest reklamowanie usług kolei, ale raczej głoszenie pewnego faktu biurokratycznego jak dobrej nowiny. Najpierw stworzyliśmy pewien formalny labirynt, a potem uznaliśmy, że obowiązkiem obywateli jest go studiować i  rozumieć. Inaczej mówiąc, świat biurokracji nie tylko ogłasza niepodległość od świata rzeczywistego, ale też stwierdza, że ma prawo i  obowiązek na ten świat rzeczywisty dokonać agitacyjnego najazdu. Ta kampania reklamowa była poprzedzona bardzo ciekawymi badaniami rynku, w  których pytano respondentów o  to, czy rozpoznają marki polskich kolei i  czy rozumieją strukturę jej spółek. Zerknijmy do streszczenia tych badań opublikowanego przez „Gazetę Wyborczą”: Okazało się, że np. aż 73 proc. użytkowników kolei sądzi, że należące do samorządów Przewozy Regionalne są w  Grupie PKP. […] Podobnie mylili się Polacy, oceniając przynależność Kolei Mazowieckich (należy do woj. mazowieckiego) czy Wielkopolskich (własność urzędu marszałkowskiego woj. wielkopolskiego). Co ciekawe, zdecydowanie mniej – 40 proc. – potencjalnych klientów kolei oceniło markę TLK jako należącą do Grupy PKP. A  przecież TLK to pociągi jeżdżące w  barwach PKP Intercity[5]. To nie żart! Naprawdę przeprowadzono badanie, w  którym pytano, do kogo należą Koleje Mazowieckie! To jest absolutnie kuriozalny egzamin: oto biurokracja przepytuje życie ze znajomości biurokracji! Posmakujmy tego jeszcze trochę: „Mnogość przewoźników sprawia, że pasażerowie nie mogą się zorientować w  ofercie. PKP Intercity inwestuje miliardy złotych w  tabor, ale Polacy tego nie dostrzegają i mylą naszego przewoźnika z konkurencją

– mówi Piotr Ciżkowicz, członek zarządu PKP SA”[6] – i  trafia tutaj w  sedno. My naprawdę nie chcemy tutaj niczego dostrzegać. Nie chcemy brodzić w  oparach mglistej oferty, w ramach której polska kolej jest konkurencją dla samej siebie, tylko chcemy możliwie sprawnie, wygodnie i  tanio przejechać z punktu A do punktu B. Ale czytajmy dalej: „61 proc. badanych użytkowników kolei uznało zaś, że do Grupy PKP należą… samorządowe Koleje Dolnośląskie”[7]. Najciekawszą częścią tego zdania jest… wielokropek. Sugeruje on, jakoby teza „Koleje Dolnośląskie są częścią Grupy PKP” była jakąś oczywistą sprzecznością i budzącym śmiech absurdem. Ale przecież tak nie jest! To jest insajderska, formalna wiedza, która jest istotna dla urzędników i  kolejarzy, ale nie dla pasażerów! Lećmy dalej: „23 proc. badanych sądzi, że interREGIO Bus to marka należąca do PKP”[8]. Naprawdę? Ja tej marki chyba nie kojarzę w  ogóle, a  już na pewno nie wiedziałem – aż do teraz – do kogo ona należy. Mam nadzieję, że szanowni Czytelnicy również nie wiedzą, że interREGIO Bus należy do Przewozów Regionalnych, które z kolei są własnością samorządu, i twierdzę, że to dobrze, że tego nie wiemy. Bo ta wiedza nie jest nam do niczego potrzebna, a zadaniem kolei jest wozić ludzi, a nie zabawiać ich zagadkami Sfinksa.

12 Ściślej: w 2001 roku zmieniono nazwę z „Okęcia” na „Port Lotniczy im. Fryderyka Chopina”, a  w  2010 roku na obecnie obowiązującą „Lotnisko Chopina”. 13 Za podsunięcie Gulczyńskiemu.

tego

przykładu

dziękuję

Szymonowi

 

Apolityczność

[Polityka] na kilometr śmierdzi: starszym komitetem centralnym i czerwoną legitymacją, a młodszym korupcją i republiką kolesi. […] W świadomości Polek i Polaków słowo „polityka” zostało sprowadzone do walki wyborczej i obsadzania stołków. Barbara Brzezicka[1]

A

polityczność to nasza niechęć do praktycznej strony polityki. To nieumiejętność pogodzenia się z  tym, że w  ustroju, w  którym żyjemy, niektóre sprawy da się załatwić tylko w sposób polityczny. Apolityczność wiąże się też z naiwnie przeidealizowanym wyobrażeniem o tym, jak polityka powinna wyglądać. Nie znaczy to przy tym, że jesteśmy w Polsce wobec polityki neutralni, czy że rozgrywa się ona poza nami. Przeciwnie, w  sferze emocjonalnej nasza polityka codzienna wrze i  kipi. Lubimy pryncypialnie okopać się na liniach świętej Trzeciej albo Czwartej Rzeczypospolitej i  potrafimy zrywać przyjaźnie dlatego, że ten czy ów znalazł się po przeciwnej stronie. Nie jest przecież w złym tonie zaproponować Polsce – jak kiedyś Grabaż na Facebooku –„podział, jak w  dawnych Niemczech, na […] [dwa] polskie byty, podzielone murem i  zasiekami i  brakiem stosunków dyplomatycznych”[2]. Niech nas jednak nie zwiodą werble tej walki. Nasz swojski dżihad nie oznacza bynajmniej, że umiemy w  politykę i  że polityczność lubimy. Jest dokładnie przeciwnie. Obłęd walki dwóch przeciwstawnych obozów jest tak rozdęty właśnie po to, żeby zamaskować, że prawdziwa i konstruktywna polityczność jest nam obca.

Przede wszystkim obraz polityka i  całej politycznej profesji jest w  naszych oczach niebywale zły. Polityka to do cna niemoralne zajęcie różnych śliskich person‹14›. „Co 21 godzin rodzi się polityk. Nie ryzykuj! Używaj prezerwatyw!”. Polityk to dla nas ktoś, kto myśli wyłącznie o  tym, żeby się ustawić i  nakraść, a  przy okazji najeść i  najeździć za nasze. „Ja im nie wierzę”, „oni są wszyscy tacy sami” – to standard polskiej postawy (a)politycznej, a deklaracja „nie interesuję się polityką” znaczy tak naprawdę: „nie mam z  tym całym syfem nic wspólnego”. I  paradoksalnie, choć wiadomo że na pierwszej randce najlepiej jest o  polityce nie rozmawiać, to wulgarna tyrada o  politykach w  ogóle, jacy są chciwi, kłamliwi i  nieskuteczni, da nam sto punktów szacunku w  każdym polskim domu. Źle lub wręcz katastrofalnie źle postrzegamy nie tylko zawodowych polityków. Źle widzimy jakiekolwiek zaangażowanie polityczne, nawet oddolne i  amatorskie. Ktokolwiek kręci się – choćby społecznie i po godzinach – przy jakiejś inicjatywie politycznej, ten jest z  założenia podejrzany. A  nie daj Boże, gdy jest to jeszcze inicjatywa partyjna! Instytucja partii politycznej jest z  definicji podejrzana, bo samym swoim istnieniem podważa marzenie o  jedności narodowej. Nie lubimy partii politycznych, bo są one bolesnym przypomnieniem, że nie ma polityki bez stronniczości, że zdania są zawsze rozbieżne, a  różnice interesów nieusuwalne. Przynależność do partii politycznej jest niemal obelgą, ciemnym i złowrogim tabu. Nie wiemy, co to właściwie znaczy i z czym to się je. „Zapisać się do partii” znaczy tyle, co „sprzedać się”. Być w  partii politycznej – niezależnie jakiej – to być po złej stronie mocy. Przymiotnik „polityczny” jest tak skompromitowany, że już bardziej się chyba nie da. W  Polsce nie ma gorszego PR-u  niż skojarzenie z polityką. Ba, nawet w polskiej polityce nie ma nic gorszego niż skojarzenie z  polityką! Jeśli chcemy zbudować poparcie dla jakiejkolwiek sprawy czy idei, musimy starannie dbać o  to, żeby nie kojarzyła się z  polityką, a  już

w szczególności z jakąkolwiek partyjnością. Dzieje się tak nawet w  sytuacjach jednoznacznie politycznych i  prowadzi to do takich kwiatków jak hasło PO „Nie róbmy polityki!” z wyborów samorządowych w  2010 roku. Partia rządząca, która idzie do kolejnych wyborów, wzywając do tego, żeby stronić od polityki. Tak właśnie! Logicznie rzecz biorąc, jest to absurdalne, ale dla nas, Polaków, tkwi w  tym głęboki sens. Celebrujemy te wszystkie fetysze apolityczności, te wszystkie demonstracje, które są no logo i  których „nie zawłaszczają politycy”. Nic tak przecież nie podnosi wiarygodności jak deklaracja „Nie stoją za nami żadni politycy” albo „To jest ruch całkowicie oddolny”. Czasami można odnieść wrażenie, że więcej wysiłku organizacyjnego idzie w  to, żeby dane przedsięwzięcie było postrzegane jako nieskazitelnie apolityczne, niż w to, żeby daną sprawę rzeczywiście załatwić. Cierpimy nie tylko na ostrą postprawdę, ale i zaognioną postpolitykę. Jesteśmy tak szalenie dumni z  tego, że obaliliśmy komunizm i  zaprowadziliśmy demokrację, ale jednocześnie wciąż w  tę demokrację nie umiemy. Żyjemy w  demokracji, ale nie potrafimy demokratycznie załatwiać spraw. Wszystko byśmy chcieli załatwiać apolitycznie, nie przez polityków, ale obok polityki albo wręcz w ucieczce od niej. W  mediach często słyszymy, że taka czy inna decyzja była decyzją polityczną. I  co tu właściwie znaczy to słowo „polityczna”? Czy była to decyzja uzasadniona troską o wspólne dobro? Oczywiście, że nie. Jest dokładnie odwrotnie, „decyzja polityczna” to decyzja podjęta dla czyjejś wąskiej korzyści własnej. „Polityczny” kompletnie nie kojarzy się nam z  żadną wspólnotą, tylko z  cynizmem, partyjniactwem i  knowaniem. „Polityczny” znaczy tyle co „niemerytoryczny”, „stronniczy”. Wytarta już zbitka „rząd fachowców” tyleż odwołuje się do fachowości i  zaplecza merytorycznego, co jest zaprzeczeniem „rządu politycznego”, który z  definicji jest niesolidny i  niefachowy. „Polityczny” jest przecież zaprzeczeniem „kompetentnego”. A  w  Polsce naszych marzeń nic nie jest polityczne. Nie toczy się w  niej sporów i  nie podejmuje się

politycznych decyzji, a  wszystkie działania opierają się na powszechnej i niepodważalnej jedności narodowej. Nasz problem z  politycznością jest też problemem z  samą ideą dobra wspólnego. Nie wiemy, co to dokładnie jest ani po co jest. Jan Sowa w  trzeciej części Innej Rzeczpospolitej…[3] wskazuje, że przyszłość świata i  Polski leży właśnie w  odzyskaniu koncepcji dobra wspólnego, ale niestety u  nas ciągle z  tym krucho. Cały czas żyjemy zamknięci w  staroświeckiej opozycji prywatne–państwowe. Trudno nam znaleźć miejsce na dobro wspólne między walką wszystkich ze wszystkimi a  „państwowym, czyli niczyim”. Widać to nawet w  języku, bo zamiast słowem „wspólny” wciąż wolimy posługiwać się brzydkim słowem „komunalny”, które kojarzy się jak najgorzej – z  komunałem, minionym ustrojem i cmentarzem komunalnym. Jedziesz samochodem za miastem. Jest ciemna, wietrzna noc. Pada deszcz. Nagle w  poprzek drogi wyrasta konar złamany przez wichurę. Możesz go ominąć poboczem, ale postanawiasz zrobić dobry uczynek. Zatrzymujesz się, wysiadasz z  samochodu i  – w  trosce o  dobro wspólne, jakim jest droga i  bezpieczeństwo jazdy – ściągasz z  drogi co większe gałęzie. I  wtedy z  ciemności wyłania się człowiek, który mieszka tu obok, który sam niczego nie sprzątnął, ale ciebie zaczyna opieprzać: – Czego tu się tłucze po nocy? Co robi? – Chcę te gałęzie przesunąć, bo jeszcze ktoś sobie samochód zniszczy. – To sam te gałęzie łamał? – Ja ich nie łamałem. To wiatr. – Skoro sam nie łamał, to czemu sam sprząta…? Brak zmysłu wspólnego widać nie tylko w świecie rzeczy, ale też w  świecie abstraktów. Banałem jest już obserwacja, że po polsku „idziemy na kompromis”, czyli wycofujemy się,

rezygnujemy, poddajemy, podczas gdy w krajach anglofońskich we reach a  compromise – kompromis osiągamy, zdobywamy, wypracowujemy. U nas kompromis jest czymś negatywnym, jest porażką i  niespełnieniem, a  dla Amerykanina jest on z  gruntu pozytywny, jest konstruktywnym porozumieniem stron. U  nas jest zdradą idei i  ideału. Co więcej, po polsku da się nawet powiedzieć, że kompromis wtedy jest dobry… kiedy nikomu nie pasuje. Taką myślą zdarzyło się błysnąć Romanowi Kurkiewiczowi w  dyskusji o  aborcji. „Obecny kompromis [aborcyjny] jest uważany za zły i  kiepski. A  skoro wszystkie strony są z  niego niezadowolone, to znaczy, że ten kompromis jest tak naprawdę dobry”[4]. Brak zmysłu kompromisu sprawia, że nie umiemy negocjować (naszym zdaniem w  negocjacjach chodzi tylko o  pokonanie przeciwnika i  żeby nasza racja „najmojsza” była górą), a  zdolność koalicyjną w  polityce uznajemy za słabość. Zwróćmy uwagę, że obie główne partie lat 2005–2015 zbudowały swoją pozycję właśnie dzięki wykluczeniu jakiegokolwiek porozumienia z  głównym oponentem. Na PSL, partię obrotową, członka niezliczonych rządów i  koalicji, patrzymy z  przymrużeniem oka i  śmiejemy się, że Trybunał uzna kiedyś Sejm bez PSL-u za niekonstytucyjny. PSL potrafi się dogadać z  każdym, owszem, ale to dlatego, że tej partii chodzi o  posady, a  nie o  zasady. Tak sobie tłumaczymy. PSL gra tylko o  stołki i  stołeczki dla znajomych królika, dlatego może sobie pozwolić na koalicje. Natomiast prawdziwa ideowość wyklucza koalicyjność. Partia, której o  coś chodzi, musi być ślepo bezkompromisowa, pryncypialnie stać przy swoim i nie zniżać się do koalicji. To wszystko jest śmiech historii, bo przecież żyjemy w  państwie, które zaczęło się od Okrągłego Stołu, w  kraju, którego umową założycielską było porozumienie władzy i opozycji. Ale i tak zafundowaliśmy sobie reguły gry, w których targ, kompromis czy układ z politycznym oponentem są bardzo niemile widziane. Give and take, welcome to Washington, deklaruje Frank Underwood na samym początku pierwszego

odcinka pierwszego sezonu House of Cards, ale te słowa nie są bynajmniej przepustką do Warszawy. U nas wszelkie „Ja zrobię to, a  ty w  zamian zrobisz tamto” odbierane jest jako zdrada i  Targowica. Wedle naszego wyobrażenia z  przeciwnikiem nie tylko nie wypada się dogadać, ale nawet niespecjalnie należy z  nim rozmawiać. A  bywa, że naszym obowiązkiem staje się zniszczenie go, na szczęście nie fizyczne, ale polityczne lub moralne. Uwalenie go, zmieszanie z  błotem, a  przede wszystkim odebranie mu prawa do istnienia. Ktoś wygrywa wybory, ale go nie lubimy, więc zaraz przeliczamy, że co prawda dostali te swoje 30% głosów, ale frekwencja była 50%, a  więc tak naprawdę głosowało na nich tylko 15% uprawnionych, a  jeśli wliczyć niemowlęta i  nietrzeźwych, to mają poparcie 10%. Więc nie mają moralnego prawa nikogo reprezentować, nie mają legitymacji. Ich zwycięstwo było błędem w  matriksie, nieuwagą systemu. Winna jest ordynacja, liczenie głosów albo dziadek z Wehrmachtu. Polityczny przeciwnik to nie jest dla nas tylko polityczny przeciwnik. Jest on też wyzwaniem egzystencjalnym, kimś, kto drażni nas samym swoim istnieniem. Przecież nasze poglądy są jedyne słuszne, więcej, jedyne możliwe. Sama idea, że ktoś może mieć inne, podważa nasz obraz świata. Fakt, że ktoś myśli inaczej, jest skandaliczny. Dlatego też celem polskiej dyskusji nie jest żaden tam krok naprzód ani napisanie protokołu rozbieżności, ale udowodnienie, że druga strona się nie liczy. Tego nas uczy spora część naszej literatury patriotycznej, w  której partie układów są zawsze nieskończenie gorsze niż partie wojny i  apokalipsy. Wojna, a  przynajmniej bezwzględny pokaz samczej siły, jest panaceum na wszystko, a  próba znalezienia rozwiązania kompromisowego jest zdradą, za którą dostaje się w mordę. Bogatsi kupcy ormiańscy, widząc, że im się składy palą, wysłali do księdza biskupa deputacyę z  naleganiem, żeby miasto poddał. Dowiedziawszy się o tem […], dałem w pysk

jednemu, który najbardziej o  poddanie nalegał […]. Źle, bracie, już tam tchórz coraz bardziej ludzi oblatuje i coraz tańsza im nasza do obrony gotowość. Ganią tam, nie chwalą, bo powiadają, że napróżno miasto narażamy[5]. Tymi słowami Pan Wołodyjowski relacjonuje Ketlingowi nastroje w  mieście w  czasie oblężenia Kamieńca Podolskiego. Nie mieści się w  jego horyzoncie zdarzeń myśl, że kupców nie tyle „tchórz oblatuje”, co żyją oni w  systemie wartości innym niż jego własny i  że dbają o  coś innego niż on. Nie o  barwną śmierć, ale o  uratowanie towarów. Wołodyjowski, tak dzielny na polu bitwy, jest totalnie egoistyczny w  tym, że nie umie widzieć nic innego niż pola bitew. Wierność przysiędze? Tak! Obowiązek żołnierza? Tak! Ale mały rycerz wszystko inne potępia w  czambuł, zupełnie nie widzi arbitralności sytuacji. Nie rozumie, że ci kupcy nie mają i nigdy nie mieli możliwości myśleć w  kategoriach jego wartości i  na odwrót, że on nie ma terminów, by myśleć w  kategoriach ich wartości. Oni nie mają żołnierskiego honoru do obrony, a  on nie ma w  Kamieńcu składów sukna, o które mógłby dbać. I łatwo mu jest wysadzić się w  powietrze i  zginąć w  glorii, bo to jest pole chwały jego własnych wartości. I nic to, że ktoś śmie wyznawać inne. Wszyscy jesteśmy Panami Wołodyjowskimi. Wszystkim nam niezwykle trudno przychodzi zrozumienie, że inni ludzie naprawdę widzą świat inaczej. Polityka w  naszym rozumieniu jest przestrzenią, w  której realizowane są nasze racje, które są właściwe i  których uzasadniać nie trzeba. To nasza racja jest w  mocy, obowiązuje sama przez się, a  jeśli ktoś tego nie rozumie, to jest głupi, ślepy albo pachołkiem Moskwy. Przykro to mówić w  kraju Tischnera i  „Solidarności”, ale konstruktywny dialog, ba, jakikolwiek dialog nie jest naszą najmocniejszą stroną. Naszą specjalnością jest raczej okopać się na jednej pozycji i  starać się przelicytować wszystkich wokół. Jak najgłośniej bić w  bębenek i  oczekiwać, że świat nas za to

nagrodzi – oto jedyna strategia, jaką wysysamy z  mlekiem matki Polski. Zajrzyjmy teraz do okopów świętej wojny rowerzystów z  kierowcami. Jednostronność jest na tej wojnie standardem. Kierowcy samochodów nie chcą znać perspektywy świata zza kierownicy roweru. Lubią nie pamiętać, że zatrzymanie, a potem ruszenie rowerem jest niemałym wysiłkiem fizycznym. I  vice versa: rowerzyści mogą nie wiedzieć, że z  kabiny samochodu czasem po prostu ich nie widać, jeśli nadjeżdżają z  tyłu. Nikt się nie kwapi, żeby spróbować przyjąć punkt widzenia drugiej strony, więcej, nikt się nawet nie kwapi, żeby przyznać, że on w  ogóle istnieje. Regułą jest totalna konfrontacja i  walka nastawiona na ośmieszenie przeciwnika, a  nie rozmowa o  tym, jakie powinny być drogi, żeby mogły dobrze służyć wszystkim. Polityka sprowadza się dla nas do stwierdzenia, że istnieją cele, które są w oczywisty sposób słuszne i należy je realizować. I  kropka. Koniec i  bomba, a  kto widzi półcienie, z  tym jest coś nie tak. A  nawet gorzej. Ten, kto widzi półcienie, ten jest niemoralny i  niepoważny. Z  tego też powodu o  pewnych rzeczach się w  naszej polityce nie rozmawia, bo panuje mniemany konsensus, że one są moralnie niesłuszne. Trudno w  Polsce o  sensowną dyskusję o  prostytucji czy legalizacji marihuany, bo te tematy są napiętnowane jako moralnie złe, a  z  moralnym złem się nie dyskutuje. Innymi słowy, nasza apolityczność oznacza, że części tematów w  ogóle w  polityce podjąć nie umiemy. Przede wszystkim jednak chorobliwy przerost czynnika etyczno-moralnego sprawia, że nasze poglądy polityczne nie są konsekwencją naszych interesów. Są raczej projekcjami prywatnych wyobrażeń o tym, jak być powinno. Nie tworzymy naszych poglądów politycznych przez analizę sytuacji, ale przez introspekcję i  próbę komunii z  duchem narodu. To w  niej szukamy odpowiedzi. Próba namysłu nad okolicznościami, zastanowienie się, na ile ustąpić i  z  kim się sprzymierzyć – to już jest dla nas spryt i cynizm. Poglądy polityczne, jeśli mają być

„naprawdę”, muszą płynąć z  głębi, z  naszego wglądu w  istotę. A skoro powstają w ten sposób, a nie na drodze rozumowej, to nic dziwnego, że jedynym znanym nam sposobem ich obrony jest okopać się żywcem i trwać do krwi ostatniej. Państwo polskie nie jest żadnym wyrazicielem zinstytucjonalizowanej racji stanu ani też nie jest Wielkim Akuszerem, który pomagałby nam nazwać i wypowiedzieć nasz własny interes. Nic z  tych rzeczy. Rzeczpospolita Polska jest tylko sumą widzimisizmów swoich obywateli. Nasze przedsięwzięcia polityczne są albo wypadkową tego, co się komu wydawało, albo emanacją czyichś moralnych wzmożeń. Wszystko to razem daje kafkowski koktajl, którego najlepiej będzie nam posmakować raz jeszcze na rowerowo. W  pewnym mieście wojewódzkim odbywało się pewnego razu zebranie mieszkańców w sprawie projektowanych ścieżek rowerowych – traf chciał, że w  środku ostrej zimy. Za oknem zamieć, na ulicach lód pod śniegiem, ogólna masakra. Warunki dobre do wszystkiego, ale nie do jeżdżenia na rowerze. Ale mimo to na salę wtacza się dzielna reprezentacja całorocznych rowerzystów w  tych ich pełnych strojach-zbrojach. Otrzepują się ze śniegu, zdejmują gogle, kalesony z  wełny z  merynosa i  softshelle z  windstopperem. Rozsiadają się i  zaczynają dominować. Zaczynają rościć sobie prawo do reprezentowania wszystkich rowerzystów, również tych niedzielnych i  letnich. Jeden z  nich wstaje i  bardzo poważnym głosem pyta, kto przyjechał na zebranie rowerem. Po czym ogarnia wzrokiem garstkę podniesionych rąk i  stwierdza: „no, a  więc tylko my mamy moralne prawo, żeby się wypowiadać”. Ta fiksacja na punkcie „moralnego prawa do…” jest kolejnym przejawem naszej apolityczności. Problem drogowskazu, który niby musi sam podążać w  stronę, którą wskazuje, jest tu podciągnięty do skrajności. Członkowie tej radykalnej, zimowohardkorowej frakcji serio twierdzą, że o potrzebach i interesach rowerzystów ma prawo mówić tylko ten, kto dosłownie wszędzie i o każdej porze roku jeździ rowerem. W tej logice nie mieści się myśl, że nawet najbardziej zapalony rowerzysta

może mieć czasem anginę, bagaż lub dziecko i że z tego powodu wygodniej mu jest przy -15ºC rowerem nie jechać. Mieści się w niej natomiast mistyczne rozumienie poglądów politycznych jako emanacji duszy. A  więc w  tym wypadku tylko ten ma prawo się wypowiadać, kto tę duszę na własnych kołach przewiózł przez czyściec syfu miejskiej zimy. Cierpimy na dotkliwy słusznizm, to znaczy rozumiemy politykę jako przedsięwzięcie raczej moralne niż praktyczne. Wciąż się nam wydaje, że przedmiotem polityki jest jakaś abstrakcyjna prawda czy racja, a  naszym obowiązkiem jest ją znaleźć, zgromadzić się pod jej sztandarem i nie dać uszczknąć ani guzika. Widzimy politykę jako pole teoretycznego sporu, w którym, rzecz jasna, nie ten wygrywa, kto wygrywa, tylko ten wygrywa, kto wygrywa moralnie. Wyobrażamy ją sobie jako sferę, w której nie chodzi o to, żeby zrealizować jakiś konkretny projekt ani żeby w ogóle coś zrobić, ale żeby wykazać wyższość swoich racji nad racjami przeciwnika. A  jakakolwiek próba negocjacji interesów stron wydaje nam się od razu kupczeniem głosami, himalajami hipokryzji i policzkiem w twarz przodków. To arbitralne i  jednostronne podejście, w  którym wszelka kalkulacja jest równoznaczna z cynizmem, w którym rachunek zysków i  strat jest tematem tabu, a  składnik moralny jest ważniejszy niż trzeźwa treść, szczególnie wyraźnie widać w  relacjach międzynarodowych. Uważamy, że to nasz polski punkt widzenia na geopolitykę czy historię jest jedyny słuszny, całkowicie bezdyskusyjny i  że powinien być podzielany przez wszystkich. Dyskusja jest dla nas irytującym etapem przejściowym, na którym wyłuszczamy drugiej stronie oczywistą słuszność naszego stanowiska. Dlatego też nie bardzo lubimy się bawić w  dyplomację. Wolimy raczej niezłomnie, nieustępliwie, a  niezgrabnie wyłożyć sprawy na ławy. Lubimy „powiedzieć prawdę” nawet wtedy, gdy nikt nie chce słuchać, gdy nikt tego nie oczekuje i  żadnej korzyści to nie przyniesie. Niespecjalnie nawet potrafimy przekonywać do swoich racji, bo uważamy, że to nie jest nasz obowiązek i że nie jest to w ogóle potrzebne. Nasze stanowisko jest przecież słuszne i  basta.

Wystarczy je łaskawie obwieścić światu i  poczekać, aż oświetleni blaskiem prawdy oponenci sami przyznają nam rację. To ta druga strona się myli, to ona musi doczytać, to ona musi skorygować poglądy. My możemy grzać się w cieple naszej słuszności, czekać i nic nie robić. Z tego powodu Rzeczpospolita Polska gra w  inną grę niż reszta świata. Nie buduje swojej marki, „od ćwierćwiecza w  praktyce nie prowadzi polityki informacyjnej. Nie próbujemy nawet wpływać na nasz wizerunek za granicą. Reagujemy tylko na niepochlebne i nieprawdziwe informacje […]. Zamiast tworzyć aktywnie nasz wizerunek, skupiamy się na prostowaniu kłamstw”[6]. Niewiele jest postaw, które umiemy przyjąć, w zasadzie tylko dwie przeciwstawne. Umiemy się odnaleźć jedynie w szponach bolesnego, uproszczonego poza granice naiwności idealizmu albo odwrotnie, w  bezterminowym, twardym cynizmie stuprocentowego wyrachowania. Problem w  tym, że nie dość, że znamy tylko te dwie postawy, a  obie są skrajne, to jeszcze obie są czysto negatywne. Są tylko swoimi własnymi resentymentami, wzajemnymi zaprzeczeniami, nie ma w  nich pozytywności, z której byśmy mogli, chcieli i umieli być dumni. Innymi słowy, nie dlatego bywamy quasi-romantycznymi pryncypalistami, że naprawdę aż tak bardzo wierzymy w ideały, ale dlatego, że nie nauczyliśmy się, że można inaczej. W  drugą stronę tak samo. Ci z  nas, którzy domagają się Realpolitik, wierzą na ogół w  dość naiwną i  jednostronną jej postać. Jeśli rzucamy się w idealizm, to tylko przeciw cynikom, a jeśli kurczowo czepiamy się cynizmu, to tylko po to, żeby się odciąć od idealistów. Nie umiemy działać politycznie po to, żeby tworzyć sobie lepsze warunki dla codziennego bycia ze sobą. Więcej, nawet nie zdajemy sobie sprawy, że trzeba to robić. Niejeden z  nas zżyma się na system wywozu śmieci, zwłaszcza po reformie z  połowy 2014 roku, ale mało komu przyjdzie do głowy skrzyknąć sąsiadów i  coś z  tym zrobić. Oczekujemy rozwiązania odgórnego, oczekujemy, że państwo (powiat, gmina, dzielnica) przyjdzie i załatwi, bo w Polsce jeżeli w ogóle

jest jakaś dbałość o  wspólne dobro, to musi ona – w  naszym rozumieniu – przychodzić z góry. Wierzymy, że każdy sam sobie kowalem losu i okrętem, nawet jeżeli ta wiara się nie sprawdza i  nawet jeżeli nie leży w  naszym interesie. Umiemy zadbać o  swoje, ale tylko indywidualnie, nigdy wspólnie. Sławne powiedzenie Piłsudskiego, że Polacy to „naród wspaniały, tylko ludzie kurwy”, jest efektowne, ale nieprawdziwe. Jest dokładnie odwrotnie: jako ludzie potrafimy być świetni, jako wspólnota – zawodzimy. Polityka to dla nas emocje w  telewizorze i  bluzgi w internecie, a nie jakiekolwiek wspólne przedsięwzięcie. Innym znanym polskim bon motem są słowa Władysława Bartoszewskiego, że „warto być przyzwoitym”. I super. Niestety zawsze rozumiemy to strasznie indywidualistycznie, jako wezwanie do osobistego heroizmu. Nie chcemy pamiętać, że podobnie jak większość rzeczy w życiu, także przyzwoitość jest funkcją okoliczności. Parafrazując fragment z  Littela, wypowiadany przez Stuhra-Agamemnona w  Apollonii Warlikowskiego[7], kiepskie okoliczności pozbawiają człowieka elementarnego prawa, czyli prawa do bycia traktowanym przyzwoicie. Ale nie tylko tego. Ten sam człowiek traci jednocześnie inne prawo, równie elementarne: prawo do tego, by móc przyzwoicie zachowywać się wobec innych. Mieć energię, środki i  przestrzeń na to, by być przyzwoitym, to przywilej, który nie jest dany każdemu. Ale niestety pod tym względem zdajemy się na ślepy los i  niemą reprodukcję status quo. Nie robimy nic, żeby zasięg tego przywileju rozszerzyć. Ani nasze państwo nie tworzy nam warunków do tego, byśmy mogli wobec siebie zachowywać się przyzwoicie, ani my sami nie jesteśmy przyzwyczajeni, żeby o te warunki dbać. W  głębi duszy nie wierzymy po prostu, że wspólnota może być długofalową odpowiedzią. Jedyne, do czego jesteśmy przyzwyczajeni i  czego się spodziewamy, to że rzeczywistość zaatakuje nas raczej prędzej niż później, miażdżąc wszelki zmysł wspólny i  wymuszając brutalną walkę spod znaku „kto kogo”. Pod tym względem jesteśmy głębokimi pesymistami. Cały czas podświadomie oczekujemy katastrof, które siądą nam

na karku i zmuszą do egoizmu. A skoro tak czy siak skończy się na egoizmie, to nic nie robimy, by z  nim walczyć. Bo po co opóźniać nieuchronne? Wskakujemy w ten egoizm za wcześnie, nawet tam, gdzie nie jest on konieczny. I  unicestwiamy nasze myślenie wspólnotowe, zanim zdąży ono zaistnieć. Wbrew mitom, które lubimy o  sobie snuć, nie umiemy na wyzwania i  zagrożenia reagować jak wspólnota. Owszem, potrafimy się zjednoczyć wobec zewnętrznego wroga, ale zjednoczyć powierzchownie, przez kompulsywne zamiecenie różnic pod dywan. Bardzo trudno nam odpowiedzieć przez wspólne i  konstruktywne wytworzenie jakiejś nowej jakości. Rozpaczliwie brakuje nam tej rozproszonej, bazowej odwagi, rozumianej jako polityczna, wspólnotowa zdolność do stanięcia w szranki z rzeczywistością.

14 Za to sformułowanie dziękuję Hannie Gospodarczyk.

 

Narodowy esencjalizm

Pokażcie mi Polskę, w której to zadziałało! komentarz w internecie

N

arodowy esencjalizm to przekonanie, że nasze zachowanie jest przede wszystkim polskie, a nie po prostu ludzkie. Innymi słowy, jest to pogląd, że życie w  Polsce jest ukształtowane przede wszystkim przez specyficzne cechy Polek i  Polaków, a  nie przez mechanizmy uniwersalne. Przykładem narodowego esencjalizmu jest choćby ta książka, która wady typowo ludzkie przedstawia jako wady typowo polskie. W  naszych własnych oczach nie jesteśmy po prostu ludźmi, którzy mieszkają w  Polsce i  mówią po polsku. Przeciwnie, a  zarazem dużo więcej – zakładamy i  głęboko wierzymy w istnienie esencji polskości, „natury Polaka”, „polskiej duszy”, naszej mentalności narodowej, zestawu cech czy sposobu życia, który jest szczególny dla Polaków. Ta mentalność jest na tyle rozmyta i  trudno uchwytna, że można o  niej bez końca toczyć długie nocne rozmowy, ale zarazem na tyle twarda i konkretna, że gdy trzeba, to można się nią zasłonić. Uważamy ją za coś wyjątkowego, bardzo specyficznego, coś, co przeważa i  rozstrzyga o  naszym życiu. Wydaje nam się, że polskość nas definiuje, że stale nas określa, że trzyma nas w kleszczach. Nie umiemy się z  nią nie liczyć i  nie potrafimy jej łatwo przeskoczyć. Nasza wiara w  istnienie esencji polskości nie jest, niestety, wiarą po próżnicy. To jest wiara jak najbardziej po coś. Używamy jej do tego, by wszystkie polskie patologie tłumaczyć polską specyfiką. Ten argument z mentalności sprowadza się

do twierdzenia, że w Polsce coś nie działa i działać nie może, bo Polacy są inni. Czytaj: gorsi. Trudno nam przyjąć do wiadomości, że złe czy banalne zachowania są naturalnym elementem człowieczeństwa. Cokolwiek złego się zdarzy, my od razu zakładamy, że to dlatego, że Polacy są źli, a nie dlatego, że człowiek jako taki jest gatunkiem dość felernym. Myślimy w  zamkniętych kategoriach mentalności narodowej, która ma niby decydować o wszystkim. Zatrważająco wielu ludzi ginie co roku w  wypadkach drogowych. W  samym roku 2016 zginęło tak w  Polsce aż 3026 osób, czyli więcej niż w atakach z 11 września. A na wszystkich drogach III RP zginęło w  sumie więcej Polaków niż w  Katyniu[1]. I  jaka jest najpowszechniejsza diagnoza? Usłyszymy najczęściej, że Polacy są po prostu z  natury niesubordynowani, że polskie społeczeństwo nie dorosło do transportu mechanicznego i  powinno pozostać przy naszych szkapach. Usłyszymy, że jedynym rozwiązaniem jest wymienić polskich kierowców na szwedzkich, bo ci polscy nie rozróżniają rzeczywistości od GTA, że grzechem Polaków jest mentalność karakana i  że w  ogóle Polacy tacy byli, są i  będą, kurwa, zawistni, kłamliwi i podli. Jeśli sięgniemy głębiej, to oczywiście usłyszymy o  dziurawych i  źle zaplanowanych drogach, o naiwnej filozofii bezpieczeństwa, o irracjonalności przepisów i  fikcyjnej egzekucji. Ale to potem. Pierwsze i  odruchowe wytłumaczenie jest wytłumaczeniem z  mentalności. Esencja polskości jest taka, że po prostu nie umiemy się cywilizowanie zachowywać na drodze i  już. I  kropka. W  tym duchu wypowiadają się nawet uczeni psychologowie, którzy żyją z  dywagacji o  tym, co w  naszych głowach siedzi. A  nawet ci spośród nas, którzy rozumieją systemowość przyczyn, mają i  tak skłonność do fatalizmu. Bo owszem, jasne, że lepsza infrastruktura poprawia bezpieczeństwo… ale czy ona się sprawdzi u  nas? Polska jest specyficzna. Jeśli coś zadziałało w  Sztokholmie czy San Francisco, to jeszcze nie znaczy, że zadziała u nas. Bo nasza mentalność jest inna.

Ma to oczywiście zgubne skutki, bo zamiast szukać skutecznych rozwiązań, aplikujemy sobie niedasistyczną diagnozę, że winny jest nasz sposób myślenia i  zawikłanie naszej duszy. To zaś, jak wiadomo, bardzo trudno wyprostować. Ucieczka w  argument z  mentalności jest bardzo kusząca, bo wiadomo, że mentalności łatwo się nie zmieni, a jeśli zmieni, to środkami zupełnie innymi niż regulamin i  przebudowa infrastruktury. W  chwili, w  której zamiast o  progu podrzutowym i  trójkącie widoczności zaczynamy mówić o  mentalności kierowcy, wchodzimy na ulubione przez nas abstrakcyjne i  quasi-mistyczne tereny, gdzie rozwlekłymi dywagacjami o  słowiańskiej duszy da się zamotać każdy konkret. Pozostają więc rutynowe apele do społeczeństwa i  utyskiwanie, jacy Polacy są nieznośni. I ostatecznie wychodzi na to, że najlepiej jest nie robić nic. Prześledźmy to krok po kroku. Argument z  mentalności sprowadza się na ogół do rozumowania mniej więcej takiego: jest jakiś problem, coś nie działa. Wtedy ktoś proponuje skopiowanie rozwiązań X, które gdzieś indziej (czytaj: na Zachodzie) funkcjonują bardzo dobrze. A  na to odpowiadamy tak: „Być może rozwiązanie X sprawdza się w  (tu dopowiedz nazwę dowolnego kraju, który lepiej realizuje bliskie Ci wartości), ale w  Polsce X nie zadziała, bo u  nas jest inna mentalność”. I tyle. Czy ten argument jest z  gruntu i  zawsze fałszywy? Nie, ale jest bardzo często nadużywany. I  ma w  sobie moc magiczną. Jest uznawany za bardzo silny, wręcz ostateczny, zarówno przez tych, którzy się na niego powołują, jak też przez tych, którzy go słuchają. Mamy tak silnie zakorzenione przekonanie o  naszej wyjątkowości, że niemal za ujmę poczytujemy sobie sugestię, że jesteśmy tacy jak inni. Nasza mniemana wyjątkowość jest dla nas ważniejsza niż współudział we wspólnym rozumie wszystkich ludzi. Argument z  mentalności jest często stosowany jako pierwszoplanowy i  nadrzędny, zarówno po to, by uzasadnić, dlaczego czegoś nie robimy, jak też po to, by wstecznie wyjaśnić,

dlaczego coś nie zadziałało. Którąkolwiek drogą pójdziemy, i tak najpewniej się okaże, że wyjątkowość polskiej mentalności jest podkładką dla rozłożonych rąk i usprawiedliwieniem bierności. Co więcej, argument z  mentalności jest często argumentem z mentalności negatywnej, autorasistowskiej. Nabiera on wtedy tonu „być może to się sprawdza w  Szwecji, ale u  nas się nie sprawdzi, bo Polacy to złodzieje, cwaniacy i  ogólnie bydło”. Można to wszystko streścić na schemacie tudzież drzewku decyzji, a właściwie niedecyzji.

Esencjalizm narodowy i  argument z  mentalności rzadko podlegają jakiemukolwiek empirycznemu „sprawdzam”. Kiedy go słyszymy, to nie żądamy weryfikacji, ale po prostu kiwamy głowami. On jest przedmiotem wiary, mitem, schematem myślenia. Argument z  mentalności stosuje się intuicyjnie i  bezkrytycznie. Osoba, która się do niego odwołuje, nie robi tego dlatego, że coś konkretnego zaobserwowała czy wymyśliła,

ale dlatego, że ma subiektywne poczucie wglądu w  polską duszę. Doznaje metafizycznego wglądu w istotę. Takie wglądy to zresztą specjalność naszych facebookowoironicznych komentatorów rzeczywistości. Odrapane bloki stoją balkon w  balkon z  przeraźliwie pastelowymi, przed blokiem kapliczka, a  na ścianie sprejem „Jebać wszystko”? Doskonale. Fotka, podpis, share. „A to Polska właśnie!”. Nawigacja pokazuje nam, że w  miasteczku ulica Dworska prowadzi od kościoła prosto na cmentarz? Doskonale. Bum. „Polska historia w  jednym skrinszocie”. I  leci. Polityk wyzywa oponenta na solówkę na Twitterze, włącza się dziennikarz i  podbija, że on chętnie, ale gdzie, a wtedy włącza się ktoś jeszcze i odparowuje, że „w  piździe”? Ciach! Skrinszot i  już mamy „polską debatę w pigułce”. Błędnokołowość i zupełny brak oparcia na danych sprawiają, że argument z mentalności jest raczej zaklęciem niż teorią. Jest on samodowodliwy, ale irracjonalny. A  ciągle trafiają się przecież obserwacje i  twarde fakty, które go podważają. Niestety trudno im się przebić przez ten narodowy beton esencjalizmu i  autorasizmu. Kiedy w  2012 roku uruchamiano w  Warszawie system rowerów Veturilo, obawy były powszechne. Baliśmy się, czy się u  nas przyjmie, czy zadziała, a w głębi duszy baliśmy się, czy w ogóle do roweru miejskiego dorośliśmy. Nie byliśmy pewni, czy nie skończy się tak, że rowery zostaną zniszczone lub rozkradzione. A  rower miejski to przecież newralgiczny punkt normy europejskiej. Wiadomo, miasto dobrze urowerowione to miasto dobrze zachodnie. To była duża rzecz, więc baliśmy się, czy ten system ruszy, czy wystartuje. I  co się okazało? Veturilo okazało się oszałamiającym sukcesem, instant klasykiem i  bez mała wizytówką stolicy. Okazało się też, że Polacy odnoszą się do rowerów w sposób bardziej cywilizowany niż ludzie w Europie Zachodniej:

Mam tylko przybliżone dane o  łącznej liczbie zdewastowanych i skradzionych rowerów. To kilka procent wszystkich [...]. Zniszczenia i  dewastacje są wpisane w  specyfikę takich projektów, ale u  nas nie są duże. Jesteśmy pod tym względem pozytywnie zaskoczeni. Zwłaszcza po doświadczeniach innych miast, choćby francuskich. W  Paryżu w  pierwszym roku zginęło 85 procent rowerów, a w Nicei 40 procent – opowiadał Łukasz Puchalski, jeden z organizatorów przedsięwzięcia[2]. Tak właśnie! Demolka publicznych rowerów w  Polsce jest dziesięciokrotnie mniejsza niż w samej Francji. Ten fakt nie ma jednak szansy się przebić, zostać podchwycony, zrozumiany i  uwzględniony. Narodowy esencjalizm nie potrzebuje informacji zwrotnych – ani od rzeczywistości, ani od nikogo. Istnieje jeszcze inna kombinacja myślowa, którą możemy ochrzcić mianem wartości Z/P. Brzmi zagadkowo? Wyjaśnijmy. Otóż istnieje pewien intuicyjny zbiór wartości praktycznych, które przyświecają tej części ludzkości, do której chcielibyśmy należeć. Oczywiście można je kwestionować na poziomie filozoficznym i można też kwestionować szczegóły. Niemniej na poziomie codziennym i  organizacyjnym tych wartości nie kwestionuje nikt. Ten zbiór roboczych, pragmatycznych wartości zachodnich (w skrócie „wartości Z”) stanowi, że lepiej jest, gdy pociągi przychodzą o  czasie, niż gdy są spóźnione, że lepiej jest, gdy samoloty latają bezpiecznie, niż gdy spadają, i lepiej jest, gdy na drogach ginie raczej mniej osób niż więcej. Oczywiście, ten zbiór jest uszyty w grubym przybliżeniu. Ale nie chodzi o  to, żeby teraz roztrząsać co jest, a  co nie jest wartością Z. Znacznie ciekawsze jest, jak dziwacznie (nie) przebiega implementacja tych wartości w  Polsce. Niektóre z  nich udaje się nam wprowadzić, a  niektórych nie. I  jeśli z  jakiegoś powodu utkniemy w  okolicznościach anty-Z  i  jakoś nie wychodzi nam zamienienie ich w  Z, wtedy dokonujemy naprawdę śmiałego manewru. Otóż definiujemy antyZ jako

nową wartość, wartość P (jak Polska). I  budujemy ideologię, jakoby wartość P też była ważna i  istotna. Co istotne, nie porzucamy przy tym naszej wiary w  zasadniczą słuszność wartości Z  (punktualnych pociągów, bezpiecznych samolotów i bezwypadkowych dróg), ale zaczynamy uważać, że na naszym polskim gruncie najlepiej realizuje ją wartość P… cóż, że będąca jej przeciwieństwem? Zaczynamy wierzyć jednocześnie w  obie te wartości, Z w  abstrakcji, P na co dzień. I  jakoś nie mamy tu problemu ze sprzecznością. To jest ten arcypolski twist. Zaczynamy się zachowywać tak, jakby spóźnianie się pociągów albo dziurawe drogi były naszym własnym, odrębnym i twórczym wkładem do skarbca ludzkości. Informatyzacja kraju (wartość Z) idzie nam gorzej, niż byśmy chcieli, i niejednym urzędem wciąż rządzi tłusty zeszyt? Ha, to tylko dobrze (wartość P), bo dzięki temu jesteśmy odporni na rosyjskich hakerów – nie ma czego hakować! Państwo wysypuje się z  własnych powiatów, nie umie utrzymać linii kolejowych na prowincji, szkół i  poczt po wsiach (wartości Z), lokalne zakłady padają, a  bezrobocie szybuje? Cóż, załóż firmę, zmień pracę, weź kredyt. Każdy kowalem losu i  śmierć frajerom (wartość P). Syf, błoto, nędza krajobrazu, smutek Ikei, bałagan miast, ogólna obraza rozumu ludzkiego? Nic to, przynajmniej nie jesteśmy tacy spod igły i mamy lokalny koloryt (wartość P). Nie udaje nam się uczynić rzeczywistości sobie poddaną i  sprawić by była przyjazna do życia (wartość Z)? Nie ma problemu! U  nas co prawda brzydko i  źle, ale przynajmniej ciekawie i jest o czym pisać (wartość P). W ten sposób wszelkie odkrycia cywilizacji zachodniej udaje się nam twórczo zanieadaptować u  nas, przykrawając je do naszej mniemanej duszy. Co nie znaczy oczywiście, że przestajemy ten Zachód podziwiać, o nie! Tu właśnie chodzi o tę schizofrenię: kochamy wartości Z, ale z daleka. U nas równie mocno kochamy wartości P, cóż, że sprzeczne z tamtymi. Chciałoby się dodać na koniec, że chyba najważniejszym zadaniem jest dla nas w  tej chwili zrozumienie, że dobrobyt i  praworządność tych krajów, w  które jesteśmy zapatrzeni, nie

wynikają z  jakiejś fatalistycznej esencji, która wszystko rozstrzyga z  góry, ani żadnej szczególnej mentalności ludzi Zachodu. Na poziomie osobniczym dobrze już wiemy, że nie jesteśmy przegrani na starcie, a  jako jednostki umiemy przeskoczyć zachodnich Europejczyków pracowitością i osiągnięciami. Pistoletom pracującym w bankach w Londynie jakoś polski paszport i  dusza nie przeszkadzają, prawda? Musimy teraz zrozumieć to samo na poziomie państwowym. Potrzebujemy systemu, który uwzględniałby informację zwrotną, zamiast traktować każde niepowodzenie czy niesubordynację jako dowód, że Polacy to podli oszuści, Edkowie i  w  ogóle bydło, które tylko marzy, żeby ukraść ten rower. Musimy przestać się już katować myśleniem, że Polska dlatego źle działa, że polskie społeczeństwo jest niereformowalnie dzikie i  warchołowate. Musimy nauczyć się patrzeć na niedziałanie rzeczy jako na impuls do poszukiwania rozwiązania, a  nie jako samodowód mistycznej tezy, że Polacy są jacyś, a  w  szczególności, że są źli. Uwzględnienie tego wszystkiego w systemie, otworzenie go na informację zwrotną, przestawienie go z  torów esencjalnych („Polacy już tacy są, że…”) na funkcjonalne („jest temat taki a  taki, trzeba go ogarnąć”) będzie tą właśnie zmianą mentalności, której w  tej chwili najbardziej potrzebujemy.

 

Polska naszych marzeń

P

olska naszych marzeń‹15› to nasze wyobrażenie o  istnieniu docelowego kształtu państwa polskiego, wolnego od opisanych w tej książce problemów. Polska naszych marzeń to nie jest ta Polska, którą widać za oknem, jak się jedzie pendolinem albo polskim busem, tylko ta Polska, która być powinna. Wygląd Polski naszych marzeń stoi w  całkowitej sprzeczności z  faktycznym kształtem realnej Polski. Polska naszych marzeń to byt trójprzymiotnikowy: idealny, wewnętrznie sprzeczny i  niemożliwy do zrealizowania. Stanowi on też kres wyobrażalnej polskiej historii. Pierwszy dowód na istnienie Polski naszych marzeń pochodzi z  języka. Zwróćmy uwagę, że słowo „Polska” znaczy w  języku polskim dwie kompletnie różne rzeczy: konkretne państwo między Bugiem i  Odrą, ale również Polskę naszych marzeń, która jest bytem idealnym, utopią, fantasmagorią. Weźmy piosenkę Jana Pietrzaka Żeby Polska była Polską. Ktoś zwrócił kiedyś uwagę, że refren tej piosenki jest masłem maślanym – bo po co marzyć, żeby Polska była Polską, skoro Polska już z  definicji jest Polską. Ale właśnie rzecz w  tym, że również nie jest. Cały sens tej piosenki opiera się przecież na rozróżnieniu Polski realnej i  Polski naszych marzeń. Gdyby istniała tylko ta pierwsza, to piosenka nie miałaby sensu. A ma. I  jest to oczywiste dla wszystkich, którzy tę piosenkę śpiewali i jej słuchali. Polska naszych marzeń to kraina, w  której wszystko jest tak jak należy i  wszyscy są szczęśliwi. W  Polsce naszych marzeń w  każde miejsce można dojechać autostradą, ale jednocześnie jest ona jedną wielką ostoją przyrody. W Polsce naszych marzeń

podatki są niskie, ale i wysokie. Państwo nie zabiera nam tego, co zarabiamy, gdy jesteśmy przedsiębiorczy, nie boimy się ryzyka i  pracujemy ciężko, ale to samo państwo ma skądś pieniądze na służbę zdrowia i  opiekę socjalną dla wszystkich. Polska naszych marzeń jest państwem opiekuńczym, a zarazem rajem podatkowym. Jest doliną innowacyjności, ale też krainą husarskich skrzydeł. Administracja Polski naszych marzeń jest chudziutka, a państwo jest tanie, a jednocześnie silne i sprawne. W  Polsce naszych marzeń wszystkie debaty są merytoryczne, nikt nikomu nie przerywa i  nikogo nie ponoszą emocje. Wszyscy są spontaniczni, ale jednocześnie skrupulatni. Nikt nie traci czasu na papierkową robotę, ale wszystkie papiery się zgadzają. Polski naszych marzeń nic nie kompromituje w  niczyich oczach, no i, rzecz jasna, nie wstyd pokazać jej obcokrajowcom. Polska naszych marzeń jest profesjonalnie rządzona, ale zarazem całkowicie apolityczna. Rządzi nią, rzecz jasna, wyłoniony przez koalicję wszystkich istniejących partii rząd bezstronnych fachowców, którzy swoje pensje oddają w całości na cele społeczne. W  Polsce naszych marzeń panuje jedność narodowa, nie ma w  niej napięć klasowych i  różnic społecznych. Polityka jest w niej robotą tak czystą, że aż smuci się Netflix – w Polsce naszych marzeń nikt nie ogląda House of Cards, bo to serial tak egzotyczny, że aż niezrozumiały. W Polsce naszych marzeń wszystkie decyzje podejmuje się jawnie i  z  otwartą przyłbicą. Nie istnieją kuluary, nikt z  nikim nie rozmawia na korytarzu, nikt nie jest wystawiony na żadne pokusy, a cnota moralna jest zawsze wynagradzana. Polski naszych marzeń nie zaludniają, rzecz jasna, ci Polacy, których znamy z  naszych ulic. Mieszkańcy Polski naszych marzeń są inteligentni i  wyrafinowani, nie mają kompleksów, na śniadanie łykają Prousta, na obiad Kanta, a  na kolację Joyce’a. Mieszkańcy Polski naszych marzeń nigdy nie klaszczą w  samolocie i  nie rozstawiają parawanów na plaży. Nie piją alkoholu, a  już na pewno nie nadużywają, a  jeśli nadużyją, to zachowują godność. Nigdy nie są banalni, nigdy nie dają się

zwieść codzienności. W  Polsce naszych marzeń nikt się nie wstydzi o  nic pytać, ale też nikt nikogo nie pyta, bo wszyscy wszystko wiedzą. I wszyscy zgadzają się ze sobą. Polska naszych marzeń to Polska, w  której zrealizowaliśmy wreszcie normę europejską. Polska naszych marzeń to jest normalny kraj. To jest Polska, w której nareszcie jest tak jak na Zachodzie… ale zarazem nie jest to po prostu Europa Zachodnia przywieziona w  teczce i  odbita na ksero. Polska naszych marzeń jest doskonałą imitacją Zachodu, ale zarazem nie jest to żadna imitacja. To nie jest tylko kopia. Polska naszych marzeń ma wszystkie pozytywy Zachodu, ale jest też miejscem naszym i  swojskim. Mamy w  niej cały dobrobyt Zachodu, ale też wszystkie rzeczy, które uznajemy za własne. W  Polsce naszych marzeń zieleń miejska jest śliczna i  zadbana, ale zarazem biegają po niej dzikie konie, jak po stepie szerokim, którego okiem. Polska naszych marzeń jest doskonale poukładana, idealnie czysta i  szczelna, a  zarazem tętni w  niej wspaniałe życie. W  Polsce naszych marzeń wszędzie stoją podajniki torebek na psie kupy, a  tabloidy nie mają o  czym pisać, jak tylko o  segregacji śmieci. Ale zarazem nie jest to nudne! Nikt nie small-talkuje, wszyscy prowadzą pogłębione i  szczere rozmowy, ale zarazem nikt się nam z  niczym nie narzuca, a  każdy szanuje prywatność. Polska naszych marzeń jest tolerancyjna, ale zarazem sceptyczna wobec obcych, zarazem wielokulturowa, jak i  wielkanarodowa. W  Polsce naszych marzeń wszyscy są konkretni i  pragmatyczni, ale też każdy daje hulać swojej słowiańskiej duszy. Nie przeszkadza w  tym policja, która oczywiście działa sprawnie i  skutecznie, ale niczego nie egzekwuje. W  Polsce naszych marzeń można do woli realizować swoją sarmacką wolność, krzycząc „kurwaaaaaa!!!” w środku nocy, ale zarazem jest to Polska, w  której nikt nie przeklina i  w  której panują dobrosąsiedzkie stosunki. Rozbieżność między Polską naszych marzeń a  Polską rzeczywistą dobrze widać i  z  lewa, i  z  prawa. Tę właśnie rozbieżność ma (chyba) na myśli lewicowa publicystka, kiedy

pisze o  „dwóch ciałach ludu”[1], a  zarazem jest to ta rozbieżność, która zachodzi w  duszy publicysty prawicowego, który jednocześnie kocha naród polski (i ma obowiązki polskie) i  gardzi znaczną częścią tego narodu. A  przynajmniej się z  nią nie identyfikuje. To pęknięcie znika dopiero w  Polsce naszych marzeń, w  której wszyscy stajemy się godni miana Polaków idealnych. Polska naszych marzeń to ta Polska, w której ludzie się wreszcie obudzili, w  której do ludzi dotarło, w  której przejrzeliśmy na oczy i zrozumieliśmy. Polska naszych marzeń to ta Polska, której poświęcamy większość naszego czasu i  uwagi, zaniedbując Polskę realną i  codzienną. To o  Polsce naszych marzeń toczymy nocne rozmowy, dzienne spory i  jatki w  internecie. I  to za Polskę naszych marzeń chcemy i  lubimy przelewać krew. A  przynajmniej mówimy, że lubimy. Powstania, wojny, bomba atomowa i  powrót do Lwowa, nasze marzenie, by być first to fight – to wszystko dotyczy przecież Polski naszych marzeń, a  nie Polski realnej. Nikt przecież nie chce ginąć za realną Polskę, a tylko za Polskę naszych marzeń. I często jest też tak, że im bardziej ktoś chce bronić Polski naszych marzeń, tym bardziej Polski realnej nienawidzi. Polska naszych marzeń nie sprawia przy tym wcale, że podejmujemy jakiekolwiek działania, żeby faktyczną Polskę w  nią przekształcić. Polska naszych marzeń ma ten swój doskonały i  docelowy charakter, ale zamiast nas inspirować raczej podminowuje i  rozmywa nasze wysiłki. Polska naszych marzeń to nie jest żaden bodziec do działania, a tylko ideał, tak wyśrubowany, że niemożliwy do zrealizowania. W  Polsce naszych marzeń, jak wiadomo, wszystkie trawniki są równo i  ładnie przycięte, ale nie sprawia to przecież, że masowo chwytamy za kosiarki. To marzenie jest tak absolutne, że nie musimy wcale zakasywać rękawów i  kosić prawdziwych trawników. Zamiast tego wystarczy nam zanurzyć się w  ideale i odurzyć nim. Polska naszych marzeń jest tak skonstruowana, że już w  punkcie wyjścia wiemy, że i  tak się ona nie uda, więc jej siła motywująca jest żadna.

Nasza realna Polska wiecznie nas mierzi i  drażni tym, że zupełnie nie umywa się do Polski naszych marzeń… ale nic z  tego nie wynika. Nigdy nie uda się przemienić Polski faktycznej w  Polskę naszych marzeń. I  nawet tego nie próbujemy. I  z  jednej strony stale nas to boli, a  z  drugiej porzucenie snu o  Polsce naszych marzeń byłoby najgorszą zdradą w  polskim kosmosie. Nie bylibyśmy przecież Polakami, gdybyśmy nie byli rozczarowani tym, że Polska realna nie wygląda tak, jak powinna. Polskę naszych marzeń wymyśliliśmy sobie tak, żeby nigdy nie udało się jej zrealizować i żeby wiecznie nas to bolało. I to jest zresztą ostateczny dowód na jej istnienie. Gdyby Polska naszych marzeń nie istniała, to nie bylibyśmy aż tak niezadowoleni z tej Polski, która jest. Polska naszych marzeń jest bowiem powodem naszego stałego i  nieproporcjonalnego do faktów rozczarowania realnym stanem Rzeczypospolitej. Jest ważnym źródłem naszej niechęci do własnego kraju i  samych siebie, ale też soczewką, w  której możemy tę niechęć zobaczyć i  zrozumieć. Pomyślmy, jak trudno byłoby pojąć nowo przybyłemu gościowi z  obcej planety (albo chociażby z  Norwegii), dlaczego Polacy są tak zgryźliwi i  nieszczęśliwi. Dlaczego trudno pojąć? Dlatego, że z  zewnątrz nie widać tego, co jest absolutnie oczywiste od wewnątrz, a  więc że dla Polaka mieszkać w  Polsce oznacza przede wszystkim nie mieszkać w  Polsce naszych marzeń. Jedno bez drugiego dla nas nie funkcjonuje. Gość z  Marsa czy z Tromsø, który patrzy na Polskę, widzi tylko Polskę, ale biedny Polak, który patrzy na Polskę, widzi przede wszystkim brak Polski naszych marzeń. Jak paradoksalnie by to nie brzmiało, chciałoby się też powiedzieć, że Polska naszych marzeń pozwala połączyć Polskę naszych marzeń z  Polską realną. Dopiero na gruncie Polski naszych marzeń można stopić te dwie zupełnie różne Polski w  jedno. W  Polsce naszych marzeń można napisać precyzyjny i  niesprzeczny plan przeistoczenia Polski realnej w  Polskę naszych marzeń i  plan ten zadowoli wszystkich. Zostanie on oczywiście przyjęty jednogłośnie, a najlepiej przez aklamację.

W Polsce naszych marzeń można wyrzucić niniejszą książkę, bo jest ona całkowicie niepotrzebna. Z  drugiej strony, dopiero w Polsce naszych marzeń ta książka staje się logiczna i spójna, a  stan idealny osiągany jest raz na zawsze. Polska naszych marzeń to nasz własny koniec historii, nasz finis Poloniae, który zarazem kochamy i  którego nienawidzimy. Pozostaje się więc tylko cieszyć, że ona nie istnieje i  nigdy nie będzie istnieć. I wreszcie skupić się na tej Polsce, która jest.

15 Luźną inspiracją dla tego rozdziału było pojęcie „Polski ejdetycznej”, wprowadzone przez „Pressje” w numerze pod tym właśnie tytułem (22/23, 2010).

 

Posłowie

Z

aczynając od rzeczy oczywistej – w tej książce starałem się nazwać pewne polskie problemy. Ale nazwać i  tylko nazwać. Jak widzieliście, nie mówię nigdzie o  tym, jak je rozwiązać. Nie mówię o tym dlatego, że (przepraszam za banał) samo nazwanie problemu jest już pierwszym krokiem do jego rozwiązania. Przypominam o motcie z Artura Domosławskiego. Granice naszego języka są granicami naszego świata, a praktyka uczy, że bardzo trudno jest poradzić sobie z  czymś, co nie ma nazwy. Jeśli brakuje nam słów i  pojęć, to możemy męczyć się z  czymś przez pokolenia, nie rozumiejąc, na czym w ogóle polega problem. Pomyślmy o  zjawisku szyldozy, czyli zaśmiecania polskiej przestrzeni reklamami, szyldami i  mniej lub bardziej przaśnymi billboardami. Działo się to od zawsze, czyli od lat dziewięćdziesiątych. Ale dopiero jakoś w  latach 2012–2013 szyldoza stała się tematem, dopiero wtedy nauczyliśmy się o  tym mówić. Zdefiniowaliśmy ją sobie jako problem i i nadaliśmy nazwę. Czy to znaczy, że w  latach 1989–2012 Polska była ładna i  estetyczna? Oczywiście, że nie była. Ale sprawa nie istniała w powszechnej świadomości, bo nie nadaliśmy jej imienia. Nie umiejąc nazwać, co jest nie tak, cierpieliśmy w  milczeniu, bo nie mieliśmy słów. A gdy one się znalazły, zaraz pojawiły się też propozycje rozwiązań i  zmian w  prawie. Sprawa drgnęła. Jest o czym dyskutować, jest co poprawiać. I, rzecz jasna, dokładnie to samo chcę zrobić w  tej książce. Chcę dać nazwy innym problemom, innym dotkliwym a  systemowym ułomnościom naszego myślenia i  działania, które dominują w  polskiej

rzeczywistości nie mniej niż reklamy wielkopowierzchniowe nad estetyką naszych miast. A  nazywając te ułomności, chcę otworzyć przestrzeń do ich naprawienia. Pisanie o  defektach polskości sprowadza inną wątpliwość: czy cała ta książka nie jest po prostu jednym wielkim, typowo polskim narzekaniem? Tak jest! Ale jest to usystematyzowane narzekanie. A  to, śmiem twierdzić, jest już dużo. Starałem się utrzymać tę książkę na wąskiej kładce między subiektywnością frustracji a  konstruktywną satyrą i  dokładniejszą analizą. Nie oczekuję oczywiście, że każdy zgodzi się ze wszystkimi moimi obserwacjami bez wyjątku, myślę jednak, że każdy z nas przynajmniej w kilku opisanych tu zjawiskach odnajdzie siebie i własną irytację. Oczywiście każdy ma prawo uznać, że to czy owo jest przesadzone. Takie jest odwieczne prawo druku, że uwypukla. I  oczywiście ta książka sama jest wytworem kultury, którą opisuje, a  w  szczególności jest wyrazem autorasizmu. W  tym sensie jest ona zarówno diagnozą polskości, jak i jej objawem. Książka opisuje stan faktyczny, ale nie stan pożądany. Czy to nie jest błąd? Czy poza napisaniem, jak jest, nie wypadałoby też napisać, jak być powinno, albo przynajmniej jak naprawić to, co jest? Oczywiście, w  jakimś idealnym świecie (w  Polsce naszych marzeń!) dobrze by było to zrobić. To jednak kompletnie rozsadziłoby ramy tej książki. Nie można za jednym zamachem zrobić wszystkiego. Co więcej, przyjęta konwencja czysto opisowa umożliwia mi teraz powiedzenie jednej, zwięzłej rzeczy. Otóż kierunek poprawy jest prosty – musimy przestać popełniać błędy, które opisałem w tej książce. Pomysł był też taki, żeby pisać o  rzeczach miękkich, o  naszych polskich miękkich antykompetencjach. Rzeczy „twarde” są już w  miarę dobrze opisane, są o  nich książki, analizy, półki w bibliotekach. Ekonomia, polityka, modernizacja – to są znane i  wielokrotnie omawiane tematy. Nie ma w  nich oczywiście konsensusu, ale jest konsensus co do tego, że są to tematy ważne. Ale przecież rzeczy miękkie, sposób myślenia i  działania, niepisane prawa i  obyczaje, te wszystkie polskie

nieme a  nieusuwalne „tak się robi” ważą na ostatecznym rachunku nie mniej, a  pewnie więcej niż rzeczy „twarde”. Dlatego też potrzebna jest niniejsza książka. Ponadto na poziomie zewnętrznych spraw ogólnocywilizacyjnych, na poziomie infrastruktury i  konkretnych rozwiązań poszliśmy ostatnio mocno do przodu. Teraz czeka nas rzecz jeszcze większa i  jeszcze trudniejsza, a  mianowicie zmiana myślenia. Byłoby dla mnie zaszczytem i radością, gdybym tą książką mógł do niej dorzucić swój kamyczek i swoje trzy grosze. Można też zarzucić tej książce, że sama popełnia błędy, które wytyka. Programowo popełnia autorasizm. Grzeszy też esencjalizmem narodowym, czyli mówi o  problemach ogólnoludzkich, a  przedstawia je jako wyłącznie polskie. I  to jest prawda. Optymizm magiczny czy widzimisizm mają się dobrze pod każdą szerokością i  długością geograficzną. Niemniej w tej części świata, do której chcemy aspirować, mają one, statystycznie rzecz biorąc, przebieg łagodniejszy niż gdzie indziej. Przede wszystkim zaś my jako Polacy mamy moralne prawo i  obowiązek zajmować się własnymi słabościami, a  nie słabościami innych. Zaczynajmy od siebie, żeby było etycznie. W ogóle większość rzeczy jest etyczna, o ile się zacznie od siebie – a  ten, kto zaczyna od pouczania innych, ten na ogół źle kończy. Książka skupia się więc na nas, na Polakach, i  jest napisana w pierwszej osobie liczby mnogiej, a więc w głębokim przekonaniu, że większość opisanych w  niej błędów solidarnie popełniamy wszyscy. A  na pewno ciągle popełniam je sam – gdybym ich nie popełniał, to nie umiałbym ich przecież opisać. Ta książka nie jest też – a przynajmniej mam nadzieję, że nie jest – kolejnym zbiorem napuszonych frazesów, które spadają z  nieba i  nie są niczym podparte. Mam nadzieję, że ta książka nie jest kolejnym kazaniem wygłaszanym przez podpapieżałego mężczyznę z  papierosem w  dłoni, który z  bezdyskusyjną wyższością wykłada ciemnemu ludowi, jak jest. Stąd też pojawia się w  niej tak wiele przykładów, które mają pokazać, że to, co myślę, nie wzięło się znikąd. Mam

nadzieję, że jest ich wystarczająco wiele, żeby przekonać, ale nie tyle, żeby znużyć. Niezbędny był też tutaj szeroki pluralizm. Jakakolwiek pojedyncza odpowiedź na pytanie: „Co jest (nie tak) z  tą Polską?” to za mało. W ogóle redukcja do jednej przyczyny jest prawie zawsze błędem, a  z  całą pewnością jest błędem tutaj. Konieczny jest wielogłos, wielość wątków, czasem jawnie ze sobą sprzecznych… z  czego można oczywiście zrobić następny zarzut. Nie żyjemy już jednak (czy kiedykolwiek żyliśmy?) w  czasach, które dają się gładko ująć w  jednym spójnym systemie, a  już na pewno nie da się w  nim ująć czegoś tak złożonego jak społeczeństwo. Stąd właśnie moje podejście, mało „metafizyczne”, a bardziej praktyczne, obserwacyjne. Z drugiej strony, właśnie dzięki tej minimalistycznej linii mogłem się nie bać wywrotek, mogłem iść szerokim frontem, podejmować wiele tematów i nie bać się, że one się pozderzają. Bo to też jest nam potrzebne: pogodzić się z  tym, że świat jest ciemny, nieprzewidywalny i  nieracjonalny. I  że dorosłe życie polega również na tym, że akceptujemy, że nie da się ogarnąć wszystkiego spójnie i za jednym zamachem. Chciałbym też powiedzieć o  kilku rzeczach, o  których ta książka z rozmysłem nie mówi i którymi nie jest. Przede wszystkim ta książka nie mówi o  przyczynach tych wszystkich zjawisk. Nie tłumaczę, dlaczego Polska wygląda tak, jak wygląda. To nie jest roztrząsanie uwarunkowań, to nie jest książka o  przeszłości. Mówię tylko o  teraźniejszości. Programowo nie wnikam w  konkretne kwestie polityczne, społeczne czy historyczne – i uważam, że powinniśmy dać sobie pragmatyczne prawo, by czasem w  nie nie wnikać. Tak, przeszłość wiele tłumaczy. Tak, jeśli chce się coś naprawić, warto rozumieć przyczyny. Ale niestety, przynajmniej w  naszym polskim przypadku, zrozumienie źródeł często a  niepostrzeżenie staje się usprawiedliwieniem, że „tak być musi”. Czasem warto podejść do sprawy odwrotnie: popatrzeć na fakty trzeźwo i  bezkontekstowo. Nie ma więc tutaj nic o  Sarmatach ani o  komunizmie. Nie interesują mnie w  tej

książce powstania i  zabory ani że Hitler i  Stalin zrobili, co swoje. Zrobili, ale to było dziesięciolecia temu. Teraz otwiera się przed nami nowy świat, a  my, obywatele Rzeczypospolitej, nie powinniśmy i nie chcemy chyba być maruderami nadchodzącej epoki. Nikt nas nie będzie w niej rozliczać z tego, co było kiedyś, i nikt nie będzie nas pytać o sanację ani o PRL. Jedyne, co w niej będzie istotne, to kim jesteśmy teraz i kim chcemy stać się jutro. Ta książka nie jest też książką polityczną, a właściwie jest polityczna tylko w  tym pierwotnym znaczeniu, w  jakim polityką nazywamy troskę o  dobro wspólne. Nie opowiada się po żadnej stronie naszej codziennej polsko-polskiej jatki. Starałem się pisać o  tym, co może i  powinno przydać się wszystkim, niezależnie od koloru politycznego. Chciałem się skupić na naszych polskich „się”, na subtelnych cieniach, które nami dyrygują, które są zakorzenione głębiej, niż chcemy przyznać, i  które idą w  poprzek podziałów. Żywię nadzieję, że ani wyznawca, ani nawet wyborca żadnej partii nie podpisze się pod stwierdzeniem, że niedasizm jest dobrą postawą, że widzimisizm jest słusznym sposobem podejmowania decyzji, a tupolewizm to skuteczne podejście. Mam zarazem nadzieję, że nie jest to małostkowa ucieczka od polityki, żadne kartoflarskie chowanie się w  sferę prywatną. To jest po prostu trochę inny porządek, porządek, który jest nie tyle „ponad”, co „przed” lub „pod” podziałami politycznymi. Książka jest analizą naszych polskich sposobów myślenia i  działania, ale nie jest żadnym studium charakteru narodowego. Nie jest żadną próbą uchwycenia „esencji polskości”, zrozumienia „polskiej duszy” czy, najgorzej, „polskich genów”. Książka jest napisana z  pozycji dość antyesencjalnych: nie ma i  nigdy nie było żadnego twardego jądra polskości. Jest tylko niezmordowana, codzienna praktyka robienia i  myślenia rzeczy, którą to praktyką sami siebie kształtujemy. To od niej wszystko zależy, jej zawdzięczamy wszystko, co nam się udaje, ona jest winna wszystkiemu, co nam się nie udaje. Doszukiwanie się jakiegoś metafizycznego

uzasadnienia, jakiejś mistycznej „tożsamości narodu” jest ślepą uliczką i nic nie da. Ta książka nie jest też żadną próbą zbiorowej psychoanalizy polskiego społeczeństwa. Od tego mamy innych autorów, którzy robią to lepiej niż ja. W  tej książce nie chodzi w  ogóle o  żaden charakter ani o  psychikę jednostek, o czym piszę w rozdziale „Przerost wiary w czynnik ludzki”. Jak to ktoś kiedyś ujął na Facebooku, „kryzysy mają przyczyny. Przeważnie szerszej natury niż psychika jakiegoś typa”[1]. Nie piszę więc o psychice osób, ale raczej o tym, jak działają organy państwa, jak funkcjonuje nasze zbiorowe myślenie, o  tym, do czego przyzwyczailiśmy się jako społeczeństwo i  do czego nas i siebie przyzwyczaiły nasze instytucje. W tym też sensie, mimo że przytaczam wiele namacalnych przykładów, książka nie jest oskarżeniem skierowanym przeciwko komukolwiek konkretnemu. Jak pisałem w rozdziale o kozłoofiaryzmie, takie oskarżanie jest nie tylko nieetyczne, ale również przeciwskuteczne. Podkreślę raz jeszcze: jesteśmy w  tym wszystkim razem. Omówione tu błędy popełniamy wszyscy. Ta książka stara się nie redukować polskiego doświadczenia do jednego wymiaru. Nie dowodzę, że polskość da się sprowadzić do jednej płaszczyzny czy odczytać według jednego klucza. Celowo korzystam ze źródeł ultrademokratycznie, przywołuję tu rzeczy najróżniejsze, od wpisów na Twitterze po raporty o  katastrofach, bo chcę pokazać, że opisane zjawiska są tak ogólne, a  zarazem tak głęboko zakorzenione, że realizują się w każdej dziedzinie życia i  w  każdym porządku rzeczywistości. Unikam więc syntezy rozumianej jako jedna odpowiedź na wszystko, ale zarazem ją przeprowadzam, owszem, ale tylko w tym sensie, że staram się ogarnąć wielość dostępnych wątków. Nie jest to również podejście publicysty, ta książka jest aktualna, ale nie doraźna, nie forsuję w  niej żadnej krótkoterminowej tezy. To nie jest komentarz do dzisiejszej polityki czy sytuacji społecznej. Owszem, czerpię przykłady z rozedrganej bieżączki czasów, w których książka powstała, ale

przytaczam tu tylko te, które mają dla polskości sens szerszy, te, które są przejawami tendencji trwających dłużej. Interesują mnie stulecia, nie dekady. Jest chyba dla każdego oczywiste, że natręctwo porównywania czy optymizm magiczny to nie są rzeczy, które przydarzyły się nam dzisiaj czy wczoraj. Nie piszę w tej książce o rzeczach, które zmieniają się z roku na rok czy z  dziesięciolecia na dziesięciolecie, takich jak choćby wspomniana szyldoza. One bowiem znikną (oby!) w  podobnej skali czasowej, w  jakiej się pojawiły. A  jasne jest chyba, że długie trwanie autorasizmu rozgrywa się w  skali nieporównanie szerszej. Oddzielne wyjaśnienie należy się kategorii narodowej. W  tej książce, siłą rzeczy, słowa „Polak”, „Polka”, „Polki” i  „Polacy” odmieniane są na wszystkie sposoby i  przez wszystkie możliwe przypadki. Jest to jednak kategoria kulturowa, a  nie esencjalno-narodowa, i  starałem się ją harmonijnie łączyć z  domyślnym „my”, podkreślającym naszą solidarność w  tym wszystkim. Potoczne „Polak, Polka, Polki, Polacy” oznacza po prostu członkinie i  członków naszego społeczeństwa. Choć oczywiście poprawniej byłoby używać ściślejszego, ale nudnego literacko „my, obywatelki i obywatele Rzeczypospolitej, a  także wszyscy wywodzący swoje związki z polskością z innych źródeł”. Polskość jest kategorią ewidentnie nabytą, a  nie wrodzoną. Jak wyjaśniam w  rozdziale o  narodowym esencjalizmie, to nie jest tak, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, dlatego że jesteśmy Polakami. Takie myślenie jest właśnie jednym z  błędów polskości. Polskość, bycie Polakiem to nie jest kategoria genetyczna czy rasowa, ale pewien wyuczony modus operandi, pewien zespół praktyk, sposobów życia. A  to daje nutę optymizmu: bo skoro to jest wyuczone, to można się tego oduczyć. I tak właśnie przeskakujemy do ostatniej wątpliwości, a więc do tego, czy ta książka nie jest nadmiernie negatywna? Cóż, hurapozytywna nie jest. Ale czy nadmiernie smutna? Opisane tutaj zjawiska są faktem, choć oczywiście każdy spotka się

z  nieco inną ich kombinacją. Niektóre części polskiego świata działają lepiej, inne gorzej – sam wciąż spotykam i takie, które funkcjonują świetnie, jak i takie, które działają fatalnie. Nie ma reguły, a  problemy możliwe są wszędzie. Wychodzę tu jednak z  założenia, że nie ma sensu ani przyszłości chowanie głowy w piasek, ukrywanie problemów i udawanie, że czegoś nie ma. To jest chyba jasne: lepiej twardo spojrzeć prawdzie w oczy, niż przed nią uciekać. A przede wszystkim: to jest postawa bardziej pozytywna, bardziej konstruktywna i  postępowa. Mówi się, że w Polsce próbowano różnych ustrojów społecznych, ale zawsze koniec końców wychodził feudalizm. Dodam więc od siebie, że najlepszą drogą, żeby to błędne koło wiecznego feudalizmu przerwać, jest szczera konfrontacja z  problemami, które opisałem wyżej. W  tym więc sensie celem tej książki jest katalizować i  przyspieszać rozwiązania. A  moim największym szczęściem byłoby dożyć chwili, w  której nauczymy się bronić przed katastrofami i fakapami argumentem typu: „Tak tego nie róbmy, bo to zwykły tupolewizm”. Z  jeszcze innej strony patrząc, trudno też nie dostrzec, że to i  owo idzie już ku lepszemu. Na pierwszy rzut oka obraz Rzeczypospolitej, jaki tu przedstawiłem, może wydawać się dość przerażający, ale faktem jest, że niektóre przynajmniej sprawy się poprawiają. Miałem okazję to zaobserwować na przykładzie kilku historii, które zebrałem do tej książki. Między zgromadzeniem materiałów a oddaniem tekstu do druku wiele się w  niejednej z  nich rozwinęło. Rolnik z  Wieczfni dostał już odszkodowanie za utracony traktor, a niejeden wątek musiałem w  ogóle wykreślić… bo po prostu przestał świadczyć o  tym, że w Polsce jest źle. I niech to będzie znamiennym – bo milczącym! – dowodem optymizmu. Bo nie widać przecież tych wszystkich rzeczy, które się poprawiły na tyle, że musiały z książki wypaść. Żaden optymizm nie jest jednak możliwy na samotnej wyspie. Nigdzie nie dojdziemy, jeśli będziemy szli w pojedynkę – ani jako społeczeństwo, ani jako autorzy książek. Dlatego też chciałbym skończyć podziękowaniami dla wszystkich, którzy służyli mi radą i  wsparciem na różnych etapach powstawania

tej książki. Wszystkim moim rozmówcom, osobistym i  internetowym, wszystkim bliższym i  dalszym przyjaciołom z  Facebooka, którzy służyli radą, pomysłem i  inspiracją, w  tej usieciowionej mądrości zbiorowej, w  tym zmyśle wspólnym, w  tej wiecznej kawiarni filozoficzno-literackiej, dzięki Wam wszystkim, którzy chcieliście się przysiąść do mojego stolika.

 

Podziękowanie specjalne

J

est jednak ktoś, komu chciałbym podziękować osobno i  szczególnie. Tym człowiekiem jest Michał Dobrzański, mój serdeczny przyjaciel, wspaniały i mądry człowiek. Tej książki nie byłoby bez niego, bo wzięła się ona z naszych wspólnych rozmów o  Polsce. O  nieodmiennie fascynującoprzerażającej specyfice życia w  naszym kraju zaczęliśmy rozmawiać wkrótce po tym, jak się poznaliśmy… i  tak już zostało, ta rozmowa toczyła się latami. Ten temat był z nami od zawsze i od zawsze sprawiał nam wiele radości – radości, którą warto się podzielić. Stąd też, naturalnie, urodził się pomysł, żeby to wszystko spisać. Pojawił się już dawno, wczesną wiosną 2012 roku. Był to dość szczególny moment, bo wkrótce rozjechaliśmy się po świecie – Michał wyjechał do Niemiec, ja do USA. Czasowe oddalenie dało dodatkowy impuls – wiadomo przecież, że z daleka obserwuje się własny kraj najpilniej. W czerwcu 2015 roku spotkaliśmy się wreszcie na solidną, kilkudniową naradę, w  czasie której porządkowaliśmy nasze refleksje i zastanawialiśmy się, jak najlepiej ubrać je w siatkę pojęciową. Mniej więcej do tego momentu planowaliśmy tę książkę napisać wspólnie. Niestety, najzwyklejsza ludzka życióweczka, obowiązki i  rytmy życia zweryfikowały te zamierzenia. Michał musiał zająć się swoimi tematami, a  do napisania książki usiadłem już sam. I  mam nadzieję, że to, co w  niej napisałem, jest przynajmniej w  połowie tak śmieszne i  trafne jak tamte nasze rozmowy. Michałowi zawdzięczam – a  razem ze mną i  Wy zawdzięczacie – wielką część pomysłów tu opisanych, przypuszczam, że część celniejszą i zabawniejszą. Nie byłoby tej

książki bez Michała i  brakowało mi go w  tym pisaniu, ale oczywiście wszystkie niedociągnięcia tekstu, tak humoru, jak stylu i analizy, spadają już tylko na mnie.

 

Źródła

Książki

Cejrowski Wojciech, Wyspa na prerii, Zysk, Poznań 2014. Czapliński Przemysław, Poruszona mapa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016. Człowiek według Mrożka. Rysunki 1950–2000, słowo/obraz/terytoria, Gdańsk 2000. Domosławski Artur, Wykluczeni, Wielka Litera, Warszawa 2016. Graff Agnieszka, Matka feministka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014. Herbert Zbigniew, 89 wierszy, a5, Kraków 2003. Hugo-Bader Jacek, Biała gorączka, Czarne, Wołowiec 2009. Hugo-Bader Jacek, Dzienniki kołymskie, Czarne, Wołowiec 2011. Hugo-Bader Jacek, W  rajskiej dolinie wśród zielska, Czarne, Wołowiec 2010. Kaczyński Jarosław, Polska naszych marzeń, Akapit, Lublin 2011. Krasowski Robert, Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt, Czerwone i Czarne, Warszawa 2016. Król Marcin, Byliśmy głupi, Czerwone i Czarne, Warszawa 2015. Krzymowski Michał, Dzierżanowski Marcin, Smoleńsk. Zapis śmierci, The Facto, Warszawa 2011. Leszczyński Adam, No dno po prostu jest Polska, WAB, Warszawa 2017. Maleńczuk Maciej, Chamstwo w  państwie, Czerwone i  Czarne, Warszawa 2016. Mickiewicz Adam, Utwory wybrane, t. 5, Czytelnik, Warszawa 1957.

Migalski Marek, Parlament ANTYeuropejski, The Facto, Warszawa 2014. Orzechowski Marek, Belgijska melancholia, Muza, Warszawa 2011. Osiecki Jan, Białoszewski Tomasz, Latkowski Robert, Ostatni lot. Przyczyny katastrofy smoleńskiej. Śledztwo dziennikarskie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010. Osiecki Jan, Białoszewski Tomasz, Latkowski Robert, Prószyński Mieczysław, Ostatni lot. Raport w  sprawie katastrofy, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011. Pogorzelski Piotr, Barszcz ukraiński, Helion, Gliwice 2014. Sienkiewicz Henryk, Pan Wołodyjowski, dostęp online: https://pl.wikisource.org/wiki/Pan_Wołodyjowski/Rozdział_LV Sowa Jan, Inna Rzeczpospolita jest możliwa! Widma przeszłości, wizje przyszłości, WAB, Warszawa 2015. Springer Filip, 13 pięter, Czarne, Wołowiec 2015. Staszewski Kazik, Idę tam gdzie idę. Autobiografia, Kosmos, Warszawa 2015. Szczerek Ziemowit, Przyjdzie Mordor i  nas zje, czyli tajna historia Słowian, Ha!art, Kraków 2013. Śpiewak Jan, „Ukradzione miasto”, Warszawa, Arbitror, 2017. Wałkuski Marek, Ameryka po kawałku, Znak, Kraków 2014.

Gazety lub czasopisma „Angora” „Gazeta Wyborcza” „Newsweek” „Pressje” „Tygodnik Powszechny”

Akty prawne i dokumenty oficjalne

Dekret z  26.10.1945 o  własności i  użytkowaniu gruntów na obszarze m. st. Warszawy Dziennik Ustaw Kodeks Drogowy

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej Raport końcowy z badania zdarzenia lotniczego nr 192/2010/11 samolotu Tu-154M nr 101 zaistniałego dnia 10 kwietnia 2010 r. w rejonie lotniska Smoleńsk Północny

Portale internetowe

bankier.pl bliskopolski.pl daily.art.pl dwutygodnik.com dziennikbaltycki.pl dzienniklodzki.pl facebook.com foch.pl gazeta.pl gazetakrakowska.pl gazetaostrowska.pl gazetaprawna.pl gpcodziennie.pl instytutobywatelski.pl konsultacje.um.warszawa.pl krytykapolityczna.pl kulturaliberalna.pl literat.ug.edu.pl marekborowski.pl metrocafe.pl natemat.pl newsweek.pl nowyobywatel.pl nto.pl oaspl.org old.pis.org.pl opinie.wp.pl partiarazem.pl piekielni.pl

policja.pl polityka.pl polskieradio.pl radiokrakow.pl rp.pl rynekinfrastruktury.pl tokfm.pl transport.gov.pl tvn24.pl tygodnikprzeglad.pl twitter.com vontrompka.com wikipedia.org wikisource.org wirtualnemedia.pl wprost.pl wyborcza.pl youtube.com zaimo.pl ztm.waw.pl

Inne

„(A)pollonia”, reż. Krzysztof Warlikowski (2009)

 

Przypisy końcowe

1  Jan Sowa: w  Polsce już dzisiaj jest gorzej niż w  Grecji, rozmowa Grzegorza Wysockiego z Janem Sową, portal opinie.wp.pl, publikacja: 1.07.2015, dostęp: 27.07.2016, źródło: http://opinie.wp.pl/jan-sowa-wpolsce-juz-dzisiaj-jest-gorzej-niz-w-grecji-6016712984777345a 2  A. Domosławski, Wykluczeni, Wielka Litera, Warszawa 2016, s. 445.

Niedasizm 1  G. Sroczyński, Jak zostałem pomagierem PiS. Polemika z  Aleksandrem Smolarem, portal wyborcza.pl, publikacja: 19.05.2016, dostęp: 19.05.2016. Sroczyński cytuje tutaj opinię prof. Tomasza Koncewicza: „wybitny prawnik prof. Tomasz Koncewicz mówi, że polscy sędziowie są mistrzami w  tłumaczeniu obywatelom, dlaczego sąd nie może się ich sprawą zająć”. Źródło: http://wyborcza.pl/1,75968,20097985,jakzostalem-pomagierem-pis-polemika-z-aleksandremsmolarem.html#ixzz49C8RYNaP 2 

Mój przyjaciel Kaczyński, rozmowa Grzegorza Sroczyńskiego z Ludwikiem Dornem, „Gazeta Wyborcza”, 5–6.11.2016, s. 15.



Zamieszczone 9.12.2013 przez użytkownika Ferian na portalu piekielni.pl, dostęp: 23.03.2016, źródło: http://piekielni.pl/56677



Rowerzyści znów zaatakowani polbrukiem, gazeta.pl, dostęp: 16.09.2012, źródło: http://szczecin.gazeta.pl/szczecin/1,34939,12488318,Rowerzysci_znow_ zaatakowani_polbrukiem__KOMENTARZ.html#ixzz26agtKv1F

5  J. Różalski, Kolorowy pochód Orzeł Może. Ptak z czekolady odsłonięty!, [RELACJA I WIDEO], portal wyborcza.pl, publikacja: 2.05.2013, dostęp: 30.03.2016, źródło: http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34889,13839564,Kolorowy_p ochod_Orzel_Moze__Ptak_z_czekolady_odsloniety_.html

Kultura dezinformacji 1 

K. Jasińska, Urzędnicza nowomowa miasta Krakowa, portal dziennikbaltycki.pl, publikacja: 10.09.2010, dostęp: 15.06.2015, źródło: http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/305464,urzedniczanowomowa-miasta-krakowa,2,id,t,sa.html



J. Noch, Zagubieni w  gąszczu urzędniczego bełkotu. Jak nauczyć urzędników pisać po polsku?, portal natemat.pl, publikacja: 22.10.2012, dostęp: 15.06.2015, źródło: http://natemat.pl/36333,zagubieni-wgaszczu-urzedniczego-belkotu-jak-nauczyc-urzednikow-pisac-popolsku

3  Tamże. 4  Na tropie urzędniczego bełkotu: Jak płacić za wywóz śmieci, autor: bed, portal wyborcza.biz, publikacja: 13.09.2013, dostęp: 15.06.2015, źródło: http://wyborcza.biz/Polska_czyta_umowy/1,134199,14942327,Na_tropi e_urzedniczego_belkotu__Jak_placic_za_wywoz.html 5 

Rozporządzenie Rady Ministrów z  11.02.2015 w  sprawie wprowadzenia obowiązkowych ćwiczeń wojskowych, Dz. U. z  dn. 9.03.2015, poz. 321, dostęp: 8.12.2015, źródło: https://n-43.dcs.redcdn.pl/dcs/o2/tvn/webcontent/m/p1/f/ebb71045453f38676c40deb9864f811d/6aff4c50-c82211e4-b5f7-0025b511229e.pdf



Wpis użytkownika Jacek Sońta (@JacekSonta) na Twitterze z 11.03.2015, godz. 10.10, dostęp: 8.12.2015.

7  Polska czyta umowy: Jednakowoż w  szczególności analizując [List], autorka: Katarzyna, portal wyborcza.biz, publikacja: 7.11.2013, dostęp: 15.06.2015, źródło: http://wyborcza.biz/Polska_czyta_umowy/1,134199,14907167,Polska_cz yta_umowy__Jednakowoz_w_szczegolnosci_analizujac.html#ixzz3d8Jr 8Sgq 8  Wizja lokalna dokonana 9.12.2015.

9  Tę historię przytaczam za: J. Kosmatka, Jadąc al. Włókniarzy możesz stracić prawo jazdy. Mylące oznaczenia na estakadzie, portal dzienniklodzki.pl, publikacja: 13.06.2015, dostęp: 7.12.2015, źródło: http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/3898363,jadac-al-wlokniarzymozesz-stracic-prawo-jazdy-mylace-oznaczenia-naestakadzie,id,t.html 10  Dostęp: 29.06.2016, v=dNk_CDwTOVQ

źródło:

https://www.youtube.com/watch?

11  Patrz też: M. Dobrzański, Dezinformacja pasażerska, portal instytutobywatelski.pl, publikacja: 18.04.2013, dostęp: 14.12.2017, źródło: http://www.instytutobywatelski.pl/14819/blogi/wtrasie/dezinformacja-pasazerska 12  D. Wodecka, Ostatnia szansa dla państwa polskiego, portal wyborcza.pl, publikacja: 13.06.2015, dostęp: 19.07.2016. źródło: http://wyborcza.pl/magazyn/1,145323,18111785,Ostatnia_szansa_dla_p anstwa_polskiego.html#TRwknd 13  Tamże. 14  Publikacja: 25.05.2016, dostęp: 29.06.2016, http://www.ztm.waw.pl/aktualnosci.php?i=1658&c=100&l=1

źródło:

Autorasizm 1  Za: Kaczka i tłuste koty, „Angora” nr 19 (8.05.2016), s. 14. 2  Cytat ze sławnego przemówienia Zbigniewa Stonogi do narodu po wyborach jesienią 2015 roku, dostęp: 28.04.2017, źródło: https://www.youtube.com/watch?v=3KtVI3hRjc0 3  Por np.: „Parawaning” nielegalny? Prawnik: niedługo wejdą na plażę z  domkiem i  też się rozłożą, portal tvn24.pl, publikacja: 14.08.2015, dostęp: 1.12.2015, źródło: http://www.tvn24.pl/pomorze,42/prawnicyparawaning-nielegalny,568604.html 4  K. Zyzik, „Janusze” znaczą teren, portal nto.pl, publikacja: 23.08.2015, dostęp: 1.12.2015, źródło: http://www.nto.pl/opinie/art/6246908,janusze-znaczateren,2,id,t,sa.html 5 

A. Bańkowska, Polska plaża parawaningiem stoi. Dosłownie! „To fenomen naszej kultury”, portal gazeta.pl, publikacja: 17.08.2015, dostęp: 2.12.2015, źródło: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,18582458,polskaplaza-parawaningiem-stoi-doslownie-to-fenomen-naszej.html#MT

6  Polskie plaże światową stolicą „parawaningu”. „O  piątej wstajemy i  robimy rezerwację”, portal tvn24.pl, publikacja: 4.08.2015, dostęp: 1.12.2015, źródło: http://www.tvn24.pl/pomorze,42/polskie-plazestolica-swiatowego-parawaningu,565836.html. Podobnie czytamy w: A. Bańkowska, Polska plaża parawaningiem stoi…, dz. cyt.: „Morze parawanów nad – nomen omen – Morzem Bałtyckim to stosunkowo nowe zjawisko”. 7  Wpis użytkownika Mariusz Recko (@ReckoM4niek23) na Twitterze, publikacja: 5.08.2015, dostęp: 1.12.2015, źródło: https://twitter.com/ReckoM4niek23/status/629033316541427712 8  M. Stangret, Parawaning uprzykrza życie na polskich plażach. Ale rodacy już znaleźli sposób – namioting, publikacja: 6.08.2015, dostęp: 1.12.2015, źródło:

http://metrocafe.pl/metrocafe/1,145523,18514849,parawaninguprzykrza-zycie-na-polskich-plazach-ale-rodacy-juz.html 9  „Janusze” znaczą teren, dz. cyt. 10  J. Wardawy, Parawaning forever – czyli Janusze na plaży, portal gazetaostrowska.pl, publikacja: 14.08.2015, dostęp: 1.12.2015, źródło: http://gazetaostrowska.pl/parawaning-forever-czyli-janusze-na-plazy/ 11  Wszystkie komentarze są autentyczne i  pochodzą z  różnych stron i portali internetowych, zebrane jesienią 2012 roku. 12  Skrajnie negatywnemu wyobrażeniu Polaków o  Polsce i  o  sobie samych poświęcona jest książka Adama Leszczyńskiego No dno po prostu jest Polska (WAB, Warszawa 2017). 13  P. Jedlecki, Samorządowcy o  swoich mieszkańcach: Nie będziemy się dzielić władzą z  „pieniaczami”, portal wyborcza.pl, publikacja: 7.03.2013, dostęp: 29.05.2016, źródło: http://wyborcza.pl/1,76842,13517341,Samorzadowcy_o_swoich_mieszk ancach__Nie_bedziemy_sie.html#ixzz4A2pJwb6e 14  Tamże. 15  Tamże. 16  Tamże. 17  Tamże. 18  Tamże. 19  E. Szybowicz, Dwa gabinety, portal krytykapolityczna.pl, publikacja: 15.12.2012, dostęp: 15.11.2015, źródło: http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/zdrowie/20121215/dwagabinety 20  Tamże. 21  T. Urzykowski, Fińska odsiecz dla domków z  Ujazdowa. Miasto odpuści?, portal wyborcza.pl, publikacja: 4.12.2012, dostęp: 4.12.2012, źródło: http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34889,12977313,Finska_odsi ecz_dla_domkow_z_Ujazdowa__Miasto_odpusci_.html

22  Patrz też: T. Urzykowski, Fińska odsiecz…, dz. cyt., oraz tenże, Fińskie domki zostaną! Finowie przekonali urzędników, portal wyborcza.pl, publikacja: 12.1..2012, dostęp: 12.12,2012, źródło: http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34889,13033873,Finskie_do mki_zostana__Finowie_przekonali_urzednikow.html 23  Rysunek autorstwa Małgorzaty Halber, opublikowany na stronie Bohater na Facebooku 24.08.2012, dostęp: 29.05.2016, źródło: https://www.facebook.com/bohater1/photos/pb.317459858335274.-220 7520000.1464533339./351429054938354/?type=3&theater 24  Człowiek według Mrożka. Rysunki 1950–2000, słowo/obraz/terytoria, Gdańsk 2000, s. 222. 25  http://www.vontrompka.com/blog/page/21/, dostęp: 29.05.2016. 26  http://www.daily.art.pl/2007-01-03, dostęp: 13.06.2015. 27  P. Gulda, Autor „God Hates Poland”: Polacy to minogi bez kręgosłupów (rozmowa z  Michałem R. Wiśniewskim), portal gazeta.pl, dostęp: 13.12.2015, źródło: http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,138262,19312734,autor-god-hatespoland-polacy-to-minogi-bez-kregoslupow.html#TRwknd 28  D. Bartoszewicz, Warszawa pośmiewiskiem Europy. Milion kary za reklamy?, portal wyborcza.pl, publikacja: 5.09.2012, dostęp: 16.12.2015, źródło: http://wyborcza.pl/1,126565,12425194,Warszawa_posmiewiskiem_Eur opy__Milion_kary_za_reklamy_.html#TRrelSST 29  M. Rejmer, Co to ma znaczyć? Tu nie ma McDonalda?, „Gazeta Wyborcza”, 12–13.12.2015, s. 33. 30  Tamże. 31  G. Wysocki, Szczerek sp. z  o.o., „Tygodnik Powszechny”, nr 3 (3471), 2016, s. 56. 32  Z. Szczerek, RZEŹ POSPOLITA: BEZPOLSZCZE (1), portal dwutygodnik.com, dostęp: 2.12.2015, źródło: http://www.dwutygodnik.com/artykul/6249-rzez-pospolitabezpolszcze-1.html

33  K. Puto, Ratunek dla Unii? Wywalenie Europy Środkowej na zbity pysk, portal krytykapolityczna.pl, publikacja: 10.09.2015, dostęp: 16.11.2015, źródło: http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/opinie/20150910/putowywalic-europe-srodkowa-na-zbity-pysk

Tupolewizm 1  W Ostatnim locie czytamy, że „jak twierdzą lotnicy z  36. SPLT, Robert Grzywna [drugi pilot] mógł mu [kapitanowi Protasiukowi] z powodzeniem pomóc [w rozmowie z kontrolą lotów w Smoleńsku]”. Jak jednak wynika z  czarnej skrzynki, całą korespondencję z  wieżą prowadził Protasiuk. „Drugi pilot […] pozostawał bierny przez większość lotu” (J. Osiecki, T. Białoszewski, R. Latkowski, M. Prószyński, Ostatni lot, dz. cyt., s. 502). 2  Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, Raport końcowy z  badania zdarzenia lotniczego nr 192/2010/11 samolotu Tu-154M nr 101 zaistniałego dnia 10 kwietnia 2010  r. w  rejonie lotniska Smoleńsk Północny, s.  221, dostęp: 17.02.2016, źródło: http://static.presspublica.pl/red/rp/pdf/kraj/RaportKoncowyTu154M.pdf 3  Tamże, s.  16 i  228. Na s.  229 czytamy też wprost: „Zdaniem Komisji, pilot próbował zrealizować́ zaplanowany manewr odejścia na drugi krąg za pomocą̨ systemu ABSU przy użyciu przycisku »odejście«”. 4 

Autorzy Ostatniego lotu relacjonują to tak: „Załoga najprawdopodobniej nie wiedziała (bo trudno nam uwierzyć, że złamała przepisy z premedytacją), że instrukcja eksploatacji Tu-154M zezwala na użycie automatycznego pilota w czasie podejścia w trybie ręcznym oraz automatycznym, ale tylko do momentu osiągnięcia wysokości decyzji (w tym wypadku stu metrów). Natomiast włączenie ABSU i  AT (co zrobiono w  czasie tego lądowania) jest możliwe tylko i  wyłącznie podczas lądowania na lotniskach wyposażonych w  ILS kategorii I oraz II. Wszystkie te informacje można znaleźć w instrukcji eksploatacji samolotu oraz w  podręczniku I.A. Piatina Dynamika lotu i pilotowanie samolotu Tu-154 (Динамика полета и пилотирование самолета Ту-154, Moskwa 1994) na s. 44. Piloci z 36. SPLT nie zdawali sobie z tego sprawy, bo podręczników oraz instrukcji prawdopodobnie nigdy nie czytali. Uczyli się latać jeden od drugiego. W systemie nauki pojawił się krytyczny błąd” (J. Osiecki, T. Białoszewski, R. Latkowski, Ostatni lot. Przyczyny katastrofy smoleńskiej. Śledztwo dziennikarskie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s. 153–154). Oraz dalej: „Dowódca,

tak jak wcześniej planował, spróbował odejść w  automacie […]. Nacisnął przycisk odejścia na drugi krąg. Urządzenie jednak nie zareagowało tak, jak chciałby. Samolot nie zaczął się wznosić. […] Przycisk automatycznego odejścia nie zadziałał, bo w  tej sytuacji nie mógł. To urządzenie pracuje tylko wtedy, gdy otrzymuje sygnał z ILS. A tego systemu na lotnisku w Smoleńsku nie było” (tamże, s. 159). 5  Raport końcowy…, dz. cyt., s. 233. 6  Tamże. 7  Ostatni lot. Raport…, dz. cyt., s. 34. 8  Raport końcowy…, dz. cyt., s. 204. 9  Ostatni lot. Raport…, dz. cyt., s. 34. 10  M. Krzymowski, M. Dzierżanowski, Smoleńsk. Zapis śmierci, The Facto, Warszawa 2011, s. 49–51. 11  Ostatni lot. Raport…, dz. cyt., s. 63. 12  Raport końcowy…, dz. cyt., s. 13. 13  Tamże, s. 308. 14  Tamże, s. 207. 15  Tamże. 16  Tamże, s. 203–204. 17  Tamże, s. 204. 18  Tamże. 19  Tamże. 20  Tamże. 21  Ostatni lot. Raport…, dz. cyt., s. 60–61. 22  Ostatni lot. Przyczyny…, dz. cyt., s. 109–110. 23  Tamże, s. 110. 24  Ostatni lot. Raport…, dz. cyt., s. 40.

25  Tamże, s. 41. 26  Tamże, s. 36–37. 27  Ostatni lot. Przyczyny…, dz. cyt., s. 154. 28  Raport końcowy…, dz. cyt., s. 104–134. 29  Ostatni lot. Raport…, dz. cyt., s. 63. 30  Tamże, s. 258. 31  Tamże, s. 86. 32  Tamże, s. 258. 33  Tamże, s. 82. 34  Tamże. 35  Tamże, s. 250. 36  Tamże, s. 262. 37  Tamże, s. 261. 38  Tamże, s. 88. 39  Tamże, s.105.

Optymizm magiczny 1  A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, [w:] tegoż Utwory wybrane, Czytelnik, Warszawa 1957, tom IV, s. 158. 2  Cytat ze stenogramu rozmów w  kabinie pilotów, 10.04.2010, godz. 8.11:01–8.11:05. Cyt. za: Ostatni lot…, dz. cyt., s. 404. 3  J. Dziadul, Tylko ludzi i  ptaków żal, portal polityka.pl, publikacja: 27.01.2016, dostęp: 6.02.2016, źródło: http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1648698,1,10-lat-temuzawalil-sie-dach-hali-mtk-winnych-nadal-trudno-wskazac.read 4  Tamże. 5  Tamże. 6  Tamże. 7 

Zapis rozmowy Jacka Bańki z  prezydentem Krakowa Jackiem Majchrowskim w  Radiu Kraków, 19.02.2016, dostęp: 22.02.2016, źródło: https://www.radiokrakow.pl/rozmowy/j-majchrowski-podczassdm-w-krakowie-moze-byc-ciezko-zachecam-do-wyjechania-nazielona-trawke/

8  Tamże. 9  Wysokie ryzyko dla życia ludzi w  czasie Światowych Dni Młodzieży. Organizatorzy: „Nie ma planu B”, podpisane lulu, portal gazeta.pl, publikacja: 4.04.2016, dostęp: 23.05.2016, źródło: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,19863536,wysokieryzyko-dla-zycia-i-zdrowia-ludzi-rzadowi-eksperci.html 10  L. Kostrzewski, P. Miączyński, Zatrważające dane ZUS, na emerytury może zabraknąć nawet 400 mld zł, portal wyborcza.biz, publikacja: 24.02.2016, dostęp: 24.02.2016, źródło: http://wyborcza.biz/biznes/1,147880,19669459,zatrwazajace-dane-zusna-emerytury-moze-zabraknac-nawet-400.html#Czolka3Img

Antyproceduralizm 1  J. Śpiewak, Ukradzione miasto, Arbitror, Warszawa 2017, s.  255. Ten passus, w lekko zmienionej wersji, występuje też u tego autora w eseju Pęknięta guma a  sprawa polska, portal krytykapolityczna.pl, publikacja: 16.03.2016, dostęp: 15.04.2016, źródło: http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20160316/peknieta-gumasprawa-polska 2  Smoleńsk. Zapis śmierci, dz. cyt., s. 215. 3  Raport końcowy…, dz. cyt., s. 33. 4  Tamże. 5  Smoleńsk. Zapis śmierci, dz. cyt., s. 215. 6  I. Kacprzak, Prawda o  wypadku prezydenta, [w:] „Rzeczpospolita”, 18.03.2016, s. A8. 7  J. Śpiewak, Ukradzione miasto, dz. cyt., s.  255. Ten fragment również jest niemal dokładnym powtórzeniem wywodu autora z  eseju Pęknięta guma a sprawa polska, dz. cyt. 8  Z. Czarnecki, Polska wojna w  trzeciej – światowej, cyt. za: „Pressje 2012”, teka 30/31, s.  177. Pierwodruk: Z. Czarnecki, Polska wojna w trzeciej – światowej, Biblioteczka Pogoni, Londyn 1951.

Zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności 1 

Wymiana zdań odbyła się w  dniach 21–22.07.2016 na profilu facebookowym Pełnomocnika Prezydenta m.st. Warszawy ds. komunikacji rowerowej, dostęp: 27.07.2016, źródło: https://www.facebook.com/PelnomocnikRowerowyWarszawa/posts/10 53549951380469



R. Krasowski, Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt, Czerwone i Czarne, Warszawa 2016, s. 222.



Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej, art. 133 ust. 3. Dostęp: 21.04.2016, źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Konstytucja_Rzeczypospolitej_Polskiej/R ozdział_5

4  Dekret z  26.10.1945 o  własności i  użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy (Dz. U. z  dn. 21.11.1945). Dostęp 20.06.2016, źródło: http://www.przyjazna-warszawa.pl/nieruchomosci/tekst-dekretu.html 5 

Dekret Bieruta, [w:] Wikipedia, dostęp https://pl.wikipedia.org/wiki/Dekret_Bieruta

20.06.2016,

źródło:

6  J. Śpiewak, Biedna Hanna Gronkiewicz-Waltz patrzy na reprywatyzację, portal krytykapolityczna.pl, publikacja: 6.04.2016, dostęp: 20.04.2016, źródło: http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20160406/hannagronkiewicz-waltz-warszawa-reprywatyzacja 7  Patrz: F. Springer, 13 pięter, Czarne, Wołowiec 2015. 8  J. Śpiewak, Biedna Hanna Gronkiewicz-Waltz..., dz. cyt. 9  Opublikowane na stronie Miasto Jest Nasze na Facebooku 7.04.2016, dostęp: 20.04.2016, źródło: https://www.facebook.com/miastojestnasze/posts/1105878169474579:0 10  V. Krasnowska, Czyje te nasze kamienice?, portal polityka.pl, publikacja: 4.08.2015, dostęp: 20.04.2016, źródło: http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1624275,1,usta wa-reprywatyzacyjna-ma-uderzyc-w-oszustow.read

11  Tamże. 12  Tamże.

Norma europejska 1  M. Król, Byliśmy głupi, Czerwone i Czarne, Warszawa 2015, s. 10. 2  P. Pogorzelski, Barszcz ukraiński, Helion, Gliwice 2014, s. 22. 3  Dostęp: 16.12.2015, źródło: https://www.onr.com.pl/deklaracja-ideowa/ 4  „Kluczowym dla zrozumienia ukraińskiego i ogólnie postradzieckiego designu mieszkań jest pojęcie euroremontu. »Euro-« – to znaczy tak, jak mieszkańcy byłego ZSRR wyobrażają sobie, że jest w Europie” – P. Pogorzelski, Barszcz ukraiński, dz. cyt., s. 22. 5  B. Aksamit, Piękne czterdziestoletnie, czyli architektoniczne skarby z  czasów PRL, portal wyborcza.pl, publikacja: 3.04.2014, dostęp: 16.12.2015, źródło: http://wyborcza.pl/zdjeciazhistoria/1,135836,15737204,Piekne_czterdzi estoletnie__czyli_architektoniczne.html 6 

Por. https://media.ef.com/__/~/media/centralefcom/epi/downloads/fullreports/v5/ef-epi-2015-english.pdf, dostęp: 31.12.2017.

np.

7  R. Krasowski, Czas Kaczyńskiego…, dz. cyt., s. 294. 8  Patrz też: Z. Szczerek, Licheń, czyli ja, portal wyborcza.pl, publikacja: 26.03.2016, dostęp: 24.01.2018, źródło: http://wyborcza.pl/magazyn/1,151483,19824503,lichen-czyli-jaszczerek.html

Nibypaństwo 1  G. Sroczyński, Jak zostałem pomagierem PiS. Polemika z  Aleksandrem Smolarem, portal wyborcza.pl, publikacja: 19.05.2016, dostęp: 19.05.2016, źródło: http://wyborcza.pl/1,75968,20097985,jak-zostalempomagierem-pis-polemika-z-aleksandremsmolarem.html#ixzz49C8RYNaP 2 

Nagranie rozmowy ówczesnego prezesa NBP Marka Belki i ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza pochodzące z  tzw. afery podsłuchowej, ujawnionej przez tygodnik „Wprost” w  czerwcu 2014  r. Cytowana rozmowa odbyła się prawdopodobnie w  lipcu 2013  r., dostęp: 29.06.2016, źródło: https://www.youtube.com/watch?v=aAfmXciiQTw 1.10:30 –1.11:20.

3  Tamże. 4  Tamże. 5  Tak się dogadują w Poznaniu. Budowali z dwóch stron, spotkać się nie udało, podpisano ib/kv, portal tvn24.pl, publikacja: 28.01.2015, dostęp: 6.03.2016, źródło: http://www.tvn24.pl/poznan,43/blotna-luka-nasrodku-chodnika,509968.html 6  A. Kublik, Jak policja znalazła i  zgubiła prof. Domańskiego. Wypadł z  systemu, portal wyborcza.pl, publikacja: 10.09.2014, dostęp: 6.03.2016, źródło: http://wyborcza.pl/1,76842,16614900,Jak_policja_znalazla_i_zgubila_pr of__Domanskiego_.html#ixzz427oUwjts 7  Tamże. 8  Tamże. 9  M. Paluch, Bank kontra klient. Zaskakujący finał pierwszej rozprawy, portal gazetakrakowska.pl, publikacja: 14.01.2014, dostęp: 29.06.2016, źródło: http://www.gazetakrakowska.pl/artykul/1088048,bank-kontraklient-zaskakujacy-final-pierwszej-rozprawy,id,t.html lub: http://samcik.blox.pl/2015/03/Wyrok-w-glosnym-procesie-szef-ProFuturis-zadal.html

10  Ł. Głombicki, M. Bryła, „Wychodzić, bo was pozabijamy”. Kibole sterroryzowali pasażerów pociągu [LIST CZYTELNICZKI], portal gazeta.pl, publikacja: 6.05.2013, dostęp: 7.03.2016, źródło: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,13859835,_Wychodz ic__bo_was_pozabijamy___Kibole_sterroryzowali.html 11  F. Springer, 13 pięter, dz. cyt., s. 159–160. 12  Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej, dostęp: 29.06.2016, źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Konstytucja_Rzeczypospolitej_Polskiej/R ozdział_2 13  F. Springer, 13 pięter, dz. cyt., s. 160–162. 14  Tamże, s. 163. 15  Tamże, s. 164. 16  Tamże, s. 169. 17  Tamże, s. 167. 18  Tamże, s. 165. 19  Tamże, s. 165–166. 20  Tamże, s. 166. 21  G. Sroczyński, List do cwaniaka, który wcisnął mi już wszystko: Szanowna cwana mendo!, portal wyborcza.pl, publikacja: 17.06.2015, dostęp: 9.03.2016, źródło: http://wyborcza.pl/duzyformat/1,145321,18134323,List_do_cwaniaka__ ktory_wcisnal_mi_juz_wszystko__Szanowna.html 22  Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej, dostęp: 29.06.2016, źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Konstytucja_Rzeczypospolitej_Polskiej/R ozdział_2 23  G. Sroczyński, List do cwaniaka, dz. cyt. 24  Tamże. 25  Tamże.

Wyrodne państwo 1  M. Wybieralski, js, Więcej praw dla pieszych. Zginie mniej osób?, portal wyborcza.pl, publikacja: 9.07.2013, dostęp: 29.04.2016, źródło: http://wyborcza.pl/1,76842,14250649,Wiecej_praw_dla_pieszych__Zgini e_mniej_osob_.html#ixzz47CaaVmJN 2  Zamieszczone 28.05.2013 przez użytkownika AlumDark na portalu piekielni.pl, dostęp: 26.02.2016, źródło: http://piekielni.pl/50730 3  Tamże. 4  Tamże. 5 

Zajął ciągnik rolnikowi bez długów. Asesor komorniczy usunięty z  zawodu, podpisane mm/ja, portal tvn24.pl, publikacja: 9.04.2015, dostęp: 29.02.2016, źródło: http://www.tvn24.pl/wiadomosci-zkraju,3/wykreslony-z-listy-asesorow-kara-dla-nieuczciwegokomornika,531990.html



S. Witkowska, Komornik zajął auto bezprawnie. Prokurator nie reagował, portal wyborcza.pl, publikacja: 22.07.2015, dostęp: 3.03.2016, źródło: http://lodz.wyborcza.pl/lodz/1,35153,18408221,komornik-zajalbezprawnie-samochod-prokuratur-nie-pomogl.html

7  Tamże. 8  Tamże. 9  Tamże. 10  Tamże. 11  A. Krukowska, Panowie życia, publikacja: 9.02.2015, dostęp: 3.03.2016, źródło: http://www.tygodnikprzeglad.pl/panowie-zycia/3/ 12  Zamieszczone 3.02.2016 przez użytkownika ~karla4654 na portalu piekielni.pl, dostęp: 26.02..2016, źródło: http://piekielni.pl/71068

13  Komentarz użytkownika SzatanWeMnieMocny na portalu piekielni.pl, publikacja: 25.02.2016, dostęp: 26.02.2016, źródło: http://piekielni.pl/71068 14  Wpis użytkownika Piotr Guział (@PiotrGuzial) na Twitterze 1.09.2013, dostęp: 2.03.2016, źródło: https://twitter.com/PiotrGuzial/status/374414190695297024?lang=pl 15  Wpis użytkownika Piotr Guział (@PiotrGuzial) na Twitterze 1.01.2014, dostęp: 19.07.2016, źródło: https://twitter.com/PiotrGuzial/status/418476638066999296 16  Wpis użytkownika Piotr Guział (@PiotrGuzial) na Twitterze 1.01.2014, dostęp: 19.07.2016, źródło: https://twitter.com/PiotrGuzial/status/418476209455251456?lang=pl 17  Wpis użytkownika Piotr Guział (@PiotrGuzial) na Twitterze 1.01.2014, dostęp: 19.07.2016, źródło: https://twitter.com/PiotrGuzial/status/418477859091800064?lang=pl 18  Wpis użytkownika Piotr Guział (@PiotrGuzial) na Twitterze 2.01.2014, dostęp: 19.07.2016, źródło: https://twitter.com/PiotrGuzial/status/418666112612831232 19  Wpis użytkownika Piotr Guział (@PiotrGuzial) na Twitterze 1.01.2014, dostęp: 19.07.2016, źródło: https://twitter.com/PiotrGuzial/status/418476638066999296 20  Wpis użytkownika Piotr Guział (@PiotrGuzial) na Twitterze 1.01.2014, dostęp: 19.07.2016, źródło: https://twitter.com/PiotrGuzial/status/418473742365634560 21  Wpis użytkownika Piotr Guział (@PiotrGuzial) na Twitterze 29.09.2013, dostęp: 19.07.2016, źródło: https://twitter.com/PiotrGuzial/status/384312654317502464?lang=pl 22  Wpis użytkownika Piotr Guział (@PiotrGuzial) na Twitterze 8.09.2013, dostęp: 19.07.2016, źródło: https://twitter.com/PiotrGuzial/status/376701043960459264?lang=pl

Fetysz jedności narodowej 1  Polska historia niewolnictwa, z Kacprem Pobłockim rozmawia Kacper Leśniewicz, portal tygodnikprzeglad.pl, publikacja: 21.04.2016, dostęp: 27.04.2016, źródło: http://www.tygodnikprzeglad.pl/polska-historianiewolnictwa/5/ 2 

A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, dostęp: 19.07.2016, źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Pan_Tadeusz_(wyd._1834)/Księga_dwun asta



Z. Krasiński, Psalm miłości, dostęp: http://literat.ug.edu.pl/psalmy/0003.htm

19.07.2016,

źródło:

4  https://www.youtube.com/watch?v=lKvDh7ZyOvI, dostęp: 12.01.2016. 5  Por. np. obrazek na stronie SokzBuraka na Facebooku opublikowany 18.02.2016, dostęp: 7.06.2016, źródło: https://www.facebook.com/sokzburaka/photos/pb.1452015088365848.2207520000.1465320840./1732662236967797/?type=3&theater 6  C. Michalski, Razem z PiS, „Newsweek”, 8 (2016), s. 23–25. 7  Tamże. 8  Tamże. 9 

Ł. Bertram, Niebezpieczeństwa cnoty. Razem z  KOD-em?, portal kulturaliberalna.pl, publikacja: 24.12.2015, dostęp: 19.07.2016, źródło: http://kulturaliberalna.pl/2015/12/24/bertram-partia-razem-kod-pis

10  M. Środa, Razem przeciw, portal wyborcza.pl, publikacja: 17.02.2016, dostęp: 19.07.2016, źródło: http://wyborcza.pl/1,75968,19636569,razem-przeciw.html 11  Tamże. 12  Tamże. 13  K. Szczuka, krytykapolityczna.pl,

Razem, młodzi (nie)przyjaciele!, portal publikacja: 10.12.2015, dostęp: 19.07.2016,

źródło: http://m.krytykapolityczna.pl/artykuly/opinie/20151210/szczukarazem-mlodzi-nieprzyjaciele

Rozbieżność prawa i zwyczaju 1  Wpis na stronie Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego S.A. w Krakowie na Facebooku 1.04.2016. 2  Chodzi m.in. o  artykuł 29a ustawy hazardowej z  2009  r. Por. np. https://www.zaimo.pl/content/hazard-w-polskim-internecie-czymozna-grac-legalnie/, dostęp: 15.03.2016. 3  M. Migalski, Parlament ANTYeuropejski, The Facto, Warszawa 2014, s. 30. 4  T. Żółciak, 2,5 km/h za szybko? Należy się 53 zł mandatu. Kierowcy będą karani za minimalne przekroczenie prędkości?, portal gazetaprawna.pl, publikacja: 4.02.2014, dostęp: 14.03.2016, źródło: http://prawo.gazetaprawna.pl/artykuly/775230,mandat-za-minimalneprzekroczenie-predkosci-wysokosc-kary-a-srednia-krajowa.html 5  Tamże. 6 

Dostęp: 20.06.2016, źródło: http://kodeksdrogowy.org/rozporzadzenia/w-sprawie-znakow-i-sygnalowdrogowych/znaki-drogowe-pionowe/znaki-zakazu

7  F. Springer, 13 pięter, dz. cyt., s. 163. 8 

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej, dostęp: 20.06.2016, źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Konstytucja_Rzeczypospolitej_Polskiej

Natręctwo porównywania 1 

Wpis użytkownika Russell Crowe (@russellcrowe) na Twitterze 16.06.2016. Dostęp: 23.06.2016, źródło: https://twitter.com/russellcrowe/status/743547393304494080?lang=pl



Oryginalny tweet „polskiego” Russella Crowe’a został usunięty. Przytaczam go za pośrednictwem wpisu użytkowniczki Beata Tadla (@beata_tadla) na Twitterze, publikacja: 21.06.2016, dostęp: 23.06.2016, źródło: https://twitter.com/beata_tadla/status/745387912506781696

3  M. Wałkuski, Ameryka po kawałku, Znak, Kraków 2014, s. 24. 4  W. Cejrowski, Wyspa na prerii, Zysk, Poznań 2014, s. 86. 5  M. Orzechowski, Belgijska melancholia, Muza, Warszawa 2011, s. 173. 6  M. Zawadzki, PiS sto lat za Ameryką, „Gazeta Wyborcza”, nr 293 (2015) z 16.12.2015, s. 14. 7  Filmik można zobaczyć np. tutaj: http://polska.newsweek.pl/polskatrybunal-media,artykuly,377830,1.html, dostęp: 22.07.2016. 8  Tamże. 9  Porównaliśmy rządy Kanady i  Polski. Tam władza to niemal sami eksperci. A  u  nas?, dostęp: 10.06.2016, źródło: https://www.youtube.com/watch?v=zqXeEssy9Mc 10  K. Staszewski, Idę tam gdzie idę. Autobiografia, Kosmos, Warszawa 2015, s. 320. 11  Por. np. http://www.bankier.pl/wiadomosc/Polska-kolej-jak-w-krajachtrzeciego-swiata-2693811.html; dostęp: 20.07.2016. 12  D. Maikowski, W  Bangladeszu oferta Netfliksa jest bogatsza niż w  Polsce, portal gazeta.pl, publikacja: 12.01.2016, dostęp: 12.01.2016, źródło: http://technologie.gazeta.pl/internet/1,113841,19462852,wbangladeszu-oferta-netfliksa-jest-szersza-niz-w-polsce.html#MT

13  Stan na 20.11.2017. 14  P. Pogorzelski, Barszcz ukraiński, dz. cyt. 15  Z. Szczerek, Przyjdzie Mordor i  nas zje, czyli tajna historia Słowian, Ha!art, Kraków 2013, s. 41. 16  Tamże, s. 43. 17  Tamże. 18  Tamże, s. 20. 19  Tamże, s. 23. 20  Tamże. 21  Tamże, s. 43. 22  Tamże, s. 99. 23  Tamże. 24  Tamże. 25  J. Hugo-Bader, Dzienniki kołymskie, Czarne, Wołowiec 2011, s. 143. 26  Tamże. 27  Tamże, s. 187. 28  Tamże. 29  Tamże, s. 211. 30  Tenże, W rajskiej dolinie wśród zielska, Czarne, Wołowiec 2010, s. 271. 31  Tamże, s. 271–272. 32  Tenże, Biała gorączka, Czarne, Wołowiec 2009, s. 207. 33  Tenże, Dzienniki kołymskie, dz. cyt., s. 282. 34  Tamże, s. 283. 35  Tenże, W rajskiej dolinie…, dz. cyt., s. 303. 36  Tamże.

37  Tenże, Biała gorączka, dz. cyt., s. 266. 38  Tamże, s. 372. 39  Tenże, W rajskiej dolinie…, dz. cyt., s. 274. 40  Tenże, Biała gorączka, dz. cyt., s. 172. 41  Tamże, s. 269. 42  Tamże, s. 283. 43  Tamże. 44  Tenże, W rajskiej dolinie…, dz. cyt., s. 268. 45  Tenże, Biała gorączka, dz. cyt., s. 249. 46  Tamże. 47  Tenże, Dzienniki kołymskie, dz. cyt., s.137. 48  Tamże. 49  Tamże. 50  Tamże. 51  Tamże. 52  Tamże. 53  J. Majmurek, Sienkiewicz na nowo. „Trylogia” pokazuje, jak ucieka nam nowoczesna Europa, portal wyborcza.pl, publikacja: 6.02.2016, dostęp: 25.02.2016, źródło: http://wyborcza.pl/1,75475,19589667,sienkiewicz-na-nowo-trylogiapokazuje-jak-ucieka-nam-nowoczesna.html#ixzz41Bs4wxN0

Przerost wiary w czynnik ludzki 1 

A. Graff, Matka feministka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014, s. 49.

2  Państwo tylko teoretyczne? Z  dr. hab. Arturem Wołkiem rozmawia Marceli Sommer, „Nowy Obywatel”, zima 2014, dostęp: 22.10.2016, źródło: http://nowyobywatel.pl/2015/02/02/panstwo-tylko-teoretyczne/ 3 

Portal bliskopolski.pl, dostęp: 2.02.2016, źródło: http://www.bliskopolski.pl/muzyka/leszek-czajkowski/spiewnikoszoloma-teksty/9-tesknota/

Kozłoofiaryzm 1  Z. Herbert, Domysły na temat Barabasza, [w:] tegoż 89 wierszy, a5, Kraków 2003, s. 81. 2  J. Dziadul, dz. cyt. 3  Tamże. 4  Tamże. 5 

Dostęp: 10.02.2016, źródło: http://web.archive.org/web/20130510141753/http://www.transport.gov. pl/files/0/1796009/zalobwpoz132013.pdf

6  M. Domagalski, Tragedia na magistrali: zawinił system czy człowiek?, portal rp.pl, publikacja: 5.03.2012, dostęp: 8.03.2012, źródło: http://www.rp.pl/artykul/216162,833511-Tragedia-na-magistrali— zawinil-system-czy-czlowiek.html 7  Tamże. 8 

K. Pawlak, Kto zawinił pod Szczekocinami? Dziś raport, portal gpcodziennie.pl, publikacja 28.02.2013, dostęp: 6.02.2016, źródło: http://gpcodziennie.pl/17660-kto-zawinil-pod-szczekocinami-dzisraport.html#.VrcYAkuVgng



Dostęp: 10.02.2016, s.  6–8, źródło: http://web.archive.org/web/20130510141753/http://www.transport.gov. pl/files/0/1796009/zalobwpoz132013.pdf

10  Miss Olgu, Kontrowersyjna reklama wódki „Żytnia” to przykład zepsucia świata reklamy – ukarano niewłaściwą osobę!, portal foch.pl, publikacja: 1.12.2015, dostęp: 10.02.2016, źródło: http://foch.pl/foch/1,132260,19273811,kontrowersyjna-reklama-wodkizytnia-to-przyklad-zepsucia.html 11  Tamże. 12  Tamże.

Mit taniego państwa 1  M. Migalski, Parlament ANTYeuropejski, dz. cyt., s. 25–27. 2 

Dostęp: 10.03.2016, źródło: http://www.marekborowski.pl/publikacje/publikacja_162.phtml

3  Por. http://old.pis.org.pl/article.php?id=552, dostęp: 10.03.2016, oraz http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/glowne-zalozenia-programupis-tanie-panstwo, dostęp: 12.03.2016. 4  Program wyborczy Partii Razem, s.  20, dostęp: 12.03.2016, źródło: http://partiarazem.pl/wpcontent/uploads/2015/10/program_wyborczy.pdf 5 

Bałdys: Utożsamianie najtańszej oferty z  najkorzystniejszą to największe zło ostatnich lat, portal rynekinfrastruktury.pl, publikacja: 24.03.2013, dostęp: 10.03.2016, źródło: http://www.rynekinfrastruktury.pl/wiadomosci/baldys-utozsamianienajtanszej-oferty-z-najkorzystniejsza-to-najwieksze-zlo-ostatnich-lat19968.html

6  K. Staszewska, M. Majewski, P. Reszka, Rafał Kapler: Stadion Narodowy może zarabiać, wywiad z  Rafałem Kaplerem, portal rp.pl, publikacja: 16.02.2012, dostęp: 10.03.2016, źródło: http://www.rp.pl/artykul/813646-Rafal-Kapler—Stadion-Narodowymoze-zarabiac.html#ap-1 7  Sikorski o ośmiorniczkach: Jedzenie drogich kolacji na koszt podatnika to część pracy ministra, portal wprost.pl, publikacja: 28.10.2015, dostęp: 12.03.2016, źródło: http://www.wprost.pl/ar/523866/Sikorski-oosmiorniczkach-Jedzenie-drogich-kolacji-na-koszt-podatnika-to-czescpracy-ministra/ 8  Dostęp: 10.03.2016, źródło: https://n-0-11.dcs.redcdn.pl/dcs/o2/tvn/webcontent/m/p1/f/f18a6d1cde4b205199de8729a6637b42/31bb5e7b-13c44aa8-9a0f-6431e311daf3.pdf 9  Dostęp: 10.03.2016, źródło: https://n-0-15.dcs.redcdn.pl/dcs/o2/tvn/webcontent/m/p1/f/f18a6d1cde4b205199de8729a6637b42/db92c84d-d871-

4b56-abdc-0312b8f52759.pdf 10  T. Białoszewski, R. Latkowski, J. Osiecki, Ostatni lot…, dz. cyt., s. 109. 11  M. Krzymowski, M. Dzierżanowski, Smoleńsk. Zapis śmierci, dz. cyt., s. 297.

Rozbieżność biurokracji i życia 1  Por. też: K. Śmietana, Znaki na obwodnicy poprawione. Już nie tylko na Sandomierz, portal wyborcza.pl, publikacja: 14.05.2014, dostęp: 7.12.2015, źródło: http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34889,15956041,Znaki_na_o bwodnicy_poprawione__Juz_nie_tylko_na_Sandomierz.html 2  Nie Okęcie, tylko lotnisko Fryderyka Chopina, portal polskieradio.pl, publikacja: 7.07.2010, dostęp: 13.12.2015, źródło: http://www.polskieradio.pl/5/115/Artykul/240353,Nie-Okecie-tylkolotnisko-Fryderyka-Chopina 3  Wyniki konsultacji społecznych dotyczących nazwy nowego mostu, który połączy Białołękę i Bielany, prowadzonych poprzez warszawską platformę konsultacji społecznych, dostęp: 13.12.2015, źródło: http://konsultacje.um.warszawa.pl/sites/konsultacje.um.warszawa.pl/fi les/szczegolowe_wyniki_sondy.pdf 4 

Dostęp: 20.07.2016, v=TKrcKYBxKdw

źródło:

https://www.youtube.com/watch?

5  L. Baj, Kolej to nie tylko PKP. Startuje kampania za 10 mln zł, portal wyborcza.biz, publikacja 7.02.2015, dostęp: 13.12.2015, źródło: http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,17369668,Kolej_to_nie_tylko_PKP_ _Startuje_kampania_za_10_mln.html 6  Tamże. 7  Tamże. 8  Tamże.

Apolityczność 1 

B. Brzezicka, Nie róbmy apolityki, portal krytykapolityczna.pl, publikacja: 19.04.2016, dostęp: 27.04.2016, źródło: http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/opinie/20160419/nie-robmyapolityki

2  Wpis użytkownika Krzysztof Grabowski na Facebooku 1.01.2016, dostęp: 15.01.2016, źródło: https://www.facebook.com/krzysztof.grabowski.77/posts/10208433596 501685 3  J. Sowa, Inna Rzeczpospolita…, dz. cyt., Warszawa 2015. 4  Kurkiewicz: Słowo „kompromis” jest opresyjne. To już jest straszliwa ustawa, podpisano „mar”, portal tokfm.pl, publikacja: 4.04.2016, dostęp: 28.04.2016, źródło: http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,19863109,kurkiewicz-slowokompromis-jest-opresyjne-to-juz-straszliwa.html 5 

H. Sienkiewicz, Pan Wołodyjowski, dostęp: 20.07.2016, źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Pan_Wołodyjowski/Rozdział_LV

6  Polska dyplomacja – między mirażem potęgi a  pokusą appeasementu, Ośrodek Analiz Strategicznych, dostęp: 20.01.2016, źródło: http://oaspl.org/2016/01/07/polska-dyplomacja-miedzy-mirazempotegi-a-pokusa-appeasementu/ 7  W  oryginale: „W  czasie wojny obywatel płci męskiej traci jedno ze swoich najbardziej elementarnych praw, czyli prawo do życia. Ale ten sam obywatel traci jednocześnie jeszcze inne prawo, równie elementarne: prawo do tego, by nie zabijać”. Cyt. za książeczką do przedstawienia Krzysztofa Warlikowskiego (A)pollonia, Nowy Teatr, premiera 16.05.2009 w  Warszawie, wersja tekstu spektaklu z 19.07.2009, s. 14.

Narodowy esencjalizm 1 

Dostęp: 15.01.2018, źródło: http://statystyka.policja.pl/st/ruchdrogowy/76562,Wypadki-drogowe-raporty-roczne.html

2  K. Śmietana, Veturilo wielkim sukcesem. Będzie 100 nowych stacji?, portal gazeta.pl, publikacja: 1.12.2012, dostęp: 20.07.2016, źródło: http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34862,12951002,Veturilo_wielki m_sukcesem__Bedzie_100_nowych_stacji_.html

Polska naszych marzeń 1 

A. Bielik-Robson, Dwa ciała ludu, portal krytykapolityczna.pl, publikacja: 9.12.2012, dostęp: 25.04.2016, źródło: http://www.krytykapolityczna.pl/felietony/20121209/dwa-ciala-ludu

Posłowie 1  Wpis użytkownika Maciej Konieczny na Facebooku 18.12.2015.